20. Sojusz renegatów


Trwał w stanie nieistnienia o kilka sekund dłużej, niż zazwyczaj, co sprawiło, że spanikował. W głowie kłębiły mu się tysiące myśli. Gdybał, co poszło nie tak, od wpadnięcia w pułapkę wroga, przez rozszczepienie, aż po niemożność materializacji. Wtem uderzył stopami o ziemię i pomimo tego, że się zachwiał, odetchnął z ulgą i z radością zaczerpnął świeżego powietrza.

Gdy się rozejrzał, w mig zrozumiał, co sprawiło mu kłopoty. Tuż przed skokiem, zmotywowany do działania, skoncentrował się na Ministerstwie Magii jako całości – głównie na atrium i kilku innych strategicznych punktach. W swoim rozproszeniu zupełnie zapomniał, że gmach otoczony jest barierą antyaportacyjną, a ta, wyczuwając próbę penetracji terenu, automatycznie wypchnęła go na zewnątrz. Ostatecznie wylądował w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie był.

Stał na mugolskim przedmieściu, a przynajmniej na tym, co z niego zostało. Ulice, pośrodku których zostało wzniesione Ministerstwo, podobnie co reszta objętych wojną obszarów, zostały zdegradowane do kupy gruzu i poprzewracanych samochodów; postawionym wokół biurowym budynkom brakowało albo części fundamentów albo dachów, przez co przywodziły na myśl kamienne posągi, które przetrwały niejedną nawałnicę, ale nie wyszły z niej bez szwanku. Ułamana sygnalizacja świetlna zaś uderzyłaby go w głowę, gdyby podskoczył w miejscu. Wokół pełno było śladów niegdyś tętniącego życia – na przewodzie elektrycznym wisiał zapomniany parasol, a na chodniku leżała damska torebka. Uniósłszy stopę w powietrze, odkrył, że wylądował na przewróconym dziecięcym wózku.

W momencie odskoczył, osłabiony przesłaniem pozostawionych przez mugoli przedmiotów codziennego użytku, a potem zacisnął usta, bowiem ta tragedia było o wiele gorsza od wszystkich, które dotychczas widział – nie pod względem ilości ofiar śmiertelnych, czy też ogromu zniszczeń, ale z powodu tego, co sobą reprezentowała. Spustoszenie londyńskiego przedmieścia dawało jasno do zrozumienia, że Darvy pragnął władzy nad dwoma światami.

Mottley i Struckton były osadami mieszanymi i, z tego, co zaobserwował, funkcjonalnymi, ponieważ pozwalały czarodziejom i mugolom na spokojną koegzystencję, zwłaszcza że ci drudzy byli nieświadomy pochodzenia swoich sąsiadów. W przeciwieństwie do nich Toksyczny Kamieniołom był czarodziejskim miasteczkiem, ale wszechobecna korupcja i degradacja społeczeństwa skutecznie odgradzała go od całej reszty, oczywiście, za wyjątkiem szeroko rozwiniętego handlu nielegalnymi eliksirami. Zdruzgotany, Albus patrzył na zalążek Nowego Świata i zapowiedź losu niemagicznych w przypadku zwycięstwa niewłaściwej strony. Mimowolnie wrócił wspomnieniami do ostatniej rozmowy z Aresem w Hogsmeade, podczas której dowiedział się, że ten nie miał nic przeciwko mugolom, ponieważ głęboko wierzył, że krew nie determinuje ludzkiego przeznaczenia. Wyglądało na to, że Darvy miał inne zdanie.

Usłyszał hałas, ale zbagatelizował go, uznając za zabłąkanego kota grzebiącego w pobliskim śmietniku. Zacisnąwszy usta, postanowił opuścić gruzowisko i zmienić miejscówkę na bardziej dogodny punkt obserwacyjny. Cisza w połączeniu z wszechobecną ciemnością tworzyła niepokojącą atmosferę, którą wyczuwał także w Toksycznym Kamieniołomie. Uczucie to potęgowała również świadomość, że londyńskie przedmieście niegdyś tętniło życiem. Nie wiedział, kiedy dokładnie spustoszono okolicę – może przed kilkoma godzinami, a może dwa tygodnie temu. W pobliżu nie było nikogo, z kim mógłby skonsultować temat, a dodatkowo podejrzewał, że informacje posiadali wyłącznie zaangażowani w dewastację. Bez względu na to, jak przebiegli byli reporterzy PROROKA CODZIENNEGO, szczerze wątpił, by mieli rozwinięte wewnętrzne oko, ani czy nawet wiedzieli o ataku.

Wznowił bezcelową wędrówkę, a pośpiech, który towarzyszył mu podczas rozmowy z Warrenem Waddlesworthem osłabł z powodu pierwszych napotkanych problemów. Siedziba Ministerstwa Magii mieściła się pod ziemią, a co za tym idzie, stał kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów nad Darvym i Mirrą, jednakże infiltracja gmachu była znacznie trudniejsza, aniżeli potwierdzenie bliskości celu. Gdy odwiedzał tatę w areszcie, zwiedził budynek, ale miał ograniczony doń dostęp, a James aportował się z nim tuż przed budką telefoniczną, która służyła za wejście. Ojciec, co prawda, w wakacje przed drugim rokiem zabrał go ze sobą do pracy, ale skorzystali wówczas z zupełnie innego punktu. Zbyt podekscytowany nowymi możliwościami, nie zapamiętał za dużo szczegółów.

Wspomnienie tamtego dnia uderzyło w niego ze zdwojoną siłą – poznał wówczas Sancticusa Fairharta, który z początku wydawał mu się intrygujący, a potem podejrzany oraz Fango Wilde'a, obecnie zupełnie nieistotnego. Był wtedy dzieckiem, chcącym jak najszybciej wrócić do Hogwartu, gdzie czekali na niego przyjaciele, z którymi dziś pokłócił się i pobił przed rozstaniem. Odszedł, aby uratować swoją dziewczynę, która wpadła w łapy najokropniejszego faceta pod słońcem, poszukiwanego od dłuższego czasu.

Jakim cudem wszystko się tak pozmieniało? Czy w ciągu czterech lat życie naprawdę może wywrócić się do góry nogami? Z dodatkowym wstrząsem uświadomił sobie, że gdy zaczynał szkołę, był jeszcze dzieckiem, nieskażonym mrocznymi wiciami natury Smoczej Różdżki. Szczerze mówiąc, zatruł się dopiero pod koniec drugiego roku nauki, z czego przez długi czas nie zdawał sobie sprawy.

Spróbował odegnać te wspomnienia, ale nadaremnie. Bez względu na to, jak bardzo chciał porzucić dziecinną niewinność, odejść od młodzieńczego sposobu myślenia, który doprowadził do niejednej tragedii, wziąć odpowiedzialność za popełnione błędy, czyny i nieuchronność swego końca, zarówno fizycznego, jak i psychicznego, zwyczajnie nie potrafił – nie mógł, bo chociaż to młodszy Albus dokonał niewłaściwych wyborów, zawarł też znaczące przyjaźnie.

Wątpliwości napawały go strachem i ale też w niewyjaśniony sposób blokowały napływające od złowrogiego bliźniaka myśli i przerażające sugestie, które wbijały go w ziemię przed rozmową z Waddlesworthem. Gdy przemierzał pustostan, niegdyś kwitnącą dzielnicę, zorientował się, że jest spokojny. Niestety, dobrze wiedział, co to oznaczało. Obie części jego umysłu osiągnęły kompromis, gdyż nade wszystko pragnęły tu przybyć i położyć kres władzy Sebastiana Darvy'ego. Podczas gdy on chciał zapewnić najbliższym bezpieczeństwo, złotookiego Albusa motywowała wolność, swoboda działania i nadchodzące zwycięstwo w nocnych walkach. Kiedy wypełni swą misję i uporządkuje osobiste sprawy, gdy wyswobodzi Mirrę, a jego rodzina będzie mogła odetchnąć i naprawić wyrządzone szkody, podda się Smoczej Różdżce. Zawarli niepisany pakt, chociaż niczego nie uzgadniali. Wiedział, że do rana przestanie istnieć – albo zginie z rąk szaleńca, albo popadnie w obłęd, pochłonięty przez moc Różdżki. Miał nadzieję, że zanim dojdzie do najgorszego, ktoś zbierze się na odwagę i odbierze mu życie. Ares zabezpieczył się na wszystkie możliwe sposoby, nawet przygotował się na śmierć, powierzając to zadanie Fango Wilde'owi. W przeciwieństwie do Czerwonej Wojny Albus nie był tak rozważny i zapobiegawczy.

Nie chciał, aby podobne myśli go powstrzymały, więc zdecydowanym ruchem przetarł twarz. Zamierzał wypełnić zadanie, które sobie postawił. Wznowił przeszukiwanie zgliszczy w nadziei na znalezienie satysfakcjonującej wskazówki, ale bez względu na obrany kierunek, miał dziwaczne przeczucie, że oddalał się od swojego celu, które potęgował fakt, iż nie napotkał dotąd żadnego oporu oraz nie zobaczył ani jednego diabła. Zaniepokojony, zaczął ostrożniej stawiać kroki. Coś było nie w porządku. Nawet jeżeli Darvy zakotwiczył znaczną część swoich wojsk w Toksycznym Kamieniołomie, a w międzyczasie poczynił przygotowania do odbudowania koszmarnej armii, z pewnością nie zignorował głosu rozsądku i powziął podstawowe środki ostrożności…

Nie wiedział, ile stał niczym kołek, rozważając możliwości, a do rzeczywistości wróciły go dopiero dźwięki różniące się między sobą głośnością, aczkolwiek skumulowane mniej więcej w jednym miejscu. Odwróciwszy się, wyciągnął różdżkę, przygotowany do wyprowadzenia pierwszego ciosu, ale właśnie wtedy usłyszał charakterystyczny trzask aportacji. Odskoczył, gdy przed nim zmaterializował się Warren Waddlesworth.

Wyglądał zupełnie inaczej, niż przed godziną. Jakimś cudem, pomimo trudności powierzonego mu zadania i ograniczonej ilości czasu, zdołał się ogarnąć. Wziął solidny prysznic i wyszczotkował włosy, które teraz swobodnie opadały mu na plecy, lekko poskręcane w okolicach szczupłych ramion. Prezentował się całkiem nieźle, zwłaszcza że najprawdopodobniej łyknął eliksiru trzeźwiącego, o czym świadczyły przenikliwe, skoncentrowane na zadaniu oczy. Zmienił też ubranie, ale nie na funkcjonalne czarodziejskie szaty, idealne do czynnego udziału w bitwie. Zamiast tego zarzucił szlafrok na jasnoniebieski garnitur z żółtym krawatem.

– Jak poszedł zwiad? – zapytał ze słyszalną w głosie słodyczą, tak daleką od wcześniejszej wątpliwości.

– Nieźle – odpowiedział ślizgon, wciąż zaskoczony metamorfozą mężczyzny. – Nie wiedziałem, że potrafi się pan aportować – wymamrotał pod nosem, niepewny, dlaczego spośród wszystkich możliwych rzeczy skupił się akurat na najmniej istotnym szczególe.

– Jestem dorosłym czarodziejem, Albusie. Wbrew temu, co myślisz, potrafię całkiem sporo. – Uśmiechnął się Waddlesworth, chociaż przed moment wyglądał na urażonego insynuacjami. – Niemniej jednak przyznaję, że licencję otrzymałem później od moich rówieśników. Miałem dwadzieścia dziewięć lat.

Chciał kontynuować temat, ale potem zorientował się, że człowiek, z którym się dziś ułożył, wcześniej próbował go zabić. Cóż, może później wymienią się informacjami.

– Wracając do rzeczy, zastałem to miejsce zupełnie zdewastowane. Ciężko stwierdzić, kiedy doszło do spustoszenia przedmieścia, ale nigdzie nie widziałem popleczników Darvy'ego.

– Jesteś pewien tej lokalizacji? – W głosie Warrena pobrzmiewał sceptycyzm.

– Owszem. – Skinął głową. – Jest gdzieś tutaj.

– W porządku – powiedział pojednawczym tonem Waddlesworth. Wyglądał tak dostojnie, że aż ciężko było uwierzyć, że przed godziną wrzeszczał w swoim gabinecie. – W takim razie powinniśmy kontynuować nasze starania.

– Nie wiem, w jaki sposób wejść do środka – przyznał, zanim stchórzył, czym zasłużył sobie na zaintrygowane spojrzenie.

– To znaczy…?

– Szczerze mówiąc, nigdy nie wszedłem do Ministerstwa na własną rękę. Zawsze ktoś mnie prowadził – wytłumaczył, zakłopotany. – Czy mógłby pan wskazać mi drogę…?

Spodziewał się zbesztania za brak przezorności, ale miło się rozczarował. Czarodziej wyciągnął w zamian rękę i wskazał coś w oddali.

– Widzisz tamtą alejkę?

– Tak. – Ślizgon skinął głową.

– Ministerstwo zostało wzniesione pod ziemią. Gdy tylko przetniemy tamtą uliczkę, powinniśmy napotkać opór, o ile nasz cel rzeczywiście się tutaj ukrył.

Albusowi opadła szczęka.

– Nikogo nie widziałem, ani nie spotkałem…

– Teren jest odpowiednio zabezpieczony, a poszczególne departamenty oddzielone zaklęciami. Na powierzchni wydają się łączyć, ale gdy przekroczymy niewidzialną barierę, uruchomimy alarm, począwszy od uroku zawodzącego, aż po bardziej skomplikowane czary antywłamaniowe.

Zaintrygowany, wbił wzrok w niczym niewyróżniającą się alejkę, wdzięczny, że ciekawość nie zaprowadziła go wprost w ramiona pułapki.

– Jest pan pewien? – zapytał, chcąc się upewnić, a Waddlesworth wybuchnął nietypowym dla siebie śmiechem.

– Proszę cię, Albusie. Może zapomniałeś, ale kiedyś tu pracowałem.

– Jak się tam dostać? – spytał, ponieważ poprzedni temat nie podlegał dyskusji.

– O ile procedura wejścia nie została zmieniona, proponuję budkę telefoniczną.

– Aa, racja! – odpowiedział, wracając wspomnieniami do podróży kabiną. – Ostatnio wszedłem w ten sposób razem z mamą i rodzeństwem…

– To proste, jeżeli namierzymy wejście. Gdy naruszymy zabezpieczenia, trzymaj się prawej strony ulicy. Budka stoi w alejce z muralami, mniej więcej w następnej przecznicy.

– W jaki sposób uruchomić windę?

– Wymagane jest hasło. 6-2-4-4-2.

– Może zostało zamienione…?

– To niewykonalne. – Warren pokręcił głową. – Niemniej jednak, nie wiem, jakie miałeś oczekiwania odnośnie skombinowanego naprędce wsparcia, ale jeżeli będzie tu nawet jedna czwarta Diablego Aliansu, zostaniemy zdziesiątkowani. Nie jestem w stanie zagwarantować ci spokojnego przejścia, ale wierzę, że będziesz miał zagwarantowane maksymalnie piętnaście minut zamieszania do wykorzystania. – Wskazał dłonią na ulicę. – Chodź, poznasz nowych sojuszników – dodał.

Albus podążył za mężczyzną, mniej więcej co dziesięć sekund oglądając się przez ramię, jakby w obawie, że budka telefoniczna rozpłynie się w powietrzu. Dopiero kiedy skręcili za jeden z gigantycznych, rozpadających się biurowców, zobaczył grupę czarodziejów.

Renegaci, których zgromadził Waddlesworth byli niezorganizowanym zbiorem, wyraźnie niezdyscyplinowanym, rozrzuconym po całej okolicy, stojącym bez większego ładu i składu, patrzącym po siebie nawzajem z jawną nieufnością. Ślizgon nie kłopotał się przeliczeniem tłumu, ale dokonawszy pobieżnego szacunku, doszedł do wniosku, że z pomocą przybyło mu albo dwadzieścia, albo trzydzieści osób, co i tak było imponujące, zwłaszcza biorąc pod uwagę niewielką ilość czasu na podjęcie decyzji i przybycie na miejsce. Ich zachowanie i wygląd jasno też wskazywał, że różnili się statusem w organizacji. Niektórzy wciąż byli w swoich piżamach lub szlafrokach, najwyraźniej świeżo wyrwani ze snu, inni przywdziali ciemne szaty z charakterystycznym emblematem Wybawczego Aliansu Różdżek, zaś pozostali zdecydowali się na funkcjonalne ubrania, idealne do walki. Ostatnia grupa przywodziła na myśl niezrzeszonych renegatów, dopiero ubiegających się o kartę członkowską – niemal dwie trzecie były umundurowane, a ich kolorami przewodnimi wydawały się brązowy i niebieski. Zrobiwszy mentalną notatkę, odłożył te spostrzeżenia na bok.

Gdy Warren podszedł bliżej, tłum się ożywił. Albus przystanął tuż za nim, chcąc się ukryć przed ciekawskim wzrokiem. Nie chciał składać dodatkowych oświadczeń, bo czas był po prostu na wagę złota.

– Dobry wieczór – zaczął Waddlesworth, a w jego głosie zabrzmiała łagodna nuta, zazwyczaj poprzedzająca porywającą, zagrzewającą do boju mowę. To zdumiewające, jak łatwo przyszło mu z powrotem wcielić się w rolę charyzmatycznego, ujmującego przywódcy, który słodkimi słowami potrafił zmanipulować społeczeństwo. – Wszyscy znacie Albusa, prawda? – zapytał i wskazał dłonią swego towarzysza. – Słyszeliście o nim w mniejszym bądź większym stopniu – dodał.

Chociaż walczył z reakcjami własnego ciała, ślizgon się zarumienił. Spodziewał się kilku butnych odpowiedzi, dlatego też był bardzo zaskoczony, kiedy renegaci ograniczyli się do oszczędnego przytaknięcia.

– W porządku. – Warren zaczął się przechadzać w dokładnie tej samej, zdecydowanej manierze, co podczas przemowy na prowizorycznej scenie na Pokątnej. – Skoro możemy pominąć kwestie zapoznawcze, przejdźmy do sedna dzisiejszego zgromadzenia, a mianowicie powodu, dla którego was wezwałem. Kiedy nawiązałem z każdym kontakt, zaoferowałem tylko kilka ogólnikowych zdań, przygotowany na to, że zostanę zignorowany, jednocześnie mając cichą nadzieję, że nie pozwolicie, aby wasze osobiste uczucia, zdominowane przez ostatnią porażkę i jej konsekwencje, przezwyciężyły poczucie obowiązku, którym od zawsze się kierowaliście. Jestem dumny, że odpowiedzieliście na to wezwanie z powodu wewnętrznych zobowiązań, nie zważając na zszarganą opinię organizatora. – Wziął głęboki oddech. – Nie macie powinności tu być, nie macie kontraktu, którego trzeba przestrzegać, ani nie musicie się odwdzięczać. Nie stawiliście się na wezwanie dla odkupienia, ponieważ niczym nie zawiniliście. Walczyliście, wykonawszy kawał dobrej roboty. – Zaczął żywo gestykulować. – Tej nocy nie chodzi o zadośćuczynienie, zdobycie chwały i uznania, czy też wykonywanie czyichś rozkazów, a o zapewnienie waszym bliskim bezpieczeństwa. Chociaż ciężko mi to przyznać, gdy na was patrzę, zamiast solidnej drewnianej konstrukcji, widzę stos drzazg, gałęzie, które szydzą ze swoich korzeni oraz odseparowaną od fundamentów infrastrukturę. Stoicie przede mną nie jako grupa, a indywidualne jednostki. Stawiliście się na wezwanie, ponieważ jesteście odpowiedzialnymi ludźmi. Wyskoczyliście z łóżek ze świadomością, że jutrzejszy ranek może przynieść wybawienie czarodziejskiemu światu.

Albus zacisnął dłonie w pięści, podczas gdy Waddlesworth przemawiał coraz to donośniejszym głosem. Wiedział, że aby zjednać zgromadzonych tu renegatów, potrzeba czegoś więcej, aniżeli kilku marnych słów. Mowa wydawała się rzeczywiście zagrzewać do walki, bo onieśmielenie zaczęło znikać z ich twarzy, a oczy pozostały skupione. Wtem ślizgon uświadomił sobie, że wystąpienie i jemu dodaje odwagi.

– Wielu z was nie lubi, a może nawet nienawidzi tych, którzy stoją obok. Większość z was ma też do mnie pretensje. To dobrze – kontynuował Warren, wciąż się przechadzając. – Niegdyś stanęliście razem, głęboko wierząc, że wojnę zakończycie poprzez jedność, a kiedy doznaliście porażki, odrzuciliście tę możliwość na rzecz separacji od podobnie myślących umysłów. Dziś musicie zapomnieć o dawnych czasach i na powrót stać się walczącymi o wspólne dobro sojusznikami. Nie osiągnęliście wzajemnego konsensusu, ponieważ przyświecają wam odrębne, aczkolwiek zbliżone cele – właśnie dlatego tej nocy połączycie siły i będziecie walczyć ramię w ramię. Odpowiedź na wezwanie uczyniła z was alians renegatów o tych samych korzeniach, innych poglądach i pragnieniach, ale jednym celu. Wszyscy chcecie zakończyć reżim Prawej Ręki Śmierci!

Przez tłum przeszło pełne pasji mamrotanie. Waddlesworth nie zawiódł – dotarł do swoich podwładnych w dokładnie ten sam sposób, co zawsze. Ludzie stali w bezruchu, czekając na dalsze instrukcje, więc Warren zrobił krok w bok, a potem przeszedł do właściwej części prezentacji.

– Albus Potter wie, gdzie jest obiekt naszego zainteresowania. Co więcej, może go pokonać, ale potrzebuje pomocy. Gdy zaatakujemy siedzibę Ministerstwa Magii, skupimy na sobie wrogą armię. Aby osiągnąć sukces, musimy bronić chłopca i pokonać nieprzyjaciół – kontynuował, zmieniając formę przymiotnika dzierżawczego. – Jesteście jedynymi, którzy odpowiedzieli na moje wezwanie. Nikt inny nie przybędzie. To ostatnia szansa, jaką otrzymaliśmy od losu. Jesteście wybrańcami, którzy domagają się zwrotu zagrabionego im świata. – Wyrzucił pięść w powietrze. – Idźcie! Walczcie dla siebie i swoich bliskich! Walczcie tak, jakby jutro miało nie nadejść!

Tłum zawrzał, a w następnej chwili rzucił się naprzód w najbardziej niezorganizowany sposób, jaki ślizgon kiedykolwiek widział. Ludzie nie oszczędzali sił, ograniczając się do spokojnego marszu, a po prostu pobiegli we wskazanym kierunku. W pośpiechu wymachiwali różdżkami, zderzali się ze sobą oraz wykrzykiwali różnej maści przekleństwa. Albus przez chwilę się wahał, a potem również ruszył, zmotywowany przez stymulującą przemowę. W drodze zauważył, że Waddlesworth wyszedł mu naprzeciw.

– Zamierza pan walczyć…? – zapytał z niemałym zdziwieniem, dostrzegłszy przygotowaną różdżkę – dosyć krótką i skromną, pozbawioną dodatkowych zdobień. Wyglądała, jakby była naprawdę rzadko używana.

– Oczywiście! – odpowiedział mu czarodziej, a powiewający szlafrok sprawiał, że przypominał plastikową torbę tańczącą na wietrze. – Nigdy nie wygrałem partii szachów, kiedy tylko pionki wykonywały swoje ruchy.

Chłopiec westchnął, zrozumiawszy analogię, a potem przyspieszył kroku, gdyż renegaci biegli ile sił w nogach. Nie wiedział, czy zawczasu dostali dokładniejsze instrukcje, czy kiedyś pracowali w Ministerstwie, czy też po prostu kierowali się instynktem, ale w zastraszającym tempie zbliżali się do objętej zabezpieczeniami uliczki. Gdy naruszyli barierę, po okolicy rozszedł się przeraźliwy wrzask.

Zaklęcie zawodzące zadziałało bez zarzutu i, zgodnie z przypuszczeniami, natychmiast zaalarmowało stacjonujący niedaleko oddział nieprzyjaciela, zaś krzyk alarmu został szybko zagłuszony przez eksplozje oraz towarzyszące im nawoływania do ataku. Albus skrzywił się i przylgnął do ściany ciasnawego zaułka. Serce waliło mu w piersi niczym młotem, a głowę wypełniała jedna zasadnicza myśl. Zobaczywszy wspomnienie, wyciągnął prawidłowe wnioski. Skoro po okolicy kręciły się diabły, to Sebastian Darvy zabunkrował się w Departamencie Tajemnic.

Zerknął w bok, chcąc sprawdzić, czy Waddlesworth za nim nadążył i potwierdził swoją teorię. Niezależnie od swojej determinacji, mężczyzna nijak był przygotowany do bezpośredniego starcia, nie mówiąc już o czarodziejskim pojedynku. W ramach wsparcia rzucił mu uspokajające spojrzenie, po czym wykorzystał sposobność i wmieszał się w tłum.

W oczy uderzyła go różnorodność kolorów. Bitwa przypominała mu tę w Mottley, jednakże brali w niej udział w pełni wykwalifikowani czarodzieje, a nie przypadkowi obywatele – walczyły dwa spolaryzowane oddziały, kontynuując to, co rozpoczęły na otaczającej więzienie wyspie. W porównaniu do poprzedniej batalii na front nie ruszyła armia odzianych na biało wojowników, a ochotnicy w piżamach i szlafrokach, mierząc się z zamaskowanymi ludźmi, całkowitym przeciwieństwem armii nieumarłych potworów.

Zewsząd strzelano zaklęcia uśmiercającymi. Smugi zieleni latały w powietrzu, co chwila sięgając celu, w tym stojącą kilka stóp od Albusa kobietę z emblematem Wybawczego Aliansu Różdżek – w zaledwie sekundę upadła martwa na ziemię, wciąż mając szeroko otwarte oczy. Ślizgon rzucił się do ucieczki, wpadłszy po drodze na zaparkowany mugolski samochód. Nie musiał się nawet rozglądać, żeby wiedzieć, że nie on jeden postanowił wykorzystać pojazdy w formie osłony.

Auta zajmowały pobocza obu stron drogi, ale wciąż rozległy kawałek chodnika pozwalał na prowizoryczną organizację pola defensywy. Walczący używali tej samej taktyki, a mianowicie chowali się za metalową tarczą, aby w odpowiednim momencie się wychylić i wystrzelić zaklęcie. Nie trzeba było długo czekać na rozwój sytuacji, bowiem nim minęła minuta, jeden z diabłów cisnął klątwą wybuchającą w poprzek drogi, w wyniku czego kilka samochodów wpadło w poślizg, a następnie stanęło w płomieniach, zupełnie jak dwóch członków Diablego Aliansu, którzy się za nimi ukryli.

Chłopiec przyglądał się tej pożodze z nieskrywanym zdenerwowaniem, przeczuwając podobny odwet, a następnie opuścił swe schronienie. Niezauważony, bo zgięty w pół, przemieścił się w stronę kolejnej kryjówki, a mianowicie gęstego żywopłotu, który równie dobrze kiedyś mógł być zadbanym i cotygodniowo przycinanym trawnikiem.

Gdy jedno z przekleństw niemal eksplodowało mu ponad głową, wyjrzał zza krzaków, próbując zlokalizować napastnika. Z początku nie zauważył nikogo podejrzanego, ale potem dostrzegł czerwoną maskę wyłaniającą się zza okna zdewastowanego pubu. Czarodziej, porzucając wszelkie pozory, natychmiast wystrzelił klątwę zabijającą.

Albus uchylił się w ostatniej sekundzie, a czar uderzył w żywopłot. Automatycznie przeszedł do ofensywy, bowiem cisnął w przeciwnika oszałamiaczem. Niestety, nie osiągnął zamierzonego celu, bo zaklęcie przeleciało pomiędzy szczelinami i walnęło w przód budynku.

Zmuszony do ponownego schowania się za buszem, zdał sobie sprawę, że nie przeczeka konfrontacji i nie może liczyć na łut szczęścia, że wróg zainteresuje się kimś innym. Waddlesworth polecił mu trzymanie się prawej strony, co oznaczało, że miał jasno wyznaczony kierunek, a czasu coraz mniej.

Wychylił się akurat w tym samym momencie, co zakapturzony czarodziej. Wycelował różdżką, ale zanim rzucił zaklęcie, nad głową przeleciało mu smuga światła, która zerwała maskę z twarzy mężczyzny i posłała go na ziemię, poza zasięg wzroku – został uderzony ogłuszaczem, na tyle dobrze wymierzonym, że zmieścił się w ramie okna, ale ślizgon nie poświęcił nawet dziesięć sekund na rozważenia tożsamości swego pomocnika.

Zamiast tego rzucił się do ucieczki, prawie potykając się o zwęglony i porzucony niebezpiecznie blisko drogi mugolski rower. Utrzymawszy równowagę, rozejrzał się wokół i dostrzegł nadbiegających przeciwników. Zza szeregu automatów z gazetami i czasopismami wyłoniła się garstka diabłów, strzelając doń klątwami uśmiercającymi.

Odruchowo padł na ziemię, gorączkowo poszukując realnego środka do obrony. Gdy spojrzał w niebo, jego uwagę przykuła wysoka latarnia, stojąca tuż obok napastników.

Deprimo! – zawołał, machnąwszy różdżką z poziomu gruntu z nadzieją, że to dobre rozwiązanie. Niewidzialna siła uderzyła w słup, po czym go przewróciła, wprost na wrogo nastawionych czarodziejów. Gdy ci zauważyli zagrożenie, rozpierzchli się we wszystkie strony, a ich chwilowe rozproszenie uwagi pozwoliło chłopcu na ogłuszenie najbliższego. Jednocześnie o wiele mniejszy, słabszy promień czerwonego światła połączył się z innym, dzięki czemu liczba przeciwników została zredukowana o co najmniej połowę.

Albus znów zignorował pomoc ludzi Waddleswortha i wykorzystał czas tej dezorientacji na kontynuowanie wędrówki. Z początku rozważał wyjście na główną drogę i wmieszanie się w bardziej bezpośrednie starcia, ale potem doszedł do wniosku, że skrócenie dystansu może nie przynieść mu oczekiwanych korzyści. Jakby nie patrzeć, nie wiedział, ilu popleczników zgromadził wokół siedziby Ministerstwa Magii Darvy, a zachowanie większej odległości mogło posłużyć za dodatkowe zabezpieczenie.

Nie wszyscy stosowali tę strategię. Z biegiem czasy bitwa zaczęła się przesuwać bardziej na wschód, a wraz z nią zaangażowani weń czarodzieje. Renegaci zgromadzili się głównie po drugiej stronie ulicy, gdzie atakowali przedzierających się przez pobliskie sklepy i budynki mieszkalne diabłów. Ślizgon przyłapał się na obserwacji jednego ze sporów – zamaskowana postać toczyła równy pojedynek z bliżej nieznanym mężczyzną w szatach Wybawczego Aliansu Różdżek, wymachując swym orężem na prawo i lewo; batalia zakończyła się, kiedy renegat został trafiony w plecy przez zabłąkaną klątwę uśmiercającą.

Rozważał interwencję i obezwładnienie przeciwnika, ale przypomniał sobie, że ma naprawdę mało czasu, więc po prostu ruszył chodnikiem, wypatrując budki telefonicznej. Niestety, nawet jej odblaskowo czerwony kolor nie ułatwiał sprawy, bowiem niknęła we wszechobecnym wystrzeliwanym kolorycie zaklęć. Chociaż wkoło powinna królować martwa ciemność, konflikt znacząco się rozprzestrzenił. Uroki i przekleństwa nadlatywały z każdej możliwej strony, wyrządzając więcej szkód aniżeli pożytku – tuż przed nim ognisto pomarańczowa klątwa wyrzuciła jednego z renegatów w powietrze, a walczący po jego lewej stronie diabeł został trafiony zabójczym zaklęciem, po czym upadł na ziemię z zastygłym na twarzy wyrazem zaskoczenia pomieszanego z przerażeniem.

Zrozumiawszy, że skradanie się nie ma większego sensu, w pośpiechu opuścił pobocze i wmieszał się w tłum na głównej drodze – najwyraźniej w tym przypadku szybkość znacząco przeważała nad bezpieczeństwem. Wznowił wędrówkę, a dokonawszy obliczeń, doszedł do wniosku, że od miejsca startu pokonał już przynajmniej pół przecznicy. Zanim się zorientował, koło głowy śmignął mu znak drogowy, żółty trójkąt ostrzegawczy, a potem potknął się o mężczyznę, który, niczym przysłowiowa kłoda, został mu rzucony pod nogi. Gdy zamrugał, zobaczył charakterystyczną czerwoną maskę i w ostatniej chwili uchylił się przed nadlatującą fioletową klątwą. Instynktownie przeszedł do ofensywy i odrzucił przeciwnika, rzucając Reducto.

Miał zaledwie moment, żeby nacieszyć się sukcesem, ponieważ sekundę potem usłyszał donośny gwizd i odwrócił się w samą porę, żeby zobaczyć lecącą nań z góry żółtawą klątwę. Uniósł różdżkę, aby wznieść osłonę, ale nie zdążył. Świetlisty promień zdołał dotknąć jego lewego ramienia, przez co przywarł do ziemi, otumaniony okropnym, pulsującym bólem, promieniującym w okolice szyi.

Aby zlokalizować napastnika, spojrzał w niebo i zobaczywszy ukrytą na balkonie zniszczonego domku czarownicę, która sprytnie wybrała swój punkt obserwacyjny, żeby likwidować niczego niespodziewających się przeciwników. Wycelował w nią różdżką, ale nie zdążył rzucić czaru, bowiem w tym samym momencie dosięgły ją zaklęcia renegatów, którzy tylko czekali, aż się odsłoni. Odbiła, co prawda, jeden urok, ale nie sprostała następnemu, klątwie uśmiercającej, która ugodziła ją prosto w klatkę piersiową, dzięki czemu zniknęła z pola widzenia.

Albus przekręcił się na brzuch, a potem podźwignął na kolana. Wylądowawszy na czworakach, zdał sobie sprawę, że to wszystko byłoby niemożliwe, gdyby nie poparcie Warrena Waddleswortha. Jakby nie patrzeć, decyzja o wyproszeniu pomocy okazała się nieoceniona. Aby się odwdzięczyć, musiał wykonać misję, wykorzystać powstałe zamieszanie i raz na zawsze zakończyć tę przeklętą wojnę.

Gdy zlokalizował swój cel, wszystko inne stało się mniej ważne. Wstał i spojrzał w prawo, a kiedy zmrużył oczy, zobaczył go wyraźniej, w pobliżu zburzonego domu mieszkalnego na samym końcu ulicy. Właśnie tam, przyciśnięta do ściany zaułka, spowita niemal całkowitą ciemnością, ale nietknięta przez toczoną wokół bitwę, stała czerwona budka telefoniczna. Nie miał żadnych wątpliwości, ponieważ ściana za nią była pokryta niedokończonymi malunkami i nieartykułowanymi przekazami dla przechodniów. Wejście do Ministerstwa Magii znajdowało się zaledwie dwie minuty marszu stąd, więc gdyby zaczął biec, wyrobiłby się w minutę…

Zacisnąwszy dłoń na poparzonym ramieniu, rzucił się do przodu, zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie. Wiedział, że wraz z biegiem czasu, bitwa znacząco się przerzedziła, ale to, która strona zwyciężała, nie miało znaczenia – najważniejsze było czmychnięcie stąd bez większego uszczerbku na zdrowiu. Mknął miarowym tempem, z każdą chwilą zbliżając się do zacienionej kabiny.

Zatrzymał się, dopiero kiedy z alejki po lewej stronie wyłoniła się zamaskowana postać z wyciągniętą różdżką. Ledwo zauważywszy zdeterminowanego diabła, z trudem zachował równowagę i się odwrócił, albo żeby odwzajemnić atak, albo zrobić unik, ale po raz kolejny ktoś przyszedł mu z pomocą, zanim w ogóle rozważył dostępne opcje. Błysk czerwonego światła na moment go oślepił, zaś przeciwnik przewrócił się na ziemię, pozbawiony przytomności.

Albus podskoczył w miejscu, a potem się rozejrzał. Aby zidentyfikować swojego wybawcę, musiał spojrzeć na sprawę z poziomu gruntu, bowiem kilka stóp dalej leżał człowiek w niebieskim odzieniu, prawie niewidoczny na tle czarnego betonu.

Waddlesworth skulił się w pozycji embrionalnej. Jedną ręką obejmował podciągnięte pod brodę kolana, a drugą – tę dzierżącą różdżkę – miał luźno wyciągniętą przed siebie. Był strasznie blady i przestraszony, co było widoczne nawet pośród wszechobecnej ciemności. Nerwowo zerknąwszy w stronę budki telefonicznej, chłopiec pospieszył ku sojusznikowi.

– Wszystko w porządku? – zapytał, uklęknąwszy, ale nie otrzymał odpowiedzi, ponieważ Warren jęknął i wbił w niego rozgorączkowane, przywodzące na myśl delirium spojrzenie, po czym zacisnął z bólu usta. – Czym pan oberwał…? – dodał ze świadomością, że sytuacja jest bardziej tragiczna, niż na pierwszy rzut oka wygląda. Zerknął też przez ramię, nie zapominając, że wokół wciąż toczyła się bitwa. Całe szczęście, że wszyscy mieli zajęcie.

Czarodziej z trudem przewrócił się na plecy, czym odsłonił ranę.

– Tutaj… – wydusił drżącym głosem i spróbował wskazać miejsce dłonią, zupełnie niepotrzebnie, ponieważ Albus od razu zauważył ciemnoczerwoną plamę na eleganckim garniturze, mniej więcej na wysokości dolnej partii brzucha. Nie wiedział, czy to wynik potężnej klątwy, czy słabszego zaklęcia. Chcąc dokonać dokładniejszych oględzin, powoli i bez pozwolenia mężczyzny uniósł materiał i ostrożnie odciął go różdżką, odsłaniając skaleczenie.

– Och, nie…

– Było fioletowe! – dodał rozpaczliwie Warren, najprawdopodobniej licząc, że ta informacje pomoże wyciągnąć wnioski, podczas gdy odgłosy toczonej walki powoli zaczynały cichnąć.

Albus nie odpowiedział, wpatrzony w ranę, próbując rozszyfrować jej specyfikę. Szczerze mówiąc, zobaczył ciemną i posiniaczoną, ale nieuszkodzoną skórę. Skoro nie było rozcięcia, to krew w jakiś niewyjaśniony sposób przesączała się przez martwicę. Najwyraźniej klątwa nie tylko dokonała wewnątrz spustoszenia, ale również magicznie wykrwawiała ofiarę. Widok sączącej się posoki przyprawiał go o mdłości, ale wpadł w prawdziwą panikę, dopiero wtedy gdy zaczęła zastygać mu na rękach.

– W porządku, potrzebuję chwili do namysłu! – powiedział z trzęsącymi się dłońmi.

– Możesz to uleczyć…? – zapytał z nadzieją Waddlesworth.

Ślizgon ponownie zachował milczenie i, próbując przypomnieć sobie jakieś lecznicze czary, przyłożył różdżkę do sczerniałej skóry. Niejednokrotnie widział, jak czarodzieje uzdrawiają swe rany, po prostu nad nimi machając – obserwował nawet wysiłki Sancticusa. Próbował naśladować te ruchy nadgarstka, skoncentrowany na martwiczym obszarze, ale nie wiedział, co powinien mówić lub myśleć.

– Niech się pan trzyma! – powiedział, w przelocie zerkając na własne ramię. Miał naprawdę dużo szczęścia, że skończyło się na drobnym poparzeniu. Zacisnąwszy usta, nadal przesuwał różdżką nad obwicie krwawiącą raną, która wzięła w posiadanie tkanki miękkie.

– Czy to działa…? – Warren uniósł trochę głowę, żeby skontrolować postępy.

– Niech się pan trzyma – powtórzył, wciąż próbując coś wskórać, ale niestety martwica wciąż się powiększała. – Ja po prostu… nie znam odpowiedniego zaklęcia… – wyznał ze smutkiem i przerwał bezsensowne machanie. Zwiesił głowę, sromotnie pokonany.

Waddlesworth z początku nijak zareagował, obserwując powolny rozwój sczernienia. Przez chwilę wyglądał, jakby coś rozważał, a potem spojrzał na towarzysza. Chociaż jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, w końcu nie wytrzymał i wydał z siebie zduszony odgłos, który Albus sklasyfikował jako udrękę. W ostatecznym rozrachunku okazało się, że popełnił błąd w ocenie, bo Warren się zaśmiał.

– Co…?

– Wciąż skromny – podsumował mężczyzna i położył głowę na zimnym betonie, aby odpocząć, a jego długie rude włosy rozlały się na ulicy niczym fala morska. – Nigdy nie trać swego animuszu – dodał ze słyszalną w głosie rozbawioną, podszytą boleścią nutą.

– Sprowadzę pomoc. – Ślizgon rozejrzał się wokół z nadzieją, że jednak zostali zauważeni. – Znajdę kogoś, kto opatrzy panu ranę…

– Idź – powiedział po prostu Waddlesworth i Albus przez chwilę myślał, że naprawdę polecił mu ruszyć na poszukiwania uzdrowiciela, ale zamiast tego podniósł z trudem rękę i wskazał kierunek budki telefonicznej. – Zakończ misję. Musisz tam dotrzeć…

– Najpierw panu pomogę…

– Wiesz, że mamy inne priorytety. Nie sprowokowaliśmy tej bitwy – tu machnął bez celu dłonią – żebym mógł złożyć się do kupy i odejść. Narobiliśmy zamieszania specjalnie dla ciebie, Albusie. – Uśmiechnął się krzywo. – Masz coś bardzo ważnego do zrobienia.

Chłopiec się zagapił, nie wierząc w to, co właśnie usłyszał. Czy na ulicy wykrwawiał się ten sam człowiek, którego poznał dobrych kilka lat temu…? Czy dotąd pozbawiony skrupułów polityk, naprawdę odmawiał pomocy, nawet będąc na łożu śmierci…?

Niewiarygodne.

Czy mimo wszystkiego, co mówił i robił w przeszłości, czy Warren Waddlesworth kiedykolwiek dał do zrozumienia, że nie oddałby życia za sprawę…? Ślizgon zawsze widział w nim tchórza z tendencją do delegowania do bitwy swoich podwładnych, niemniej jednak dzisiaj zobaczył go w zupełnie innym świetle – jako zdeterminowanego czarodzieja, który nie bał się wymachiwać różdżką i walczyć u boku sojuszników, nawet jeżeli brakowało mu umiejętności. Waddlesworth spędził lata na głoszeniu poglądów, że ci, którzy są sprawniejsi, mają obowiązek stawiać swe życia na szali, aby reszta mogła cieszyć się bezpieczeństwem i wygodami. Albus pogardzał podobnym podejściem i pozwolił, aby nienawiść zagłuszyła głos zdrowego rozsądku, który podpowiadał, że nie dostrzegał oczywistego – Warren w pełni oddał sprawie serce.

– Nie jesteś w stanie mi pomóc – powiedział mężczyzna, zamrugawszy sennie. – Nie zwlekaj. Idź i nie osiągaj się przez ramię. Zakończ tę wojnę.

Albus zamrugał, chcąc odgonić łzy. Nie spodziewał się wzruszyć postawą rozmówcy.

– Dobrze pan zrobił, że tutaj przyszedł – powiedział do umierającego. – Jest pan naprawdę…

– Nie musisz mi prawić komplementów – warknął buńczucznie Waddlesworth, chociaż wyglądał, jakby był mile połechtany. W jego głosie zabrzmiała radosna nuta, która mogła być także akceptacją swego losu. – To puste słowa. Aż za dobrze wiem, kim jestem i dlaczego tak postępuję. – Zakaszlał, a chłopiec wzdrygnął się, kiedy zobaczył plamiącą mu zęby krew. – Próbowałem cię zabić, poprowadziłem setki ludzi na śmierć, torturowałem wiele kobiet, mężczyzn, a nawet dzieci – powiedział lekkim tonem, jakby mówił o pogodzie. – Możesz nie zrozumieć, ale było to konieczne. Nie żałuję żadnej decyzji, a tym bardziej popełnionego czynu. Gdybym wiedział, że to jedyny sposób, powtórzyłbym wszystko bez mrugnięcia okiem. Wiem, za czym się opowiadam – dodał, rzucając mu stanowcze spojrzenie. – Nie praw komplementów, bo zawsze wiedziałem, jaki jestem. Nie zmienię też zdania, nawet na sekundę. To im musisz o mnie opowiedzieć – zakończył wywód, szarpiąc głową.

Albus wiedział, że Waddlesworth nie mówi o naprędce zwerbowanych dziś ludziach, a o czarodziejskim społeczeństwie. W okamgnieniu zrozumiał też implikacje prośby.

– Oczywiście, opowiem… – powiedział i przetarł oczy, zanim się popłakał.

– Tylko ty mi pozostałeś – kontynuował Warren, a jego pewność siebie wyparowała równie szybko, co się pojawiła, zastąpiona grymasem bólu. – Jesteś jedyną osobą, która to zrobić. Zydrunas nie żyje – dodał, gwoli wyjaśnienia, a potem zamrugał, aby odegnać łzy. – To zaś oznacza, że…

– Wiem, wszystko opowiem – zapewnił, nie mogąc znieść wyrazu twarzy rozmówcy. – Obiecuję.

Waddlesworth wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, ciężko oddychając. Gdy po policzku spłynęła mu strużka krwi i pomoczyła włosy, powoli skinął głową. Spojrzawszy w ciemne niebo, znacznie się uspokoił.

– Idź, ochronię twe plecy – wymamrotał z trudem.

Albus wstał, ale wciąż się trząsł. Wbił niedowierzający wzrok w zastygającą na dłoniach krew, desperacko próbując powstrzymać wybuch płaczu. Nigdy nie przypuszczał, że tak ciężko było stać nad umierającym człowiekiem.

– Tak, tak, pójdę…

– Nie słyszę kroków.

Zrugany, odwrócił się i jeszcze raz przetarł oczy. Kiedy odnalazł czerwoną budkę telefoniczną, zebrał się na odwagę i wyciągnął różdżkę, ot tak na wszelki wypadek, jakby ktoś spróbował mu przeszkodzić. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie Warrenowi, zaczął biec, nagle znów świadomy toczonej wokół bitwy.

Im bliżej był celu, tym bardziej czuł się przygnieciony poczuciem odpowiedzialności. Gdy dopadł do kabiny, niemal wyrwał klamkę z drzwi. Chwyciwszy za słuchawkę, gorączkowo pokręcił pokrętłem.

– Sześć, dwa, cztery, cztery, dwa – wyrecytował z pamięci.

Odpowiedział mu znajomy, chłodny głos.

Witamy w ministerstwie magii. Proszę podać swoje imię, nazwisko i powód wizyty. Proszę pamiętać, że przed wejściem do atrium odwiedzający…

– Albus Potter! – krzyknął do aparatu, nie dając mu dokończyć standardowej formułki. – Przyszedłem zakończyć tę wojnę!

Ze zsypu, z którego normalnie wylatywały monety, wypadła srebrna plakietka, ale nie zwrócił nań większej uwagi, wpatrzony w szybę budki, ponieważ na zewnątrz wciąż toczyła się zażarta bitwa. Ogarnął wzrokiem dosłownie wszystko – od płomieni w oddali po plamę ciemności, gdzie wciąż miotano zaklęciami. Chwilę później kabina zaczęła powoli dudnić, gotowa do zejścia pod ziemię. Właśnie wtedy, gdy zaczęła zjeżdżać w dół, spojrzał na miejsce, w którym zostawił Waddleswortha. Z powodu dużej odległości i panujących wokół ciemności ledwo mógł go dostrzec, ale upiorny bezruch podpowiedział mu, że Warren patrzył na niego niewidzącym wzrokiem.