21. Kim jesteśmy


Gdy budka zjeżdżała na dół, wbił pusty wzrok w ziemistą przestrzeń, zaś odgłosy toczonych na górze walk cichły z każdym przejechanym metrem, aby po kilku sekundach rozpłynąć się w powietrzu. W momencie otoczyła go cisza i ciemność, o wiele mroczniejsza, aniżeli na dworze. Nie lubiąc bezczynności, odwrócił się w drugą stronę, bo była to jedyna pozycja, którą mógł przyjąć w ciasnawej kabinie, która służyła mu za środek transportu.

Nie chcąc myśleć o wszystkim, czego właśnie był świadkiem, wykorzystał chwilę wytchnienia, aby ocenić swoje samopoczucie. Był wyczerpany, bardziej zmęczony i obolały niż kiedykolwiek wcześniej, jednak wiedział, że będzie musiał wytrzymać jeszcze trochę. Nieznacznie zdawał sobie sprawę z drętwiejących od biegu stóp oraz ssania w żołądku, spowodowanego głodem. W obliczu całodniowego wysiłku fizycznego te dolegliwości były niczym więcej niż kroplą w oceanie. Jakby nie patrzeć najpierw został zdemaskowany podczas zebrania Diablego Aliansu, gdzie musiał natychmiast stanąć do walki, potem pojedynkował się z ojcem na ulicach Toksycznego Kamieniołomu, aby w końcu podjąć się ostatniego zrywu na londyńskim przedmieściu. Poparzenie sprzed kilku minut wciąż dawało mu się we znaki, na szczęście zaledwie łagodnym pieczeniem. Nie zamierzał jednak zdejmować szat, aby dokładniej obejrzeć ranę, ponieważ nie potrzebował dokładać sobie zmartwień czy dyskomfortu. Co więcej, nie wiedział, jakich zaklęć użył podczas potyczki tata, ale wciąż borykał się z problemami – czasem niczego nie czuł, a innym razem doskwierał mu wyjątkowo bolesny skurcz. Ze wszystkich dolegliwości najbardziej dokuczało mu jednak kłucie pod powiekami, ot przykra konsekwencja starcia z kumplem. Od momentu aportacji uparcie starał się je ignorować, nawet przy łzawych sytuacjach, ale teraz, kiedy stał w zupełnej ciemności, szybko mrugając, żywił przekonanie, że to najbardziej irytująca bolączka pod słońcem. Jego oczy miały się dobrze, ale wariował bez stymulacji wzrokowej.

Gdy wrócił wspomnieniami do przełomu legilimencyjnego, ogarnął go smutek. Niecałe dwie godziny temu splądrował umysł Marksona, a następnie zburzył świat przyjaciela. Od tamtej pory nie mógł przestać się zastanawiać, co przeżywa Scorpius, czy Morrisonowi udało się odstawić go do domu oraz czy pan Malfoy już się dowiedział o śmierci ojca. Widoczna na twarzy blondyna agonia zapadła mu w pamięć i stanowiła podręcznikowy przykład tego, czym naprawdę była wojna.

Zacisnął usta ze świadomością, że powinien skupić się na obecnej chwili, bowiem wciąż nie zakończył swej misji. Chociaż myślenie o zamęcie, który przeżywał kolega razem ze swoją rodziną, było wstrząsające, musiał się skupić na zapobiegnięciu podobnym krzywdom. Kiedy wyobraził sobie przerażenie na twarzach dziadków Mirry, z pewnością zaniepokojonych przedłużającą się nieobecnością wnuczki, przeszedł go dreszcz, ale wykorzystał te sfabrykowane obrazy, aby wyklarować priorytety. Zapewnienie dziewczynie bezpieczeństwa było równie ważne, co powstrzymanie szaleńca.

Najprawdopodobniej nie będzie miał kolejnej szansy. Darvy był niemal na wyciągnięcie ręki, w tym samym budynku, a Mirra razem z nim. Gdy ponownie odtworzył w głowie wspomnienia Marksona, upewnił się w przekonaniu, że była dlań wabikiem, a więc powinna pozostać nietykalna do czasu konfrontacji. Problem w tym, że Sebastian był prawdziwym szaleńcem i raczej nie trzymał się utartych schematów. W obliczu wyżej wymienionych argumentów Albus nie miał zbyt dużo powodów, aby wierzyć, że dotrzyma niepisanej obietnicy. Wbrew wszystkiemu liczył, że Darvy przez wzgląd na swoją pychę urządzi przedstawienie i wstrzyma się z egzekucją, pragnąc publiki. Jeśli trafnie ocenił przeciwnika, wciąż mógł przeszkodzić w premierze spektaklu.

Kiedy ustało zgrzytanie budki telefonicznej, został otoczony przez absolutną ciszę. Kabina płynnie się zatrzymała, a z telefonu dobiegł znajomy, lekko zachrypnięty głos.

Ministerstwo Magii życzy miłego dnia.

Winda szarpnęła, a Albus mimowolnie odwrócił się w stronę drzwi, w pełni przygotowany do wejścia do recepcji. Wokół wciąż było szarawo, ale oczy w mig dostosowały mu się do otoczenia. Właśnie wtedy, gdy zrobił pierwszy krok, zastygł w bezruchu, z trudem powstrzymawszy krzyk.

Zgodnie z oczekiwaniami, nie spotkał w atrium żadnego czarodzieja, niemniej jednak hol nie był zupełnie pusty.

Kiedy zrobił krok naprzód, uruchomił automatyczne światła, co z kolei pozwoliło mu zobaczyć nowo wylęgniętą koszmarną armię ustawioną w dość zorganizowany sposób. Wzdłuż każdej z przeciwległych ścian stała minimum setka siluet, których oślizgła, cienka skóra płatami zwisała ze sczerniałych kości, a puste oczodoły upiornie wpatrywały się w wejście do atrium. Mimo znaczących rozmiarów holu Albus odniósł wrażenie, że znalazł się w potrzasku, aczkolwiek, nawet czując odrażający odór zepsutego mięsa, paradoksalnie, nie czuł się zagrożony.

Wszedł do atrium w akompaniamencie grzechotania kości. Siluety natychmiast zwróciły na niego uwagę i nieznacznie się wyprostowały, ponieważ ich spokój został zakłócony. Albus usłyszał zaczątek tego, co miało być bojowym okrzykiem, ale zdołał zdusić go w zarodku.

– Nie! – powiedział stanowczym tonem, jakim udziela się reprymendy nieposłusznemu dziecku. – Nie – powtórzył, nieco łagodniej. – Zostańcie tam, gdzie jesteście.

Istoty zastygły bezruchu, jakby zamrożone w czasie. Gdy postawił następny krok, czuł na sobie ich spojrzenia, chociaż miały puste oczodoły. W tak sugestywny sposób lustrowały go wzrokiem, że idąc pomiędzy nimi, wyglądał niczym król przechadzający się wśród wiernych poddanych.

Wtem zrozumiał, że to właśnie dlatego został wybrany, aby zmierzyć się z Sebastianem Darvym, po to opuścił rodzinny dom kilka tygodni temu. Oczywiście, inaczej wyobrażał sobie decydujące starcie, a przynajmniej nie w towarzystwie zgromadzonych w Ministerstwie stworów. Niemniej jednak fakt pozostaje faktem, że te potwory słuchały się zaledwie dwóch osób, nikogo więcej. Inni, o wiele zdolniejsi czarodzieje, którzy przeszliby dokładnie to samo, co on, polegliby na tym polu. Tych stworzeń nie dało się pokonać w zwyczajny sposób, a Albus, jako ich pan, miał naprawdę wiele możliwości.

Na wszelki wypadek szedł powoli, z rozwagą stawiając kroki – każdy odbijał się echem od wypolerowanej podłogi i przyciągał niechcianą uwagę. Siluety sprawiały wrażenie spokojnych, zwłaszcza że nigdzie nie wbijały pazurów, a tym bardziej nie pełzały po ziemi ze zręcznością o połowę mniejszych bestii, chcąc oderwać od ciała ofiary kawałka mięsa. Niektórym mimowolnie skinął głową, czując przy tym swego rodzaju pokrewieństwo. Szczerze mówiąc, miał dziwaczne wrażenie, że gest pochodził z jego wnętrza i był kompatybilny ze złowrogim bratem bliźniakiem, który, choć w ostatnim czasie milczał, nie mógł się powstrzymać przed potwierdzeniem więzi z pobratymcami.

Wtem coś innego przykuło jego uwagę. Zbliżywszy się, z zainteresowaniem obejrzał Fontannę Magicznego Braterstwa stojącą pośrodku atrium. Ostatnim razem, gdy ją oglądał, twarz wykutego w kamieniu czarodzieja została w magiczny sposób zmodyfikowana, aby przypominała Waddleswortha. To, że wciąż nie została zmieniona, jasno dawało do zrozumienia, że albo Darvy nie koczował tu od dawna, albo był zbyt zajęty wylęganiem swej armii.

Chłopiec patrzył na marmurowego Warrena, tknięty uczuciem, którego nie potrafił opisać. Kilka minut temu widział, jak umiera, a jednak wyobrażenie sobie jego uśmiechniętej twarzy przynosiło mu ukojenie. Rzeźba upamiętniała dawnego Ministra Magii i stanowiła silne przypomnienie, że do samego końca walczył o dobro społeczeństwa. Idąc za jego wzorem, Albus również zamierzał.

Odszedł do fontanny, skupiony na pozłacanych windach, które zabiorą go na niższy poziom. Gdy ostatnim razem odwiedzał Ministerstwo, przed elewatorem wzniesiony został punkt kontroli bezpieczeństwa, a ostatnim piastującym stanowisko weryfikatora różdżek urzędnikiem był Wendell Puckerd, jego niegdysiejszy nauczyciel eliksirów i opiekun domu. Obecnie okienko zostało zlikwidowane, a powstała pusta przestrzeń służyła za część korytarza. Kiedy tylko zbliżył się do bramek zabezpieczających, te podniosły alarm, który ucichł, gdy przeszedł przez najbliższą. Krata windy natychmiast się rozsunęła, jakby w zaproszeniu do środka.

Albus nie skorzystał i w zamian odwrócił się z powrotem do podpierających ściany siluet. Wpatrzony, nie wiedział, o czym właściwie myślał, niemniej jednak poczuł się zmotywowany. Zacisnąwszy dłonie w pięści, wszedł do windy, a kraty zasunęły się automatycznie.

Chociaż nie nacisnął żadnego przycisku, kabina drgnęła, najwyraźniej świadoma intencji przewożonego. Opuszczała się powoli, niczym budka telefoniczna, ale podróż minęła mu znacznie szybciej; zwieńczeniem zaś okazało się werbalne ogłoszenie piętra zatrzymania.

Poziom Dziewiąty. Departament Tajemnic.

Krata się otworzyła, odsłaniając zupełnie inny obraz atrium. Nie dochodziło tu światło słoneczne, zamiast tego hol zdobiły pochodnie, które jarzyły się na biało i niebiesko, w specyficznej, zagadkowej manierze. Opuściwszy windę, od razu zauważył czarne drzwi na końcu korytarza.

Wrócił wspomnieniami do dnia, w którym razem z rodziną odwiedził tatę w areszcie śledczym. Kilka miesięcy temu, zanim przeszedł przez te wrota, zszedł na niższą kondygnację po schodach ozdobionych tradycyjnymi pochodniami, które zaś zaprowadziły go do pokoju, gdzie przetrzymywany był ojciec, skuty łańcuchami. Tym razem było inaczej – musiał przedrzeć się przez drzwi. W miarę, jak podchodził bliżej, zaczął ciężej oddychać, a kiedy chwycił za klamkę, jego klatkę piersiową przeszył ostry ból. Miał wielką nadzieję, że będą otwarte i się nie przeliczył.

Znalazł się w okrągłej komnacie, wyściełanej marmurową posadzką. Był to korytarz przejściowy, bowiem zewsząd otaczały go drzwi, zaś pochodnie zostały zastąpione zapalonymi świecami, z których każda rzucała chłodne światło, jedno mniejsze od drugiego, zupełnie jakby wskazywały drogę powrotną. Albus zrobił pełen obrót, aby przyjrzeć się identycznym drzwiom. Był tutaj wcześniej i wiedział, dokąd prowadzą niektóre z nich. We wspomnieniu Marksona widział Mirrę w Sali Przesłuchań, ale wątpił w stałość tej lokalizacji. Gdzie w międzyczasie mogła zostać przeniesiona…?

Automatycznie pomyślał o Sali Śmierci, jak niegdyś nazwał ją Santcicus, czyli miejscu, gdzie po raz pierwszy zobaczył Zasłonę Skazańca. Czy to możliwe, że po wszystkim, co przeszedł, aby posiąść ten magiczny artefakt, Darvy zwrócił go Ministerstwu…?

Nawet jeżeli miał rację, wciąż nie wiedział, które prowadzą doń drzwi. Żeby się przekonać, musiałby wypróbować każde z nich i znakować niewłaściwe ogniem. Po chwili wahania postanowił spróbować i podszedł do najdalszych.

Gdy ani drgnęły, pozostając zamknięte na cztery spusty, spanikował. Co, jeżeli to właśnie przez te powinien przejść…?

– No dawaj! – warknął pod nosem i naparł na nie z całej siły. – Ruszże się! – wymamrotał, ale jego starania nie przyniosły oczekiwanych rezultatów.

Zaczął drżeć, nie mogąc znieść myśli, że Mirra jest niedaleko, a jednak wciąż poza zasięgiem – równie dobrze mogłaby być za tymi drzwiami. Chociaż wiedział, że to bezcelowe, nie poprzestał na swoich wysiłkach…

Klik.

Wrota ustąpiły przy ostatnim pchnięciu, otwierając się praktycznie na oścież. Albus zacisnął z rozczarowania zęby. Zamiast Pokoju Przesłuchań, zobaczył rażącą biel. Dopiero gdy jego wzrok przyzwyczaił się do zmiany kolorystyki, zrozumiał, że nie stoi przed następnym szeregiem komnat, a długim, oślepiającym korytarzem, pozbawionym bocznych drzwi. Nawet gdy patrzył wprost przed siebie, hol wydawał się ciągnąć w nieskończoność, a jedyną wskazówką świadczącą o jego końcu, był słabo słyszalny dźwięk, pieszczący uszy niczym harmonijnie lejąca się woda. Kapanie w niewyjaśniony sposób go przyciągało, chociaż w głębi serca wiedział, że prawdopodobieństwo, że za pierwszym razem trafił w dziesiątkę, było naprawdę niewielkie. Chcąc zbadać źródło szumu, zrobił krok naprzód, zahipnotyzowany.

Nieeeee!

– Aaagh!

Głos w głowie zgrał się czasowo z bólem, który odebrał mu zmysły. Natychmiast opuścił korytarz, ponownie wpadając do okrągłej komnaty. Przez dłuższą chwilę nie był w stanie skupić się na czymś innym, aniżeli cierpieniem, którego właśnie doświadczył, podczas gdy jego ciałem wstrząsały drgawki. To było potworne, o tysiąckroć gorsze od klątwy Cruciatus. Miał wrażenie, że płoną mu wnętrzności, umysł trawi najprawdziwszy ogień, a z każdym oddechem zmagał się z uczuciem zgniatania narządów.

Upadł na marmurową podłogę, ale chłód nie przyniósł mu ukojenia. Chwycił się za głowę z nadzieją, że ta mu nie wybuchnie i szarpnął mocno za włosy. Wciąż słyszał płacz swojego brata bliźniaka, co tylko dokładało mu dodatkowych zmartwień. Czym straszliwym oberwał, skoro zraniło to również wytwór Smoczej Różdżki, dotąd nietykalny w każdej fizycznej formie…?

Nie, nie… Nigdy więcej…

Złotooki z ledwością łapał oddech, a Albus po raz pierwszy całkowicie się z nim zgodził. Ból w końcu ustąpił, ale samo wspomnienie wciąż powodowało torsje. Zebrawszy ostatki siły, wstał i na chwiejnych nogach podszedł do drzwi. Gdy je zatrzasnął, ponownie znalazł się w ciemności rozświetlonej przez niebieskawe pochodnie. W następnej chwili pokój zaczął wirować, przez co z trudem powstrzymał odruch wymiotny.

Na co się nadział w korytarzu…? Co sprawiło, że dosłownie po przekroczeniu progu, bliźniak został prawie rozdarty na strzępy…?

Cokolwiek to było, nie zamierzał ponownie wystawiać się na podobne niebezpieczeństwo. Wobec powyższego podjął decyzję, że jeżeli następne drzwi również okażą się zamknięte, po prostu spróbuje otworzyć inne. Wstał i się zatoczył. Gdy odzyskał równowagę, podszedł do przypadkowych wrót. Jeżeli miał doszukiwać się pozytywnych stron minionej agonii, powiedziałby, że cierpienie pozwoliło mu spojrzeć poprzednie urazy z innej perspektywy. Dopóki nie roztrząsał swoich ran, mógł w miarę normalnie funkcjonować.

Wyprostował się i z przyjemnością stwierdził, że chwilowe zamroczenie utrudniało skupianie się na bólu. Odetchnąwszy głęboko, uniósł rękę, a następnie delikatnie pchnął drzwi.

Te otworzyły się niemal natychmiast. Kiedy zobaczył, co jest w środku, westchnął z ulgą. Natrafił na znacznie bardziej przyjazne miejsce, znów przyciągające, aczkolwiek w zupełnie inny sposób. Bez namysłu zrobił pierwszy krok, a za nim drugi, zahipnotyzowany zarówno rozmiarem komnaty, jak i jej zawartością.

Pokój był wypełniony obrazami. Te mniejsze ozdabiały głównie ściany, zaś większe stały oparte o siebie, tworząc labiryntowe korytarze, przywodzące na myśl najprawdziwszą galerię sztuki. Co ciekawe, pozostawały nieruchome w przeciwieństwie do czarodziejskich malowideł, ale to nie umniejszało ich urokowi. Cechowały się zróżnicowaną tematyką, począwszy od krajobrazów regionów, których chłopiec nigdy nie widział, przez zdarzenia, które równie dobrze mogły być wytworem wyobraźni autora, skończywszy na pięknym wachlarzu abstrakcyjnych plamek, którym brakowało motywu przewodniego. Stojąc w progu, zobaczył walczący z potężnym sztormem statek, idącego przez pustynię człowieka, zniszczony dom, cienistą postać stojącą na szczycie gruzowiska w triumfalnej pozie, a nawet dwa gigantyczne węże w kolorze jasnozielonym, o krwistoczerwonych oczach, siłujące się na trawie. Wszystkie dzieła były fantastyczne i niesamowicie realistyczne. Albus wiedział, że ma inne, o wiele ważniejsze rzeczy do zrobienia, ale czuł przemożną potrzebę obejrzenia galerii arcydzieł, nawet pustego kawałka płótna stojącego na samym środku komnaty.

Wszedł do pokoju i przeszedł obok kolumny obrazów, różniących się między sobą wielkością i kształtem, zatrzymawszy się dopiero przed mniejszą ramą. Gdy przystanął, zauważył, że pomimo braku farby, wzdłuż boków materiału naniesiono jasne wzory, a cienką ramę przyozdobiono błyszczącymi klejnocikami. Gdy tak stał, wpatrzony w puste płótno, wyczuł czyjąś obecność i automatycznie się odwrócił.

Sebastian Darvy stał zaledwie metr od niego, w ten sam sposób, co we wspomnieniu, które niedawno widział, ubrany na czarno i ze złowrogim uśmiechem przyklejonym do twarzy. Miał potargane, sięgające szyi blond włosy, a siłę elektryzujących niebieskich oczu potęgowały zwisające nad czołem poskręcane kosmyki.

Ślizgon nie zareagował na niemą zaczepkę, wpatrzony w ten pogardliwy uśmieszek. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że mężczyzna mierzy różdżką w leżącą na podłodze Mirrę.

Instynkt nakazał mu dopadnięcie do dziewczyny, rozum zaś podpowiadał ostrożność i rozwagę, dlatego też, zobaczywszy wypisaną na twarzy nieprzyjaciela radość, zastygł w bezruchu. Z trudem przełknął ślinę, nie wiedząc, w jaki sposób powinien się zachować. Od problemu wybawił go sam Darvy, inicjując rozmowę.

– Albus Potter – powiedział miękkim, niemal pieszczotliwym tonem. – Naprawdę długo czekałem na ponowne spotkanie.

Chłopiec nie odpowiedział, próbując rozszyfrować drugie dno usłyszanego stwierdzenia. Wtem przypomniał sobie ten pokój, przede wszystkim dzięki pustemu płótnu, ale jakby nie patrzeć, nigdy nie był tu z Darvym. Uspokoił się, dopiero kiedy zrozumiał, że czarodziej mówi o Departamencie Tajemnic, a nie galerii sztuki. To właśnie tutaj, na poziomie dziewiątym, po raz pierwszy zaprezentował moc Smoczej Różdżki.

Gdy nabrał pewności, że Mirra oddychała, odwrócił od niej wzrok i skupił się na pozłacanym orężu. Mimowolnie zadrżał z pożądania, które ogarnęło go na widok różdżki. Wyglądało na to, że złowrogi brat bliźniak otrząsnął się z szoku wywołanego przez biały korytarz i znów ślinił na widok obiektu swego zainteresowania.

– Czy niespodzianka z parteru przypadła ci do gustu? – zapytał prawie konspiracyjnym tonem czarodziej, wskazując dłonią na wyższe kondygnacje. Najwyraźniej był nieświadomy tego, na czym skupiał się rozmówca. To oczywiste, że miał na myśli atrium, wypełnione po brzegi koszmarnymi siluetami. Albus z kolei odpływał myślami, zbyt skoncentrowany na Mirze – póki oddychała, była nadzieja. – Widzisz, desperacko chciałem, abyś wpadł w odwiedziny w me skromne progi – kontynuował Sebastian, po czym machnął dłonią. – Nigdy nie byłem gościnnym gospodarzem, dlatego dołożyłem starań, aby ograniczyć odwiedziny do niezbędnego minimum. Wyniosłem też z naszych poprzednich spotkań cenną lekcję i postanowiłem oddelegować swoich upiornych przyjaciół do komitetu powitalnego. Lepiej, żeby trzymali się na dystans, zwłaszcza że ostatnio wydawali się dość… niezdecydowani w naszej obecności, prawda?

Albus z pewnego rodzaju wstrząsem uświadomił sobie, że Darvy oczekuje odpowiedzi. Zebrawszy się na odwagę, zabrał głos, chcąc pokierować rozmowę na zupełnie inne tory.

– Mirra nie ma z tym nic wspólnego – powiedział ze świadomością, że próbuje przemówić do resztek rozsądku szalonego człowieka. – Wygrzebałeś z jej umysłu informacje, których pragnąłeś. Sprawiłeś, że do ciebie przyszedłem. Wszystko sprowadza się wyłącznie do naszej dwójki – wytłumaczył.

Mężczyzna wybuchnął głośnym śmiechem, łudząco podobnym do tego, zanim zadał Sancticusowi ostateczny cios. Gdy się w końcu uspokoił, ślizgonowi przebiegł po kręgosłupie nieprzyjemny dreszcz.

– Nie udawajmy, że chodzi tylko o nas. Nie przybyłeś do Ministerstwa Magii, aby mnie zabić, ot wyłącznie dla mojej zguby. – Uśmiechnął się pobłażliwie, a Albus zmrużył oczy. – Och, myślałeś, że niczego nie zrozumiem? Stawiłeś się na wezwanie niczym oddany szeregowy, ale w głębi duszy chcesz odebrać mi życie. Jestem przekonany, że niejednokrotnie wyobrażałeś sobie tę scenę i zaplanowałeś wszelkie szczegóły. Uwierz, że dobrze znam to uczucie – wyznał, brzmiąc na podekscytowanego. W ekstazie na wpół przymknął również oczy. – Och, wiem też, ile radości daje włamanie do czyjegoś mieszkania! – dodał, wyrzuciwszy rękę w powietrze. – To cudowne, móc odebrać domownikowi życie, ukraść to, co posiadał najcenniejsze! Stymulujące, doprawdy – zakończył z szaleńczym błyskiem w oku.

Chłopiec unikał skrzyżowania spojrzenia, cały czas patrząc na leżącą Mirrę – była zbyt blisko, aby odważył się zainicjować atak. Byłby bezsilny, gdyby Darvy rzucił w nią klątwą zabijającą…

Wtem coś zauważył. Na pustym dotąd płótnie zaczęły pojawiać się czarne niczym smoła linie, powoli nadając obrazowi niechlujnego kształtu. Z początku nie sposób było rozszyfrować przedstawianej sceny, ale potem, w miarę rozwoju sytuacji, zobaczył prymitywnie namalowaną postać, składającą się w większości z okręgów i kresek, co nadawało jej raczej patykowatego wyglądu. Obraz najprawdopodobniej przedstawiał czarodzieja, bowiem miał w dłoni różdżkę, ot cienką, średniej długości linię, wychodzącą z czubków palców i skierowaną w dół.

Obok zwycięzcy siedział przegrany, zgarbiony i przytłoczony porażką, pośrodku plątaniny kresek. Opierał się plecami o dość nietypowo narysowany kształt, kwadrat z pochyłym wierzchołkiem, który przywodził na myśl łuk.

Malunek na moment zastygł w bezruchu, a potem czarodziej z wyciągniętą różdżką zatracił swą fizyczną formę na rzecz kupki poskręcanych, niemających większego sensu linii. Ślizgon mimowolnie zacisnął usta, ponieważ łukowata struktura nie dawała mu spokoju.

Tknięty przeczuciem, ponownie spojrzał na Darvy'ego, po czym zastygł w bezruchu. Wstrzymawszy oddech, wbił wzrok w coś, co teraz przesłaniało mu widok.

– Och, wreszcie odnalazłeś Zasłonę – podsumował mężczyzna, ewidentnie podekscytowany.

Albus nie był pewien, czy ten temat został wcześniej poruszony, bo po prostu odpłynął myślami. Obraz tak skutecznie odwrócił jego uwagę, że nie zauważył stojącej niedaleko Zasłony Skazańca, wciąż złowieszczo trzepoczącej, nawet pomimo braku wiatru. Co ciekawe, dopiero teraz poczuł też chłód, którym zazwyczaj emanowała.

– Wiem, że trzymanie jej w miejscu, które nie zostało do tego stworzone, jest niewłaściwe, ale lubię mieć wszystko pod ręką. Poza tym Komnata Losu zyskuje na znaczeniu, prawda? – wytłumaczył czarodziej, jakby od niechcenia. – Czyżbyś był niezorientowany w ministerialnych strukturach? Nie wiedziałeś, gdzie się zatrzymałeś? – kontynuował pompatycznie, wyłapując zdezorientowanie rozmówcy. – To zdecydowanie moja ulubiona część nowej rezydencji, jak również najbardziej intrygujące pomieszczenie w całym budynku. Zwiedziłem niemal całe włości, za wyjątkiem zaledwie kilku pokoi. Z moich obserwacji wynika, że Komnata Losu jest niedopracowana i przeceniana. Większość nie przykłada do niej żadnej uwagi, oczywiście, poza moim bratem, który miał obsesję na punkcie badań. – Uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Możesz nie uwierzyć, ale to pokój podpowiedział mi, co powinienem zrobić, aby cię tutaj sprowadzić. I, naturalnie, co uczynić, gdy dotrzesz na miejsce. – Wzmocnił uścisk na różdżce, w pełni przygotowany do pozbycia się dziewczyny.

– Zaczekaj! – krzyknął Albus, machnąwszy dłonią, a mężczyzna zastygł w bezruchu z uniesioną brwią i zaintrygowanym wyrazem twarzy. – Zaczekaj – powtórzył. – Nie wiem, co zobaczyłeś, ale ułatwię ci sprawę. Jeżeli naprawdę pragniesz mojej śmierci, nie będę stawał na drodze. – Darvy rzucił mu podejrzliwe spojrzenie, ale nie czekał na jego odpowiedź. Zamiast tego powoli uniósł prawą rękę, lewą sięgając do swoich szat. – Odrzucę różdżkę – powiedział, gdy wróg wzmocnił uścisk na swojej. Wyjąwszy oręż z kieszeni, trzymał go luźno pomiędzy palcem wskazującym a środkowym, jakby był skażony. – Widzisz? – zapytał uspokajającym tonem.

Nie kłamał. Odrzucił różdżkę na znaczną odległość, zaś Darvy uważnie śledził jej lot, sprawiając wrażenie oszołomionego rozwojem wydarzeń. Gdy oręż wylądował tuż przed portretem arystokratycznie wyglądającego czarodzieja, zrobił pół kroku naprzód, jakby gotowy do podniesienia go i ogłoszenia się zwycięzcą.

Albus skorzystał z okazji i dobył własnej różdżki, nie zaprzątając sobie głowy studiowaniem aresowej. Wystrzelił w stronę przeciwnika kilka oszałamiaczy. Nie zamierzał sięgać po ostrzejszą amunicję, bowiem zabłąkane zaklęcie mogłoby przez przypadek trafić Mirrę. Kiedy Darvy zwietrzył podstęp, prychnął pod nosem z najprawdziwszym oburzeniem. Wyglądał na rozdartego pomiędzy pomysłem wzniesienia tarczy a skierowaniem swego gniewu na dziewczynę, ot w wyrazie zemsty.

W ostatecznym rozrachunku zdecydował się na pierwszą opcję, ponieważ uniósł różdżkę i odbił wszystkie ogłuszacze. Ślizgon nie ustąpił, popędzany przez świadomość, że chwila odpoczynku da mężczyźnie czas na dokończenie swoich przemyśleń. Żeby zapewnić Mirze bezpieczeństwo, powinien przenieść walkę do innego pomieszczenia…

Wznowił natarcie, strzelając oszałamiaczami i był zaskoczony, że zostały szybko zneutralizowane. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że podchodził pod zupełnie inną ligę, aniżeli Harry Potter, czy też Sancticus Fairhart, ale był na tyle zdolny, aby napsuć przeciwnikowi znacznie więcej krwi. Idąc naprzód, skupił się więc na różnych kątach, krzywiznach ścian i zmiennej prędkości – chciał wziąć wroga z zaskoczenia.

Nie musiał długo czekać, bowiem Darvy szybko popełnił błąd. W pewnym momencie odbił zaklęcie w dół, wprost ku podłodze, a potem zniknął za wielkim płótnem, które połowicznie przysłaniało Zasłonę Skazańca.

Zanim Albus pospieszył za nim, spojrzał na Mirrę. Wciąż była nieprzytomna, chociaż leżała w dość niewygodnej pozycji, która w późniejszym czasie z pewnością poskutkuje bólami mięśniowymi. Jej oddech był ledwo słyszalny, ale za to widoczny, gdyż w miarowym tempie unosił kosmyki włosów w okolicy nosa. Zrozumiawszy, że nie może ustąpić, ponownie skoncentrował się na wrogu.

Gdy podszedł bliżej, mógł bez przeszkód chłonąć widok Zasłony Skazańca. Nadal powiewała na nieodczuwalnym wietrze, a z jej środka dochodziły ciche nawoływania i kuszące szepty. Oczywiście, nie próbował nawet rozróżniać poszczególnych słów, bowiem Darvy tylko czekał, aż się wystarczająco zbliży – wyskoczył zza jednego z większych płócien i cisnął weń smugą zielonego światła.

Albus był zbyt blisko, aby zrobić normalny unik, więc machnął różdżką w kierunku zawieszonego na ścianie obrazu. Kiedy malunek zderzył się z klątwą, stanął w szmaragdowych płomieniach. Żar wisiał w powietrzu przez kilka sekund, a potem opadł na ziemię, niczym wciąż tlący się pergamin, wydając przy tym raniący uszy pisk, zupełnie jakby portret żył własnym życiem.

Skorzystawszy z ofiary czarodzieja, odskoczył w tył, aby nieco się oddalić i zapewnić sobie większą elastyczność działania w przypadku wypalenia następnych klątw zabijających. Wystrzelił kolejny oszałamiacz, przed którym Darvy się uchylił, po czym uciekł przed fioletowym czarem, lecącym dwa razy szybciej aniżeli poprzednie zaklęcia.

Z różdżką w ręce zaczął kręcić w powietrzu znajome kręgi, motywowany przez świadomość, że teraz był w stanie wykorzystać tę technikę z taką samą szybkością i skutecznością, co jej twórca. Wyczarowana bańkowa tarcza z łatwością odbiła purpurowy urok, podobnie jak dwa następne przekleństwa.

Darvy wydął we frustracji usta i zaczął ostrzej machać różdżką. Brunet nie zamierzał pozwolić mu na samowolkę, dlatego też wycelował w jego stopy i pomyślał o najsilniejszym Reducto, jakie mógł sobie wyobrazić. Nieskazitelna podłoga natychmiast się roztrzaskała, zmuszając mężczyznę do cofnięcia się o kilka kroków i zaniechania ataku. Wykorzystawszy okazję, ślizgon spróbował go ogłuszyć, ale tracąc równowagę, Darvy wykonał dziwaczny ruch dłonią.

Albus oberwał prosto w twarz, w wyniku czego upadł, zupełnie jakby został obity co najmniej przez olbrzyma. Gdy z trudem przewrócił się na plecy, używając jednego kolana jako podparcia, przed oczami zobaczył gwiazdy. Wiedząc, że atak zostanie wznowiony, przygotował się na najgorsze.

Zamiast wstać, instynktownie przywarł do podłogi, a następnie przetoczył się po kafelkach z doskonałym wyczuciem czasu – błysk zieleni i charakterystyczny szelest podpowiedział mu, że z ledwością uniknął klątwy zabijającej. Kontynuował turlanie się, ponieważ ruchomy cel był trudniejszy do trafienia. Spojrzał w górę, dopiero kiedy migoczące światełka zaczęły zanikać i wycelował w przeciwnika, pomyślawszy o zaklęciu, które zadawało obrażenia bez względu na to, gdzie zostało wymierzone.

Usłyszał charakterystyczny trzask łamanych kości, zaś Darvy krzyknął – łamignat znów się sprawdził. Gdy chłopiec zdołał wstać, a jego wizja wróciła do normalności, zobaczył, że wróg stoi w lekkim rozkroku, zaś klątwa pogruchotała mu kostkę.

Zadowolony, że wreszcie zadał przeciwnikowi jakieś obrażenia, Albus uniósł różdżkę, aby rzucić następne zaklęcie, ale ten schował się za rzędem większych obrazów, najprawdopodobniej, żeby opatrzyć swą ranę. Nie opuścił ręki, w pełni przygotowany do ataku bądź obrony, nawet gdy posuwał się naprzód. Wtem zdał sobie sprawę, że pojedynek popychał go w głąb Komnaty Losu, skutecznie odcinając od nieprzytomnej Mirry. Za punkt orientacyjny obrał wciąż widoczną zza wyższych malowideł Zasłonę Skazańca oraz leżącą niedaleko dziewczynę.

W tym samym momencie namierzył przeciwnika – Darvy wyszedł z przejścia pomiędzy kolorowymi obrazami w towarzystwie dwóch ognistych kształtów, wyglądem przypominających płomieniste bestie, pazurami rozszarpujące napotkane na drodze malowidła. Po czole spłynęła mu stróżka potu, zaś żar, pomimo odległości, utrudniał oddychanie. Uniósł różdżkę i wyczarował strumień wody, chcąc ugasić stwory, całkowicie przekonany, że to wystarczy, jednakże zaklęcie spowodowało więcej szkód, aniżeli pożytku – zanim trafiło celu, po prostu wyparowało.

Darvy pisnął z zachwytu, zaś bestie zaryczały i wpadły w prawdziwy szał, drapiąc i rozszarpując na strzępy okoliczne obrazy, które krzyczały zarówno z bólu, jak i przerażenia. Ślizgon zrobił krok wstecz, nie bardzo wiedząc, co powinien teraz zrobić. Wróg był prawie tak onieśmielający, jak płonące bestie, które naprędce wyczarował, przyjmujące coraz to nowsze i bardziej wyraziste kształty. Chłopiec zobaczył w ogniu smoczy pysk, a nawet coś, co przypominało rogi, tuż przy różdżce swego stwórcy, z której nieustannie wydobywały się płomienie. Połączywszy fakty, wydedukował, że zaklęcie może zostać przerwane tylko w jeden sposób, a mianowicie musiał rozproszyć uwagę przeciwnika. Obmyśliwszy plan, zrezygnował z wykonywania kolistych ruchów, jednocześnie nie tracąc koncentracji. Nie mogąc oddać czystego strzału, odskoczył w bok i pobiegł wzdłuż rzędu płonących obrazów. W głowie liczył każdy krok, aż w końcu dotarł do miejsca, gdzie przypuszczał, że będzie miał lepszą pozycję.

Stanął przed portretem starszego czarodzieja, podpierającego się na drewnianej lasce, który z początku patrzył na niego bez życia, a potem zamrugał z zaintrygowaniem. Rzucił mężczyźnie przepraszające spojrzenie, a następnie przebił różdżką płótno. Chociaż nie wiedział, w co dokładnie celuje, postanowił podjąć ryzyko. Miał naprawdę niewiele czasu, zanim ogień dotrze do nieprzytomnej Mirry…

Confringo! – krzyknął, myśląc o najbardziej rozległej klątwie, jakiej się dotąd nauczył. Gdy skończył wypowiadać inkantację, usłyszał charakterystyczną wibracyjną nutę oraz następujący po niej wściekły skowyt Darvy'ego. Mimo że wróg nie stracił przytomności, górujące nad przejściami płomienie straciły na sile, zupełnie jakby dogorywały – przez chwilę tańczyły w powietrzu, a potem zniknęły w chmurze ciemnego dymu.

Powstrzymawszy klątwę, Albus pobiegł w kierunku Zasłony. Gdy po drodze obejrzał się za agresorem, wpadł w poślizg, ale zdołał utrzymać równowagę. Nie zobaczył go wśród pary, więc wywnioskował, że najprawdopodobniej się wycofał, tym razem do zupełnie innego segmentu kolorowego labiryntu, w którym obaj byli uwięzieni.

Ponownie ruszył w stronę Zasłony Skazańca, gnany okropnym przeczuciem, że Darvy postanowił wyładować swą złość na Mirze. Szczerze powiedziawszy, wciąż z trudem łapał oddech – dym spowodował, że powietrze zgęstniało i powodowało łzawienie oczu. Gdy znalazł się wystarczająco blisko, zwolnił kroku i upewnił się, że dziewczyna nadal leży w tej niewygodnej pozycji, pozbawiona przytomności, ale bezpieczna. Wtem zamarł, ponieważ usłyszał dobiegające z prawej strony szuranie. Kiedy odwrócił głowę, zauważył sapiącego z wysiłku Darvy'ego. Mężczyzna opierał się o ścianę, pod którą wylądowała różdżka Aresa, niedaleko portretu długowłosego arystokraty. Został oszpecony podczas odpierania zaklęcia. Twarz, a przynajmniej połowę, miał sczerniałą, jakby mocno poparzoną. Wyglądało na to, że klątwa niszcząca nie tylko go zdezorientowała, ale również sprawiła, że stracił kontrolę nad płomieniami, które przypaliły mu lewy policzek oraz podbródek. Ślizgon nie wiedział, ile z tego było osiadłym na twarzy popiołem, ale z pewnością odczuwał spory ból, zwłaszcza że całym ciężarem podpierał się na zranionej wcześniej nodze.

Albus uniósł różdżkę, nie chcąc bezsensownie przedłużać tej walki, ale właśnie wtedy doszło do najgorszego – Darvy wycelował w Mirrę.

Automatycznie wzmocnił uścisk i zasłonił dziewczynę własnym ciałem, ale to tylko rozbawiło przeciwnika, który wybuchnął maniakalnym, mrożącym krew w żyłach śmiechem.

– Skłamałem – powiedział czarodziej, niemal brzmiąc na zaskoczonego własną prawdomównością. – To, co pokazał mi obraz, było o wiele prostsze i bardziej banalne. Zawsze przedstawiał tę samą scenę.

Ślizgon nie miał zielonego pojęcia, o co chodziło, więc z góry założył, że mowa o malowidle, które wcześniej przyciągnęło jego uwagę. Nie sposób było odgadnąć, co naprawdę zobaczył na płótnie, więc postanowił odpuścić temat. Szczerze mówiąc, gdy próbował sobie przypomnieć szczegóły własnej manifestacji, poległ na całej linii, ponieważ zapamiętał tylko i wyłącznie plątaninę kresek, które równie dobrze mogłyby być dwiema karykaturalnie narysowanymi postaciami.

Darvy wciąż rechotał.

– Przez chwilę myślałem, że nasze spotkanie potoczy się inaczej, wygram innym sposobem, ale teraz widzę, że przeznaczenia nie da się oszukać – powiedział i skoczył naprzód. Oderwał się od ściany z nienaturalną wręcz siłą, usilnie próbując wycelować w Mirrę, tuż pod wyciągniętą ręką chłopca.

Albus spanikował, wiedząc, że nie obroni dziewczyny przed lecącym zaklęciem. Wystartował w dokładnie tym samym momencie, przez co zderzył się z wrogiem. Chwycił go za nadgarstek pokiereszowaną ręką i skierował różdżkę ku sufitowi, dosłownie na sekundę przed wystrzeleniem klątwy zabijającej. Nie zaprzątał sobie głowy oglądaniem wywołanych zniszczeń, skupiony na obezwładnieniu przeciwnika. Niestety, Darvy zastosował tę samą technikę i po chwili szamotaniny zdołał opuścić rękę. Ślizgon zacisnął usta, zrozumiawszy, że dotąd czarodziejska potyczka przeobraziła się w mugolską, opartą głównie na sile fizycznej. Chociaż z minuty na minutę tracił wypracowaną przewagę, nie zamierzał się poddawać. Zaciekle stawiał opór, nie zważając na paskudny oddech mężczyzny i łaskoczące go w czoło nadpalone blond włosy. Niestrudzenie się szarpał, zaciskał z wysiłku zęby, próbował wykręcić wrogowi dłonie, chcąc wyjść na prowadzenie. Wtem zauważył intrygujący fakt – mimo początkowej bezsilności, zaczął dominować.

– Jestem silniejszy… – powiedział pewnym tonem. Jakby nie patrzeć, coś, co wcześniej uznał za słabość, okazało się decydujące. Był młodszy i sprawniejszy, przede wszystkim dzięki treningom quidditcha i rozegranym w szkole meczom, lekcjom udzielanym przez Sancticusa oraz wojażom z przyjaciółmi.

Darvy zamrugał ze zdziwienia, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że w przeciwieństwie do przeciwnika tylko siedział na tyłku, gromadził sojuszników i wylęgał swą koszmarną armię. Samoświadomość sprawiła, że zupełnie opadł z sił. Osunął się na kolana z wypisaną na twarzy nienawiścią, nie chcąc się przyznać do porażki.

Gdy chłopiec myślał, że zaraz osiągnie sukces i wykręci mu tę cholerną rękę, stało się coś nieoczekiwanego, o stokroć gorsze od podstępnej sztuczki Scorpiusa z piaskiem. Gnębiony przez bezradność, Sebastian splunął mu w twarz. Ślizgon automatycznie rozluźnił napięte do granic możliwości mięśnie i sięgnął ku oczom, aby wytrzeć ślinę, która zamazała mu wizję. Wykorzystawszy okazję, Darvy przewrócił go na plecy i przygwoździł do podłogi.

Albus wiedział, że zawalił, nawet pomimo chwilowej ślepoty. Otworzył usta, aby jęknąć, ale właśnie wtedy zadławił się włosami górującego nad nim wroga. Gdy poczuł napór na lewą rękę, zrozumiał, że ten znów próbuje wypracować przewagę.

Nie miał innego wyjścia, jak zezwolić mu na uderzenie, ale nie przed przygotowaniem do kontrataku. Sprawnym ruchem puścił swoją różdżkę i złapał Darvy'ego za włosy, szarpiąc ile sił w dłoniach, w efekcie czego czarodziej syknął z bólu, a chwilę słabości przepłacił utratą kontroli. Wyswobodził prawą rękę z uścisku i wykonał największy zamach, na jaki było go w tym momencie stać. Zebrawszy się na odwagę, wyprowadził cios, celując w poparzoną część twarzy mężczyzny. Ten, chociaż krzyknął, nie przewrócił się na bok. Uderzył go ponownie, tym razem osiągając sukces.

Wróg zatoczył się z powodu oszołomienia, co niestety przybliżyło go do nieprzytomnej Mirry i Zasłony Skazańca, zamiast oddalić. Szczęśliwie, Darvy był tak zaaferowany własnym zamroczeniem, że nie połączył faktów. Gdy wrócił do normalności, wybuchnął triumfalnym śmiechem. Chociaż uderzenie oddaliło go o kilkanaście kroków, skutecznie kończąc wcześniejszą fizyczną konfrontację, był jedynym, który wciąż miał w ręce różdżkę. Napawając się zwycięstwem, w dramatycznej manierze wzniósł ją w powietrze, gotowy do rzucenia ostatniego zaklęcia.

Albus, nadal leżąc na plecach, poszukał wzrokiem swojego oręża, wiedząc, że upadł niedaleko. Nie miał czasu, aby stanąć na nogach, dlatego też podźwignął się na kolana z zamiarem rzucenia się po różdżkę. Zrobił to niemal w ostatnim momencie, dosłownie kiedy Sebastian wypowiadał formułę klątwy.

Avada…

Chwyciwszy za uchwyt, od razu przeciął ręką powietrze, wykrzykując pierwszą inkantację, która przyszła mu do głowy.

Sectumsempra!

Darvy zaniemówił i zastygł w bezruchu. Euforia, którą dzielił się przed chwilą ze światem, zniknęła, zastąpiona wyrazem pustego zmieszania, jakby z jakiegoś bliżej nieznanego powodu spodziewał się, że wypowiedziane przez przeciwnika zaklęcie po prostu nie zadziała; że rozproszy się, zanim trafi celu, nie zada żadnych obrażeń i pozwoli na kontynuowanie przedstawienia.

Oczywiście, wszystko potoczyło się inaczej. Przekleństwo spowodowało większe szkody, aniżeli przypuszczał. Został niechlujnie cięty jakby niewidzialnym mieczem, który nie wiadomo skąd wyskoczył z ziemi, od lewego kolana aż po brzuch. Natychmiast zalał się też krwią, która nie tylko zmoczyła mu szaty, ale również poplamiła podłogę. Z niedowierzaniem dotknął rozcięcia, zrobił chwiejny krok wstecz i ujechał na czerwonej kałuży. Aby utrzymać równowagę, zaczął wymachiwać rękoma, ale po chwili się zmęczył, a nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zataczając się, minął nieprzytomną dziewczynę i ruszył w kierunku Zasłony.

Albus wstrzymał oddech, święcie przekonany, że zaraz wpadnie za ciemny materiał i raz na zawsze zniknie z tego świata, ale srogo się rozczarował. Zamiast rozpłynąć się w powietrzu, Darvy uderzył w bok kamiennego łuku, a następnie oparł się o niego plecami i osunął na podłogę, skupiony na rozciętym brzuchu, z którego wciąż skapywała krew.

Chłopiec stał w miejscu, nie bardzo wiedząc, co powinien teraz zrobić. Ze wciąż wyciągniętą różdżką patrzył na krztuszącego się czarodzieja, najwyraźniej zbyt zszokowanego rozwojem wydarzeń, aby przemówić. Sectumsempra nie powodowała śmierci, ani nie zadawała śmiertelnych obrażeń, a uszkadzała struktury komórkowe, powodując silny krwotok. Mimo to Sebastian wciąż uciskał ranę, uprzednio upuściwszy oręż. Smocza Różdżka poturlała się po podłodze, jakby w zaproszeniu do podniesienia.

Albus nie był do końca pewien dlaczego, ale uległ jej czarowi. Schował swoją w kieszeni szat, a następnie podszedł do tej upuszczonej. Uklęknął na posadzce i podniósł artefakt, czując przepływającą przez dłoń moc.

Jeszcze nigdy nie było mu tak przyjemnie. Rozkosz przepływała przez niego falami, z których jedna była potężniejsza od drugiej. Zatopił się w tej niezmierzonej błogości i uczuciu nieważkości, chłonąc każdą sekundę. Czuł się podobnie, co podczas ostatniej przemiany, gdy jego wizja uległa pozłoceniu tuż przed zniszczeniem azkabańskich murów, aczkolwiek tym razem był całkowicie świadomy swoich możliwości i koegzystencji ze złowrogim bratem bliźniakiem, co czyniło to uczucie o wiele lepszym, bardziej realnym i obiektywnym.

Nie przeżywał żadnych rozterek. Konflikt, który trawił go dotąd od środka, zniknął, zastąpiony świadomością, że może mieć wszystko, czego zapragnie oraz być kimkolwiek zechce. Z miejsca pokochał tę wolność i związane z nią przywileje, takie jak spokój ducha, poczucie bezwarunkowego bezpieczeństwa, czy też wewnętrzna harmonia. Był potężny, silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej, nawet na wyspie. Wreszcie, po tylu latach poszukiwań, znów dotknął Smoczej Różdżki.

Obejrzał oręż, dokonując szczegółowej analizy. Wydawała się być mu przeznaczona, idealnie dopasowana do mikroskopijnych nierówności skóry i pasująca blaskiem do koloru oczu. Obrócił go między palcami, czując rozpierające go podekscytowanie pomieszane z bezbrzeżnym zachwytem. Wkrótce dokona wielu wspaniałych rzeczy…

– Na co czekasz…? – Darvy z trudem łapał oddech.

Albus przesunął wzrokiem po podłodze, przez chwilę patrząc na nieprzytomną Mirrę, a potem ponownie skupił się na wrogu. Chociaż wciąż opierał się plecami o kamienny łuk, jego spojrzenie straciło na ostrości – teraz wyrażało wyłącznie pogardę i czystą nienawiść. Nogi miał wyrzucone do przodu, zaś pokryte czerwienią dłonie trzymał na kolanach. Sprawiał wrażenie złamanego.

– No dalej, kontynuuj. – Sebastian się skrzywił. – Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś, chłopcze! – krzyknął, a z ust popłynęła mu stróżka krwi. – SKOŃCZ TO PRZEDSTAWIENIE!

Usłuchawszy, uniósł różdżkę. W głowie miał zupełną pustkę, gdyż brat bliźniak milczał, niczym zaklęty. Wszystko zniknęło. Byli tu tylko we dwoje, zwycięzca i przegrany. Zacisnąwszy uścisk, obrał cel, gotowy do odebrania życia.

Wtem drgnął, zaniepokojony popędzaniem. Dlaczego Darvy go błagał…? Czy naprawdę tak mocno oberwał, że chciał przyspieszyć swą śmierć…?

Zamrugał, gdy zrozumiał, że to nie ma większego znaczenia, bo przecież wszystko zależy wyłącznie od niego. Napiął mięśnie, nie czując strachu. Spojrzał mężczyźnie prosto w oczy i zdziwił się, kiedy zobaczył w nich coś na kształt ponurej akceptacji swego losu.

Albus przymknął powieki, chociaż nie wiedział z jakiego powodu. Nie podniósł żadnych argumentów przeciw, nic go nie powstrzymywało, a jednak… pragnął walczyć z pragnieniem mordu. Nie potrafił zrozumieć czemu, ale wpuścił do serca niepewność. Z zamkniętymi oczami i panującą w Komnacie Losu ciszą odkrył, że coś jest nie w porządku. W głowie zwizualizowało mu się wspomnienie, trochę niejasne i jakby zamglone.

Chcę mu włożyć nos!

Nie wierć się, Lilka – powiedział James, po czym złapał siostrę i podniósł ją do góry. Opatulona w gruby czerwono-złoty płaszcz, miała może z sześć lub siedem lat. Stali we trójkę przed na podwórku przed domem i właśnie ulepili bałwana, zaś dziewczynka ściskała w dłoniach dorodną marchewkę. Albus był niewiele starszy, ale za to wyższy, bo gdy stanął na palcach, mógł dotknąć czubka kuli śnieżnej, która posłużyła tworowi za głowę. Chwilę później, podniesiona wystarczająco wysoko, Lily zamontowała nos, aczkolwiek użyła do tego zbyt dużo siły, bo kula spadła na ziemię i roztrzaskała się na pół. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a potem się skrzywili, bowiem usłyszeli, że mama krzyczy, aby założyli szaliki…

Gdy po raz pierwszy jechał pociągiem do Hogwartu, był bardzo zdenerwowany, pomimo towarzyszącej mu Rose. Paradoksalnie, otuchy dodawał mu siedzący naprzeciwko chłopak, patrzący na nich z pewną dozą niezręczności. Uśmiechnął się na myśl, że chociaż nowy kolega sprawiał wrażenie osobliwego, miał z kim porozmawiać…

Siedział nad jeziorem, a na dworze było naprawdę ciemno. Obok niego usadowiła się młoda dziewczyna i po chwili podciągnęła kolana pod brodę…

Biegł przez Zakazany Las, czując rozpierającą go złość…

Jechał pociągiem razem ze Scorpiusem i Morrisonem, tym razem trochę starszy. Śmiali się, trzymając za obolałe brzuchy, podczas gdy Malfoy wymachiwał obrzydliwą, zasuszoną ręką…

Znów był młodszy, a tata bujał huśtawkę, na której siedział. W parku byli tylko we dwoje, ale i tak rozpierało go czyste szczęście. Mama rozgrywała mecz, ale był zbyt przerażony, żeby wysiedzieć na trybunach. Gdy powiedział ojcu o swoim lęku wysokości, ten zostawił dzieciaki pod opieką wujostwa i przyszedł z nim na plac zabaw. Bujał się delikatnie, niewystarczająco, żeby spanikować…

Celował różdżką w skulonego pod drzewem mężczyznę. Ares prosił i błagał, by nie słuchał głosu w głowie, ale Albus nie mógł go zignorować, bo mówił prawdę. Wiedział, że nie miał innego wyjścia, jak zabić pokonanego…

Był na balkonie razem z dziewczyną znad jeziora. Stali blisko siebie, wpatrzeni w panoramę miasta. Palnął coś głupiego, najprawdopodobniej nieistotnego, a dziewczyna odskoczyła z wypisanym na twarzy przerażeniem. Ze wszystkiego, co potem powiedziała, zapamiętał tylko jedno.

Nigdy nie pokochałabym mordercy!

Otworzył oczy i spojrzał wprost na Darvy'ego, który wciąż mierzył go nienawistnym wzrokiem, teraz z domieszką niepokoju. Co więcej, kiwał głową, zupełnie jakby chciał zaszczepić w nim pewien pomysł.

– Nienawidzę cię. – Albus wzmocnił uścisk na Smoczej Różdżce, zaś Sebastian się uśmiechnął. – Gardzę tobą i nie zamierzam podążać twoim śladem. Nie zrobiłbym tego moim bliskim – podsumował, po czym opuścił rękę.

Mężczyzna drgnął, sprawiając wrażenie ograbionego ze smakołyka, na który liczył, chociaż nie został zaoferowany. Jakkolwiek by nie było, ślizgon odszedł, zostawiając Darvy'ego samemu sobie, aby zrozumiał przekaz.

Gdy przykucnął obok Mirry, schował oręż i pogłaskał dziewczynę po policzku – miała, co prawda, chłodną i lepką skórę, ale miarowy oddech. Kiedy delikatną pieszczotą nic nie osiągnął, posunął się do potrząśnięcia za ramiona. Ostatecznie postanowił ją podnieść. Z miejsca porzucił fasadę rycerza na białym koniu, nie chcąc nieść jej niczym księżniczki, a tym bardziej zaspanego niemowlęcia; odrzucił również pomysł o podtrzymywaniu jej jak towarzysza broni, z przerzuconą przez ramię ręką. Zdecydował się na zupełnie inny sposób, a mianowicie postanowił posłużyć za oparcie. Podźwignął ją na nogi i oparł głowę o swój bark, licząc na jakąkolwiek reakcję.

Osiągnął sukces. Mirra oprzytomniała, a przynajmniej w pewnym stopniu wróciła do rzeczywistości, bowiem stanęła na własnych nogach. Możliwe, że reagowała podświadomie, znów czując twardy grunt pod stopami, bo wciąż miała mocno zaciśnięte oczy. Wyglądała jakby spała.

– Idź, po prostu idź – powiedział ściszonym głosem, popychając ją do przodu. Chciał jak najszybciej opuścić Ministerstwo Magii.

– Nie odchodź! – krzyknął za nim Darvy, brzmiąc na zdesperowanego. – Nie odwracaj się do mnie plecami! Nie zostawiaj mnie tak! Stwierdziłeś, że mnie nienawidzisz, więc dokończ dzieła! POTTER! PRZECIEŻ CHCESZ TO ZAKOŃCZYĆ!

Albus zignorował nawoływania, dobrze wiedząc, że osiągnął to, po co przyszedł. Odszukał i uwolnił Mirrę. Chociaż nie było to najprostsze zadanie, powstrzymał szaleńca przed zniszczeniem świata. Zniszczył Nikczemną Księgę, co naprowadziło go na właściwy trop. Tata razem ze swoją drużyną podbił Toksyczny Kamieniołom. Drogę do Ministerstwa utorowały mu siły Waddleswortha, zadawszy diabłom olbrzymie obrażenia. Ludzie nieznacznie się zjednoczyli, a wkrótce całkowicie się pojednają. Odebrał szaleńcowi Smoczą Różdżkę, zostawiając go niezdolnym do walki. Zlokalizował Zasłonę Skazańca, aczkolwiek nie mógł jej użyć. Uczynił wszystko, co w jego mocy, żeby powstrzymać się przed dokonaniem zbrodni.

Wbrew zdrowemu rozsądkowi, Darvy nie ustąpił, nawet w obliczu druzgoczącej porażki.

– Wcale nie jesteś lepszy! To, że nie chcesz mnie zabić, nie czyni cię wspaniałomyślnym! – wrzeszczał w najlepsze. – Jesteś słaby! – splunął, brzmiąc na zapłakanego. – Jeżeli odejdziesz, będziesz tchórzem, pieprzonym tchórzem! Będziesz tym samym małym, przestraszonym chłopcem, który poszedł za mną do lasu! Wracaj tu, Potter!

Albus nawet nie zwolnił kroku, ledwo słysząc drwiny. Nie był pewien, co ten człowiek chciał zyskać na utyskiwaniach, ale niewiele go to obchodziło. Jego priorytetem było teraz zapewnienie Mirze bezpieczeństwa.

– Nie pokonałeś mnie, chłopcze! – Czarodziej kontynuował wrzaski, sprawiając wrażenie jeszcze bardziej roztrzęsionego. – Żaden z ciebie zwycięzca, żaden! Nie przegrałem dziś z tobą!

Wciąż podtrzymując ledwo przytomną dziewczynę, ślizgon przystanął i przechylił głowę.

– Masz rację – odpowiedział, a Darvy wyraźnie złagodniał. – Masz rację, profesorze – powtórzył, kładąc nacisk na ostatnie słowo. Skoro facet nawiązywał do dawnych czasów, gdy mieszkali razem w zamku, postanowił z tego skorzystać. – Szczerze mówiąc, przegrałeś lata temu – w dniu, w którym przestałeś dbać o innych. Zwyciężyłem, kiedy przestało zależeć ci na ludziach – zakończył.

Odwrócił się do wyjścia, ale właśnie wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Najwyraźniej jego słowa dotknęły mężczyznę do żywego, bo zebrał ostatki sił i poderwał się nagle na nogi, wciąż obficie krwawiąc. Albusowi opadła szczęka. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Darvy zanurzył dłoń w swych szatach, a następnie wyciągnął z nich różdżkę…

Najprawdopodobniej sięgnął po oręż Aresa zaraz po tym, jak stracił panowanie nad ognistymi bestiami. Wzniósłszy go ku górze, zachichotał z triumfem, nie przejmując się spływającymi mu po brodzie i szyi strużkami krwi. Ślizgon, zaskoczony obrotem sytuacji i zawstydzony własną niekompetencją, mocniej objął Mirrę. Spróbował ukradkiem sięgnąć po różdżkę, ale było to trudne zadanie, biorąc pod uwagę niedyspozycję dziewczyny.

Gdy przeciwnik otwierał buzię, aby cisnąć w nich zaklęciem, zza Zasłony wystrzeliła ręka. Albus sapnął ze zdumienia, ale to nic w porównaniu do reakcji Darvy'ego, który w momencie stał się trupioblady. Upiornie palce zacisnęły mu się na ustach, uniemożliwiając krzyk. Czarodziej opadł na kolana i upuścił różdżkę, chcąc się uwolnić, ale jego wysiłki spełzły na niczym.

Wtem wyłoniło się więcej rąk, a ich mnogość udaremniała obronę czy ucieczkę. Szkieletowe paluchy złapały ofiarę – a to za nogę, a to za ramię, a to za szyję, co najmniej tuzin. Powoli, jakby w makabrycznym tańcu, począwszy od stóp, zaczęły go wciągać za Zasłonę. Chłopiec wychwycił najczystsze przerażenie w elektryzujących niebieskich oczach, a gdy w komnacie została tylko głowa Sebastiana, zauważył, że ręka, która zasłoniła mu usta, znacząco różniła się od pozostałych – była bardziej mięsista i oślizgła, jakby jeszcze ulegała procesowi rozkładu. Mógłby przysiąc, że zanim zniknęła po drugiej stronie, dostrzegł błysk srebrzystego pierścienia…

Gdy wszystko zniknęło, w pokoju zapadła cisza. Przez chwilę stał w zupełnym bezruchu, wpatrzony w powiewającą płachtę oraz leżącą na podłodze różdżkę, a następnie usłyszał cichy kuszący szept. Zanim się zorientował, ruszył do przodu. Idąca razem z nim Mirra najprawdopodobniej zaczęła odzyskiwać przytomność, bo pewniej stawiała kroki, a nawet mruczała coś pod nosem, jednakże nie poświęcił jej większej uwagi. Gdy zbliżył się do Zasłony, ogarnął go strach.

Stój! Nie podchodź!

Zamarł w miejscu, z początku nie zarejestrowawszy źródła krzyku. Olśnienie przyszło dopiero po chwili.

Nie podchodź bliżej!

Schylił się i podniósł oręż Aresa. Schowawszy go do kieszeni, wyciągnął Smoczą Różdżkę. Chociaż wydawała się martwa, wiedział, że działo się coś niezwykłego.

– Żyjesz – podsumował po dłuższej chwili, stwierdzając oczywistość. – W jakiś sposób żyjesz, aczkolwiek potrzebujesz mojego ciała i umysłu… – dodał w zamyśleniu, ale właśnie wtedy przypomniał sobie słowa Aresa: „Aby wyplenić z niej magię, musiałbyś usunąć ze swojego świata wszystkie aspekty jej istnienia, najlepiej naraz. Nie osiągniesz podobnego rezultatu żadnym zaklęciem, czy też eliksirem". – Żyjesz, czyli… możesz umrzeć – powiedziawszy to, wyciągnął rękę w kierunku drugiej niemoralności. Zamrugał, gdy wrzaski w głowie przybrały na sile.

NIE, NIE! PRZESTAŃ! ODEJDŹ STĄD! OBDARZĘ CIĘ MOCĄ! SPRAWIĘ, ŻE BĘDZIESZ WIELKI…

Odrzuciwszy wahanie, przerzucił oręż przez Zasłonę, a głos natychmiast ucichł. W momencie zalała go fala ulgi, której źródła nie potrafił do końca wytłumaczyć, ponieważ z ramion jakby spadł mu ciężar metafizyczny. Co interesujące, przestał też słyszeć szepty dobiegające z drugiej strony, a gdy spojrzał na powiewający materiał, nie zobaczył ani Smoczej Różdżki, ani Sebastiana Darvy'ego.

Usatysfakcjonowany, ponownie ruszył do wyjścia, uprzednio poprawiwszy sobie Mirrę. Szedł powoli, aby mogła dotrzymywać mu kroku.

– Albusie…? – mruknęła pod nosem i otworzyła lekko oczy.

– W porządku – odparł. – Wszystko dobrze, mam cię.

Zamrugała, najprawdopodobniej zdezorientowana, ale położył jej głowę z powrotem na swoim ramieniu. Wznowił marsz, przekonany o zakończeniu misji. Skoro teren został zabezpieczony, a szaleniec powstrzymany, mógł z czystym sumieniem opuścić gmach Ministerstwa. Zanim dotarł do drzwi, zatrzymał się przy pustym portrecie, pamiętając go sprzed kilku lat. Chociaż wiedział, że nie powinien się rozpraszać, ciekawość wzięła górę.

Wpatrzony w płótno, czekał na pojawienie się niechlujnych linii, ale nic podobnego nie miało miejsca, gdyż materiał pozostał wyblakły. Ostatecznie odwrócił się, aby odejść, ale właśnie wtedy zauważył wygrawerowany na dole ramy napis.

ALBUS SEVERUS POTTER.