Jason
Od rana coś nie dawało jej spokoju. Hazel krążyła po pokoju, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Kiedy Frank zajrzał czy wszystko w porządku został wyproszony. W końcu do pomieszczenia wszedł Jason. Hazel nie mogła wyprosić pretora dlatego patrzyła na niego wyczekująco.
- No co?! - burknęła może zbyt agresywnie, ale nie mogła powstrzymać narastającego w niej niepokoju.
- Co sie dzieje Haze? - Jason spytał łagodnie.
- Czuję, że coś się zbliża. Coś ważnego. Coś z mojego dawnego życia - odpowiedziała, kończąc szeptem.
Jason przypatrywał jej się uważnie. Pamiętał dzień, kiedy Pluton przyprowadził ją na obóz. Na środku jadalni uformowała się czarna mgła, a kiedy opadła, zobaczyli boga podziemia z dziewczyną u jego stóp. Wyglądała na pogrążoną w głębokim śnie. Czarne jak noc tęczówki Plutona zwróciły się wtedy w stronę Jasona i przeniknęły jego duszę. Usłyszał w swojej głowie jego mocny basowy głos "To jest moja córka Hazel. Tobie, synu Jowisza zawierzam jej życie. Nie będzie pamiętała nic, co wydarzyło się wcześniej. Kiedy nadejdzie jej prawdziwy przyjaciel, wtedy wszystko wskoczy na swoje miejsce. Do tego czasu musi żyć w niewiedzy. To on musi żałować, on musi to naprawić. Los świata jest w ich rękach." Rzymianom dookoła, mogłoby sie wydawać, że bóg pojawił się bez słowa i bez słowa zniknął. Jednak Jason od tego dnia robił wszystko, by być dla Hazel wsparciem i stać się jej przyjacielem. Dziewczyna nigdy go tak nie nazwała i zawsze ją to irytowało. Nie potrafiła wymówić tego słowa, zawsze wtedy stawała się smutna. Było w tym drugie dno, ale ona tego nie pamiętała, a heros nie naciskał. Kiedyś do niej dotrze, była dla niego siostrą we wszystkim, poza krwią. Potrafił przełknąć to, że działało to tylko w jedną stronę.
Z myśli wyrwał go zduszony krzyk Hazel. Pokazywała na coś za oknem. Kiedy zbliżył się i wyjrzał, jego usta otworzyły sie w niemym krzyku.
- Co to jest do jasnej cholery? - wydusił z siebie, a w jego ręce pojawiła sie włócznia. Wybiegł na plac, a za nim Hazel.
Leo
Lubił wielkie wejścia. Wręcz uwielbiał. Kiedy zbliżali się do rzymskiego obozu, poczuł coś na wzór podniecenia. Widział przez ekran swojej konsoli, jak na placu gromadzą się tłumy. Może włócznie w ich rękach nie napawały go optymizmem, ale wiedział, że ich przylot zostanie zapamiętany. Spojrzał w prawo, gdzie oparty o ścianę stał Percy. Ten chłopak go irytował prawie jak Annabeth. Nie dlatego, że nie mógł go rozgryźć, tylko dlatego, że zawsze zachowywał spokój. Leo tak nie umiał. Jego ADHD pchało go cały czas do działania. Ann dla odmiany chodziła od lewej do prawej, co irytowało Piper.
- Uspokój się wreszcie - syknęła do przyjaciółki czaromową, co podziałało nawet na niego. Percy tylko podniósł głowę i uśmiechnął się nieznacznie. Kolejna zagadka, dlaczego uroki Piper na niego nie działały? Potrząsnął głowę, żeby otrząsnąć się z szoku i zaczął zniżanie statku.
- Za 5 minut będziemy na miejscu - powiedział bardziej do siebie, ale tak by usłyszeli go inni.
- To twoja misja - Ann pokazała oskarżycielsko palcem na Percy'ego. - Jaki masz plan?
Chłopak wzruszył tylko ramionami. Plan. Nie miał żadnego i każdy z nich dobrze o tym wiedział. Nikogo nie zmuszał do tej wyprawy, ale zdawał sobie też sprawę, że bez nich by się nie powiodła. Mógł przybyć tu sam, ale oczywiście rzymianie musieli mieć jakieś głupie przesądy. Tak naprawdę sam nie wiedział po co tu przybył. Zacisnął rękę na długopisie w jego kieszeni. Była to pierwsza oznaka jego zdenerwowania, odkąd wyruszyli. Wziął głęboki wdech i spojrzał na pozostałych.
- Co by się nie działo, macie stać przy statku, gotowi do ewakuacji. Rzymianie mają zobaczyć, że jest nas czworo. Resztę załatwię. Taką mam nadzieję - ostatnie zdanie dopowiedział w myślach.
- Jesteśmy na miejscu - krzyknął Leo. Zaraz po tym poczuli lekkie uderzenie o ziemię. Nagle wszystko ustało. Byli u celu i musieli brnąć w nieznane.
