Harry wszedł do gabinetu psora Lupina, gdy ten pakował niespiesznie swoje manatki. Nie używał magii, wszystko ładował do toreb siłą swych belferskich rąk. Może obraził się na magię po całym roku obcowania z czarodziejskimi szczylami. Ponoć źle znosił belferstwo. Harry nie raz słyszał, jak plotkują o nim, że spija się w zaułkach zamku, a potem szuka burdy, a gdy nikogo nie znajduje, wyżywa się, łomocząc w obrazy.

Remus Lupin układał właśnie ładny stosik książek, alfabetycznie je segregując.

– No, Harry. – Ciągle odwrócony plecami wyczuł obecność pupila. – Tyle by było z mojego belferstwa, któż zechce wilkołaczego nauczyciela. To był dobry rok, Harry. Wiele się razem nauczyliśmy – pozwolił sobie porzucać frazesami. Wiedział, że Harry je lubi.

– Tak, był świetny. – Harry wziął z półki bibelot, który przypominał brokatową kokardę. – Ale… mógłby być lepszy!

– Oczywiście! Zawsze możemy dać z siebie więcej, prawda? No, nie powiem, może i tam nad jeziorem popisałeś się elastycznym nadgarstkiem i wyczarowałeś mocnego Patronusa, ale na moich lekcjach pierdziałeś tylko srebrną łuną… nie wiem, może jesteś z siebie dumny, czy coś, ale pamiętaj, by nie zatracać się w swym ego i dalej przeć, bo jednak z naszych prywatnych Patronusowych spotkań wynikają wszelkie przesłanki, że…

– Profesorze, mógłby być lepszy – w innym sensie.

Lupin zamarł. Harry dałby głowę, że słyszy, jak ten przełyka głośno ślinę.

– To niby w jakim, Harry? Nic mi przecież nie przychodzi do głowy innego.

Harry bawił się w dłoniach brokatową kokardą.

– Było coś mrocznego, taki cień, który za mną chodził przez cały rok.

– No tak, Dementorzy potrafią naprawdę zajść za skórę. – Zaśmiał się nerwowo.

– Nie mówię o Dementorach, profesorze. Tylko o tym, co się działo po ich ataku. Dawał mi pan gorzką czekoladę i to była, dosłownie i w przenośni, gorycz dla mej duszy. Wiem od pana Dumla, że ministerstwo w tym roku sfinansowało dla uczniów słodką czekoladę jako remedium w razie przypadkowych napaści Dementorów. Ja myślę, że pan sobie ją przywłaszczył, a dla uczniów kupował na bieżąco gorzką!

Lupin w końcu odwrócił się frontem do ucznia. Miał usta obramowane na czarno. Ciemne smugi rosły wzwyż aż za nos, docierając do czoła. Cały dekolt i kołnierz takoż upaćkane, choć tutaj mocniej rozsmarowana substancja przyjmowała barwy brązowe.

– Naprawdę nie wiem, o czym mówisz – odparł urażony.

Harry sapnął nosem. Lekko omiótł dłonią obszar, który zajmowało ciało psora.

– A te plamy?

– Plamy?

– Jest pan cały wysmarowany czekoladą – mówił grobowym głosem – czekoladą, która powinna lądować w moim żołądku, po każdym incydencie z Dementorem. – Po czym rzekł do siebie ciszej: – Może gdyby mnie karmił słodką, to utrzymałbym się jakoś na miotle i nie rąbnęłaby w Wierzbę.

– Nie bądź śmieszny, eeeh – pokonał zawahanie: – no mogą takie plamy powstać z różnych przyczyn, zaręczam! – Otarł raptownie dekolt. – A po miotle chyba, tak widziałem, specjalnie nie rozpaczasz! Widziałem przez okno jak na dziecińcu rozwijasz z papieru Błyskawicę. Hm? Udany pierwszy lot? Myślisz, że od kogo Syriusz pożyczył, żeby ci ją sfinansować?!

– Od Dumla…?

– Ode mnie! Łapa, Lunatyk, Rogacz, Harry! Łapa, Lunatyk, Rogacz! – Plaskał dłonią w książkę, którą powziął z biurka. Targnął nią zaraz po tym do jednego z ostatnich kufrów. – Huncwoci! Huncwoci! – Plaskała ręką w kolejną książkę.

– Dobrze, rozumiem, przepraszam. Nie musi się pan tak unosić. Dziękuję, że wsparł pan mego ojca chrzestnego. Gorzej, że pożydził pan na czekoladę. Nie rozumiem… wystarczyłoby i dla pana i dla uczniów, prawda?

Lupin się zaśmiał.

– Naprawdę aż tak cukier przeżarł ci mozg, Harry, że widzisz w moich plamach pokłosie kompulsywnego spożywania czekolady przez zwilkołaczałego nauczyciela, na którego znów rodzice uczniów składają skargę i który znów traci pracę, i znów idzie na bezrobocie, i znów… – Zatrzymał się, nie chciał dalej w to brnąć.

Harry pochylił głowę. Zastanawiał się, jak rzeczywiście inaczej mogłyby powstać takie plamy. A może… może nie powstały przy stole nad tabliczką czekolady. Może powstały w łazience, kiedy… Harry zamerdał głową. Nie chciał sobie tego dalej wyobrażać.

– No bo, na przykład, wyobraź sobie Harry, że twój belfer nie żyje tylko tyraniem z niewdzięcznymi małpiszonami, ale również ma swoje hobby! I jest artystą! – klepnął się mocno w pierś. – Rysowałem pastelami obraz. I stąd ten na mnie brąz! Dziewczyny wszak go lubią.

– Nie uwierzę w to. Po seansie „Guccich" już wiem, że pastele i brąz nie idą ze sobą w parze. Paul Gucci dostał za to zjebkę od ojca.

– No dobrze, masz mnie, nie jestem żadnym artystą. – Otarł kącik ust. – Moim jedynym zajęciem jest tyranie z małpiszonami i ewentualne wywindowanie ich na względnie funkcjonalne jednostki. Ale, Harry, naprawdę, uwierz, że ministerstwo przysłało do szkoły gorzką czekoladę. Uwierz i rozejdźmy się w pokoju.

Harry zwiesił głowę, zaśmiał się pod noskiem.

– Nie pozostawia mi pan wyboru. – Wyciągnął różdżkę. – Proszę mi pokazać wnętrze pana szafeczki ze słodkościami. – Wskazał różdżką w najdalszy kąt salki rozświetlonej promieniami wczesnego popołudnia.

– Nie. Nie ma opcji, Harry. To moja prywatna przestrzeń.

Harry zdziwił się, że profesor nie wypierał się posiadania tej szafeczki.

– Skoro tak… GWARDIA POTTERA! – ryknął.

BACH! Przez okna wpadły dwa tuziny młodzików na miotłach! Szczątki szyb pomknęły aż na drugą stronę pomieszczenia. Papiery na biurkach wzleciały, starannie popakowane walizy – wywrócone.

Uczniowie natychmiast zaczęli szturm zaklęciami uderzeniowymi, profesor jednak bez trudu je sparował:

Protego!

Zaśmiał się pod noskiem: młokosy myślą, że pokonają utalentowanego czarodzieja. Dobrze! Wreszcie im pokażę, kto tu rządzi!

Avada Kedavra!

Trafił Seamusa Finnigana. Seamus spadł z miotły, padł martwy i przewrócił ładny stosik książek ułożony przez belfra.

Żądni zemsty uczniowie zaczęli kołować wokół niego, czaili się jak rekiny. Skąd padnie atak? Remus wolał nie czekać na ruch z ich strony. To jak w szachach. Nie można oddać przeciwnikowi inicjatywy. Lupin poruszył drapieżnie wargami, by wąsiki dodały mu werwy.

Wskoczył między swoje walizy jak do okopu. Przyciągnął parę do siebie, aby stworzyć lepszą zasłonę i rzucił na nie czar unieruchamiająco-wzmacniający, aby zaklęcia uderzeniowe tak łatwo ich nie rozwaliły ani nie przesunęły.

– Zajadaj ślimaki, Malfoy! Żryj je! – Lupin wychylił się spod bombardowanych waliz i posłał nieprzyjemny czar w Dracona.

Zielone promienie z różdżki profesora ugodziły Ślizgona, zleciał z miotły i padł obok Harry'ego Pottera, który schował się za biurkiem, by przetrwać nawałnicę zaklęć. Rykoszety groźnie furkotały po całym pomieszczeniu.

– Malfoy?! Co ty tutaj robisz?! – spytał.

Draco nie należał do Gwardii Pottera.

– Harry, bo ja… ja naprawdę cię… – Malfoy rzygnął ślimakiem – ja cię kocham! – Rzygnął. – Pocałuj mnie! – Nakierował usta wysmarowane śluzem na kolegę.

– Zapomnij. Może gdybyś dalej miał seksi ulizane włosy, to może, naprawdę moooże, byłaby jakaś szansa… jedna na milion milionów, że moooże bym cię pocałował.

Rzyg ślimakiem.

Nie wiadomo co było straszniejsze, ten rzyg, czy fontanna łez i żałosne terkotanie rozpłakanych płuc Malfoya, chłopca o złamanym sercu.

– Nie przeszkadzaj mi teraz, muszę wykombinować, jak się dostać do szafeczki Lupina… pewnie chroni ją też jakiś urok… ależ by mi się przydała Hermiona!

Uczniowie się rozsierdzili, Lupinowi wcale nie szło tak łatwo. Zestrzelił jeszcze ze dwa „Pampersy", ale reszta stawała się wykładniczo groźniejsza wraz z uratą każdego towarzysza. Gromada gówniarzy była skuteczna jak dziwni komuniści.

Rykoszety uwalniały z klatek magiczne stworzenia. Brykały po sali i wydawały dzikie wrzaski. Rwetes narastał.

Harry dopiero teraz zauważył, że pośrodku całego galimatiasu stał smętny Hagrid ze zwieszoną głową. Odczytywał formułkę zaślubin z czarodziejskiego pradawnego tomu zwyczajów i obyczajów, a ślub dawał Harry'emu i Draconowi. Malfoy uradowany wgapiał się w Pottera i co jakiś czas rzygał ślimakiem.

– Hagrid, co w ciebie wstąpiło? – Potter przekrzykiwał tumult.

– Draco… on… zagroził – pociągnął nosem – że jeśli nie dam wam ślubu, to jego ojciec się o tym dowie! Harry! – ryknął zrozpaczony. – Ja nie chcę znów do Azkabanu! Już rok temu mi starczy po tej aferze z bazylem!

– Przecież nie wsadzą cię tam za to, że nie dasz nam ślubu… już prędzej wsadzą cię do Munga, że zaślubiasz dwóch trzynastolatków…

Hagrid znów nie kontaktował. Pochylał głowę i recytował mroczne litanie czarodziejskich zaślubin, po które mało kto w dzisiejszych czasach już sięgał. Okraszał je dodatkowymi, wyuczonymi formułkami wewnętrznych zaślubin rodu Malfoyów.

Lupin jednak triumfował! Zwalił Confundusem lidera grupy szturmowej! Szarańcza zaczęła „gubić się w zeznaniach", ataki uczniów stały się nieskoordynowane bez telepatycznej mocy przywódcy!

– Ha! Ha! I co, Potter? Łyso ci?! Łyso?! – belfer pysznił się ponad miarę, zwalił z miotły kolejnego „Pampersa", ponownie czarem uśmiercającym, i zanurkował w walizach.

Harry skulił się za biurkiem, otulił własnymi ramionami. To koniec, nie ma szans. Nie drażnił go już nawet pełen miłości wzrok Malfoya. Dla Harry'ego już go nie było, nie istniał.

JEBUT! – przez drzwi pokoju wparowały skaczące obrazy w ramach.

– Na niego! – ryknął lider rebelii.

Harry drgnął. Co za cudo! Obrazy poruszały się same z siebie i pierwsze co, to rozpierdoliły okopy Lupina! Tak jest! Pewnie mszczą się za to, że łomotał w nie, za te jego belferskie burdy po nocach.

Wyciągnęły go spomiędzy waliz, BACH, BACH! Obrazy boksowały go swoimi rogami, plus dostał parę miałkich „zaklęć-plaskaczy". Czary tych gówniarzy wiele nie robiły.

– Poddaję się, poddaję! – Ależ mu się włos zwichrzył.

Ale obrazy dalej się na nim wyżywały.

Harry wstał zza biurka, machnął ramieniem.

– Gwardio! Wracać do dormitoriów, opijemy dziś nasze zwycięstwo! Neville, Dean, zostańcie w razie gdyby profesor Lupin „kręcił noskiem", albo lepiej: „wąsikiem".

Obrazy dały spokój belfrowi, nieco po wpływem Harry'ego, który o to poprosił. Potrzebował Remusa żywym.

Lupin otarł krew z ust. Miał niezłą opuchliznę na lewym oku.

– Masz, czego chciałeś, Potter. Zadowolony?

– Jeszcze nie. Proszę mi otworzyć szafeczkę.

Jakieś stworzenie podobne do żółwia zmutowanego z tukanem doskoczyło do Pottera i żałośnie zawyło. Harry odtrącił jego nachalny łeb, pewnie chciało żreć.

– No, proszę. – Wycelował w belfra różdżkę.

Lupin sapnął, poprawił rozwichrzony włos. Bardzo niespiesznie wstał i udał się na koniec pomieszczenia. Machnął różdżką, by zwolnić magiczne mechanizmy. Drzwiczki raptownie odskoczyły.

Harry natychmiast złapał za opakowanie czekolady, otworzył i odgryzł kęs słodyczy! Lecz… słodycz… nie nadeszła!

– Gorzka… – mruknął. Zaniemówił z szoku.

Wybił się z pięty, aż Remus lekko odskoczył. Harry polizał kołnierz nauczyciela upaćkany czekoladą. Również gorzka.

– Nie rozumiem… Dlaczego zatem nie chciał mi pan profesor pokazać szafeczki? Gorzka czekolada, a więc to prawda? Ministerstwo zafundowało gorzką…

– No tak, podjadałem sobie gorzką, było jej mnóstwo. Nie chciałem, żebyś odkrył Flaczka.

– Flaczka?

– To ten skrzat, którego zabiłem.

Harry spojrzał niżej, na dolnej półce leżały zwłoki skrzata. Był tak zaaferowany czekoladą, ze wcześniej ich nie zauważył.

– Flaczek mnie wkurzył, bo wygrał ze mną zakład o dużą sumę pieniężną. Obaj byliśmy świadkami przewiny Krukona i założyłem się z Flaczkiem, że uczeń nie przyzna się do swej winy.

Zgubiło go jego uprzedzenie do „małpiszonów".

– Uczeń się przyznał, Flaczek wygrał zakład.

I teraz Flaczek nie żyje.

Harry w zamyśleniu patrzył na podłogę.

– Ale skoro Ministerstwo ufundowało gorzką czekoladę, dlaczego Albus miałby mówić mi, że jest inaczej?

– Nie wiem, Harry. Któż to bowiem pojmie jego graniczący z szaleństwem umysł…

Otarł usta, splunął krwią na posadzkę.


Minerwa jak w każdy piątek udała się po wyczerpującym tygodniu na herbatkę do dyrektora. Sączyli z kwiecistej porcelany swe bursztynowe trunki zaprawione czymś mocniejszym.

– Cieszę się, że ze mną popijasz mocniejsze, Minerwo. Wiem, że Knotowi nie pozwalasz na takie coś na terenie szkoły, co mnie bardzo cieszy.

Posłał jej miły uśmiech i oblizał łyżeczkę po dosłodzeniu swej herbatki.

– Ten człowiek nie tylko nie ma autorytetu wśród uczniów, mój drogi. Również i nauczyciele nie traktują go na poważnie. Jak miałabym z kimś takim popijać mocne trunki? Poza tym… odkąd ściął dofinansowania dla Hogwartu, jego wizyty tutaj mierżą mnie podwójnie. Ciągłe wizytacje, inwigilacje uczniów. Zastanawia mnie, czemu tak nagle skroił nam fundusze?

Dumbledore pukał paznokciem o porcelanę.

– Akurat na to mogę znać odpowiedź.

– Tak? Masz jakieś przypuszczenia?

– Właściwie jestem niemal pewny, że odkrył, że dużą część funduszy przeznaczałem dla siebie na cele prywatne, na dropsy i na żurnale mody. Być może jak ostatnio piliśmy z nim u Hagrida, to mogło mi się za dużo wypsnąć. Czasem mam wrażenie, że Hagrid mimo wszystko trzyma stronę Knota… i polewał mi co nieco za dużo, a Ministrowi jakoś skąpił.

Minerwa wzięła pokaźny łyk.

– Cóż, prędzej czy później musiało to wyjść na jaw. Jak sobie z tym radzisz? Będziesz musiał dać na wstrzymanie z dropsami?

– Och, Minerwo, w żadnym razie. – Błysnął białymi zębami starca znad fiołkowej porcelany. – Po dropsach się szaleje, a ja nie mam zamiaru być normalny. Che, che – zaśmiał się starczo. – W moim wieku nie ma już czasu na normalność.

– Skąd zatem weźmiesz na to środki?

– Zastosowałem pewien manewr taktyczny. – Obracał hipnotycznie filiżankę, mieszając trunek w herbatce. – Oszukałem pana Pottera, że Lupin przywłaszczył sobie słodką czekoladę, rzekomo sfinansowaną przez Ministerstwo.

– Oszukać Pottera? Po co?

– Znam temperament i bezmyślność Harry'ego. Wiedziałem, że dojdzie dziś po południu do burdy w pokoju Lupina, zwłaszcza, że zasłyszałem, że powstała niedawno Gwardia Potera.

– Ach… o tej sieczce już wszyscy mówią. Uczniowie są wyjątkowo pobudzeni i dumni z siebie. Nawet ci, którzy nie brali udziału w rozróbie.

– Tak to już jest. Młodzi lubią bunt, gnojenie belferstwa etcetera. A jeśli chodzi o rozróbę, wrzuciłem ją jako Pato-stream na Dark Weba. Mam już spory przychód za oglądalność i filmik dalej pracuje. Zamontowałem wczoraj mugolskie kamery u Remusa. Co więcej ubezpieczyłem salę, która obecnie jest w strzępach, więc i tutaj nieco skubnę.

– No tak… mugole nie wiedzą, że wystarczy machnięcie różdżki, by to ogarnąć.

– Tak, i wystarczy drobna manipulacja umysłu, by nie zadawali niewygodnych pytań dotyczących choćby Hogwartu. Przecież do Azkabanu za to nie trafię. – Zaśmiał się i nalał sobie oraz Minerwie czystego whiskacza do szklanic. Doprawił lodem i plasterkiem cytryny.

– No cóż, Albusie, dropsy będą hulać. I rozumiem, że na te wakacje lecimy na Bahamy jak zaplanowane?

Posłała dyrektorowi uśmiech, już od dawna mieli się ku sobie. Podnieśli szklanice i wznieśli toast za przyszłość, wakacje i za Harry'ego, chłopca z temperamentem, który przeżył.


We wszystkich dormitoriach trwały również celebracje, uczniowie świętowali, ponieważ „pokazali nauczycielowi". Lubili Lupina, choć w głębi zawsze czuli, że belferstwo to nie jest jego powołanie, że on tak naprawdę gardzi „małpiszonami", czuje wyższość nad nimi. On wręcz czuł wyższość PRZECIWKO nim! Jak taki „nie-ziomalski kmiotek" miałby zdobyć ich szacunek?

Alkohol lał się po ścianach, zwrot „bałagan w ścianie" stawał się tutaj zwrotem istniejącym i jak najbardziej poprawnym. To nie była do końca impreza, raczej rzeź. Wszyscy zarzynali się jak mogli. Jakiś młodziak dogorywał w drgawkach w kącie – dostał coś mocnego od Freda i George'a.

– Wiesz, Harry – mówił Dean Thomas – zawsze czułem tak w głębi, że Lupin to wszystko udaje. Tę jego otwartość wobec uczniów. To było udawane, nie? Też tak czujesz? On nas tak naprawdę nie szanował, czuł wyższość.

– Tak, w sercu? Czujesz tak w sercu jak ja też?

Stuknęli się plastikowymi kubkami i wlali w siebie jeszcze więcej taniego alkoholu.

– A burda w jego pokoju tylko to podkreśliła – dodał Neville. – Źle, że nie ma już z nami Seamusa… on by coś o tym Lupinie dobrego już nam tutaj teraz powiedział!

– Może nawiedzi nas kiedyś jako duch. – Potter wzruszył ramionami.

W zaciemnionym dormitorium uczniowie pląsali niesieni dudniącym, nikim bitem oraz hektolitrami taniego alkoholu. Hermiona jednak piła dziś tylko mnóstwo Kremowego.

– Warkoczyki chochlika! – rozległ się tubalny głos, który jednak niemal ginął w sferze muzyki.

Do rzeźni wkroczył Hagrid, wyglądając za kimś. Gryfoni chcieli wciągnąć go do zabawy, wpychali mu plastikowe kubki, ale wyjątkowo odmawiał. Odnalazł Harry'ego i zamachał na niego.

– Co tam, Hagrid? Świętuj z nami!

– Harry, nie mogę, jest misja. Musisz iść ze mną.

– Nie może… po-yk-czekać? Mamy super rzeź, dołącz do nas!

– Nie, Harry, chodzi… o te twoje zaślubiny z Malfoyem – podniesionym głosem bez trudu przebijał się przez dudnienie do uszu chłopaka. – Są takie jakieś… powikłania… tutaj. Musimy to szybko rozwiązać, chodź, nie ma czasu.

Harry otarł alkohol z ust.

– No dobra, rzeczywiście warto to odkręcić, nie chcę być mężem tego złego blondasa. Ale szybko wrócimy? Zbliża się już rano chyba, a jeszcze bym pobalował.

– Tak, tak… – dukał. – Nie zajmie nam to długo.


Przeszli przez błonia do Zakazanego Lasu.

– Myślałem, że idziemy do ciebie… – Harry przecierał oczy, dwoiło mu się. – Odkręcić coś w papierkach. Bo chyba od razu można wyrzec się ślubu, czy jest jakiś okres wypowiedzenia? W sumie nie składałem żadnego podpisu, to nie wiem nawet, czy ślub jest ważny…

– Chodź, Harry, chodź.

Przez upojenie alkoholowe Harry nie dostrzegł nawet, że wielki olbrzym ciągle chlipał, gdy tak mijali coraz gęściej porastające drzewa. I chlipał coraz mocniej.

Zamroczony Harry rozglądał się wokół. Albo mu się wydawało, albo po wzgórkach przebiegały centaury, mierzyły w nich z łuku albo tylko przystawały i kręciły niepokojąco głowami. Choć raczej tylko przebiegały, reszta to tylko podszept umęczonego alkoholem umysłu.

– Yk! – Harry czknął.

– Jesteśmy na miejscu – zaskomlał Hagrid.

We wgłębieniu terenu, pomiędzy grubymi korzeniami, stali Lucjusz, Narcyza, Draco Malfoy oraz paru innych czarodziejów. Zamglony umysł Harry'ego podpowiadał słusznie, że to osoby z ich rodziny, których nie kojarzył.

Zaczęło padać, burzowe pomruki dobiegły z oddali.

– Harry, Harry…! – płakał Draco. – Ja naprawdę nie wiedziałem! Po prostu naprawdę cię kocham! Ja nie wiedziałem, pamiętaj o tym! – roztrzęsiony głos niósł się po leśnej głuszy.

Narcyza musiała lekko go ciągnąc ku sobie, żeby syn nie rzucił się w objęcia Pottera.

– O co tu chodzi? Hagrid…? – spojrzał z lękiem za siebie.

Olbrzym opierał się o pień drzewska, cała górna połowa ciała zwisała zgięta nad kolanami zanurzonymi w depresji, już nie chlipał, nie miał czym. Na Merlina, cóż za smętna impresja.

Deszcz wzmógł się, burzowe pomruki szatkowały rozbłyski.

– Harry Potterze – przemówił Lucjusz – wczoraj popołudniu zawarłeś ślub z moim synem w zgodzie z pradawnym ceremoniałem magicznym. Co więcej udzielający ślubu Hagrid wdrożył formułki zaślubin naszego rodu, zgodnie z którymi dziś w nocy musisz zginąć, jako że pierwszy mąż czy żona spoza naszej linii muszą zostać złożeni w ofierze, aby kolejni wybrańcy trwać już mogli w szczęściu z naszym synem. Abraxas, Septimus, wziąć chłopaka na ołtarz.

Harry się spiął. W środku zagłębienia stał czarny, surowy kloc. Rozpadało się na dobre. Hagrid ryknął suchym płaczem.

– Nie wiedziałem… – mamrotał w przerwach od zawodzenia.

Dwójka Malfoyów zbliżała się do Pottera.

– Na nic takiego się nie zgadzałem! Nie mam żadnego ślubu z Malfoyem!

– Och, Harry, nie rozumiesz – zaintonowała Narcyza. – W pradawnej magii wystarczy tylko, albo i aż, tak potężna miłość, jaką darzy cię Draco, aby zaślubiny mogły dojść do skutku.

– Chodź, Harry. – Abraxas wyciągnął ramię. – Przyszedł na ciebie czas.

Harry'ego zaślepił ceremoniał, hipnotyzująca obrządkowość, miłość Dracona. Sam nie wiedział już co. Nie wiedział dlaczego, ale wyciągnął ramię ku Abraxasowi. Dwójka Malfoyów podprowadziła go pod ołtarz. Harry widział siebie z zewnątrz, czasem wracał do środka głowy i tylko będąc w środku, czuł niepokój, jednak wciąż wiedział, że to co się dzieje, musi się dziać. Wydawało mu się, że gdzieś to już zostało spisane i teraz musi być odtworzone.

Ułożył się na zimnym klocu.

TRACH! Ujrzał rozwidloną błyskawicę na niebie, jak z paszczy stujęzykowego węża. GRZMOT!

– Kto dopełni obrządku? – spytał Lucjusz.

– Pozwólcie, że ja to zrobię – słabowity głos.

Zza drzew wysunął się pokurczony, zgarbiony Czarny Pan w bogatej jednak szacie. Stanął nad Potterem i krzywo się uśmiechnął. Świszczał przez swój wężowy nos.

– Cóż, Harry Potterze, to nasze ostatnie spotkanie.

Harry miał wyjebane, że widzi tego łysola. Trwał w zupełnie innej przestrzeni, zawładnęła nim pradawna magia. Draco łkał. Narcyza tuliła syna i podawała mu chusteczki.

– Widzisz, nie mogłem cię nigdy tknąć, ponieważ chroniła cię miłość twojej matki. To dawna magia. Ale teraz, na mocy pradawnej magii zaślubin według rodu Malfoyów, miłość Dracona przesłania miłość twej matki, i nic nie przestoi już na przeszkodzie, abym cię zabił. – Ukazał swe rozkoszne zęby Lorda w uśmiechu. – Ta miłość wręcz wymaga ofiary i ja jej z chęcią dopełnię. Jak to pięknie pokręcone, że miłość cię chroniła, a teraz... przez miłość zginiesz. Taki jest świat, pokręcony, prawda, Harry? Powinieneś też wiedzieć, że wykorzystaliśmy Hagrida. Tylko przyjaciel od serca może kogoś zaślubić zgodnie z pradawnymi zasadami. Dziękujemy ci, Rubeusie!

Malfoyowie zaśmiali się. Hagrid leżał pod drzewem. Zemdlał. Draco wspierał się na matce.

Harry na ołtarzu nie patrzył na Voldemorta, nie słyszał wszystkich jego słów. Wgapiał się w wirujące niebo, jego powieki drżały, kiedy krople rozpryskiwały się na twarzy.

Błysnął nóż, a zaraz po tym rozbłysła ostatnia dla Pottera błyskawica. Chłopca, który nie przeżył.


Hagrid trafił do Munga.

Wsadzili go za zaślubienie dwóch dzieciaków.

Dumbledore też co nieco w szpitalu szepnął. Coraz częściej mu się wydawało, że Rubeus trzyma sztamę z Knotem.