23. 20 lat później
– Vincencie Fairharcie Potterze!
Chłopiec w momencie zamarł. Omiótłszy okolicę wzrokiem, spróbował wywnioskować, skąd dochodził głos mamy. Gdy zlokalizował źródło, oderwał twarz od chłodnej szyby i odwrócił się w prawo, skąd słyszał pospiesznie stawiane kroki.
– Jestem niewinny! – powiedział na wydechu.
Kobieta nie odpowiedziała, wciąż pędząc w jego kierunku, aczkolwiek im bliżej podchodziła, tym bardziej zwalniała, poprawiając w ramionach Edie. Dziewczynka spojrzała nań zbyt rozkojarzona różnorodnością sklepowych witryn, które z powodu biegnącej matki migały jej w szaleńczym tempie przed jasnozielonymi oczami.
Gdy doń dopadła, była zdyszana, ale i mocno zirytowana. Sięgające ramion włosy, krótsze, aniżeli widział na starych fotografiach, przylepiły się jej się do zwilgotniałych policzków. Wbiła w syna przeszywające spojrzenie, a potem postawiła córkę na ziemi i złapała ją za rękę, aby zapobiec tradycyjnej ucieczce.
– Och, wręcz przeciwnie, młody człowieku – powiedziała stanowczym tonem. – Znowu czmychnąłeś. Gdzie zostawiłeś tatę?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami, stawiając na szczerość. Na zakupach zawsze wiało nudą, zwłaszcza gdy zaglądali do apteki, gdzie ojciec zamieniał się w fanatyka, chcąc mu objaśnić znaczenie i magiczne właściwości każdego napotkanego oślizgłego składnika. Gdy pomyślał o aptece, uzmysłowił sobie, że to właśnie stamtąd uciekł. Istniało więc całkiem wysokie prawdopodobieństwo, że tata wciąż pałęta się wśród regałów.
Mama nie wydawała się zadowolona z udzielonej odpowiedzi, ponieważ przysłoniła dłonią usta, najpewniej chcąc ukryć rosnące zaniepokojenie. Chwilę później wyprostowała się niczym struna, a na jej policzkach pojawiły się czerwone plamy.
– Gdzie Desdemona…? – krzyknęła i wbiła w chłopca spanikowane spojrzenie, jakby w oczekiwaniu na nagłe pojawienie się poszukiwanej. Vincent potrząsnął głową, nie mając na ten temat żadnych informacji. Zamierzał wzruszyć ramionami, ale właśnie wtedy oboje usłyszeli dobiegający z tyłu słodki głosik, który sprawił, że podskoczyli w miejscu.
– Tutaj.
Odwrócili się, by spojrzeć na drugą stronę uliczki, gdzie rzeczywiście stała Des. W swobodnej manierze opierała się plecami o jeden z budynków, zaś kolorową sukienką mocno kontrastowała z drewnianą konstrukcją. Lekko pofalowane blond włosy zasłaniały jej twarz, ukrywając skwaszoną minę. Vincent wiedział, że mimowolnie się skrzywiła, gdy usłyszała przestraszony głos ciotki – nienawidziła być nazywana pełnym imieniem.
Odepchnąwszy się od sklepu, założyła włosy za uszy. Nie pokazała światu swego niezadowolonego grymasu, a łagodne oblicze, którego nie szpecił nawet odrobinę szpiczasty podbródek. Zanim mogła zostać zrugana za ucieczkę, uśmiechnęła się przymilnie i zaczęła kołysać się na piętach. Dla postronnego obserwatora z pewnością wyglądała na uroczego aniołka, ale chłopiec wiedział lepiej – chcąc uchodzić za niewiniątko, przygotowała się do udobruchania opiekunki.
– To moja wina, że został odciągnięty, ciociu – powiedziała pełnym słodyczy głosem. – Zamierzałam przejrzeć kilka nadprogramowych książek, a że nie chciałam marnować czasu wujka, postanowiłam pójść sama. Vince się zmartwił i zaczął mnie szukać. Teraz widzę, że popełniłam błąd i powinnam była powiedzieć dorosłemu, gdzie idę. Przepraszam. – Westchnęła z udawanym poczuciem winy, robiąc przepraszającą minę.
Mama przez dłuższą chwilę świdrowała ją wzrokiem, przygryzając dolną wargę, jakby nie do końca przekonana, ale po chwili, jak zresztą zawsze, gdy w grę wchodziła Desdemona, ustąpiła.
– W porządku. Obiecajcie, że będziecie ostrożniejsi. – Uśmiechnęła się krzywo. – I nie dawaj Vincentowi, proszę, więcej powodów do ucieczek – dodała surowszym tonem, ponownie skupiając się na dziewczynie. – On lubi dawać nogę przy każdej okazji.
– Nieprawda, teraz tylko odszedłem od taty! – zaperzył się brunet, a matka się zaśmiała.
– Mówisz, jakbym cię nie znała. Na swoje nieszczęście, jesteś zbyt podobny do wujka. W każdym razie powinniśmy znaleźć ojca. Jestem pewna, że się martwi – powiedziała. – Gdzie jest twoja siostra? – rzuciła do Des, bardziej wzburzona niż zaniepokojona. – Zapewniała mnie, że porozmawia z przyjaciółmi przez piętnaście minut, a nie widziałam jej od przeszło godziny.
– Nie martw się, ciociu – odpowiedziała blondynka. – Sid na pewno ma się dobrze. Jak ostatnio ją widziałam, była otoczona wielkimi, całkiem umięśnionymi chłopakami – dodała z uśmiechem.
Kobieta sapnęła i zakryła twarz dłońmi. Edith, dotąd spokojna i milcząca, skorzystała z rozproszenia matki i zaczęła uciekać, ale Vincent złapał ją, zanim przebiegła kilka kroków.
– W porządku – powiedziała, gdy zobaczyła, że córka jest bezpieczna. – Najpierw znajdziemy tatę, a potem Cressidę… – zaproponowała, patrząc na syna. – Gdzie się rozdzieliliście?
– W aptece – odparł, a mama przewróciła oczami.
– Znając życie, nie ruszył się stamtąd – stwierdziła, powtarzając wcześniejsze myśli Vince'a. – Zostańcie ze mną, a ty – zerknęła w przelocie na chłopca – trzymaj Edie.
Mama wyznaczyła kierunek, rozpoczynając pochód przez gwarne ulice. Vincent zrobił to, co mu kazano. Wzmocnił uścisk na dłoni siostry, aczkolwiek zwolnił kroku, aby zrównać się z Des. Chciał z nią porozmawiać poza zasięgiem słuchu rodzicielki.
– Dzięki. – Uśmiechnął się doń z wdzięcznością.
– Nie martw się pierdołami, ale pamiętaj, że pewnego dnia będziesz musiał nauczyć się wychodzić z tarapatów – odpowiedziała.
Vincent skinął głową.
– Co właściwie robiłaś? – spytał z szyderstwem, bowiem zniknęła na długo przed nim.
– Och, nic takiego – stwierdziła, wróciwszy do pełnego słodyczy tonu, którego używała, gdy kłamała.
– Myślę, że szpiegowałaś siostrę – powiedział i przewrócił szarymi, odziedziczonymi po matce oczami, czym zasłużył na mordercze spojrzenie.
– Uważaj. Też wiem, jak wpędzać ludzi w kłopoty.
Vince się zaśmiał, świadom możliwości przyjaciółki. Ustąpił, nie chcąc dalej naciskać, bez względu na to, jak bardzo był pewien swojego spostrzeżenia. Des uwielbiała inwigilować Sid. Chociaż obie były Malfoyami, jego tata zawsze twierdził, że to Desdemona jest córeczką tatusia, zarówno pod względem charakteru, jak i wyglądu. Oczywiście, to żaden wyczyn. Cressida, choć również całkiem sprytna i inteligentna, była znacznie bardziej żywiołowa, aniżeli zdystansowana młodsza siostra.
Został szturchnięty akurat wtedy, gdy wizualizował sobie Sid.
– Co tam robiłeś? – zapytała koleżanka.
– Szukałem książek – odpowiedział, wyrwany z zamyślenia, a Des z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. – No serio! – dodał z zapałem. – Pamiętasz, do którego sklepu zaglądałem? – kontynuował, postanawiając rozwinąć myśl. – Podsłuchałem, jak tata mówił, że jest w nim pełno czarnomagicznej literatury. Podobno autorzy rozwodzą się nad naprawdę makabrycznymi rzeczami – dodał prawie szeptem.
– Zobaczyłeś jakąś okładkę? – zapytała z podekscytowaniem dziewczyna.
– Nie, cały widok przesłonił mi najnowszy bestseller – odparł zgodnie z prawdą, rozczarowany. Spróbował przypomnieć sobie jego nazwę, ale po chwili zobaczył go na niedaleko rozstawionym straganie. – O, właśnie ten! – dodał i wskazał nań palcem.
Co ciekawe, na stoisku rozstawiona została wyłącznie jedna pozycja, a sprzedawca nawet nie nawoływał do kupna egzemplarzu. Ludzie zlatywali się z każdej strony i chętnie wykładali pieniądze.
Kiedy przechodzili obok, Des rzuciła okiem na książkę, aczkolwiek to Vincent, który nie mógł dostrzec tytułu, był bardziej zainteresowany. Zmrużywszy oczy, wyostrzył sobie wizję i w końcu mógł rozszyfrować poszczególne literki.
JAK JEDEN CZŁOWIEK WYGRAŁ WOJNĘ – HISTORIA WARRENA WADDLESWORTHA.
KOMPLETNA BIOGRAFIA AUTORSTWA RITY SKEETER.
Vincent zamierzał wspomnieć, że kojarzył te dwa nazwiska, ale właśnie stanęli przed apteką. Mama obejrzała się przez ramię, aby sprawdzić, czy dzieci znów się nie oddaliły, a potem pchnęła drzwi i zaprosiła ich do środka.
Jako pierwsza weszła Des, za nią Vince z Edie, zaś matka na końcu. Ino przekroczyli próg, wchodząc do zaciemnionego, ponurego sklepu, usłyszeli głos taty – naturalnie, skierowany do aptekarza. Stał przy kasie, opierając się łokciem o ladę, mając przed sobą stos ingrediencji oraz leżące na podłodze, wypchane po brzegi papierowe torby. Był zaangażowany w bardzo żywiołową dyskusję.
– Wiesz, jaki jest największy problem? – zapytał i zaraz pospieszył z wyjaśnieniami. – Wszyscy są przekonani, że drugie prawo Golpalotta jest nijak związane z pierwszym i trzecim. Mówią o nim, jakby było zupełnie odrębną zasadą!
– Dokładnie, młody człowieku! – Sprzedawcą był starszy czarodziej o długiej, siwej brodzie i spostrzegawczym spojrzeniu.
– Naprawdę rozumiem, że łatwo jest zbagatelizować lub nawet odrzucić drugie prawo, gdy ma się do czynienia z eliksirami, które nie są antidotami, zwłaszcza że dzieciaki są nowicjuszami, ale to wymyka się spod kontroli – kontynuował z zapałem. – Słuchaj, niedawno czytałem artykuł traktujący o… – urwał, usłyszawszy sugestywne chrząknięcie. Niczym w transie, spojrzał na nowo przybyłych, zaś aptekarz zaczął gorączkowo pakować przygotowane składniki. – Hej… – Uśmiechnął się ostrożnie, skupiając się głównie na rozdrażnionej żonie.
W przeciwieństwie do mamy tata wyglądał prawie tak samo, jak na zdjęciach ze swoich nastoletnich lat. Miał tej samej długości, równie potargane czarne włosy i zielone, błyszczące z podekscytowaniem oczy, które przekazał Edith. Jedyną różnicą, którą zauważał Vincent, był uśmiech. Im bardziej przyglądał się starym fotografią, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że ojciec miał w czasach młodości naprawdę dużo na głowie i nie chciał obciążać tym ciężarem innych. Teraz, stojąc przed sklepową ladą, nawet gdy zrozumiał, że wpakował się w kłopoty, nie stracił pewności siebie.
– Gdzie byłaś? – zapytał i pospiesznie podniósł z ziemi trzy torby.
– Biegałam za naszymi dziećmi. – Mama uśmiechnęła się złowieszczo. – Miło spędziłeś ostatnią godzinę?
– Och, wybacz – powiedział tata i pocałował żonę w policzek. Wyciągnął ręce ku Edith, a ta natychmiast wskoczyła mu w ramiona. – Gdzie wsiąknąłeś? – spytał Vincenta, choć kiwnął głową również Des. – Mógłbym przysiąc, że stałeś tuż obok mnie i rozglądałeś się wokół. Wykorzystałeś moje rozproszenie i czmychnąłeś, prawda?
– No, ciekawe po kim to ma – mruknęła pod nosem mama.
– Auć. – Ojciec się skrzywił, ale nie kontynuował drażliwego tematu. – Żałujesz, że wzięłaś pod opiekę dziewczęta? – dodał, puszczając Des oko.
– W żadnym wypadku. Byłam szczęśliwa, że mogę się nimi zaopiekować, zwłaszcza biorąc pod uwagę wszystko, co Scorpius ma ostatnio na głowie – odpowiedziała z uporem. – Niemniej jednak gdzieś straciłam Cressidę – dodała i wyrzuciła ręce w powietrze.
– Spokojnie. Sid jest już dużą dziewczynką. Jestem pewien, że podczas zakupów wpadła na swoich przyjaciół.
– Żałuję, że nie sprawiłam sobie pomagiera. Powinnam była poprosić Morrisona, aby mi towarzyszył.
Tata się zaśmiał.
– Świetny żart, skarbie. Jest sobota, a przyszliśmy tu o trzeciej po południu. Facet jeszcze nie wstał z łóżka…
Vince się wyszczerzył, bowiem wujek Morrison był jednym z najlepszych ludzi pod słońcem. Uwielbiał spędzać z nim czas, pomimo znacznej różnicy wieku i w gruncie rzeczy cieszył się, że odziedziczył po nim imię – była to bezpośrednia konsekwencja mianowania wujka Scorpiusa jego ojcem chrzestnym. Oczywiście, jak przystało na dobrych przyjaciół, mieli również swoje tajemnice. Tata nie zawsze akceptował ich wybryki, ale najważniejsze, że mama żyła w nieświadomości.
– Och, powinniśmy odwiedzić wujka Morrisona! – wtrącił się do rozmowy. – Minęły wieki, odkąd…
– Zaledwie tydzień, synu. – Ojciec pokręcił głową.
– Mam wrażenie, że minęły lata… – burknął. – Musimy urządzić mu u nas pokój, tak jak dziadek przygotował sypialnię Hagridowi. O, może na strychu? Moglibyśmy w końcu uprzątnąć te wszystkie śmieci – zaproponował z entuzjazmem. – Chyba mamy tam nawet moje stare łóżko.
– Większość z tych staroci ma wartość sentymentalną, zaś twoje dawne łóżko zbudowałem własnymi rękami. Morrison ma własne poddasze do zagospodarowania, więc sobie poradzi.
– Wujku? – zagaiła Des, przerywając bezsensowny spór. – Czy moglibyśmy wstąpić do Eeylopa? Tata powiedział, że powinnam kupić sowę.
– Jasne, to żaden problem – odpowiedział mężczyzna, uprzednio spojrzawszy na żonę. – Może wezmę dzieciaki? – dodał, zanim ta zdążyła się odezwać, zaś Edie położyła głowę na jego ramieniu. – Spotkalibyśmy się za godzinę w Dziurawym Kotle, a ty poszukałabyś w międzyczasie Sid. Za rogiem jest sklep z różdżkami, o którym wiele słyszałem. W pierwszej kolejności właśnie tam wejdziemy.
Vincent szeroko się uśmiechnął. Odkąd dowiedział się o wycieczce na Pokątną, był podekscytowany kupnem różdżki. Mina mamy mówiła więcej niż tysiąc słów.
– Wspaniale. – Odetchnęła z ulgą i sięgnęła po torby z zakupami. Gdy pocałowała męża w policzek, odwróciła się do dzieci. – Bądźcie grzeczni i nie uciekajcie – poprosiła, patrząc głównie na syna. – Miej na niego oko – dodała w kierunku Des.
– Oczywiście, ciociu. – Uśmiechnęła się dziewczyna.
Wyszli z apteki zaraz po matce i krótkiej rozmowy ze sprzedawcą. Kiedy znaleźli się na ulicy, Edie natychmiast zaczęła szeptać tacie do ucha.
– Chcę zobaczyć smoki.
– Och, kochanie. Mówiłem ci, że są w banku. Już tam byliśmy.
– Czemu nie możemy wrócić?
– Cóż, naszym zadaniem jest zrobienie zakupów. Vincent wkrótce zaczyna naukę w Hogwarcie – odpowiedział jej ojciec. – Gobliny nie pokazałyby ci smoka. Jeżeli bardzo chcesz, możemy usiąść w domu i poprzeglądać zdjęcia, a nawet jeden ze słynnych albumów wujka Charliego. Jeśli będziesz miała ochotę, możemy też popatrzeć na te fotografie, które niedawno przyniósł nam wujek Hugo…
Vince i Des ponownie zwolnili kroku, chcąc zostać trochę z tyłu. Gdy upewnili się, że nie zostaną podsłuchani, wznowili rozmowę.
– Widziałeś tamten plakat? – zagaiła blondynka.
– Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą, w pełni przygotowany na nadchodzące przechwałki. Oczywiście, wiedział, czego będą dotyczyć.
– Och, reklamował mojego tatę. – Uśmiechnęła się z wyższością Desdemona. – Yhym, lada dzień ogłoszą go Ministrem Magii – dodała pompatycznie.
– Co za różnica? – Vincent wzruszył ramionami. – Wielka sprawa – będzie siedział za biurkiem i przeglądał dokumenty. Jakby nie patrzeć, za kilka tygodni też utoniemy w morzu pergaminów.
Des przez chwilę nie odpowiadała, a potem zmrużyła oczy i uśmiechnęła się słodko.
– Kiedy zostanie Ministrem... będzie mógł wrzucić twojego tatę do Azkabanu.
Chłopiec gwałtownie się zaczerwienił.
– Odpada, przecież są przyjaciółmi.
– Wiem, ale gdyby się uparł, mógłby wydać nakaz.
Vince zacisnął usta, nie chcąc robić przedstawienia. Zawsze się przekomarzał z Des, ale tym razem temat zupełnie mu nie podszedł.
– No dobrze, masz rację. – Westchnęła w udawanym rozżaleniu. – Ciebie też oszczędzi. Gryfoni nie trafiają do Azkabanu… – dodała kpiącym tonem.
– To nie jest śmieszne!
Usłyszawszy krzyk, tata się odwrócił.
– Wszystko w porządku? – Uniósł brew.
– Tak, wujku! – Uśmiechnęła się słodko Desdemona, ponownie udając niewiniątko. – Właśnie mówiłam Vincentowi, że byłoby wspaniale, gdyby został przydzielony do Gryffindoru. – Zatrzepotała rzęsami. – To całkiem prawdopodobne, zważywszy na jego bogatą historię rodzinną…
– Cieszę się, Des – podsumował i zatrzymał się przed Eeylopem. – Wejdziesz do środka i zrobisz zakupy? – dodał, gdy dzieciaki go dogoniły. – W międzyczasie porozmawiam z synem.
– Oczywiście – odpowiedziała i wbiegła do sklepu, zadowolona z danej wolności.
Vince wyciągnął szyję, aby zajrzeć do środka, ale drzwi szybko się zatrzasnęły. Gdy zostali we trójkę, tata mrugnął doń konspiracyjnie.
– Co tak naprawdę powiedziała? – zapytał z uśmiechem, stawiając córkę na ziemi. Edie nie uciekła, a podeszła do szyby, gdzie na półkach wystawiono klatki i nadające się do ekspozycji sowy z pięknymi, białymi skrzydłami.
– Och, nic takiego. – Chłopiec się zarumienił.
– Wszystko dobrze, możesz mi powierzyć ten sekret. – Ojciec rzucił mu porozumiewawcze spojrzenie. – Kocham tę dziewczynę, ale też wiem, co znaczy przyjaźnić się z Malfoyem. Może i jest mała, ale potrafi się postawić, gdy gra jest warta świeczki.
– To nic wielkiego – stwierdził, oparłszy się plecami o sklep. Nie skłamał. Prawdę powiedziawszy, słowa koleżanki nieszczególnie go ubodły. Naprawdę nie przejmował się swoim przydziałem w szkole, zwłaszcza że wszyscy w jego rodzinie – za wyjątkiem taty, oczywiście – byli gryfonami. Niemniej jednak… – Nie masz nic przeciwko temu, żebym wylądował w Gryffindorze…? – zapytał z wahaniem.
Ojciec uklęknął, szczerze zdezorientowany.
– Absolutnie. Dlaczego sądzisz inaczej?
– Sam nie wiem…
– Mama była w Gryffindorze, dziadkowie również. W sumie to wszyscy…
– No wiem, ale…
– Skoro wiesz, to przestań słuchać tych wszystkich bzdur – że mama bardzo dobrze się uczyła, że wujek James był wspaniałym uczniem, że ciocia Lily została prefektem naczelnym…
– Czekaj. Wcale nie uważam, że bycie gryfonem jest złe – powiedział zgodnie z prawdą.
– Czyli o co chodzi?
Vince zmarszczył brwi.
– Hm, bo ty…
Tata patrzył na niego w pełnym skupieniu. Jego zielone oczy jeszcze nigdy wcześniej nie były tak ekspresyjne.
– Owszem, nie zostałem gryfonem. – Skinął głową. – Zamiast tego Tiara przydzieliła mnie do Slytherinu. Dzieliłem dormitorium razem z wujkiem Scorpiusem i wujkiem Morrisonem – dodał z nostalgicznym uśmiechem.
– Nie chcesz, żebym poszedł w twoje ślady…?
– Och, przecież to nie ma żadnego znaczenia. Najważniejsze, że idziesz do Hogwartu. – Ojciec spojrzał nań konspiracyjnie. – Czy pamiętasz, co mówiłem ci wcześniej na temat ceremonii przydziału? Tiara przychyli się do twojego wyboru.
– Skoro tak, to dlaczego wybrałeś Slytherin…?
Tata otworzył usta, ale szybko je zamknął, jakby się rozmyślił. Zamrugał, zastanawiając się nad odpowiedzią, aż wreszcie zabrał głos.
– Szczerze? – zapytał. – Cóż, po prostu chciałem być inny. Przyszedłem na świat w licznej rodzinie. Wszyscy byli w Gryffindorze i naprawdę dużo osiągnęli. Ludzie wokół wiele ode mnie oczekiwali, zwłaszcza że wujek James dobrze się uczył i był bardzo lubiany w szkole. Co więcej, dziadek Harry też był ponadprzeciętnym czarodziejem – dodał, a Vincent skinął głową, świadomy rodowej spuścizny. – Zdecydowałem się na Slytherin, ponieważ czułem, że ślizgoni będą mieli mniejsze oczekiwania.
Chłopiec zmarszczył brwi. Nie chciał, aby również w jego przypadku presja otoczenia była decydującym czynnikiem przy wyborze domu.
– Żałowałeś kiedyś swojej decyzji…?
Tata podrapał się po karku.
– Wtedy? Owszem, od czasu do czasu. Teraz? W ogóle – odparł.
– Naprawdę…?
– Ano. Miałem sporo frajdy w Hogwarcie. Ty też będziesz miał, synu, niezależnie od domu, do którego zostaniesz przydzielony.
Vince nie odpowiedział, podchodząc do sprawy sceptycznie. Ojciec rzadko opowiadał mu o swoich szkolnych przygodach, a on nigdy nie postrzegał ich jako zabawnych. Często słyszał ekscytujące anegdotki od wujka Scorpiusa i wujka Morrisona, którzy z kolei lubili się rozwodzić nad ciekawymi akcjami, ale z trudem wyobrażał sobie uczestniczącego w nich tatę. Szczerze mówiąc, usłyszał od niego tylko jedną historię, ot najbardziej przyziemną z możliwych, a mianowicie w jaki sposób zdobył bliznę na dłoni. Gdy był młodszy, dowiedział się, że to skutek wypadku podczas meczu quidditcha, ot źle założonej rękawicy ochronnej, ale potem podsłuchał, jak tłumaczył ją młodszemu kuzynostwu – że niby źle obchodził się z nieśmiałkiem, albo że po prostu zranił się nożem podczas krojenia warzyw do obiadu. Oczywiście, nie zamierzał wypominać ojcu niespójności, zwłaszcza że teraz wydawał się szczery. Powtórzył więc swoje pytanie, upewniwszy się zawczasu, że Des wciąż nie wyszła ze sklepu.
– Czyli nie byłbyś rozczarowany, gdybym trafił do innego domu niż Slytherin…?
Wiedział, że zachowuje się dziecinnie, ale musiał zyskać pewność. Tata nigdy nie był wielkim bohaterem, takim jak dziadek Harry, czy też człowiekiem władzy, jak wujek Scorpius, ale mimo to czuł, że przydział do Ravenclawu, Hufflepuffu, a tym bardziej Gryffindoru zwiększyłby dystans między nimi. Naturalnie, nigdy nie był zazdrosny o Edith, która lgnęła do ojca, bo upodobał sobie mamę, co tylko dodatkowo komplikowało sprawę.
– W żadnym wypadku – odpowiedział tata. – Skąd te wątpliwości? Czyżbyś już podjął decyzję?
– Nie, ale czuję, że rozwieją się, kiedy po prostu zostanę przydzielony – odparł pospiesznie i zgodnie z prawdą.
– To przestań się martwić. – Ojciec zwrócił uwagę na okno, przed którym stała Edie. Des rozmawiała właśnie ze sprzedawcą, podczas gdy na ladzie stała klatka dla sowy. – Wysłuchaj mnie, synu – dodał poważnym tonem, uprzednio łapiąc go za ramiona. – Nigdy nie będę rozczarowany żadnym twoim wyborem, o ile dokonałeś go z przekonaniem, że jest właściwy. Chcę, żebyś myślał o dobrych rzeczach, kiedy usiądziesz na stołku z Tiarą na głowie. Nie próbuj zadowolić mnie, mamy, czy też kogokolwiek innego – masz wówczas myśleć wyłącznie o sobie.
Chłopiec skinął głową.
– Yhym – mruknął, podniesiony na duchu.
Tata najwyraźniej wyczuł, że uspokoił nerwy dziecka, bowiem przez chwilę patrzył na zaintrygowaną Edie z uśmiecham na twarzy, a potem ponownie się odezwał.
– Może i mam trochę lat na karku, ale wciąż pamiętam, co mną targało, gdy byłem nastolatkiem, Vince. Nie chciałem zawieść rodziców, ani nikomu się narzucać. Miałem wsparcie w rodzinie, a także szybko poznałem ludzi, którzy zaczęli się o mnie troszczyć. Szkoda, że dopiero po czasie zdałem sobie sprawę, jakie to naprawdę ważne. Podczas pobytu w Hogwarcie możesz doświadczyć zarówno dobrych, jak i złych dni – to całkowicie normalne, ale chciałbym, żebyś zrozumiał, że możesz przyjść z problemami do mnie i do mamy, choćby były najbanalniejsze na świecie. Wiedz, że zawsze będziemy gdzieś obok, nawet jeżeli nie w fizyczny sposób – zawsze ci pomożemy. W porządku? – zapytał, a kiedy syn skinął głową, z ledwością powstrzymując cisnący się na usta uśmiech, dodał: – Czyli możemy uznać ten dylemat za rozwiązany?
Vincent ponownie przytaknął. Może naprawdę zbyt się przejmował? To dziwaczne uczucie, ale czasem miał wrażenie, że ojciec czyta mu w myślach.
– Ano, po problemie.
– Świetnie. – Tata wstał, zaś Des w końcu wyszła ze sklepu, niosąc w ramionach masywną klatkę z przepięknym, białym puchaczem.
– Załatwione, wujku! – ogłosiła, chwaląc się chowańcem.
– Wspaniale. Kim jest ten przystojniak?
– Och, to dziewczynka. – Uśmiechnęła się Desdemona. – Jeszcze jej nie nazwałam.
– Może po drodze wpadniemy na dobre imię – podsumował ojciec, po czym odebrał od podopiecznej klatkę. Następnie odwrócił się w drugą stronę, przygotowany do wyznaczenia kierunku.
– Czy możemy skoczyć teraz po moją różdżkę? – zapytał Vince, wróciwszy do wcześniejszego podekscytowania.
– Za chwilkę – zapewnił go tata. – Najpierw kupimy kilka drobiazgów.
– Jakich?
– Cóż, z pewnością potrzebujecie naprawdę wytrzymałych rękawic na zielarstwo. Jeszcze za moich czasów profesor Longbottom miał tendencję do większego absorbowania pierwszoroczniaków. Nasze pierwsze zajęcia również nie należały do najbezpieczniejszych. Czy kiedykolwiek opowiadałem wam o tym, jak nie słuchałem instrukcji nauczyciela, a przez to nie przestrzegałem wskazówek dotyczących obchodzenia się z jadowitą tentakulą? Jeżeli nie wierzycie, spójrzcie na moją rękę…
