Klimatyzowany wagon metra, którym zmierzałem do tak zwanego domu całkiem skutecznie studził buzujące we mnie emocje. Opustoszały i oświetlony tym nienaturalnie jasnym światłem sprawiał jednocześnie, że czułem się jak w izolatce.

Poddany obserwacji i próbie naprawienia mojej nadszarpniętej psychiki.

Pewnie znalazłoby się wielu, którzy uznaliby to za słuszny krok i może mieliby w tym trochę racji?

Czyżbym zaczął wątpić w samego siebie?

Nie z własnej inicjatywy oczywiście. Obwiniałem jego.

Westchnąwszy cicho zwiesiłem głowę. Chaos. Tego właśnie teraz doświadczałem.

Opuściwszy podziemia metra dotarłem do rozległej płyty parkingu i usiadłem na wąskim krawężniku. Kilka metrów dalej stało dwóch mężczyzn. Dym wypalanych przez nich papierosów docierał do mnie wraz z lekkim powiewem wiatru skierowanym w moją stronę. Przyjemny, wiśniowy, nietypowy. Zaciągnąłem się mocniej i utkwiłem wzrok w nieregularnej bryle budynków mieszkalnych. Ich kompozycja była równie interesująca, co uzależniający wręcz zapach nieprzerwanie docierający do moich zmysłów.

Różnorodność niskiej zabudowy wkomponowana w tło typowych wieżowców odciągała uwagę od głównego wątku moich nieskładnych rozmyślań. Wyglądało to tak jakby kolejne domy stawiano na przekór planowi zagospodarowania przestrzennego, co uważałem za słuszne i miałem nadzieję, że tak właśnie było.

Efekt był niesamowity. Po raz pierwszy odczułem swego rodzaju dumę, że mieszkam w jednym z nich. W mieszkaniu sąsiadującym z moim, przez niczym nieosłonięte okno dostrzegłem czarny fortepian, którego dźwięki dane mi było słyszeć każdego wieczora. Pokój był niewielki, typowy jak na tokijskie standardy, więc instrument zajmował znaczną jego część.

Niesamowite. Co za poświęcenie.

Minęła chwila, gdy zrozumiałem, że zazdroszczę tej osobie.

Minęła chwila, gdy uświadomiłem sobie, że ja również powinienem coś poświęcić.

I wreszcie minęła chwila, gdy dotarł do mnie dźwięk wibracji telefonu.

Sięgnąłem do kieszeni spodni i musnąłem palcem ekran.

Powinieneś być już w domu – usłyszałem w słuchawce jego głos.

– Skąd przekonanie, że nie jestem?

Obiecałeś napisać. Nie zrobiłeś tego, więc zacząłem się martwić.

– To Japonia. Co takiego mogłoby się stać?

Znowu mogłeś zawędrować w nieodpowiednie miejsce, aletym razem nikt nie przyszedłby ci z pomocą.

– Nie pomogłeś mi wtedy. Sam sobie poradziłem.

Nieprawda. Gdyby nie ja, koleś uderzałby do ciebie.

– A zamiast tego skończyłem z tobą, w mieszkaniu gdzie pojęcia czystość i porządek nie obowiązują.

Więc następnym razem zaproś mnie do siebie.

Znowu to robi. Reaguje w nieoczekiwany dla mnie sposób.

– Tym razem zakładasz, że będzie następny raz.

Mam ci przypomnieć o czym rozmawialiśmy zanim uciekłeś?

– Nie uciekłem. Choć biorąc pod uwagę warunki, na które mnie naraziłeś powinienem zrobić to od razu.

Matt roześmiał się, a ja postanowiłem nie ulegać dłużej niezrozumiałej presji dopasowywania się do jego nieszablonowych zachowań.

– Ta rozmowa nie ma sensu. Rozłączam się.

Zaczekaj! – wykrzyczał mi do ucha.

Skrzywiłem się odruchowo odsuwając telefon i usłyszałem z oddali.

Masz tydzień na podjęcie ostatecznej decyzji. Nie pojmuję, dlaczego się wahasz, ale skoro moja oferta nie powaliła cię z nóg powinieneś odpowiedzieć sobie na pytanie, czy cokolwiek tracisz zgadzając się? – zakończył swój wywód i zanim zdążyłem się odezwać jego głos rozległ się ponownie. – To tyle, zadzwonię jutroto umówimy się na rundkę po salonach gier.

Po tych słowach rozłączył się nie dając mi nawet szansy na reakcję. Oczywiście, że nie umówię się z nim na żadną rundkę.

Serio. Co jest z nim nie tak?

Zmusiwszy swoje zmęczone ciało do ruchu podniosłem się i ruszyłem przez parking. Wyminąłem dwójkę mężczyzn – Japończyków w średnim wieku i po raz kolejny skuszony niezwykłym zapachem zatrzymałem się wdychając jeszcze wyraźniejszy aromat. W efekcie jedynie ich spłoszyłem, a wraz z nimi ulotnił się także słodki dym papierosowy. Ubrani w robocze kombinezony koloru niebieskiego zmierzali prawdopodobnie na poranną zmianę do pracy.

A ja?

Spędziłem noc w mieszkaniu obcego mężczyzny, który kusił mnie propozycją graniczącą z cudem. Wzbraniałem się przed tym. Zwyczajnie nie wierzyłem, a przynajmniej uważałem to za wielce nieprawdopodobne, niewarte uwagi.

Przekręciłem klucz w zamku i pchnąłem metalowe drzwi. Przystosowany już do japońskich zasad zsunąłem buty w przeznaczonym do tego miejscu i stanąłem w samych skarpetkach na drewnianych panelach.

Co jeżeli ma rację? Co jeżeli naprawdę uciekam?

Przerażony potencjalną stratą czegoś, co raz zostało mi już odebrane sięgnąłem po telefon. Wgapiałem się w jasny ekran, na którym widniało jego imię, ale nie potrafiłem przemóc się, by przesunąć palec nieco dalej, dotknąć właściwego miejsca na tej popękanej powierzchni szkła.

Wychodzi na to, że niczym nie różnię się od przeciętnych ludzi. Irracjonalny w takich sytuacjach strach dosięga również tak skrajnej jednostki jak ja. A może wcale nie jestem tak wyjątkowy jak mi wmawiano? Może bliżej mi do średniej niż sądziłem? Może była to tylko kreacja wywołana tą niesłuszną oceną?

Opuściwszy rękę ruszyłem przez krótki korytarz i opadłszy na łóżko zgarnąłem ze stolika tabliczkę czekolady. Znajoma konsystencja zaspokoiła kubki smakowe i poprowadziła moje bezcelowe rozmyślania w nieco innym kierunku.

W mojej głowie rozbrzmiało pytanie, które do mnie skierował – czy cokolwiek tracę, zgadzając się? Odpowiedź nadeszła natychmiast. Nie. Jak nie posiadając nic, mogę cokolwiek stracić?

Tym razem moje palce śmiało i pewnie poruszały się po chropowatej powierzchni ekranu. Pisałem szybko, w obawie, że już za chwilę coś się zmieni i sparaliżowany irracjonalnym strachem zaprzestanę dalszych działań. Zaprzepaszczę szansę, którą pod wpływem chwili sobie podarowałem.

Odłożywszy telefon na szafkę zamknąłem oczy.

Nastał kolejny dzień, w którym to zgodnie z obietnicą stawiłem się w wyznaczonym miejscu o wyznaczonej porze. Akihabara – skrzyżowanie pod wiaduktem, godz. 12:00.

– Mello! – usłyszałem tuż za swoimi plecami.

Odwróciłem się przybierając w trakcie obrotu maskę, którą ćwiczyłem w łazience przed lustrem i nonszalancko skinąłem głową.

– Długo czekasz?

– Nie, przed chwilą przyszedłem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Super, w takim razie chodźmy – powiedziawszy to ruszył w stronę najbliższego przejścia dla pieszych.

Zatrzymałem się obok niego i utkwiłem wzrok w sygnalizacji świetlnej wzniesionej po drugiej stronie ulicy. Kolejne czerwone poziome linie znikały, głucho odliczając czas kiedy to wejście na jezdnię będzie dozwolone. Jestem przekonany, że gdybym spędził w tym miejscu kolejne 58 sekund, oszalałbym. Ostatnia czerwona linia zniknęła, a w jej miejsce wyświetlił się rząd jej zielonych odpowiedników. Czerwony ludek zmienił postawę i kolor dopasowując się do trzymających go w potrzasku powoli znikających prostokątów.

Wszechobecny hałas przejeżdżających samochodów, pociągów tuż nad moją głową, szum prowadzonych nieprzerwanie rozmów i dźwięki muzyki docierające z każdej strony w połączeniu z niezliczoną ilością świateł i mrugających reklam nie stwarzały warunków, w których czułem się komfortowo. Dlatego też, niespełna 2 minuty później z ulgą przekroczyłem próg klimatyzowanego wieżowca.

– Zacznijmy od czegoś prostego – odezwał się prowadząc mnie przez rząd przeszklonych klatek z pluszakami do złowienia.

– Chyba żartujesz? – rzuciłem zniesmaczony samym faktem swojej obecności tutaj.

– To – wskazał jedną z nich niedbałym ruchem dłoni – należy do osobnej kategorii i nie znajduje się na mojej liście.

W odpowiedzi wydałem z siebie cichy bliżej niesklasyfikowany pomruk i bez słowa wszedłem za nim do windy.

– Dobrze spałeś? – zapytał świdrując mnie uważnie zza pomarańczowych szkieł swoich przedziwnych okularów.

Przedziwnych, ale całkiem spoko. Wyglądał w nich dobrze.

– Nie najgorzej – odparłem odpowiadając jednocześnie na jego wwiercające się we mnie spojrzenie.

– Ja również – powiedział zakładając, że mnie to interesuje.

Nie interesowało.

Drzwi windy rozsunęły się ukazując tym razem rząd białych, wysokich maszyn. Pierwsze skojarzenie, które mi się nasunęło to fantazyjnie wyglądająca pralka z ogromnym frontowym wejściem. Oczywiście skojarzenie było błędne, gdyż owe urządzenie nie przyjmowało nic innego oprócz stu jenowych monet, a wbudowany pierścień z przyciskami stanowił granicę dla centralnego ekranu, gdzie w ścisłej symbiozie wyzywali gracza do ruchów balansujących na granicy nadprzyrodzone.

– Gość wymiata, co? – odezwał się przyglądając się jednemu, zdecydowanie wyróżniającemu się graczowi, który zwrócił moją uwagę.

– A ty? Jak dobry w tym jesteś?

– Jak na razie nie jestem w stanie przebić tutejszego mistrza.

– To znaczy, że prowadzony jest ranking wyników i obecnie zajmujesz drugie miejsce?

– ...Jestem w pierwszej dwudziestce – przyznał niechętnie.

– ...Zagrajmy – zaproponowałem decydując się nie komentować tego w żaden sposób.

– Chciałem zostawić to na koniec, ale skoro nalegasz – powiedział wsuwając banknot w stojącą przy wejściu maszynę do rozmieniania pieniędzy.

Pierwsze zderzenie z interfejsem przeciągnęło się do późnych godzin popołudniowych. Pochłonięty i skupiony na celu zupełnie straciłem poczucie czasu. Możliwe też, że zachowywałem się inaczej. Inaczej niż zazwyczaj. Pamiętam też śmiech, czyli coś co nie przytrafia mi się dość często.

Tak więc – na pewno zachowywałem się inaczej.

Kilkupiętrowy budynek opuszczałem z wynikiem, który zagwarantował mi zaledwie pierwszą trzydziestkę, więc miałem nadzieję, że obiecany mi ramen zrekompensuje porażkę.

– To była mistrzowska rozgrywka – ekscytował się sprawiając wrażenie bardzo zadowolonego z siebie.

– Byłaby, gdybyśmy zbliżyli się do pierwszej trójki – zauważyłem analizując jednocześnie nietypowe jak na mnie reakcje.

Mój chłodny ton zupełnie nie współgrał z tym, co działo się ze mną w środku. A działo się coś dziwnego. Czułem coś w rodzaju radości? Nie byłem pewien jak nazwać tę emocję, nie potrafiłem porównać jej z niczym, co doświadczyłem do tej pory.

– Wrócił poważny Mello – rzucił rozbawiony szturchając mnie w ramię.

– Chyba chciałeś powiedzieć szczery, konkretny i rzetelny? – odpowiedziałem niby to obojętnie, nie okazując najmniejszych oznak zdziwienia jego komentarzem.

Matt roześmiał się i ku mojemu najwyższemu zaskoczeniu objął mnie ramieniem.

– Myślę, że mógłbym się z tobą przyjaźnić. Jesteś taki... – zawahał się szukając prawdopodobnie najbardziej trafnego określenia.

Czas ten wykorzystałem, by uwolnić się spod jego dotyku i nieco przyspieszyć.

– Niekonwencjonalny – zakończył, po chwili zrównując się ze mną.

– Dzięki... chyba – mruknąłem nie patrząc na niego.

– Słusznie. To był komplement – potwierdził szczerząc się do mnie.

– ...Nie tylko ty o tym decydujesz – rzuciłem cicho.

– O czym? O tym, czy był to komplement?

– Nie. Z mojej strony nie padła żadna propozycja przyjaźni.

– Ach to! – odparł niezrażony. – Kwestia czasu – stwierdził sięgając do kieszeni po paczkę papierosów.

– Na tej ulicy nie można palić – powiedziałem odruchowo zaciskając palce na jego dłoni.

W tej samej sekundzie zdałem sobie sprawę, co właśnie zrobiłem i szybko wycofałem rękę.

– Widziałem poziomy znak kilka metrów wcześniej – dodałem równie szybko chcąc odciągnąć jego i swoją uwagę od niefortunnego zdarzenia.

– Trudno, wytrzymam – westchnął niepocieszony chowając papierosy.

Minęliśmy kolejne skrzyżowanie, gdy tym razem to jego palce zacisnęły się na mojej dłoni.

– Chodźmy tędy, będzie szybciej – wyjaśnił ciągnąc mnie w boczną, wąską uliczkę pomiędzy budynkami.

– Wystarczyło powiedzieć. Komunikat werbalny zadziałałby równie skutecznie – zauważyłem wyszarpując rękę.

Matt zerknął na mnie przez ramię, a wyraz jego twarzy sugerował, że jedynie rozbawiłem go swoją reakcją. Było dość wąsko, więc szedłem kilka kroków za nim, ale gdy tylko nadarzyła się możliwość, by znaleźć się bliżej Matt przystanął i zaczekał na mnie.

– Zastanawiałem się... – zaczął dopasowując swoje tempo do mojego – czy w końcu to z siebie wydusisz.

– Przyznam, że wiele w sobie tłumię. Co konkretnie masz na myśli?

– Odpowiedź na moją ofertę.

– Nie pisałem szyfrem, powinieneś wywnioskować to z mojej wczorajszej wiadomości.

– Powinienem i nawet to zrobiłem – zapewnił, zgrabnie wymijając kałużę.

– Więc po co ta rozmowa?

– Kaprys – odpowiedział natychmiast, przeskakując kolejną mokrą przeszkodę – chcę to usłyszeć.

– Zawsze dostajesz to czego chcesz?

– Tak.

– Rozczarujesz się. Tym razem będzie inaczej.

Matt ponownie na mnie spojrzał i ponownie jego twarz wykrzywił wybitnie denerwująco zarozumiały uśmiech.

– W porządku. To nie był mój jedyny cel – powiedział podejmując kolejną próbę zapalenia papierosa.

Zatrzymał się, a z jego metalowej zapalniczki wydobył się niski płomień natrafiając na trzymany przez niego papieros. Wypuściwszy z płuc dym – nieprzyjemny i duszący, w niczym niepodobny do słodkiego wiśniowego aromatu, który o wschodzie słońca wdychałem na płycie parkingu, odezwał się wznawiając tę bezcelową w mojej opinii wymianę zdań.

– Sam powiedziałeś, że wiele w sobie tłumisz. Zamierzam poznać szczegóły.

...

"Chciałem powiedzieć coś mądrego, ale się zaśliniłem."
J.D. Salinger, Buszujący w zbożu