Kilka kolejnych dni nie było łatwych. Przeciwnie. Musiałam porządnie odchorować otworzenie ledwie zabliźnionych ran, a gdy poczułam się lepiej, czekała mnie kolejna wizyta. Przeczuwałam, że w ten sposób miało wyglądać moje życie w najbliższych tygodniach. Uzdrawiającą rozmowa - cierpienie katuszy - oddech i tak od nowa, aż poczuje się jak nowonarodzona. Oczywiście, o ile wytrzymam sam proces.

Gdy znowu znalazłam się w znajomym fotelu, nie wiedziałam od czego zacząć.

- Co tam słychać? - usłyszałam najprostsze pytanie z możliwych. Nabrałam powietrza, aby wydusić z siebie uspokajające „wszystko w porządku", ale zamiast tego powiedziałam:

- Miałam koszmarnie ciężki tydzień. Poprzednie spotkanie nieźle wytrąciło mnie z równowagi… dzisiaj może delikatniej?

- Wszystko zależy od pani - kobieta uśmiechnęła się łagodnie, po czym dodała - O czym chciałaby pani porozmawiać?

- Jest tyle ciężkich tematów, że nawet nie umiem się zdecydować na najlżejszy - przyznałam, zakładając nogę na nogę. Przez chwilę obie milczałyśmy i zrozumiałam, że to naprawdę ja muszę rozpocząć rozmowę. - Po tym jak Snape ewakuował nas na Spinner's End, zerwałam kontakt z rodziną. To było konieczne, nikt nie mógł wiedzieć, gdzie przebywałam, szczególnie tak jak mówiłam ostatnio, moi rodzice nie stali tak do końca po stronie dobra. A już na pewno nie moja siostra, Moe.

- Nie dogadywałyście się w tej kwestii?

- Nie tylko w tej, a w żadnej. Gdy moja siostra, Moe, pojawiła się w Hogwarcie byłam na trzecim roku. Pamiętam to podekscytowanie, że odtąd nigdy nie będę już sama. Nie żeby brakowało mi przyjaciół. Nie miałam ich co prawda dużo, ale byli prawdziwi, oddani.

Z siostrą nigdy nie byłam blisko, ale starałam się. Przez całe świadomie życie wiedziałam, że to ja jestem tą starszą i nasza relacja zależy ode mnie. Muszę ją chronić przed wszelkim niebezpieczeństwem tego świata, ale też przed nią samą. A może zwłaszcza przed nią.

Moe była moim przeciwieństwem. Pomimo tego, że byłyśmy do siebie bardzo podobne pod względem fizycznym, to emocjonalnie i psychicznie zdecydowanie inne. Dlatego miałyśmy problem, aby dogadać się w najważniejszych kwestiach.

Pierwszy i podstawowy problem w szkole pojawił się praktycznie od razu. Podczas Ceremonii Przydziału, Moe została przydzielona do Slytherinu. Po tym jak sama trafiłam do Hufflepuff'u, starałam się wyzbyć stereotypowego podejścia do dzielenia na domy. Tym razem nie były to tylko stereotypy. Moe pasowała tam jak ulał. Sprytna, wyniosła i bardzo ambitna. I to były te lepsze cechy.

Gdy Moe już pojawiła się w szkole, nie miałyśmy tak dobrego kontaktu na jaki liczyłam. Właściwie to był on mniejszy niż w domu. Z początku starałam się bardziej, nawet raz w tygodniu siadałam z nią przy stole Ślizgonów. To nie było łatwe. Po pierwsze, wszyscy patrzyli na mnie bardzo nieprzychylnie. Nawet ludzie z mojego domu byli źli, że „bratam się z wrogiem". Na nic zdały się zapewnienia, że robię to tylko dla siostry. Ale przeżyłabym to wszystko, gdyby tylko Moe była zadowolona. Niestety nie była i podczas którejś kłótni wykrzyczała to bardzo dobitnie. Zrezygnowałam więc z siadania z nią przy stole i nasz kontakt praktycznie się urwał.

Ponadto, moja siostra szybko stała się „typową Ślizgonką" i to nie w dobrym sensie. Pierwsze punkty straciła w trzecim tygodniu września. Pierwszy szlaban dostała po półtora miesiąca od pojawienia się w szkole. Pierwszy raz użyła słowa „szlama" na początku drugiego semestru. Był nawet taki moment, że Snape próbował u mnie interweniować. Twierdził, że Moe przynosi „hańbę jego domowi" i jak tak dalej pójdzie, to napisze do matki. List wysłał pod koniec pierwszej klasy, lecz nigdy nie otrzymał na niego odpowiedzi. Moje prośby też nie działały.

Gdy Dumbledore ogłosił nabór do Zakonu Feniksa, ucieszyłam się, że ustalił próg wieku, ponieważ byłam pewna, że moja siostra nie tylko nie wpisałaby się na listę, ale i głośno wyrażała swój sprzeciw. A tak, jeszcze chociaż przez chwilę mogłam ukryć to, że Moe Montgomery popiera Voldermota.

- Czy po tym jak pani uciekła ze szkoły, Moe w niej została? - zapytała terapeutka, przekrzywiając głowę na bok. Wyglądała na całkiem poruszoną.

- Przez pewien czas tak. Z tego co wiem, rodzice byli oburzeni moim zachowaniem, ale chcieli ukrócić temat, więc udawali, że nic się nie stało. Jakbym nie istniała. Moe natomiast została w szkole, chociaż nie na długo. W którymś momencie dotarło do nich, że rzeczywiście wybuchła wojna i ktoś może zginąć. A ona miała dopiero trzynaście lat i zachowywała się jak typowa zbuntowana nastolatka. Przez większość wojny nie miałam kontaktu z rodziną, więc nie znam szczegółów, ale Moe zerwała im się ze smyczy. Nic dziwnego, bo wysłali ją do Durmstrangu, aby kontynuowała edukacje i była w miarę bezpieczna. Nie był to najlepszy wybór szkoły. Jak wiadomo, otwarcie uczą w niej czarnej magii… - wzruszyłam ramionami, aby ukryć zażenowanie - Raz spotkałam się z nią po drugiej stronie różdżki. Była dobra, ale nie wystarczająco… gdyby nie to, że pojedynkowania uczył mnie sam Snape, mogłoby się to skończyć bardzo różnie.

- Co się z nią stało?

- Gdy skończyła jakieś piętnaście, może szesnaście lat, przyłączyła się do Voldemorta. Przeżyła wojnę, miała nawet swój proces. Umieścili ją w Azkabanie… - odetchnęłam głębiej, ale już po chwili kontynuowałam - Nie mamy kontaktu. Prawdę mówiąc… to ja nawet nie wiem czy Moe żyje.

- Nie kusiło pani, aby odwiedzić ją w więzieniu?

- Myślałam o tym kilka razy, raz nawet byłam w Azkabanie. Stchórzyłam przed samym widzeniem. Potem już nie próbowałam, kosztowało mnie to za wiele nerwów. W ogóle samo zorganizowanie spotkania jest praktycznie niemożliwe. Wykorzystałam sporo znajomości, ale muszę przyznać, że mi jako posiadaczce Orderu Merlina więcej rzeczy wolno.

- A co z rodzicami? Ma pani jakiś kontakt?

Skrzywiłam się i aby to ukryć, westchnęłam cicho. Zamiast odpowiedzieć, zadałam pytanie.

- Była pani w Anglii podczas wojny?

- Niestety nie. Kończyłam studia w Stanach i potem tam praktykowałam - skinęłam głową, bo właśnie tak podejrzewałam. Mówiła z innym akcentem i jej oczy… błyszczały. Tego blasku nie widać u ludzi, którzy przeżyli wojnę.

- Pytam ponieważ niektóre istotne aspekty mogą zanikać przez oczywistą niewiedzę - uśmiechnęłam się ze zrozumieniem, po czym kontynuowałam - Przez większość wojny, wydawało się, że Voldemort ma przewagę. Do Zakonu dołączyły dzieciaki, ale no właśnie. To były tylko dzieci. Na początku, nie wyruszały na żadne misje, właściwie były tylko cyferkami, które podaje się teraz w mądrych książkach. Voldemort miał prawdziwych wojowników, umiejących się pojedynkować i zabijać. Różnica była taka, że nienaznaczeni Śmierciożercy nie walczyli aż do śmierci, bo dezerterowali. Nasi ginęli. Masowo - zamknęłam na moment oczy, bo pojawiła się przed nimi Lucy. Była pierwszą niewinnie zamordowaną osobą, której śmierć zobaczyłam. Nawiedzała mnie po nocach przez następne kilka dobrych tygodni.

Tamtej nocy zostałam wysłana na pierwszą akcję. Miała być całkiem bezpieczna, chodziło tylko o wybadanie terenu na ulicy Pokątnej. Wraz ze mną miała jechać Lucy, która skończyła Hogwart dwa, trzy lata wcześniej, Remus Lupin i Tonks, chociaż ona to się w sumie załapała na gapę. Nie znałam jej, widziałam ją tylko kilka razy wcześniej na spotkaniach Zakonu Feniksa. Natomiast Remus uczył mnie obrony przed czarną magią w drugiej klasie, więc mieliśmy jako taki kontakt.

Cała sprawa wyszła bardzo spontanicznie. Rano przy śniadaniu, Snape popijając czarną kawę, oznajmił mi, że Dumbledore szuka chętnych na akcje i że mnie zgłosił.

- Poradzisz sobie - dodał, odkładając trochę zbyt gwałtownie kubek na stół. - A ten idiota Lupin wie, że jeżeli spadnie ci chociażby włos z głowy, to będzie miał do czynienia ze mną.

- To bardzo miłe z pana strony, profesorze. Ta troska… - zakpiłam, jednocześnie rezygnując ze skończenia śniadania. Dzięki tym rewelacjom skutecznie straciłam apetyt, który ostatnio i tak był bardzo mały.

- To nie troska, tylko pragmatyzm. Jak zginiesz, będę musiał szukać nowej asystentki.

- Oczywiście, panie profesorze - przytknęłam mu szybko, chociaż w głębi duszy miałam nadzieję, że to jest jednak kłamstwo.

Równo o dwudziestej aportowałam się pod drzwi Kwatery Głównej i weszłam do środka. W mieszkaniu jak zwykle było kilku członków, w tym Harry Potter i Ron Weasley, którzy skrzywili się na mój widok. Im nie wolno było nigdzie wychodzić, nawet po bułki do najbliższej piekarni. Wiedziałam o tym, ponieważ Severus bardzo często wspominał o tymże fakcie w domu. Oczywiście wydźwięk był złośliwy, niemniej jednak ja im współczułam. Brak działania mógł być wykańczający i na pewno nie robił dobrze na poczucie własnej wartości.

- Cześć - rzuciłam w ich stronę, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Wywróciłam w duchu oczami i ruszyłam do kuchni, licząc że spotkam tam kogoś bardziej rozmownego. Trafiłam na Lucy, która kończyła kolację. Uśmiechnęła się do mnie na powitanie, więc się dosiadłam.

- Jestem taka zestresowana…! Moment temu była tu Tonks i powiedziała, że Lupin chwilę się spóźni - w tym samym momencie do pokoju wszedł Remus. Wyglądał na zmęczonego, ale szedł dziarskim krokiem, więc chyba nie było tak źle. Przypomniałam sobie, że jest kilka dni po pełni. Może był jeszcze zmęczony po przemianie w wilkołaka. Tego typu transformacje na pewno uszczuplają zapas sił witalnych.

- Eve, Lucy, to będzie szybka akcja. Dumbledore prosił, abyście zobaczyły jak to jest być w terenie. Wykonywać wszystkie polecenia, nawiasem mówiąc, to ja dowodzę. Wybadamy rozłożenie Śmierciożerców i wracamy bezpiecznie do domu. Bez zbędnego ryzyka - mężczyzna popatrzył na nas łagodnie i się uśmiechnął. - Wszystko będzie dobrze.

Nalał sobie wodę do szklanki i przez chwilę pił ją bez słowa. Lucy w tym czasie zebrała talerze po swojej kolacji i pozmywała. Kiedy już zaczynało mi się nudzić i bardzo chętnie ruszyłabym ku wyjściu, w drzwiach stanęła Tonks.

- To co, gotowi? - widziałam, że Remus zmrużył oczy i pokiwał głową. Poprawiłam się na krześle, aby lepiej widzieć tę dwójkę. Słyszałam plotki o tym, że się spotykali, więc spodziewałam się ciekawej wymiany zdań.

- Tak, właśnie mieliśmy ruszać - powiedział powoli, wsadzając szklankę po wodzie do zlewu. - Dziewczyny, wychodzimy.

- Jadę z wami - rzuciła wesoło, a kolor jej włosów zmienił się na ognisto pomarańczowy.

- Nie ma takiej możliwości - ton głosu Lupina był tak twardy, że aż się poruszyłam.

- Daj spokój, Dumbledore nie miałby nic przeci….

- Dumbledore wyraźnie powiedział, że idziemy tylko we trójkę - przerwał jej ze złością, ale nie podniósł głosu. Na pierwszy rzut oka wydawał się być spokojny. Zdradzały go tylko napięte mięśnie.

- Rem, przydam wam się. Jestem Aurorem! - przypomniała całkiem słusznie i w duchu przyznałam jej rację.

- Idźcie na korytarz - mężczyzna zwrócił się do nas i niechętnie musiałyśmy wykonać polecenie. Wolałyśmy nie ryzykować, że i nam zabroni jechać.

W wąskim pomieszczeniu nie było za dużo miejsca i panował półmrok. Ponadto śmierdziało stęchlizną i panowała idealna cisza. Musieli rzucić zaklęcie wyciszające, bo inaczej słyszałybyśmy przynajmniej szmery. Na szczęście nie kazali długo na siebie czekać. Kilka minut później, pojawiła się zadowolona Tonks, która praktycznie od razu potknęła się o stojak na parasole. Wyrwało jej się ciche przekleństwo, które zostało stłumione chrząknięciem Remusa. Wyglądał na poruszonego.

- Dobrze. Dora leci z nami - już chciałam dopytać o szczegóły, ale mężczyzna uniósł rękę w uciszającym geście. - Wychodzimy przed Kwaterę i aportujemy się na Pokątną.

Za Lucy wyszłam z budynku. Na dworze było chłodno, zbliżał się koniec września, więc i noce dawały się we znaki. Nim zdążyłam ostatni raz pomyśleć o tym, co właściwie planujemy zrobić, Tonks złapała mnie za rękę i aportowaliśmy się.

Wylądowaliśmy w jakiejś obskurnej alejce, a przez panujący półmrok, w pierwszej chwili nie wiedziałam gdzie jesteśmy. Dopiero po paru sekundach zrozumiałam, że byliśmy na tyłach sklepu Ollivandera. Wychyliłam się, aby zobaczyć główną ulicę, ale Remus złapał mnie za szatę i pociągnął w drugą stronę.

- Eve, nie! - skarcił mnie szeptem - Słuchajcie, o tej porze nie powinno być dużo ludzi, prawopoadobie sami Śmieciożercy oraz Szmalcownicy. Rzucimy na siebie zaklęcie Kameleona i dopiero wyjdziemy, zrozumiano?

Zaklęcie każdy rzucał sam. Zdecydowanie Lucy miała z nim największy problem, ale po chwili udało się i jej. Ponadto zmrok działał na naszą korzyść, więc parę minut później cała nasza czwórka była już na deptaku. Prowadził Remus, a orszak zamykała Tonks. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo byliśmy niewidzialni.

Spacer przez ulicę Pokątną był przygnębiający. Witryny, niegdyś kolorowe i pełne życia, teraz były szare. Szyldy, które miały zwracać uwagę były niewielkie lub nie było ich wcale. W niektórych lokalach były powybijane szyby, a w środku panował bałagan, jakby ktoś czegoś szukał. Wolałam nawet nie myśleć co się stało z właścicielami tych sklepów.

Na ścianach było wiele zamazanych napisów. Przystanęłam na moment, aby spróbować przeczytać kilka prześwitujących spod czarnej farby, typu; „Potter zwycięży!" lub „jebać Voldemorta".

- Nie zatrzymuj się - usłyszałam ostry szept Tonks, która jednocześnie popchnęła mnie do przodu. Od razu ruszyłam dalej, ale pod powiekami poczułam niechciane, gorące łzy. Byli ludzie poza Zakonem Feniksa, którzy również walczyli. W jedyny znany im sposób, ale to również była walka, tak samo potrzebna jak nasza. Motywowali zwykłych, szarych ludzi. Dawali im nadzieję na lepsze jutro. Wierzyli, że może w ogóle jeszcze istnieć jutro.

Na ulicy rzeczywiście nie było dużo ludzi. Spotkałyśmy raptem kilku mężczyzn w czarnych pelerynach, którzy poruszali się samotnie lub w parach. Rozmawiali szeptem, jakby każdy głośniejszy dźwięk był zakazany. Cóż, może w istocie tak było?

W oddali majaczył nam bank Gringotta, najwyższy budynek w okolicy. Przed nim gromadziło się więcej osób. Wyglądali, jakby czekali w kolejce do wejścia. Dostrzegłam nawet jedną kobietę. Gdy podeszliśmy bliżej zauważyłam, że nie była sama. Jeden ze Śmierciożerców w dość brutalny sposób tłumaczył im, że nie mogą wejść, ponieważ nie ma ich na liście. Przez chwilę nie wiedziałam o co mu chodzi, ale przypomniałam sobie. Parę dni temu Prorok Codzienny opublikował Listę Mugolaków, czyli osób, które według nich „bezprawnie" używają magii.

- Musimy tam wejść, w banku są nasze pieniądze! Jedyne oszczędności - tłumaczył już zdenerwowany mężczyzna, jednocześnie próbując się przepchnąć obok Śmierciożercy. Bez skutku.

- Zmiatajcie stąd - warknął, zastępując mu drogę - Zakaz wstępu dla wszystkich mugoli.

- Kiedy musimy…

- Albo odejdziecie, albo wam pomogę - przerwał mu już wyraźnie zirytowany - W imię Czarnego Pana.

- Ben, chodź… - kobieta położyła rękę na ramieniu męża i lekko pociągnęła w swoją stronę. Wyglądała na przestraszoną.

Jednak Ben stracił cierpliwość i wyciągnął różdżkę. Kobieta krzyknęła cicho i tym razem szarpnęła nim całkiem mocno, jednak i tym razem bez rezultatu.

- Schowaj to, chłoptasiu - Śmierciożerca łypnął na niego groźnie, ale widząc, że nie ma posłuchu, wyciągnął własną różdżkę. Ludzie, którzy stali obok, zaczęli się odsuwać. Niektórzy nawet zrezygnowali ze stania w kolejce i uciekli. - Wracajcie do domu.

- Przepuść mnie!

Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie wiem kto pierwszy rzucił urok, ale moment później wszędzie zaczęły latać klątwy. Ulica Pokątna rozżarzyła się przeróżnymi kolorami, a my oglądaliśmy to wszystko z boku.

- Musimy im pomóc! - krzyknęła Tonks, a jej zaklęcie Kameleona puściło. Naszym oczom ukazała się zezłoszczona kobieta z ostro czerwonymi włosami. Wyglądała przerażająco i niesamowicie potężnie. Zrozumiałam już dlaczego została Aurorem.

- Dora, nie! - zakazu Remusa prawie nie było słychać przez wrzask dziewczyny spod Gringotta. Szybko spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam, że jeden ze Śmierciozerców obejmował ją od tylu, a jego ręka znajdowała się na jej piersiach, a druga między nogami. Czułam jak ze złości krew uderza mi do głowy i nawet nie wiedziałam w którym momencie wyciągnęłam różdżkę. Po chwili biegłam już ramię w ramię z Tonks.

- Drętwota! - krzyknęłam, celując w jakiegoś zakapturzonego mężczyznę najbliżej. Chybiłam o cal, a potem ostatnim momencie schyliłam się przed jego urokiem. W duchu podziękowałam Snape'owi, który wyćwiczył mój refleks. Możliwe, że kolejny raz uratował mi życie.

Tonks z niewiarygodną prędkością rzucała zaklęcia. W walce przemieniała się z tej niezdarnej kobiety, potykającej się o stojak na parasole w potężną czarownice. Na karku poczułam dreszcz adrenaliny. U swojego boku zobaczyłam Remusa, który dołączył, aby nam pomóc. Nawet Lucy walczyła kilka metrów dalej. Nie mieliśmy jednak przewagi. Zewsząd pojawiało się coraz więcej Śmierciożerców. Najlepszym rozwiązaniem byłaby po prostu aportacja, ale nikt o tym nie myślał. Wszyscy byli skoncentrowani na walce.

Minuty jednak mijały, pojawiła się lekka zadyszka i pot na czole, a sytuacja się nie zmieniała. Zaczynałam nerwowo zerkać w kierunku Lupina, ale ten był zbyt pochłonięty pojedynkiem.

- Musimy uciekać! - krzyknęłam w końcu, gdy znalazłam się bliżej Tonks. Skinęła głową na znak, że mnie usłyszała. Potem wyciągnęła w moim kierunku rękę. Doskoczyłam do niej najszybciej jak umiałam. - Lucy! - chciałam, aby dziewczyna uciekła razem z nami. Wiedziałam, że Remus sobie poradzi, był doświadczony, więc o niego się nie martwiłam. O nią natomiast tak.

Gdy tylko wykrzyczałam jej imię, zrozumiałam, że popełniłam ogromny błąd. Lucy rozkojarzyła się i rozejrzała w poszukiwaniu osoby, która ją woła. Ten ułamek sekundy wystarczył Śmierciożercy, z którym się pojedynkowała. Wykorzystał jej chwilową nieuwagę i dokończył dzieło.

- NIEEEE! - z mojego gardła wyrwał się wrzask rozpaczy. Próbowałam wyrwać się Nimfadorze, która również była świadkiem tej sytuacji. Wzmocniła uścisk i nim zdążyłam zareagować, okręciła nas w miejscu i zniknęłyśmy. Zdążyłam tylko rzucić ostatnie spojrzenie na leżącą bez życia Lucy, a potem była już tylko ciemność.

Umilkłam i przeniosłam spojrzenie na siedzącą naprzeciwko kobietę. Widziałam, że historia, którą właśnie opowiedziałam nią wstrząsnęła. I dobrze. Nad czyimś cierpieniem nie powinno przechodzić się obojętnie. Jednak, wbrew pozorom, nie taka była pointa mojej opowieści.

- Chodzi mi o to, że na pierwszy rzut oka nie było widać, że wygrywamy, ponieważ traciliśmy ludzi. Młodych wojowników, którzy oddawali życie w imię lepszego jutra. Dla wolności. Ale tak było. Każdy dzień zbliżał nas do pokonania Voldemorta. Możliwe… że to był łut szczęścia. Jednak dla mnie to były miesiące poświęconego czasu na ważenie eliksirów, pojedynkowania się czy nawet wylanych łez. Moi rodzice o tym nie wiedzieli. Informacje czerpali z gazet, ponieważ nie opowiedzieli się oficjalnie z żadnej ze stron. Widzieli tylko zastraszonych ludzi na ulicach i krwawe napisy. Prasa była opanowana przez Voldemorta, Ministerstwo tak samo. Myśleli, że on wygra… - wzruszyłam ramionami i odchrząknęłam cicho - Próbowali nawiązać kontakt po wojnie, ale dla mnie było już za późno. Potrzebowałam ich wcześniej, bo miałam tylko szesnaście lat. Potem dorosłam, nie miałam wyjścia. A oni woleli bezskutecznie ratować moją siostrę przed samą sobą. Widzi pani, ja mogłam na tej wojnie zginąć… a oni nawet by o tym nie wiedzieli.