16. Jelenie oblężenie
Albusowi zmiękły kolana, gdy patrzył za znikającym za rogiem patronusem. Przez głowę przelatywało mu tysiąc myśli na sekundę, ale jedna przyćmiewała pozostałe.
Harry Potter zawitał do Toksycznego Kamieniołomu.
To nie wszystko. Chociaż był przekonany, że tata nie zrezygnował z poszukiwań, był też pewien, że reputacja miasteczka znacząco wpłynie na jego zachowanie i sposoby postępowania. Bitwa zbliżała się wielkimi krokami, a prawdopodobieństwo, aby tym razem ojcu towarzyszyły cztery osoby, było naprawdę niewielkie. Spodziewał się potężnego starcia, pełnowymiarowej walki i to właśnie dlatego mieszkańcy zostali ostrzeżeni o zbliżającym się niebezpieczeństwie.
– To po ciebie czy Diabli Alians…? – zapytał z wahaniem Scorpius.
– Myślę, że jedno jest powiązane z drugim – odpowiedział.
– W jaki sposób? – Morrison zbladł. – Skąd w ogóle dowiedział się o istnieniu tego miejsca?
– Ares mówił, że Ministerstwo jest świadome sytuacji Kakos od wielu lat, ale ją z rozmysłem ignorowało.
– To nie Ministerstwo zaatakowało Kamieniołom, a Harry Potter – stwierdził z pesymistycznym akcentem blondyn.
Albus skinął głową, żałując, że nie ma więcej do zaoferowania swoim przyjaciołom, niż tylko ten gest. Wrócił wspomnieniami do zebrania, w którym przed momentem uczestniczyli – diabły podniosły przecież kwestię najazdu na wioskę; zwyczajnie nie był pewien, czy został użyty jako przynęta, czy też wszystko to było jedynie zbiegiem okoliczności.
Na myśl o byciu wabikiem przeszedł go lodowaty dreszcz. Czy Diabli Alians od początku wiedział, że pałętał się po Kamieniołomie…? Czy Darvy zrozumiał, że jest przezeń poszukiwany i przewidział ścieżkę, którą podąży…?
To absurdalne, bo przecież w jaki sposób ojciec miałby przeprowadzić najazd? Musiał istnieć inny, bardziej racjonalny powód, aniżeli troska o dobro syna, dla którego tutaj zawitał. Prawdziwą niewiadomą stanowił więc fakt, czy tata przewidywał następne spotkanie.
– Musimy ruszać – powiedział blondyn.
Albus, wyrwany z zamyślenia, skinął energicznie głową.
– W porządku. Znajdźmy miejsce, gdzie przeczekamy ten koszmar. W najgorszym wypadku zabarykadujemy się w gospodzie Coltona…
– Chyba nie rozumiesz, co tu się wyprawia. – Scorpius przewrócił oczami, zaś Morrison się skrzywił. – Twój ojciec przetrzepie każde mieszkanie i wyważy każde drzwi. Musimy stąd spadać i to natychmiast.
– Myślicie, że dotrzemy do magazynu, gdzie powinien być Markson? – zagaił Vincent.
– Możemy spróbować – stwierdził blondyn, a potem rzucił brunetowi zaniepokojone spojrzenie. – Chyba że nie czujesz się na siłach…
Malfoy urwał w połowie zdania, ale Albus pojął implikacje. Ich plany znacząco przyspieszyły. W obliczu zbliżającego się ataku, prawdopodobnie nawet w Toksycznym Kamieniołomie, nie mieli szans zająć się Marksonem, a co za tym idzie, Darvym. Wybór był jeden – teraz albo nigdy – i spoczywał wyłącznie na nim, tymczasowym przywódcy grupy.
– Jestem gotowy, a czy wy…? – urwał, usłyszawszy łoskot, który zdołał się przebić przez rytmiczne bicie dzwonu. Wydawał się odległy oraz towarzyszyły mu zduszone wrzaski, przez co przypomniał sobie latające w powietrzu samochody i zaczął prowadzić przyjaciół w przeciwnym kierunku. – Możemy się stąd aportować…? – zapytał, gdy wznowili kroku. – Przynajmniej na obrzeża miasteczka…? – doprecyzował. – Tam, skąd przybyliśmy.
– Naprawdę nie lubię przekazywać złych wieści, ale próbowałem się deportować, odkąd zobaczyłem jelenia – powiedział w biegu Morrison. – Jeżeli nie mogę, to wy również…
– Nie zdołamy przełamać bariery antyaportacyjnej Harry'ego Pottera – dodał z drugiej strony Scorpius, aczkolwiek powoli zwalniał. – Będziemy musieli wydostać się stąd na piechotę i trzymać zakamarków. Facet na zebraniu twierdził, że magazyn jest na południu… – urwał, ponieważ zza rogu wyłoniła się odziana w czarną szatę postać z wysoko uniesioną różdżką.
– Drętwota! – krzyknął Albus, ale oszałamiacz poszybował w powietrze. Chociaż został zablokowany, nie zdołał powstrzymać Vincenta, który w zamian postawił na tężyznę fizyczną i po prostu z całej siły uderzył napastnika w klatkę piersiową. Dopiero gdy mężczyzna upadł na ziemię, pozbawiony przytomności, chłopcy dokonali identyfikacji. – Jasna cholera…
– Czy ty właśnie powaliłeś profesora Longbottoma…? – Scorpius spojrzał na przyjaciela, wyglądając na bardzo niezadowolonego.
– Co innego mogłem zrobić? Wycelował w nas różdżką! – Morrison spanikował. – Poza tym Albus też wyrwał się do przodu!
Zignorowawszy tę argumentację, brunet przyklęknął przy nieprzytomnym nauczycielu. Neville, który pomimo upływu lat zdołał zachować swoją okrągłą, chłopięcą twarz, wyglądał, jakby został wyłączony z walki na dłuższy okres. Zanim zdążył się zanurzyć w poczuciu winy, został rozproszony przez odległe odgłosy bijatyki. W niewytłumaczalny też sposób wyciągnął dwa wnioski z obecnej sytuacji – po pierwsze i najważniejsze, tym razem tacie towarzyszyło większe wsparcie, składające się z najprawdopodobniej jego najstarszych i najbardziej zaufanych przyjaciół, a po drugie, nie mieli czasu, żeby prowadzić bezsensowne pogaduszki.
– Chodźmy – powiedział, po czym wstał.
Morrison i Scorpius natychmiast zaprzestali kłótni.
– Co takiego…? Nie możemy go tutaj zostawić! – zaperzył się ten drugi.
– Możemy i musimy – odparł szorstkim tonem. Oczywiście, nie miał niczego złego na myśli, ale nie żałował wypowiedzianych słów.
– Co ty, do jasnej cholery, wyprawiasz? – kontynuował blondyn, choć Vincent również chciał zabrać głos. – To nasz nauczyciel zielarstwa!
– Wiem! – warknął, zirytowany. – W porządku, zostań z nim. I tak cię nie potrzebujemy! – dodał, zanim powstrzymał cisnące się na usta przykre słowa. – Odszedł, nawet nie zaszczycając zdezorientowanych przyjaciół spojrzeniem. Jeden z chłopaków zawołał za nim, ale został zagłuszony przez odgłosy coraz to bliższego starcia.
Chociaż mieszkańcy Kamieniołomu pozamykali się w domach, członkowie Diablego Aliansu nie podążyli za ich przykładem. Albus zobaczył na ulicy przynajmniej tuzin w pełni przygotowanych do starcia czarodziejów, machających różdżkami i wystrzeliwujących strumienie głównie zielonych świateł w kierunku dolnej alejki. Nie chciał zostać zauważony, więc przykucnął, ale mimo to widział rozgrywającą się z przodu scenę.
Choć nie rozpoznał dwóch mężczyzn, którzy wyłonili się zza rogu, niemal natychmiast sklasyfikował ich jako dwóch byłych aurorów, bowiem towarzyszyła im równie znajoma twarz, co Neville'a. Kingsley Shacklebolt, wysoki i czarnoskóry czarodziej o dzikim spojrzeniu, jakim nigdy nie został zmierzony, prowadził szarżę przeciwko pierwszej grupie diabłów.
Walczył w podręcznikowy sposób – przyjąwszy klasyczną pozę, stał wyprostowany i ciskał w przeciwników zaklęciami w kolorze ciemnego srebra. Będąc blisko celu, strumienie światła jakby wybuchały, dzięki czemu wrogowie rozpraszali się we wszystkie strony, a ci, którzy oberwali z bliska, upadali na ziemię. Rozgromiwszy oponentów, były Minister Magii poprowadził kompanów do ataku – jedna z zamaskowanych kobiet, starsza kobieta o siwiejących włosach, ugodziła prosto w pierś jednego z aurorów promieniem purpurowego światła.
Albus odwrócił głowę, chcąc uniknąć wmieszania się w konfrontację. Dopiero widząc tę wymianę czarów, zdał sobie sprawę, że bez wsparcia Scorpiusa i Morrisona jest całkowicie bezbronny. Dlaczego zostawił ich z tyłu…? Co sobie wówczas myślał…?
Zrozumiałeś, że nas spowalniają, usłyszał w swojej głowie.
Miał wielką ochotę wykłócać się z koszmarnym bliźniakiem, ale został gwałtownie sprowadzony na ziemię przez przelatujące nad głową zaklęcie. Włosy stanęły mu dęba, gdy odskoczył niemal w ostatnim momencie, aby zobaczyć pomarańczowy promień. Odwróciwszy się, zauważył nadbiegającą z sąsiedniej uliczki garstkę członków Diablego Aliansu; wszyscy trzymali różdżki w pogotowiu.
Kiedy uniknął następnej klątwy, tym razem przerażająco szmaragdowej, ta podpaliła stojący niedaleko dom. Nie zważając na dobiegające ze środka wrzaski, zaczął wykonywać okrężne ruchy ręką, aby odeprzeć kolejne przekleństwa. Dzięki wyuczonej tarczy z łatwością odbijał każde posłane doń kanarkowe zaklęcie; jedno odbiło się rykoszetem i uderzyło w nogę przeciwnika.
– Stosujcie zabójcze klątwy! Ich nie uniknie! – krzyknęła stojąca na czele grupy kobieta, której twarz była zakryta.
Albus był przygotowany na wysunięcie mocniejszego arsenału. Nie zaprzestawszy obserwacji otoczenia, wycelował różdżką w stronę poodbijanego słupa z prawej strony, po czym użył go w charakterze osłony. Gdy Avada dotknęła drogowskazu, tabliczka z napisem „Ulica Louberry" rozpadła się na drzazgi. Zaoszczędziwszy trochę czasu, ukrył się za kolejnym drewnianym znakiem, a następnie cisnął klątwą rwy kulszowej w czarownicę, która przejęła dowodzenie.
Przywódczyni z wrzaskiem dotknęła pleców, a potem zrobiła kilka kroków naprzód i z bólu narobiła zamieszania wśród swoich towarzyszy. Ślizgon skorzystał z okazji i wystrzelił serię oszałamiaczy – wszystkie trafiły celu, oprócz jednego. Mężczyzna, który zdołał uniknąć obezwładnienia, zrewanżował się żółtym zaklęciem, ale chłopiec odskoczył w bok i ostrym machnięciem różdżki odrzucił go na znaczną odległość. Czarodziej, sromotnie pokonany, uderzył plecami w stragan z rozłożonymi bibelotami, a potem zastygł w bezruchu na ziemi, pośród wyrobów ceramicznych i potrzaskanych szklanych fiolek.
Gdy pokonał przeciwników, pozwolił sobie na chwilę oddechu. Trochę uspokojony, ruszył w przeciwnym kierunku, chcąc jak najszybciej oddalić się od Kingsleya.
Jakie miał teraz opcje? Ustanowił priorytety oraz zdobył ostatni trop niezbędny do pokonania Darvy'ego, ale aby cokolwiek osiągnąć, musiał wydostać się z Toksycznego Kamieniołomu. Czy najlepszym rozwiązaniem jest się ukryć, wyczekać dobrej okazji, zjednoczyć się z przyjaciółmi i zbiec…? Musiał działać szybko, bo gdyby został znaleziony przez tatę lub jednego z jego towarzyszy, wszystko przepadłoby w okamgnieniu…
– Albusie…?
Odwrócił się powoli, nie mogąc zidentyfikować znajomo brzmiącego głosu. Dopiero kiedy zobaczył, z kim ma do czynienia, coś zaskoczyło mu w głowie.
Chociaż Draco Malfoy sprawiał wrażenie zdezorientowanego, nie opuścił różdżki.
– Co tutaj robisz, Albusie…?
– Wie pan, że próbuję zlokalizować Darvy'ego – odpowiedział, aczkolwiek nie zrezygnował z ostrożnej postawy. Oczywiście, prawdopodobieństwo, że mężczyzna zmienił strony od czasu ich ostatniego spotkania, było naprawdę znikome, ale nie zamierzał nadmiernie się odsłaniać.
– Czy Scorpius jest z tobą…? – Malfoy wyglądał na spanikowanego.
– Mówił pan, że popiera moją kampanię – argumentował, czując przypływ mocy; gdy mrugnął, pozłacana wizja zniknęła. Wtem usłyszał głośne dudnienie, a ponad szczytami innych budynków zobaczył, że duża budowla, może któryś z pubów, zostaje zrównana z ziemią. – Przysłał mi pan wsparcie, prawda?
– Nie przewidziałem, że będziecie szwendać się po równie podejrzanych miejscach – odpowiedział Draco. – Kamieniołom jest naprawdę niebezpieczny …
– Bardziej niż Darvy? – zapytał z niedowierzaniem, zaś mężczyzna przewrócił oczami, wyraźnie zirytowany tokiem rozmowy.
– Wiesz, że nie, ale miałem nadzieję, że gdy przyjdzie ci podjąć decyzję, będziesz wiedział, co wybrać. Nie przypuszczałem, że przyprowadzisz mojego syna do Kakos, które od wielu lat cieszy się złą sławą najbardziej skorumpowanego miejsca w czarodziejskim świecie.
– W porządku, zrozumiałem. – Nie chcąc tracić więcej czasu, Albus postanowił przyjąć zgoła inną taktykę. Odgłosy walk się nasiliły i był pewien, że starcia toczy się zaledwie przecznicę dalej. Nie ma potrzeby ryzykować.
– Cóż, przekonałem twojego ojca, że powinien na chwilę odłożyć poszukiwania ciebie na rzecz powstrzymania Darvy'ego, zwłaszcza zanim do niego dotrzesz. Wielu informatorów twierdziło, że Toksyczny Kamieniołom jest jedną z kilku baz operacyjnych…
– Draco…?
Chłopiec natychmiast się odwrócił, a gdy zobaczył nowo przybyłego, serce stanęło mu w płomieniach. Zakończywszy walkę na poprzedniej ulicy, tata najprawdopodobniej po prostu wyszedł zza rogu. Wyglądał na zahartowanego w boju, szatę miał trochę przypaloną na brzegach, dotąd nieuporządkowane włosy skołtunione jeszcze bardziej, a okulary przekrzywione. Z początku był zdezorientowany, a potem doznał olśnienia – ostatecznie zastygł z wypisanym na twarzy poczuciem zdrady.
– Draco – powtórzył, a potem spojrzał na syna.
Albus chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział, co będzie najrozsądniejsze. Zanim zdobył się na odwagę, pan Malfoy wystąpił do przodu i stanął przed nim z szeroko rozłożonymi rękoma.
– Harry.
Ojciec patrzył między nimi morderczym wzrokiem, a ślizgon był pewien, że składa elementy układanki w całość. Zapewne połączył wszystkie kropki, włączając w to Mottley, a nawet chatkę Sancticusa. Nie marnował też czasu, bo gdy zrozumiał zależności, natychmiast cisnął w towarzysza bliżej niezidentyfikowanym złotym zaklęciem. Ten wzniósł tarczę, która po roztrzaskaniu się, odrzuciła obu do tyłu.
– Słuchaj, mój syn… – zaczął, ale jego prośba została zignorowana. – Mój syn też jest… – Niestety, nie miał żadnego posłuchu, ponieważ Harry przeciął różdżką powietrze. Rozpoznawszy zagrożenie, Draco odepchnął Albusa, a potem uskoczył przed zaklęciem. – Idź! Odszukaj Scorpiusa, znajdź Morrisona i uciekajcie z Kamieniołomu!
Brunetowi nie trzeba było powtarzać dwa razy. Nie odpowiedziawszy, zaczął biec, aczkolwiek kątem oka zobaczył, że tata mierzy w niego różdżką. Automatycznie przygotował się do uniku lub ewentualnego odbicia oszałamiacza, ale pan Malfoy zdążył rzucić zaklęcie rozbrajające. Ojciec cofnął się o krok i potknął, ale nie przewrócił na ziemię. Odzyskawszy równowagę, machnął dłonią, a oręż posłusznie do niego wrócił – ukierunkował się teraz na nowego przeciwnika.
Ślizgon nie oglądał się przez ramię, ale wiedział, że walka jest wznawiana. Tata Scorpiusa był niewątpliwie uzdolnionym czarodziejem, ale w pojedynku ze sławnym aurorem, Harrym Potterem, nie miał większych szans na wygraną, a co za tym idzie, nie kupi mu wystarczająco dużo czasu.
Z poczuciem winy przemierzał wybrukowane uliczki. Ciążył mu również fakt, że w okamgnieniu został namierzony i zidentyfikowany oraz zaprzepaścił wszelkie szanse na ukrycie się i przeczekanie zawieruchy. Nie zwlekając, powinien jak najszybciej odnaleźć przyjaciół i…
Zderzył się z kimś, kto wychodził zza rogu. W pierwszej chwili myślał, że wpadł na Morrisona, ale szybko został sprowadzony na ziemię. Gdy tylko podniósł głowę, zobaczył wychudzonego mężczyznę z krzywymi zębami i kwadratową szczęką; obrazu dopełniała zwisająca z połowy twarzy czerwona maska. Kiedy przyjął cios, wyglądał na oszołomionego, ale Albus, otrząsnąwszy się z zaskoczenia, natychmiast wyprowadził atak. Nim facet się zorientował w sytuacji, padł nieprzytomny na ulicę.
Napotkamy więcej oporu.
Niepewny, czy mamrotał pod nosem, czy też złotooki bliźniak znowu postanowił go podrażnić, zacisnął usta, wiedząc, że to prawda. Wznowił ucieczkę, próbując utrzymać jak największy dystans pomiędzy sobą z tatą, ale niemal od razu natrafił na kolejną przeszkodę – w okolicy kręciło się kilkoro członków Diablego Aliansu, zaciekle zaangażowanych w walkę z grupą dorosłych, wśród których rozpoznał pana Kruma z charakterystycznymi krzaczastymi brwiami; mężczyzna miotał zaklęciami z prędkością światła, jednakże z marnym skutkiem.
Widząc śmierć jednego z jego towarzyszy, Albus natychmiast schował się za najbliższą ścianą, z trudem łapiąc oddech.
Szkoda, że nie mamy naszej różdżki, bo moglibyśmy im pomóc. Wystarczyłoby tylko skorzystać z odrobiny naszej mocy, którą tak kochasz…
– Jesteś w błędzie – mruknął pod nosem. – Nie potrzebuję twojego oręża. Wystarczy, że użyczysz mi mocy…
Nie możesz jej teraz nadużywać. Lepiej będzie zdobyć różdżkę…
Nie odpowiedział i z bolącym sercem wbił wzrok w toczący się na ulicy konflikt. Tuż obok walczących przebiegała właśnie młoda dziewczyna o płomiennorudych włosach, goniona przez starszego brata. James ewidentnie próbował złapać Lily i zaciągnąć ją w bezpieczne miejsce, ale nie pomógł mu nawet słynny refleks szukającego, ponieważ nim się obejrzał, został trafiony w plecy zabłąkanym szmaragdowym zaklęciem…
– Przestań! – warknął, a halucynacje natychmiast ustąpiły, odsłaniając szarą rzeczywistość. Strona pana Kruma wydawała się przegrywać starcie. – Skończ z pokazywaniem mi podobnych obrazów!
Wybacz, nie ty je wysyłasz…?
Gniew dodał Albusowi energii. Wstał, opuścił swą kryjówkę i zaczął losowo strzelać ogłuszaczami w tłum, teraz złożony głównie z członków Diablego Aliansu. Przystanął na dosłownie jeden moment, żeby zobaczyć, jak trzy zaklęcia trafiają celu. Wróciwszy myślami do priorytetów, zbiegł z miejsca zdarzenia.
Czy Scorpius i Morrison znaleźli schronienie, czy też zdecydowali się przyłączyć do walki? A może postanowili go śledzić i skończyli, kręcąc się po okolicy w kółko? Niezależnie od ich decyzji, aby mieć jakąkolwiek szansę na wytropienie przyjaciół, musiał pozostać w ruchu. Ominąwszy zaułek, wyszedł na ulicę, która była całkowicie zdemolowana – zaklęcia destrukcyjne zrobiły w ziemi kratery, zaś jeden z domów został wyniesiony na poziomie fundamentów, łącząc się z drugim zdezelowanymi deskami. Kilka stóp dalej twarzą do ziemi leżał mężczyzna w czarnej szacie, spod którego wciąż sączyła się krew, a obok niego kobieta zaplątana w sznur do wieszania prania, który przeciwnicy zamienili w broń; była tak mocno owinięta stertą szarych ubrań, że nie sposób było stwierdzić, czy leżała na plecach, czy brzuchu. Odzież najprawdopodobniej posłużyła walczącym w charakterze lin, które miały odseparować ją od reszty i w ostatecznym rozrachunku wyłączyć ze starcia.
Niedaleko nich zobaczył jeszcze kilka bezwładnych osób, więc tutejsza bójka musiała być bardziej wyrównana, zwłaszcza do wcześniej obserwowanej. Zatrzymał się w miejscu, chcąc dokonać obliczeń i oszacować liczbę przebywających w Kamieniołomie diabłów. Razem ze Scorpiusem i Morrisonem obezwładnili połowę czarodziejów biorących udział w zebraniu, ale zaprzepaścili szansę wyeliminowania tych, którzy pozostali na górze w charakterze wartowniczym. Czy to zaś oznaczało, że Darvy, gdziekolwiek się znajdował, zatrzymał przy sobie tylko niewielki garnizon…? Jeżeli tak, to jeżeli wszystko pójdzie dobrze, odnalazłby go jeszcze dzisiaj…?
Wtem usłyszał serię wybuchów i zrozumiał, że batalia przeniosła się na bliższe mu rejony. Sapnął, kiedy zobaczył, że w starciu bierze udział Hermiona Weasley, walcząc u boku piaskowowłosego mężczyzny, którego nie rozpoznawał. Czarodziej nie był nowicjuszem w swoim fachu, jednakże zajmował się głównie obroną, podczas gdy ciocia zaciekle atakowała na niebiesko – często powalała na ziemię po dwóch przeciwników naraz.
Wiedząc, że kobieta nie odniesie żadnych głębszych ran, Albus odwrócił się na pięcie i pobiegł w przeciwnym kierunku. Jednocześnie próbował wykorzystać tę krótką przerwę, żeby zidentyfikować miejsce, w którym się znajdował. Chociaż całkiem dobrze poznał Kamieniołom w ciągu ostatnich kilku tygodni, nigdy nie był w stanie poruszać się po nim z rozeznaniem równym Scorpiusowi. Najgorsze, że to zadanie zostało dodatkowo utrudnione przez wzgląd na wszechobecne zniszczenia – większość punktów orientacyjnych została zrównana z ziemią bądź nadkruszona.
Szczęście w nieszczęściu, dzwonnica nadal górowała nad innymi budynkami. Instynktownie spojrzał w niebo, po czym stwierdził, że dzwon przestał bić na alarm, a masywna konstrukcja przetrwała próbę walki. Znajdowała się na północny wschód od niego, w odległości około pół mili, mniej więcej w miejscu, gdzie rozstał się z przyjaciółmi. Mając nadzieję, że w międzyczasie nie odeszli zbyt daleko, wyznaczył sobie kierunek, lecz właśnie wtedy nagła eksplozja chwilowo go ogłuszyła, a kamienna ściana, pod którą przystanął, pękła.
Siła wybuchu była tak duża, że się przewrócił. Wystawiwszy rękę, zminimalizował skutki upadku, a mimo to poczuł pulsujący ból w ramieniu. Gdy podniósł głowę, zobaczył, że i tak miał dużo szczęścia, bowiem czarodziej, który również oberwał, został przepołowiony ostrym odłamkiem skał. Miał na sobie szaty charakterystyczne dla Diablego Aliansu, poparzenia trzeciego stopnia na rękach oraz otwartą ranę na nodze.
Spojrzawszy na sprawcę eksplozji, nieszczególnie się zdziwił, widząc Harry'ego Pottera.
– Wracasz do domu, synu – warknął tata, nawet na moment nie opuszczając różdżki. – Natychmiast – dodał nieznoszącym sprzeciwu tonem, dalekim od cienia kompromisu.
Albus przypuszczał, że to w dużej mierze wina różnicy czasu oraz niebezpieczeństwa, w którym się obaj znajdowali. Ojciec z pewnością był bardzo zmęczony po walce zarówno z okrutnymi przeciwnikami, jak i towarzyszem broni. Chociaż sprawiał zwycięskie wrażenie, miał rozciętą dolną wargę i wąską ranę na szyi.
Ślizgon dotarł zbyt daleko, aby ustąpić. Uniósł różdżkę, a kiedy przemówił, postanowił użyć najbardziej niewinnego tonu, jakim dysponował w swoim arsenale.
– Jeszcze nie mogę, tato...
Nie czekając na ciąg dalszy wypowiedzi, Harry natychmiast przystąpił do ataku. Przeciął różdżką powietrze, a smuga złotego światła pojawiła się tak szybko, że chłopiec z ledwością zdążył wyczarować tarczę. Nie zdołał jednak zniwelować siły zaklęcia, ponieważ zaraz został powalony na ziemię. Gdy próbował wstać i złapać równowagę, przed oczami tańczyły mu gwiazdy.
Nie był pewien działania tego czaru, jednakże nogi miał jak z waty – ciekawe, czy zachowałby ostatki sił, gdyby nie wzniósł kolistej tarczy. W przeciwieństwie do niego ojciec nie stracił koncentracji nawet na sekundę, gdyż od razu ruszył naprzód. Bez żadnego problemu przeskoczył przez wysadzoną ścianę, a następnie przeszedł nad przepołowionym mężczyzną, robiąc ręką ósemki. Z czubka jego różdżki wystrzeliła ognista smuga, która po chwili uformowała się w magiczny bicz, w pełni dostosowany do ruchów nadgarstka.
Albus strzelił oszałamiaczem, ale zaklęcie zostało odbite. Naprawdę nie wiedział, co może w tym wypadku jeszcze zdziałać. Tata był bezwzględny – brunet ledwo uniknął smagnięcia biczem, przez co po raz pierwszy pomyślał, że ojciec jest gotów zrobić wszystko, byleby tylko sprowadzić go do domu.
Ognista włócznia zdawała się odczytywać intencje Harry'ego. Postawiony przed przysłowiową ścianą, ślizgon cisnął łamignatem w nogi przeciwnika, ale spodziewany odgłos chrupnięcia nigdy nie nadszedł. W swoim geniuszu tata najprawdopodobniej przeskoczył nad niewidzialną klątwą, a następnie uniósł rękę w przygotowaniu do ataku.
– Aguamenti! – zawołał Albus, a strumień czystej wody ochlapał bicz. Spodziewał się zgaszenia ognia, ale tylko pogorszył swoją sytuację. W wyniku interakcji dwóch żywiołów w powietrzu wytworzyła się para wodna, stanowiąca doskonałą zasłonę dymną, przez co prawie przeoczył następnie smagnięcie. W efekcie bat uderzył w pobliski dom i pokrył jego większą część lodem.
– Nie zmuszaj mnie, abym cię skrzywdził! – Usłyszał przez mgłę i z trudem powstrzymał cisnącą się na usta sarkastyczną ripostę na rzecz wystrzelenia własnego zaklęcia. Wycelowawszy w ulicę, spowodował niegroźne trzęsienie ziemi tuż pod stopami taty; gdy ten stracił równowagę, posłał doń następnego oszałamiacza.
Kiedy ojciec upadł, natychmiast przeturlał się na drugi bok, a potem skontrował atak czerwonym urokiem. W następnej chwili podźwignął się na nogi i wrócił do wcześniejszego smagania biczem, przez co Albus musiał poświęcić więcej uwagi defensywie. Wykonując koliste ruchy, ciskał czerwonymi, niebieskimi, żółtymi i pomarańczowymi przekleństwami, naprzemiennie w niebo i w boki, gdzie wyrządzały naprawdę wiele szkód – od eksplozji, aż po przemienienie jednego ze sklepów w pozłacaną konstrukcję.
Harry był jednak nieugięty i z zaciśniętymi zębami kontynuował atak, sukcesywnie, aczkolwiek powoli zmniejszając odległość. Gdy przystanął mniej więcej piętnaście stóp od syna, skopiował jego pomysł i rzucił zaklęcie w kolorze mchu.
Albus zorientował się w sytuacji zbyt późno, przez co był nieprzygotowany na trzęsienie ziemi. Nie chcąc stracić równowagi, przez dłuższą chwilę balansował na jednej nodze i tylko kątem oka zarejestrował triumfujący wyraz twarzy taty oraz wystrzeliwany przez niego ogłuszacz.
Sapnął, uświadomiwszy sobie, że nie skontruje go w normalny sposób. Automatycznie rozejrzał się po otoczeniu w poszukiwaniu ostatniej deski ratunku, ale mając sekundę w zapasie, zrobił jedyne, co mu przyszło na myśl – wyrzucił różdżkę w powietrze i podskoczył. Ziemia zadudniła dokładnie w miejscu, w którym stał, ale zamiast go zdezorientować, żwirek przybrał formę solidnego filaru, tymczasowego stalagmitu, który przyjął na siebie wstrząsy. Ostatecznie wylądował na wybrzuszeniu.
Chłopiec rzucił tworowi niedowierzające spojrzenie, zaskoczony własną inwencją twórczą i sile magii niewerbalnej; potem, jakby spodziewając się uznania ojca, podniósł głowę. Mina taty rozwiała wszelkie oczekiwania – był wściekły, a w zielonych oczach płonął najprawdziwszy ogień. W następnej chwili wykonał skomplikowany, zygzakowaty ruch różdżką, a smuga złotego światła na moment zamroziła Albusa, dając mu dosłownie sekundę na obronę.
Wyczarowana naprędce tarcza została roztrzaskana, przez co poleciał do tyłu. Zanim zdążył uderzyć plecami o ziemię, usłyszał gwizd, po którym nastąpił trzask z towarzyszącym mu poczuciem ciepła rozprzestrzeniającym się wokół prawej stopy. Gdy dotknął podłoża, cały obolały, poczuł szarpnięcie.
Oszołomiony, spojrzał w dół i zobaczył, że ognisty bicz oplótł mu się wokół kostki, emanując gorącem, ale nie parzył. Tlący się krępulec wydawał się być zaprojektowany dla lepszej stabilności rzucającego urok, aniżeli sprawiania ofierze bólu. Swoje przypuszczenia potwierdził, gdy spróbował rzucić zaklęcie przecinające więzy.
Niezdolny do walki, gdy był ciągnięty, wycelował w tatę, ale bez oczekiwanego rezultatu, bowiem z każdym potężnym szarpnięciem tracił cel z oczu. Miotał się aż do momentu, kiedy odległość między nimi znacząco się zmniejszyła.
Wyczekawszy odpowiedniego momentu, cisnął w ojca jeszcze jednym oszałamiaczem. Niestety, ten się uchylił i odetchnął z ulgą.
– Nie tym razem, Albusie – powiedział, gdy syn był na wyciągnięcie ręki.
Przewidując ruchy Harry'ego, ślizgon nie spuszczał wzroku z wystrzelonego wcześniej zaklęcia – ogłuszacz przeleciał koło głowy mężczyzny i wzbił się w powietrze. Niezauważony, delikatnie machnął różdżką, maksymalnie skoncentrowany na zadaniu. Wziąwszy pod uwagę swoją obecną pozycję i zamiary taty, zakrzywił trajektorię lotu uroku, a potem skierował go w dół…
Ojciec, jakby przy pomocy siódmego zmysłu, wyczuł, że coś jest nie tak. Natychmiast się odwrócił, ale nie miał wystarczająco czasu na przygotowanie obrony. Wyczarował, co prawda, tarczę, ale zrobił to niezręcznie i podmuch wiatru odrzucił go na znaczną odległość. Potoczył się po drodze niczym szmaciana lalka i tylko cichy jęk dawał do zrozumienia, że wciąż jest przytomny.
Ognisty bicz rozpłynął się w powietrzu, więc Albus, teraz uwolniony z więzów, zrobił wszystko, co w jego mocy, aby ustawić się w pozycji obronnej, ale wtem poczuł przeszywający ból zlokalizowany w okolicy żeber, ot najprawdopodobniej skutek poprzedniego zaklęcia. Z trudem obrócił się na plecy, idealnie w porę, bo tata podźwignął się do siadu. Lata aurorskiego doświadczenia sprawiły, że Harry uodpornił się na ból, ponieważ chwilę potem stanął na nogach, trzymając się dłonią za zranione kolano – podczas upadku nie upuścił nawet różdżki.
– Koniec z tymi niespodziankami – podsumował, sprawiając wrażenie zmęczonego przepychankami. – Przestań się wiercić, synu… – Uniósł rękę, chcąc wystrzelić następne zaklęcie.
Ból, który odczuwał ślizgon, był obezwładniający, przez co nie potrafił nawet dobrze wycelować w przeciwnika. Wyczerpawszy możliwości, położył się na plecach, zdecydowanie odmawiając patrzenia się na lecący doń promień światła, który ostatecznie położy kres wszelkim nadziejom na zakończenie wojny przed popadnięciem w obłęd…
– AAAAAAAA!
Nie był pewien, do kogo należał ten wrzask – może do taty, a może do czarodzieja, który powalił go na ziemię. Zdezorientowany, Albus uniósł głowę, aby zobaczyć swojego ojca z głową przyciśniętą do kostki brukowej.
– Przepraszam, panie Potter!
– Złaź ze mnie, Morrison…
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam!
Postawiwszy na siłę fizyczną, Vincent przygwoździł Harry'ego do ziemi i robił wszystko, aby odebrać mu różdżkę; swoją porzucił kilka metrów wcześniej. Najwyraźniej kiedy zobaczył końcówkę starcia, doszedł do wniosku, że więcej zdziała przy pomocy brutalnej siły, aniżeli czarów.
– Nie zmuszaj mnie…
– Wstawaj, stary! Uciekaj! – krzyknął przyjaciel, nie puszczając swej ofiary. Kolanami zablokował jej nogi, zaś rękoma próbował przytrzymać ją w miejscu.
Napędzany widokiem wsparcia, Albus chwiejnie podniósł się z ziemi, zagryzając z bólu zęby. W następnej chwili rozległ się głośny huk, a Vincent został wyrzucony w powietrze, skomląc przy tym niczym pies. Wpadł na stragan z owocami, gdzie nadgniłe jabłka i pomarańcze spadły mu na głowę.
– Trzymaj się, Morrison! – wrzasnął, gotów rzucić się przyjacielowi na ratunek, ale Harry podniósł się na nogi – włosy miał nastroszone, bliznę w kształcie błyskawicy odsłoniętą, a szkiełko okularów pęknięte. Nie powiedziawszy ani słowa, zacisnął ze złości usta i uniósł różdżkę. Zanim jednak dokończył dzieła, został powstrzymany przez udane ogłuszenie od tyłu.
Albus sapnął, gdy tata się przewrócił, teraz niegroźny i pozbawiony przytomności. Za nim stał Scorpius, który w niepostrzeżony sposób dołączył do bitwy, przekradł się wcześniejszą alejką i wkroczył do akcji w najodpowiedniejszym momencie. Był przerażony i blady niczym duch.
– Wszystko w porządku…? – zapytał go brunet, czołgając się w kierunku drugiego przyjaciela.
Malfoy z trudem przełknął ślinę.
– Właśnie ogłuszyłem Harry'ego Pottera – pisnął, gwałtownie czerwieniejąc.
– Spokojnie, w końcu ci przejdzie – odpowiedział, uklęknąwszy obok Morrisona, który wreszcie się poruszył. – Wszystko dobrze…? – spytał, zaś Vincent powoli uniósł do góry kciuka. Uspokoiwszy oddech, odwrócił się do blondyna i popatrzył na niego w wyczekujący sposób.
– Jest okej. Ramię wciąż daje mi się we znaki, ale przeżyję. – Scorpius skinął głową. – Co jest z tobą, do jasnej cholery, nie tak, draniu? Nie przypuszczałem, że możesz nam nawiać – warknął, wróciwszy myślami do pamiętnego rozstania pod dzwonnicą. Najwyraźniej osiągnął limit swej fasady i postanowił dać upust oburzeniu.
Albus westchnął, niepewny, jakich słów użyć.
– Nie wiem, co sobie myślałem – wyznał, zdając sobie sprawę, że ukrywanie tego faktu w niczym nie pomoże, a tylko zaogni sytuację. Gdy przełknął ślinę, spojrzał na Morrisona, który wygrzebał się ze straganu i zaczął otrzepywać szatę z resztek owoców.
Odpowiedź uspokoiła blondyna, bo natychmiast się rozluźnił.
– Okej – podsumował i przeczesał palcami włosy. – Cóż, skoro ponownie siedzimy w tym razem, powinniśmy ruszać.
– Nie możemy zostawić mojego taty na ulicy – stwierdził, a potem wymierzył sobie mentalnego kopniaka, bo przecież wcześniej zignorował ogłuszonego Neville'a.
– Sprawa jest załatwiona. – Malfoy schylił się i podniósł różdżkę Morrisona. Gdy ten skończył doprowadzać się do względnego porządku, oddał mu własność. – Kilka minut temu wpadłem na ojca. Wsparcie jest w drodze.
– Rozmawiałeś z profesorem…?
– Opowiem wam później. – Scorpius zbył pytanie. – Skupmy się na opuszczeniu Kamieniołomu. Walki jeszcze się nie skończyły.
Albus również słyszał odgłosy szamotaniny, bardziej przerywane niż wcześniej, więc postanowili ruszyć, zanim przyciągną inne kłopoty. Nie mógł jednak odwrócić wzroku od unieruchomionego taty, który wyglądał, jakby spał – miał zamknięte oczy, a rysy twarzy wygładzone. Żywił też przekonanie, że przez głowę przelatywało mu masę niespokojnych myśli.
– Nic mu nie będzie. Cóż, jeżeli chodzi o mojego ojca, to nie jestem pewien, ale pomartwimy się później… – powiedział blondyn.
Skinął głową, po czym się odwrócił, aby odzyskać poczucie kierunku, ale właśnie wtedy ból w boku gwałtownie się nasilił. Na domiar złego złapał go skurcz w kostce – dokładnie w miejscu, gdzie wcześniej oplótł się ognisty bicz taty.
– Gdzie idziemy? – zapytał Morrison, najwyraźniej dobrze znosząc ból.
Scorpius spojrzał na Albusa, jasno mu sygnalizując, że to on wciąż dowodzi. Przytaknął, zmotywowany do działania.
– Nie zrezygnowaliśmy z magazynku – podsumował zdecydowanym tonem. – Czuję, że dzisiaj naprawdę dopisze nam szczęście… – urwał, niepewny, co powinien jeszcze powiedzieć, ale przyjaciele nie drążyli tematu. Gdy potwierdzili cel podróży, wznowili bieg, aczkolwiek żaden z chłopców nie wysunął się na prowadzenie – wszyscy byli zmęczeni, bruneta wciąż pobolewał bok, Vincent wyglądał, jakby podczas upadku na stragan zranił się w stopę, zaś Malfoy w międzyczasie opatrywał swoje ramię; rana, co prawda, przestała krwawić, ale nadal sprawiała wrażenie głębokiej. – Co zrobiliście z Neville'em…? – zapytał z wahaniem.
– Cóż, zaciągnęliśmy go do najbliższego zaułka i oparliśmy o wielką stertę śmieci – odpowiedział Scorpius.
– Będzie straszliwie śmierdział, kiedy odzyska przytomność, ale jest teraz bezpieczny – dodał Morrison.
– Czy zobaczyliście jeszcze kogoś znajomego…? – spytał, zwróciwszy uwagę na okoliczne budynki. Idąc przez ulicę, postanowił zaglądać do okien. Wnętrza domów były zaciemnione i wyglądy na opuszczone – najwidoczniej mieszkańcy Toksycznego Kamieniołomu mieli naprawdę duże doświadczenie w ukrywaniu się, gdy sprawy przybierały zły obrót.
– Rona Weasleya, ale nie zostaliśmy zauważeni. – Vincent się skrzywił. – Niedługo potem postanowiliśmy się rozdzielić…
– Wpadliśmy też na kilku członków Diablego Aliansu. Zanim się zorientowaliśmy, zostaliśmy otoczeni z dwóch stron. W pewnym momencie dogoniła nas część grupy szturmowej twojego taty, więc musieliśmy walczyć również z nimi – kontynuował Scorpius. – Myślę, że w tłumie widziałem twojego kumpla, Teddy'ego, ale ciężko stwierdzić, biorąc pod uwagę to, co potrafi…
Albus skinął głową, próbując sobie przypomnieć, ile osób było zaangażowanych w inicjatywę Harry'ego Pottera. Wśród dzisiejszych grup wypatrzył kilkoro bliższych znajomych rodziny, w tym, naturalnie, ekipę poszukiwawczą z Mottley, niemniej jednak pan Malfoy powiedział mu, że oblężenie Kamieniołomu miało na celu przede wszystkim odnalezienie Sebastiana Darvy'ego, tak więc ojciec z pewnością pociągnął za sznurki i ściągnął do pomocy dawnych współpracowników. Miasteczko zostało dawno odcięte od reszty świata i właśnie stąd bariera antyaportacyjna. Alians stawiał zdecydowany opór, ale jeżeli tata zebrał wszystkich towarzyszy, których poznał na przestrzeni lat, oblężenie zakończy się w okamgnieniu.
Wtem zatrzymał się w miejscu, zobaczywszy bitwę z przodu, zaś przyjaciele poszli za jego przykładem – sześcioro diabłów walczyło z duetem, którego nie rozpoznawali. Gdy przystanęli, kobieta w średnim wieku została trafiona klątwą uśmiercającą, zostawiając swojego towarzysza samemu sobie.
Rzuciwszy chłopcom pospieszne spojrzenie, brunet uniósł różdżkę. Ślizgoni okazali się szybsi, bowiem zanim wymierzył w wybranego przeciwnika, ci wystrzelili czerwone smugi – obie trafiły celu. Chociaż wyprowadzili atak z zaskoczenia, musieli przejść do defensywy. Albus natychmiast wystąpił naprzód, aby odeprzeć nadchodzące przekleństwa, podczas gdy przyjaciele nie przestali ciskać zaklęciami. Niestety, akcja zakończyła się niepowodzeniem, ponieważ zza rogu wyskoczyło więcej diabłów, zaś brodaty mężczyzna upadł na ziemię, trafiony Avadą.
– Odwrót! – zarządził, wiedząc, że nie stawią czoła większej ilości przeciwników. Scorpius warknął pod nosem, niezadowolony z bezowocności akcji, ale posłusznie się cofnął, naśladując ruchy Morrisona. W ich kierunku poleciała chmara różnokolorowych klątw, której mogli uniknąć tylko i wyłącznie dzięki ucieczce. Niewiele się zastanawiając, złapał chłopców za szaty i pociągnął ich w najbliższą alejkę. – Tędy! – dodał, przemierzając następną przecznicę, gdzie na ulicy leżało kilka nieruchomych osób; biegli tak szybko, na ile pozwalały im obolałe mięśnie. Pomimo wzmożonej koncentracji na drodze, brunet mógłby przysiąc, że zobaczył w oknie domu po drugiej stronie ulicy czyjąś twarz. – Zaczekajcie! – wysapał i wyciągnął rękę.
– Wciąż jesteśmy ścigani! – Malfoy zmarszczył brwi, przygotowany do kłótni, ale został uciszony twardym spojrzeniem. – Na co się patrzysz…? – zapytał, gdy zobaczył, że kolega zmrużył oczy.
– Kto to jest…? – drążył Albus. Stojący w oknie mężczyzna był starszy i pomarszczony, o troszkę ciemniejszym kolorze skóry. Również wytężał wzrok, jakby chcąc dokonać ich identyfikacji, a potem pomachał im ręką. – Widzicie gościa…? – spytał w obawie, że doświadczył kolejnych halucynacji.
– Chwila, wygląda znajomo. – Scorpius rozwiał wszelkie przypuszczenia. – Czy my przypadkiem…? – Potrząsnął głową. – Nieważne, chodźmy… – powiedział w ostateczności, przejmując inicjatywę.
– Co się dzieje? – zapytał Morrison, brzmiąc na nieświadomego. Staruszek zniknął z okna, więc brunet nie był pewien, czy przyjaciel zdążył go w ogóle zauważyć.
Nie mieli za dużo czasu na gdybania, ponieważ powinni ruszać w drogę – pościg z pewnością nie zwolnił tempa. Wznowili więc bieg, przeszli przez zniszczone ogrodzenie, a potem obeszli dookoła dom. W tylnych drzwiach przywitał ich mężczyzna, którego przed chwilą widzieli. Był wątły i przygarbiony, sprawiał wrażenie bardzo pokojowo nastawionego, zaś krótkie spojrzenie na jego łysą, oświetloną przez promienie słoneczne głowę, przywróciło wspomnienia.
– Spotkaliśmy go wcześniej! Pamiętacie staruszka, który został okradziony…? – urwał Albus, uciszony przez Scorpiusa. Obejrzał się przez ramię, aby upewnić się, że nikt nie nadchodzi, a potem postanowił zadać czarodziejowi pytanie. – Czy pan…? – zawahał się, gdy przypomniał sobie o ostatnich problemach komunikacyjnych. – Czy może pan…? – urwał ponownie, gdyż postanowił skupić się na sygnałach niewerbalnych. Nie znał języka migowego, tak więc nieporadnie ruszał palcami, chcąc pokazać przyjazne zamiary.
– Co się dzieje? – zapytał Morrison, z trudem łapiąc oddech. – Kim jest ten facet…?
– Soy un amigo. – Starzec dotknął swojej klatki piersiowej, a kiedy nie otrzymał odpowiedzi, wskazał dłonią na uchylone drzwi; potem odszedł w innym kierunku.
– Myślę, że chce udzielić nam schronienia – stwierdził brunet, a pozostali wzruszyli ramionami. Nie mając lepszej perspektywy na przyszłość, chłopcy postanowili zaryzykować. Malfoy pierwszy ruszył do przodu, Albus tuż za nim, zaś Morrison wciąż stał w miejscu, najwyraźniej targany wątpliwościami.
– Nie wiem, co gościu powiedział. Nawet nie lubię soi… – urwał, zobaczywszy, że przyjaciele znów zaczęli biec. Ostatecznie westchnął ze zrezygnowaniem, po czym poszedł za ich przykładem.
Mimo tego, że dołączyli do staruszka zaledwie dwie przecznice dalej, charakterystyczne dla walk odgłosy zaczęły stopniowo słabnąć. Prawdę powiedziawszy, brunetowi nie podobało się podążanie za bezimiennym nieznajomym. Oczywiście, nie chodziło o to, że nie ufał przewodnikowi, ale obawiał się, że może zostać ranny.
Wbrew oczekiwaniom, staruszek sprawnie manewrował po uliczkach, w umiarkowanym tempie, jakby z wieloletnim doświadczeniem, co w gruncie rzeczy mogło być prawdą. Ślizgon miał przeczucie, że są prowadzeni w konkretne miejsce, a nie na zabezpieczony obszar. Gdy się skradali, nie spuszczał wzroku ze Scorpiusa i Morrisona (obaj sprawiali wrażenie zarówno zaintrygowanych, jak i zdziwionych obrotem sytuacji) z nadzieją, że ta spontaniczna decyzja nie wyprowadziła ich na manowce.
Starzec parł naprzód, nawet nie patrząc, czy biegną za nim – najwyraźniej wolał nie tracić czasu na oglądanie się za siebie. We czwórkę stąpali po cichu, stawiając kroki po miękkiej ziemi; po drodze omijali pozbawione przytomności bądź martwe ciała. Brak komunikacji dał Albusowi czas na zrozumienie kilku kwestii, między innymi tej, że oblężenie Kamieniołomu zostało przeprowadzone na o wiele większą skalę, niż z początku przypuszczał. Najokropniejszym widokiem, jaki przyszło mu w międzyczasie oglądać, byli jednak mieszkańcy, którzy nie zdążyli wrócić na czas na domów. Bez względu na nikczemność, jaką prezentowali jako szersza społeczność, już dawno zrozumiał, że ocenianie jednostek przez pryzmat działań grupy, może okazać się zgubne. Pozorna życzliwość, którą cechował się podstarzały przewodnik, mogła albo uratować im życie, albo je zakończyć.
Zaczęli zwalniać dopiero po kilku minutach marszu. Co ciekawe, tylko nieznacznie oddalili się od agresorów, jednakże ich zmniejszona aktywność dawała do myślenia, że oblężenie powoli chyli się ku końcowi. Mimowolnie wrócił wspomnieniami do taty, mając nadzieję, że ten odzyskał przytomność i uleczył powierzchowne rany; jednocześnie pragnął, aby w najbliższym czasie nie wznowił swych poszukiwań.
– Myślę, że jesteśmy na miejscu – wyszeptał Scorpius, przerywając niepisaną zmowę milczenia, którą wspólnie dzielili przez ostatnich dziesięć minut.
– Yhym, a dokładniej…? – Morrison uniósł brwi i wzbił wzrok w staruszka, który, usłyszawszy konwersację, odwrócił się i uniósł palec, każąc im czekać, po czym pomaszerował do najbliższego domu, niewielkiego, niewyróżniającego się z tłumu innych, z ciężkim metalowym zamkiem. Z szaty wyciągnął pęk kluczy, otworzył drzwi, a następnie zniknął w środku i zatrzasnął wrota. Chłopcy spojrzeli po sobie, zachowując milczenie. Gdy minęła minuta, Vincent nie wytrzymał i wyrzucił ręce w powietrze. – Chciał, żebyśmy go tylko odprowadzili! – podsumował, ale właśnie wtedy usłyszeli dźwięk odbezpieczanego zamka.
Albus chciał wtajemniczyć przyjaciela w historię zapoznania się ze staruszkiem, ale musiał odłożyć to w czasie, ponieważ mężczyzna zaczął stukać w szybę nad drzwiami, a kiedy przykuł ich uwagę, wskazał palcem na wejście.
Brunet przełknął i spojrzał na Scorpiusa i Morrisona. Obaj wzruszyli ramionami, utwierdzając go w przekonaniu, że wciąż dowodzi, więc wziął głęboki oddech i podjął decyzję. Niepewny tego, co przyniesie przyszłość, otworzył drzwi i przekroczył próg domu.
