Rozdział 3: Twoje imię to Q

Przeklinając jedynie w myślach, Bond zrezygnował ze słuchawki, w której panowała głucha cisza i przesunął nieco małe ciało Q - na tyle, by upewnić się, że dobrze go trzymał i na tyle, by zręcznie przyłożyć palec do ust, by zakomunikować mu, żeby był cicho. Chłopiec musiał też usłyszeć charakterystyczny chrzęst kroków, ponieważ zmrużył swoje duże oczy tylko na sekundę, zanim otworzył je szeroko ze zrozumieniem. Zanim jednak zdążył skurczyć się przy ramieniu Bonda, agent opuścił go na ziemię. Wszystko to zrobił płynnymi, cichymi ruchami. Dzieciak prawie nic nie ważył i był na tyle sprytny, że nawet nie wydał z siebie dźwięku, więc ich przeciwnik nie miał żadnych wskazówek, gdzie byli. Podczas gdy bosonogi chłopiec szurając bardzo cicho nogami przeniósł się, aż znalazł się tuż za nogą Bonda - między potężną sylwetką mężczyzny a ciepłą ścianą - Bond użył swoich nowo uwolnionych rąk, by wyjąć broń. Wypuścił długi powolny i cichy oddech przez nos, gdy znajomy dotyk broni wysłał go do jego świata stabilności i komfortu.

To było to, co znał. Był w tym dobry. To prawda, zagadka z rozczochranymi brązowymi włosami wciąż z wahaniem ściskała jego nogawkę, ale mógł ten fakt bezpiecznie trzymać z tyłu umysłu, skupiając się na czekaniu, słuchaniu i celowaniu oraz prawdopodobnie strzelaniu i zabijaniu. Podobnie jak u psa myśliwskiego, było wiele rzeczy, które mógł zrobić, ale była też pewna liczba rzeczy, do których został wyszkolony i przygotowany. Umiejętności, które przychodziły mu równie łatwo jak oddychanie. Mięśnie rozluźniły się, a zmysły były ostre niczym ostrze brzytwy.

Bond i jego podopieczny znajdowali się na prawo od wejścia do garażu, wystarczająco daleko, by ukryć się w złocistym cieniu, zwłaszcza że kroki dobiegały z tej samej strony. Dla zdenerwowanego, doświadczonego agenta byłoby to irytujące - w końcu mogli tylko usłyszeć nadchodzącą osobę, ale nie mogli jej zobaczyć, dopóki nie zaczęła przechodzić przez drzwi. Odpowiedzią na to była jednak cierpliwość i chociaż lubił robić rzeczy szybko, 007 był prawdziwą studnią cierpliwości. Zaczekanie, aż mężczyzna przejdzie obok, nie stanowiło dla niego żadnego problemu, a byłoby to jak prezent bożonarodzeniowy, gdyby ścieżka tego drugiego przechodziła obok i dawała Bondowi niestrzeżone plecy, w które mógł wycelować. W tym momencie mógłby albo strzelić, albo pozostać anonimowy, w zależności od prawdopodobieństwa, że jego cel odwróci się i go zobaczy.

Ale wtedy usłyszał kroki dochodzące z drugiego kierunku i zdał sobie sprawę, że mogą mieć problem.

— Świetnie — wymamrotał na tyle cicho, że tylko on mógł to usłyszeć.

I mały Q. Bond nie był przyzwyczajony do obecności w zasięgu słuchu innych osób o tak drobnej posturze. Zamyślone spojrzenie dużych oczu ukrytymi za zabrudzonymi okularami skierowało się na niego, po czym chłopiec otworzył usta. Obawiając się, do czego mógł doprowadzić nadmierny hałas - na przykład do śmierci - Bond sięgnął, by zakryć usta Q, ale wtedy chłopiec już mówił. Właściwie tylko bezgłośnie wypowiadał słowa, a agent 00 odetchnął z ulgą, nawet gdy rozszyfrował wiadomość: "Jest ich dwóch".

W odpowiedzi jedynie skinął lekko głową, zadowolony, że miał tyle szczęścia, że trafił mu się pod opiekę tak rozsądny i cichy dzieciak. Podejrzewał, że większość innych dzieci w tym wieku paplałaby nieświadomie, a przynajmniej wariowałaby i krzyczała.

A potem sprawy znów się skomplikowały. Podczas gdy Bond rozmyślał o swoim szczęściu (zarówno dobrym, jak i złym, ponieważ dwaj bandyci byli zdecydowanie najlepszym przykładem pecha), mały Q nagle się poruszył. Jego żylaste ciało było zaskakująco szybkie. Z obiema rękami owiniętymi wokół pistoletu, agent 00 był niewiarygodnie nieprzygotowany do chwycenia szybko oddalającego się dziecka.

— Wracaj…! — zaczął syczeć, ale zdał sobie sprawę, że w jego głosie słychać było frustrację.

Przełykając warknięcie, 007 zamilkł i po prostu patrzył za małym Q, gdy chłopiec przemykał obok otwartych drzwi tylko po to, by zatrzymać się w cieniu po drugiej stronie - lustrzane odbicie pozycji Bonda. Okulary przez chwilę odbijały światło, zanim chłopiec poprawił je na nosie. Mały Q przykucnął nisko po drugiej stronie otwartych drzwi garażu i z niepokojem przesuwał wzrok z Bonda na świat na zewnątrz. Bond wstrzymał oddech z walącym sercem, ale wydał ciche westchnienie irytacji, gdy nikt nie zaczął strzelać - przynajmniej nikt nie widział, jak jego kłopotliwy kompan nagle zbuntował się. Żałował, że nie mógł skontaktować się z M. Nawet gdyby rzeczywiście wiedziała tyle samo o opiece nad dziećmi, co on, przynajmniej mogłaby w stanie dać mu wgląd w to, dlaczego dzieci są tak świadomie nieposłuszne. Nie przychodziły mu do głowy żadne pomysły, jak odzyskać dzieciaka bez zwracania na siebie niechcianej uwagi.

Szczerze mówiąc, wciąż koncentrował się na tym, jak przetrwać. I kropka. Gdy kroki zbliżały się szybko z obu kierunków, ktoś wkrótce miał się z kimś spotkać, a wtedy w ciągu kilku sekund wszystko rozpłynęło się w niebezpieczną strzelaninę. Bond był wprawdzie ekspertem w takich sprawach, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak łatwo mógł nagle otrzymać kulę w pierś - nie mówiąc już o tym, że musiał uważać na siedmiolatka, który niewątpliwie brał udział w mniejszej liczbie strzelanin niż agent 007. Krople potu spowodowane stresem, a nie ciepłem, zaczęły ściekać agentowi między łopatkami i poniżej jego gardła. Istniało wszelkie prawdopodobieństwo, że ostatnie chwile jego życia mijają właśnie teraz.

Wtedy Q, wciąż pochylony, z małymi, smukłymi rączkami dotykającymi ziemi, nagle rzucił szybkie spojrzenie na zewnątrz i podniósł kamień. Ostry, szybki ruch nadgarstka posłał mały pocisk w powietrze, nisko nad ziemią, ponieważ Q był w takiej pozycji. Odkąd był dzieckiem, jego wzrost miałby sens, ale był też nieco poniżej poziomu, na który patrzyłaby większość dorosłych mężczyzn.

W tym samym momencie Bond miał prawie widok na przeciwnika zbliżającego się z przeciwnej stronie. Był wielkim brutalem. Pistolet w jego dłoniach wyglądał prawie jak zabawka, gdy szedł ulicą i skanował obie jej strony. Spoglądał wstecz, a jego spojrzenie już prawie dosięgało opuszczonego budynku, w którym ukrywali się Bond i mały Q, kiedy kamień rzucony przez dziecko uderzył w puszkę po przeciwnej stronie wąskiej uliczki. Głowa mężczyzny odwróciła się, a broń odruchowo skierowała się w stronę nagłego dźwięku.

To było wszystko, czego Bond potrzebował. Ufając, że drugi mężczyzna zareagował w ten sam sposób na nieoczekiwany hałas, Bond zrobił krok do przodu, wycelował i strzelił, a wszystko to w tym samym uderzeniu serca. Nie widząc agenta MI6, napastnik padł w szoku z kulą w płucu. Pistolet i ramiona Bonda były teraz narażone, ale obrócił się bez wahania. Stojąc teraz tyłem do Q - nieświadomie chroniąc go, stając się jego tarczą - Bond beznamiętnie spojrzał w oczy drugiego strzelca, gdy ponownie pociągnął za spust. Ten mężczyzna patrzył w szoku na potężnego, jasnowłosego mężczyznę, który nagle się pojawił i tylko odruchowo pociągnął za spust. Bond nie drgnął. Wiedział, że kula nie trafi w cel. Uderzyła jednak w ścianę budynku niebezpiecznie blisko małego Q i to był wystarczający powód, aby upewnić się, że mężczyzna nigdy więcej nie strzeli z broni. Bond zrobił kolejny krok do przodu i nacisnął spust, posyłając kolejną kulę w ślad za pierwszą.

Pierwsza trafiła mężczyznę w klatkę piersiową, ale druga przeszła przez jego głowę. Każda z nich go by uśmierciła.

Z kliniczną bezstronną skutecznością, do której został wyszkolony, Bond szybko przechodził od jednego wroga do drugiego, zabierając broń, amunicję i zapasy według własnego uznania. Obaj nie żyli, a Bond nie czuł ani odrobiny żalu. Wcześniej nauczył się zasad: jeśli mężczyzna próbuje cię zabić, tracił prawdo do twojego poczucia winy, kiedy ty go zabijesz. Po ocenieniu ich sytuacji i podjęciu decyzji, że znów było bezpiecznie (na razie), Bond odwrócił się z powrotem do małego Q, który wydawał się nietknięty i był na tyle sprytny, by się nie ruszać.

Q obserwował go z cienia budynku, niepewnym i pytającym wzrokiem, jakby nie był pewien, czy Bond zamierzał go tak po prostu zostawić, czy nie - lub czy agent nie zamierzał go skarcić za to, że rzucił kamieniem. Myśl o besztaniu zdawała się przerażać małego chłopca bardziej niż większość dzieci, ale mały Q miał też kilka siniaków, które świadczyły o tym, że ostatnio miał do czynienia z wyjątkowo brutalnym besztaniem. Wciąż klęczał na ziemi i przykucnął niżej, jakby dla bezpieczeństwa, gdy Bond się nad nim pochylał.

To nie była wina Bonda, że był taki zastraszający. Miał po prostu przerażający rozmiar.

Bond pochylił się i z łatwością schował jedno ramię pod brzuch małego Q, unosząc go jak szczeniaka. Wijącego się szczeniaka. Szczerze mówiąc, gdyby mógł nauczyć dzieciaka, żeby nie walczył za każdym razem, gdy go podnosił, wszystko byłoby wspaniałe.

— Co, sądziłeś, że tu zostaniesz? — chrząknął, gdy manewrując swoim małym towarzyszem, umieścił go ponownie w swoich ramionach.

Nagle mały Q przestał się wiercić. Zamarł z jedną ręką na kołnierzyku koszuli Bonda, spoglądając nieufnie spod splątanej czupryny włosów.

— Mam… zostać z tobą? — zapytał bardzo cicho.

Bond musiał odchylić głowę do tyłu, żeby móc dokładnie przyjrzeć się wyrazowi twarzy chłopca bez konieczności robienia zeza, i zmarszczył brwi na widok szczerej niepewności na twarzy dziecka.

— Cóż… tak — powiedział. — Poza tym za każdym razem, gdy się odwracam stajesz się bardziej wartościowy.

Coś mignęło w oczach chłopca, jasne i przyjemne uczucie, gdy nazwano go wartościowym, a jednocześnie powiedziano mu, że nie zostanie sam w opuszczonym garażu. Dziecko się nie uśmiechało, ale trochę straciło obronne napięcie w swoich małych ramionach, a na jego twarzy pojawił się niemal bolesny cień szczęścia.

— W porządku, czas, abyśmy znowu się ruszyli — mruknął Bond, nienawidząc przebywać długo w jednym miejscu, gdy echa wystrzałów wciąż brzęczały mu w uszach. — Przy odrobinie szczęścia wydostaniemy się z zasięgu tego, co blokuje transmisję MI6.

— MI6?

To była pierwsza oznaka prawdziwej ciekawości, jaką Bond dostrzegł u dzieciaka. Gdy szedł, chłopiec pochylił się i spojrzał na niego z góry.

— Ludzie, z którymi rozmawiałem.

Q zrobił się mały i ciszy przy piersi Bonda, głos płynął blisko jego obojczyka, gdy chłopiec spuścił głowę.

— Ludzie, którzy chcą, żebyś mnie zostawił?

Bond prawie się zatrzymał. Przepływ emocji, które poczuł, był aż tak silny. Dość nagle zapragnął kogoś udusić, walczyć z potworami, zrobić coś odważnego, mężnego, wściekłego i śmiesznego, a wszystko to dlatego, że gardził, nienawidził pokonanego brzmienia w głosie Q. Z łatwością poradził sobie z pominiętym krokiem i idąc jeszcze bardziej zdecydowanym krokiem, Bond ostro przemówił do rozczochranej głowy małego Q:

— Mogą chcieć wszystkiego, czego chcą, ale na koniec dnia siedzą bezpiecznie za swoimi biurkami, a ja jestem tutaj i ty również. Dlatego zostaniesz ze mną. I to jest ostateczna decyzja. — Potem Bond został zaskoczony samym sobą, zastanawiając się, kiedy ostatnio powiedział tyle słów z rzędu. Miał to na myśli, ale nadal nie potrafił stwierdzić, skąd wziął się ten przepływ emocji. Zdenerwowany sobą i bardziej niż trochę zawstydzony, dodał szorstko, półgłosem: — Od teraz rób tylko to, co mówię, okej? Wtedy się dogadamy.

— Tak!

Chłopiec zgodził się szybko, obejmując nawet ramionami szyję Bonda, jakby bał się, że ten cofnie swoje słowa i opuści go właśnie tam w tym momencie. Serce agenta zacisnęło się w jego piersi i westchnął.

Poruszony odczuwanym współczuciem, przesunął rękę, którą nie podtrzymywał chłopca, tak że owinęła się wokół jego pleców, a twarda, zrogowaciała dłoń agenta delikatnie pogładziła ostre, drobne łopatki.

— Nikt cię nie skrzywdzi — powiedział głosem, który wiele osób w MI6 określiłoby, jako należącym do opętanego człowieka.

Ze swojej strony mały Q wydał z siebie cichy miauczący dźwięk i zwinął się mocniej w klatkę piersiową Bonda, pochylając głowę w stronę szyi mężczyzny jak pancernik w okularach. Mimo to było to lepsze niż próba wyrwania się, a Bond szedł ulicami ze zwiększonym skupieniem i niemal szaloną determinacją.

OoO

— W porządku. Oto jesteśmy. Bezpieczni jak nigdy dotąd.

Bond chrząknął, pochylając się i przeciskając przez niski otwór, wprowadzając siebie i małego Q do na wpół zawalonego budynku i cienistego chłodu, który obiecywał. Bond nie chciał się do tego przyznać, ale przytłaczający, tropikalny upadł również go dopadł i bał się, że mały Q znów stanie się otumaniony w słońcu. Po pojedynku w garażu Bond dołożył wszelkich starań, aby zgubić wszelki pościg, w końcu kończąc swoje wysiłki na znalezieniu odosobnionego, dającego się bronić, chłodnego miejsca, w którym mogliby się ukryć. Dzień był jeszcze młody, a agent 00 był gotów się założyć, że w tym momencie nawet ludzie Westforda mogliby chcieć odetchnąć. Przyjaciel czy wróg, słońce groziło, że ugotuje ich wszystkich.

Budynek wyglądał, jakby został umieszczony w ruchomych piaskach, a potem zapomniany, a jego część zapadła się do połowy ścian. W rzeczywistości miejscami się zawalił, prawdopodobnie ściany osłabły, a podbory wygięły się podczas jakiejś burzy. Znalezienie drogi do środka wymagało trochę pracy, a teraz kiedy znaleźli się w środku, Bond zauważył, że było bardzo mało miejsca, w którym mógł stanąć prosto, nie uderzając o nic głową. Mimo to było chłodno, a budynek znajdował się w cieniu i na uboczu, a każdy, kto się do nich zbliżał, musiałby nie tylko przejść przez otwartą przestrzeń, żeby się tam dostać, ale także zgiąć się wpół, żeby dostać się do środka. Bond zrobi w nich dziury na długo przed tym, zanim się do nich zbliżą, co sprawiało, że czuł się zarówno szczęśliwy, jak i zadowolony z siebie, dumny ze swoich umiejętności snajperskich.

Ziemia również była piaszczysta, więc postawił Q, nie martwiąc się o jego bose stopy, chociaż przez chwilę zerkał na kajdany, wciąż tkwiące jak chorobliwa biżuteria wokół kostki chłopca. Agent zrezygnował jednak z zamartwiania się tym, wiedząc, że są ważniejsze sprawy do załatwienia.

Zadowolony, że jego pasek miał tyle szlufek i sprzączek, do których można było przyczepić różne rzeczy Bond sięgnął po jedną z manierek z wodą, które zabrał zastrzelonym mężczyznom. Mały Q stał zaledwie metr dalej. Zrobił krok lub dwa w głąb zawalonego domu, aby przyjrzeć się swojemu nowemu otoczeniu. Bondowi łatwo było sięgnąć, zaczepić jeden palec o jego kołnierz i przyciągnąć go. Wzrok chłopca, który wpatrywał się w niego z niezadowoleniem - usta już otwierały się ze wściekłością, aby na niego nakrzyczeć - na szczęście szybko opadło na manierkę. Uznanie natychmiast wygładziło rysy dziecka, a potem znów zaczął łykać szybko wodę.

Nie. Nie pił jej zachłannie. Stojąc z głową prawie ponownie dotykającą sufitu, Bond skrzyżował ramiona i przechylił głowę w zamyśleniu, obserwując ciekawy spektakl, jakim było picie Q. Jak na siedmiolatka był bardzo mądry. Po raz kolejny, kiedy większość ludzi wypiłaby wodę do stanu, aż poczuliby mdłości, chłopiec przestał w porę, z dziecinną nieuwagą wycierając ostatnie krople z ust grzbietem dłoni, po czym oddał manierkę. Widząc intensywne spojrzenie Bonda, zamarł z wyciągniętym do połowy ramieniem, zastanawiając się, czy zrobił coś złego. Jego głos był cichym piskiem, gdy zapytał niepewnie i ze strachem:

— Panie Bond…?

Agent otrząsnął się ze swoich rozmyślań, zdając sobie sprawę, jak musiał wyglądać dla tak małego dziecka - małego dziecka, który najwyraźniej w niedawnej przeszłości był obiektem złości dorosłego. Czując nagłe skruchę, wyciągnął dłoń - powoli -odebrał zaoferowaną mu manierkę.

— Gdzie nauczyłeś się, że zbyt szybkie picie szkodzi? — Nie mógł powstrzymać się od pytania.

Q był zbyt zdenerwowany. Nie poruszył się ani nie odprężył, dopóki Bond nie cofnął się o kilka kroków i nie usiadł, oparty plecami o zapadniętą ścianę.

— My… myślę, że przeczytałem o tym — odezwał się w końcu, nerwowo szurając nogami.

Bond postanowił nie naciskać, wyczuwając, że chwiejna prawda, którą właśnie usłyszał, zamieniłaby się w jawne kłamstwa, gdyby zaczął go odpytywać. W końcu podczas ostatniego przesłuchania dzieciak odruchowo wybrał literę alfabetu zamiast własnego imienia. Spojrzeniem zawsze czujnym - słuchem wciąż skupiony na dźwiękach dochodzących z zewnątrz - Bond zauważył następnie małą dłoń, która uniosła się i dotknęła boku cienkiego, prostego nosa Q, który wzdrygnął się.

— Jesteś trochę poobijany, co? — poruszył płynnie temat.

Kiedy spojrzenie małego Q - nerwowe i podejrzliwe - skierowało się natychmiast na niego, Bond zachował swobodny, otwarty wyraz twarzy. Mógł ukształtować swoją twarz jak maskę, a kiedy mógł to zrobić dla dobra, a nie dla podstępu, czyniło go to szczęśliwszym. Teraz cieszył się, że chłopiec trochę się odprężył.

— Czy mogę zobaczyć? — zapytał, wskazując na nos chłopca… a może na jego podbite oko albo na zadrapanie na brodzie.

Był to niejasny gest, ponieważ Bond wiedział, że był to najlepszy moment, by przekonać się, jakie ogólne szkody poniósł dzieciak z rąk porywaczy.

Z wahaniem, ale zdecydowaniem, chłopiec podszedł i usiadł na piaszczystej ziemi przed Bondem.

— Zatem, zechcesz mi teraz powiedzieć, jak się naprawdę nazywasz? — Bond poprosił od niechcenia, aby ukryć swoją ciekawość.

Robiąc to, sięgnął w stronę zmierzwionych włosów chłopca i został nagrodzony wzdrygnięciem się, gdy Q cofnął się. Nieco zdenerwowany Bond próbował wymyślić, jak najbardziej złagodzić swoje zachowanie wobec zdenerwowanego siedmiolatka. Przynajmniej udało mu się wolniej poruszać swoją dużą dłonią. Tym razem dzieciak pozwolił mu dotknąć swojego ucha, zaczynając od tego, ponieważ wyglądało już na spalone słońcem. Przeniósł swoje spojrzenie na posiniaczone oko Q, chociaż okulary dzieciaka i wszystkie jego dzikie, splątane włosy sprawiły, że ocena uszkodzeń była frustrująco trudna. To, jak dzieciak znosił posiadanie tylu włosów, było poza rozumowaniem Jamesa.

Jeszcze mniej szczęścia miał ze swoim pytaniem. Buntownicze spojrzenie wróciło, a niezwykły chłód w brązowych oczach był skierowany na agenta.

— Jestem Q. Właśnie tak chcę być nazywany i tylko to się liczy. To wszystko, co ci powiem.

— Dobra, w porządku. — Bond wycofał się. Jeden zero dla niego przeciwko najlepszemu agentowi terenowemu MI6. Mimo to był ciekawy i wpatrując się w niegroźny sposób w podrapany podbródek chłopca, zapytał: — Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego bardziej lubisz literę Q niż imię, które nadali ci rodzice?

Mały Q westchnął. Był to niezwykle zrezygnowany dźwięk. Opuszczając głowę, gdy palce Bonda ostrożnie dotknęły jego nosa, aby upewnić się, że nie był złamany, Q przemówił do swoich dłoni leżących na kolanach:

— Nikt nigdy nie dbał o to imię. Kiedykolwiek. Aż nagle wszyscy się przejmują, a ja tu utknąłem! — Q pociągnął nosem i zabrzmiał na niebezpiecznie bliskiego płaczu, ale zamrugał ze złością, powstrzymując łzy. — Nigdy więcej nie powiem nikomu tego imienia, bo wtedy odeślą mnie z powrotem!

— A Westford znów cię znajdzie?

Bond zaryzykował, niepewny, czy dobrze podążał za tym tropem. Wcześniej przesłuchiwał ludzi, ale nigdy siedmiolatków.

Wciąż patrząc w dół, z dłońmi owiniętymi wokół jego skrzyżowanych kostek, na której jednej wciąż spoczywały kajdany, Q odpowiedział swoim cichym głosem:

— A potem znów będzie źle. — Podniósł wzrok, jego oczy były duże i błyszczące od nie wylanych łez i błagał nagle mężczyznę, którego ledwie poznał kilka godzin temu: — Jeśli nikt mnie tam nie chce, nie muszę wracać. To ma sens? To nie jest złe?

Bond zaskoczony zastanawiał się, kiedy jego świat zaczął obracać się na innej osi. Był tak daleko od swojej głębi, że nie odróżniał już nawet góry od dołu, ale był pewien, że gdziekolwiek się znajdzie, ani żaden człowiek ani żadna siła wyższa nie będę w stanie go zmienić jego zdania, ponieważ nie mógł znieść pozostawienia bezsilności w tych brązowych oczach.

— Nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty — stwierdził, a słowa wypływały z jego ust, nawet gdy jego ręka z własnej woli przesunęła się w górę do czupryny włosów chłopca, spoczywając tam uspokajająco. — Powiedziałem, że utknąłeś ze mną, czyż nie? Cóż, w takim razie liczy się tylko to, co powiem i twierdzę, że Q jest sam raz na imię i niech inni pilnują swojego biznesu.

Teraz nadeszła kolej Q na zdziwienie się. Szczerze, wyglądał, jakby nie mógł w to uwierzyć. Potem na jego twarzy pojawiła się ulga, a całe jego lico rozjaśniło się w pierwszym szczerym uśmiechu, jaki Bond widział. Śmiech, który rozbrzmiał później, był raczej maniakalny, ale Bond zdecydował, że nie będzie na to zwracać uwagi - w końcu mieli za sobą długi dzień, a mały Q nie zniósł dobrze upału. Nie chcąc przerywać tej szczęśliwej chwili, ale wiedząc, że za tym wszystkim kryje się jeszcze jakaś misja, Bond zadał kolejne pytanie tak lekko, jak to tylko możliwe:

— Powiedziałeś, że wiesz o istotnej dla Westforda rzeczy?

Q ponownie spojrzał na niego, uspakajając się.

— Tak. Nawet wiem, gdzie to jest — powiedział, lekko wzruszając ramionami.

Jego twarz była teraz w większości otwarta, a nie kapryśna i powściągliwa, co sprawiało, że Bond był prawie tak szczęśliwy, jak faktem, że nos Q nie był złamany. Dzieciak wyglądał na dość posiniaczonego, ale Bond nie zauważył jeszcze żadnych oznak trwałego uszkodzenia. Ludzie Westforda najwyraźniej uznali za stosowne trochę poturbować swojego małego jeńca, ale mieli powody, by nie uszkodzić go na stałe.

Interesujące… - Bond odłożył to pytanie na później. Miał pilniejsze kwestie.

— Skąd o tym wiesz? — zapytał, wciąż zachowując lekki i niewymagający ton.

Odpowiedź nie była taka, jakiej się spodziewał, chociaż mały Q nadal patrzył na niego przez okulary, jakby to była najbardziej oczywista rzecz w historii.

— Ponieważ sprowadził mnie, żeby to wszystko ustawić.