— I uważajcie na siebie, dobrze? Do zobaczenia!
Kiedy moi rozmówcy w końcu się rozłączyli, zacisnęłam z całej siły trzymaną słuchawkę, wzięłam głęboki wdech, po czym delikatnie odłożyłam ją na widełki podłączonego telefonu stacjonarnego, nie spuszczając z niej swojego rozstrojonego wzroku. Czym prędzej przystąpiłam do długiego i równomiernego wydechu, podczas którego zaczęłam stopniowo rozluźniać trzymany kawałek służbowego antyku, aż do momentu jego całkowitego upuszczenia; kiedy skończyłam, a moja lewa ręka nie była już dłużej skalana niepotrzebnym ciężarem, pustkę w moim umyśle natychmiast wypełniło jedno bardzo proste pytanie:
— "Gdzie jesteś, debilu?!"
Co z tego, że miał się tu zjawić 5 minut temu? Potrzebowałam go tu natychmiast; byłam też nieco zaskoczona, że dopiero co zakończona rozmowa telefoniczna z własnymi rodzicami poważnie zachwiała moim wewnętrznym spokojem, aczkolwiek miałam dzięki niej 100% pewności, że nie będę musiała jeszcze raz zapraszać tego durnia do swojego gabinetu, by powtórzyć mu wszystko, czego się przed chwilą dowiedziałam. Wstałam z fotela i płynnym ruchem odwróciłam się w stronę szklanego okna, z którego roztaczał się widok na oddalony port morski: mimo królewskiego statusu wyglądał dość zwyczajnie, choć ozdabiały go tuziny egzotycznych roślin i coraz to bardziej imponujące statki. W ciągu kilku sekund dostrzegłam parę wycieczkowców wypełnionych po brzegi turystami (najprawdopodobniej należały one do tych nieznośnych biur podróży z zagranicy) oraz jedną średniej wielkości fregatę, która mogłaby być własnością któregoś z mieszkańców okolicznych wysepek. Rozluźniłam się, splotłam ramiona i zaczęłam powoli układać swoje poszarpane myśli, przy okazji wpatrując się w pierzaste kłęby chmur porozrzucanych po całym nieboskłonie.
Nie mogłam temu zaprzeczyć: jego maniery były nienaganne, talenty wszechstronne, a umiejętności wzorcowe w porównaniu z każdym, z kim miałam do czynienia na co dzień w swoim pałacu. Jednak głęboko wewnątrz jego złotych oczu widziałam też coś jeszcze; zwróciłam na to uwagę od czasu, kiedy go zatrudniłam i zaczęłam nazywać swoim "pracownikiem", lecz aby to zrozumieć, musiałam wielokrotnie porównywać jego służbową posturę z innymi. Gardon był doskonałym punktem odniesienia: on zawsze wykonywał swoje obowiązki nie tylko sumiennie, ale i z elegancją godną mnie oraz całego mojego rodu. Tymczasem gdy mój "pracownik" wprawiał sprawy w ruch, towarzyszyła temu podejrzana aura... nachalności, jak sądzę? Kiedy Gardon wolał milczeć i siedzieć na uboczu, on zawsze dodawał swoje trzy grosze, niezależnie od sytuacji, w jakiej się odnajdował. Nie wzdrygałabym się ze wściekłości, gdyby nie był ponadto dla wszystkich uprzejmy — i to obrzydliwie uprzejmy. Jak mogę ufać komuś, kto codziennie wita się dosłownie z każdym, kogo mija w drodze do swojej pracy? Jest przecież członkiem królewskiej gwardii, na litość boską!
Nie przestaję mu powtarzać, że jeśli ma w dalszym ciągu reprezentować administrację Cesarstwa Sol w kraju i za granicą, to wszyscy powinni witać się "z nim", a nie na odwrót. Lecz on? Nie słucha mnie, tylko wciąż szczerzy tą swoją kretyńską mordkę i macha łapkami, jakby moje słowa nie miały dla niego jakiegokolwiek sensu! Jego prawdziwa siła pasuje do takiego wizerunku tak dobrze, jak rozpędzona pięść do czyjegoś nosa; gdyby nie ona, cały Ruch Oporu na Południowej Wyspie obróciłby się w proch, a ja musiałabym — o zgrozo — osobiście odpowiedzieć na rosnące zagrożenie ze strony Imperium Eggmana! Za wszelką cenę próbuję sobie wmówić, że ukrywa w ten sposób swoje prawdziwe oblicze... tylko co wtedy, jeśli okaże się, że jestem w błędzie? A co, jeśli on rzeczywiście jest kompletnym idiotą, który pewnego dnia wystawi całą moją polityczną potęgę na absolutne pośmiewisko? To właśnie z powodu takich pytań nie mogę znieść jego obecności osobiście; zawsze otacza go smród fałszywej naiwności, przez który mam ochotę zwymiotować.
Nagle zza zamkniętych drzwi zaczął dobiegać narastający stukot czyichś butów uderzających o ceramiczną podłogę korytarza przyległego do mojego prywatnego gabinetu; ilekroć byłam pewna, że tempo tego hałasu zaraz stanie się rytmiczne, natychmiast tracił on swój takt i próbował się poprawić, lecz z nieprzyjemnie brzmiącym skutkiem. Nie traciłam nadziei, że odpowiada za to mój "pracownik", który spieszył się, aby zgłosić swoją gotowość do dalszych działań; wtem usłyszałam gwałtowne skrzypnięcie dochodzące od strony drzwi, a następnie czyjeś gorączkowe dyszenie. Chcąc wyglądać profesjonalnie, nie odwróciłam się, tylko stanęłam na baczność i jeszcze bardziej skupiłam wzrok na panoramie okolicy zza biurka, wyglądając na pogrążoną w myślach, a jednocześnie udając, że nie zdaję sobie sprawy z obecności tajemniczego gościa.
— Blazey...?
Kiedy to usłyszałam, natychmiast odniosłam wrażenie, jakby krwiobieg całego mojego organizmu stanął w miejscu, serce skręciło się niczym kawałek plasteliny, a neurony w moim mózgu zaczęły po kolei popełniać zbiorowe seppuku. Nie mogąc zignorować tej przerażająco znajomej barwy głosu, odwróciłam głowę i ujrzałam przeklęty widok, na który czekałam zdecydowanie za długo: przede mną stał popielaty mobianin, którego zmęczony życiem wzrok chaotycznie skakał po całym pomieszczeniu, aż zaczął się nieco uspokajać i ostatecznie zatrzymał się na mojej twarzy; jego ciemno-brzoskwiniowy pyszczek natychmiast objął delikatny uśmiech, a dziwaczna fryzura na czole (która, swoją drogą, przypominała mi pewną ciekawą roślinę) łagodnie opadła na tył głowy, przytulając się do pary sterczących uszu i zwarto ułożonych kolców.
To był "on" w całej swojej okazałości: jeż Silver, mój osobisty przygłup od spraw nadzwyczajnych.
— O, tu jesteś! — wydusił z siebie, próbując uspokoić swój gorączkowy oddech. — Wybacz, że musiałaś tak długo czekać, ale kiedy zobaczy—
— Musimy porozmawiać.
Gdy przerwałam mu dalszą część zdania, jego uśmiech natychmiastowo skurczył się, zaś na twarzy zaczął się malować wyraz lekkiego zwątpienia zmieszanego z troską.
— Yyy... tak jest, Wasza Wysokość.
Jeż wyciągnął swoje prawe ramię w kierunku złożonego plastikowego krzesła, które spokojnie leżało oparte o ścianę przy jednej z szafek, po czym delikatnie rozłożył jej dłoń, rozświetlając turkusowe okręgi widoczne po obu stronach pary białych rękawiczek; jego fryzura uniosła się i całkowicie zesztywniała, a dziwne żółte obrączki pod rękami rozsunęły się w mgnieniu oka, odsłaniając obręcz jarzącą się intensywnym turkusowym światłem. Gdy jego złote oczy rozbłysły się turkusowym blaskiem, natychmiast otoczył krzesło warstwą — a jakże! — turkusowego światła, poprzez delikatny ruch tej samej łapy co wcześniej; następnie lekko machnął nią w kierunku swojego gęstego, śnieżnobiałego puchu na piersi i uniósł całość w powietrze, magicznie rozkładając ją najzwyklejszym w świecie pstryknięciem palca. Obrócił ją i koniec końców postawił na podłodze w taki sposób, że stała idealnie naprzeciwko fotela, z którego wstałam kilka chwil temu.
Dla zwykłego śmiertelnika mogło to wyglądać niczym imponujący pokaz umiejętności utalentowanego iluzjonisty, jednak dla niego była to nużąca rutyna, dla której — nawiasem mówiąc — podjęłam decyzję o jego długoterminowym zatrudnieniu. Kiedy ten sukinsyn wyglądał na doskonale skupionego, psychokineza potrafiła być w jego rękach (a raczej w jego umyśle) bronią masowego rażenia, o którą śmiało walczyłyby najpotężniejsze militarne potęgi świata. Pewnego razu zdołał nawet zmiażdżyć całą ciężarówkę, która miała trafić na złom! Zgadza się: całą pieprzoną 18-kołową ciężarówkę. I zrobił to za pomocą własnych myśli, które prawdopodobnie składają się z niezliczonych filmików ze śmiesznymi Chao, które odtwarzają się w pętli! Możecie myśleć, że powoli popadam w paranoję, ale kiedy uświadomiłam sobie, czego byłam wtedy świadkiem, nie mogłam spać przez kilka następnych tygodni. No bo co by się stało, gdybym znalazła się w miejscu tej kupy złomu? Na samą myśl o tym robi mi się trochę niedobrze...
Tak czy inaczej, gdy kolce z przodu głowy Silvera zwiędły, a jego turkusowe oznaczenia na rękawicach i obrączkach wyblakły, postanowił on usiąść na swoim świeżo przygotowanym krzesełku. Splótł palce obu dłoni i ostrożnie obejrzał się za siebie, chcąc sprawdzić, czy aby na pewno dokładnie zamknął za sobą drzwi prowadzące do mojego stanowiska; gdy tylko zauważył niewielką szparę między nimi a ich grubą framugą, ponownie wyciągnął swoją prawą dłoń i szybko nią machnął, prawidłowo je domykając. Następnie odwrócił wzrok z powrotem na mnie i nadstawił oba uszy, zachowując na swoim pyszczku tą samą mieszaninę emocji, co wcześniej.
— Więc, no... o czym, tak dokładniej? — zapytał mnie nieśmiało, wspominając przy tym moje ostatnio wypowiedziane słowa.
Powróciłam na fotel najdelikatniej, jak tylko potrafiłam, po czym luźno położyłam i skrzyżowałam swoje przedramiona na blacie biurka.
— Domyśl się — odparłam mu złośliwie.
Jeż siedzący naprzeciwko moich oczu — najwyraźniej nie spodziewając się takiej odpowiedzi — zastygł w miejscu i niezręcznie zamyślił się przez kilka sekund.
— Czy to dotyczy mojego spóźnienia, Wasza Wysokość?
— Nie.
— To może tego Blazey, którym Was nazwałem, Wasza Wysokość?
— Też nie.
Złote źrenice Silvera rozszerzyły się kilkukrotnie, sugerując mojemu instynktowi, że narastający w nim strach zaczynał stopniowo przejmować kontrolę nad jego emocjami. Wydawało mi się, że przez chwilę nie miał zielonego pojęcia, jak mógłby mi odpowiedzieć; jedynie podniósł swą prawą dłoń, by podrapać się nią po swoim policzku.
— Chyba nie chcecie mi przez to powiedzieć, że... ten wariat znowu coś knuje?
Doskonale zdając sobie sprawę z tego, że mówiąc "ten wariat" miał na myśli pewnego techno-terrorystę, który nieustannie zagrażał mojemu bezpieczeństwu oraz integralności całego państwa, nieznacznie uniosłam lewą rękę i łagodnie opuściłam na nią swoją twarz.
— Jesteś kretynem, Silver... — westchnęłam z zażenowania. — Doktor Eggman Nega nie ma z tym nic wspólnego...
— Och, Chaosowi niech będą dzięki! — odetchnął z ulgą. — Tylko, że... Wasza Wysokość ma świadomość tego, że jest on w stanie zaatakować w każdej chwili, czyż nie?
— Naprawdę mnie o to pytasz? — przewróciłam oczami. — Poza tym, kiedy skopię komuś tyłek, spowoduję u niego oparzenia czwartego stopnia! Ten stary dziad nie miałby ze mną najmniejszych szans. O, i możesz nie nazywać mnie Waszą Wysokością? To brzmi dobrze tylko i wyłącznie podczas oficjalnych uroczystości.
— Rozumiem, Bla— yhm, księżniczko...
Znowu to samo; nastała chwila niezręcznej ciszy, która powoli wyżerała naszą marniejącą psychikę. Może jednak byłoby lepiej, gdybym nie drażniła się z tym półgłówkiem, tylko od razu powiedziała mu wszystko, czego koniecznie musiał się dowiedzieć? Odchyliłam swoje plecy na oparcie fotela, a następnie zrobiłam płytki wdech przez nos.
— Potrzebuję twojej pomocy w związku z moimi rodzicami — powiedziałam. — Myślę, że obaj dobrze wiemy, czym są właśnie zajęci...
— Masz na myśli te rozmowy plenarne, które prowadzą na terenie Zjednoczonej Federacji?
— Otóż to — odparłam. — Przed chwilą zadzwonili do mnie z informacją, że ich wizyta przedłuży się o kilka tygodni. Nie jestem tym zaskoczona. I tak rzadko ich widuję...
Zmęczona twarz Silvera jeszcze bardziej pogrążyła się w strachu, który zaczął się powoli przekształcać w kąśliwą trwogę.
— ...o kilka tygodni? — pisnął cichutko. — Przecież Książe Soleanny przyjeżdża do nas z wizytą za niecały tydzień!
— Nie do nas, kretynie! Do mnie...
Słysząc to, jeż zmarszczył swoją lewą brew, a jego prawe ucho niezdarnie opadło mu na czoło.
— Do ciebie? W sensie, że... W jakim sensie?
— To proste! — uśmiechnęłam się. — Z powodu nieobecności moich rodziców, będę zmuszona zastąpić ich jako ktoś, kto oprowadzi naszego VIP-a po pałacu i porozmawia z nim przy filiżance dobrej herbaty... do czasu, gdy wreszcie wyprosi jakiś dobry interes, który uczyni mnie... err... mój kraj bogatym! Tak, tak! Mój kraj, mój kraj...
Po dostrzeżeniu mojego kołtuńskiego uśmiechu, Silver natychmiast uniósł obie brwi, wyraźnie pokazując, że zrozumiał, o co mi chodziło.
— Podoba mi się to! — prychnął, a pogoda na jego twarzy uległa znaczącej poprawie. — Tylko wydaje mi się, że... jakby to ująć... ukrywasz przede mną jakiś haczyk.
— A żebyś wiedział...! — łagodnie pochyliłam się w stronę biurka, podpierając swój tułów lekko zgiętymi ramionami. — A żebyś, kurna, WIEDZIAŁ!
— Niech zgadnę... Czy będę musiał koczować w krzakach, aby upewnić się, że nikt nie zepsuje waszego spotkania?
No, w końcu! Doprowadziłam go do właściwego tematu naszej rozmowy bez zbędnych ataków wściekłości! Gdyby mój psycholog to zobaczył, byłby ze mnie cholernie dumny...
— Cóż, nie tym razem! — podparłam podbródek prawą ręką. — Wydaje mi się, że moje umiejętności dyplomatyczne byłyby bardziej efektywne, gdyby mój gość otrzymał jakiś... prezent. A zwłaszcza taki, na którego widok będzie mógł sobie o mnie przypomnieć. Taki elegancki, tajemniczy, czasami zaskakujący...
— ...i nadmiernie sadystyczny?
— Jaki?
— Co?
— No dobra, niech ci będzie... W każdym razie chodzi o to, aby utrzymać to pierwsze wrażenie przez całą rozmowę, aż do jej samego końca. Masz jakieś propozycje?
Popielaty jeż wpatrywał się we mnie jeszcze przez kilka następnych mrugnięć swych powiek, aż w końcu oderwał wzrok i skierował go na blat mojego biurka; jego twarz stała się dziwnie obojętna, a brwi powoli marszczyły się, aż wyglądał jak ktoś poważnie rozważający pytanie, które właśnie usłyszał.
— To brzmi nieco trudniej, niż się spodziewałem... — oznajmił z lekkim zaskoczeniem. — Masz wobec niego jakieś dodatkowe wymagania, księżniczko?
— Ja? — osunęłam się nieco od biurka — Ależ skąd! Chciałabym tylko znaleźć prezent, który byłby... yyy... naszym biletem do dobrej przyszłości!
— ...naszym?
— Tak, naszym! — podniosłam uszy, starając się udawać ekscytację. — To patriotyzm w najlepszym wydaniu!
Gdy to powiedziałam, dostrzegłam, że na oczach Silvera maluje się coraz to większy błysk; nie wiedziałam, czy to oznaka dziecięcej ekscytacji, nagłego geniuszu, czy czegoś zupełnie innego, lecz zdecydowanie nie miałam obecnie czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Jeż ponownie podniósł swoją prawą rękę i tym razem podrapał się po lewym uchu, które kilka razy mimowolnie drgnęło; wtem pstryknął palcami, a jego usta otworzyły się, stopniowo zmieniając się w szeroki uśmiech.
— Wiem! — pociesznie wyszeptał. — Co powiesz na... butelkę jakiejś wykwintnej wódki?
— Hm...?
— No wiesz, czegoś, co może cię opisać w najczystszej postaci! Tak jak właśnie mi wspomniałaś!
Oho, zaczynamy! Ten mały smarkacz zaraz padnie przede mną na swoje krzywe kolana, tylko po to, żeby mi się jak najbardziej podlizać. Nienawidzę, kiedy zaczyna mi opowiadać o tym, jak to bardzo "chce być taki odważny i honorowy jak ja" i że "jestem najciężej pracującą osobą, jaką kiedykolwiek znał". Tym razem jednak pewnie będzie nawijał o tym, jak bardzo jestem bezwzględna i nieustępliwa wobec wrogów moich oraz mojego państwa. Och, litości...
— Masz na myśli jakiś określony rodzaj? — dopytałam się go. — Gatunek? Producenta?
— Wszystko na raz! — uśmiechnął się jeszcze bardziej i zmrużył oczy. — Nazywa się Lettelse i należy do gatunku tych czystych, lecz premium. Kawał regionalnego rzemiosła! Serio!
— I niby dlaczego miałabym ją wybrać?
— Bardzo dobre pytanie, Blazey...
— Księżniczko...
— Yyy... tak, księżniczko... — poprawił się. — No bo widzisz, kiedy zamierzałem ją zamówić dla siebie i... no... takiego znajomego, z którym przegrałem zakład, kelner wspomniał mi o tym, że jest to pozycja o bardzo limitowanej produkcji. Wszystko było podobno ręcznie przygotowywane, fermentowane, ratyfikowane i wreszcie rozlewane do butelek, w których dotarło do knajpy, gdzie się wówczas znalazłem. Na początku uznałem jego słowa za stek bzdur, jednak gdy spróbowałem jednego kieliszka... Jasna cholera, ależ to było rozpalające doświadczenie! Czystość i konsystencja tego płynu była tak bardzo przejrzysta, że cały mój przełyk zapłonął wyjątkowym płomieniem, dla którego osiągnięcia być może poświęcono dekady eugeniki w odległych krainach, gdzie życie toczy się spokojnie, a zmartwienia są zbędne! Dusza tego napoju była nie tylko obecna. Była w pełni wyczuwalna, a przynajmniej na moim języku, który został zaatakowany z kompletnego zaskoczenia! Ta wódka była absolutnie bezkompromisowa. Prosta, ale surowa. Zrozumiała, lecz nieokiełznana. Jej przypadkowe odkrycie było najbardziej magicznym 58% alkoholu, jakiego kiedykolwiek próbowałem.
Nie byłam do końca przekonana do tego, czy ów napój alkoholowy był rzeczywiście tak wspaniały, jak opisywał go mój popielaty towarzysz broni, a jednak — głęboko z tyłu głowy — odczuwałam silne przeczucie, że mogłabym na nim skorzystać bardzo dużo. No i cała rozmowa obyła się bez żadnych porównań do mojej osoby! Zasłużył sobie na to.
— Wiesz co, kretynie? Masz gust — podniosłam brwi. — Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, wezmę to pod dalszą rozwagę. Dam ci wtedy znać, co będzie dalej. A teraz wynoś się stąd, bo mam do załatwienia pewną sprawę...
— Już się robi, Blazey!
Minęło kilka godzin, a ja nadal nie miałam ochoty opuszczać swojego gabinetu. Setki przeprowadzonych rozmów telefonicznych, przeczytanych stron internetowych i obejrzanych filmików poważnie przekonały mnie do tego, o czym niedawno wspomniał mi mój cesarski kretyn; ten towar był czymś więcej, niż początkowo sądziłam. Butelki owej wódki wyprzedawały się szalenie szybko, a ze względu na bardzo konserwatywny proces swojej produkcji, wszyscy dystrybutorzy zmuszeni byli czekać na dalsze uzupełnienia zapasów, co nierzadko trwało... kilka miesięcy. Nie dni, nie tygodni, lecz miesięcy. Każdy sklep monopolowy, z którym udało mi się skontaktować, twierdził, że nie ma jej w ogóle na stanie, niezależnie od tego, czy preferował prowadzenie swoich usług przez Internet, czy oferował produkty tylko ludziom rozpieszczonym przez życie wśród klasy wyższej; innymi słowy, ludziom takim jak ja.
Zgrzytałam zębami, wierzgałam ogonem, a cała gwardia była zajęta przekonywaniem każdego możliwego sprzedawcy do pilności mojego zamówienia oraz nieudolnym zaparzaniem kolejnych filiżanek herbaty z melisy. Czując się całkowicie bezsilna, zdecydowałam się na ostateczny krok i poinformowałam Silvera o niepowodzeniu moich poszukiwań; teraz pozostało mi tylko czekać na jego ponowne przybycie. Miałam nadzieję, że nie zmarnuje mi wieczoru swoją kiepską kondy—
— Księżniczko! — nagle usłyszałam z naprzeciwka.
Gwałtownie wyrwałam się z monologicznego letargu i odruchowo poprawiłam swą pozycję siedzącą, chcąc nie wzbudzać zbędnych podejrzeń o lenistwo i narażanie się na niezbyt królewsko wyglądające skrzywienie kręgosłupa. Wytężyłam wzrok i zobaczyłam znajomo wyglądającego popielatego jeża, który wszedł do środka gabinetu i zamknął za sobą drzwi, lecz tym razem bez użycia swojej psychokinezy.
— Dobry wieczór, Silver — przytaknęłam. — Czekałam na ciebie...
— Widziałem twoją wiadomość — odparł mi ze współczuciem w głosie. — Naprawdę jest tak ciężko to załatwić?
— Ciężko? — wzdrygnęłam się. — Kretynie, ja tu się męczę! Nigdzie nie można kupić tej cholernej wódki! Nigdzie!
— Nawet za granicą?
— Tak, nawet za granicą. W kraju, za granicą, od osób prywatnych...! ARGH! Próbowałam wszystkiego! DOSŁOWNIE! Groziłam nawet jej producentowi głowicami nuklearnymi, które... no... Cesarstwo raczej nie ma w swoim arsenale, ale mniejsza o to.
— I jak na to zareagowali?
— Powiedzieli mi, że to nie jest infolinia dla żartów i rozłączyli się. Zablokowali też mój służbowy numer telefonu, więc dalsza dyplomacja odpada.
— Och...
Intensywna konsternacja ogarnęła nas obu, owocując kilkoma sekundami spędzonymi niezręcznym wpatrywaniem się w siebie nawzajem; podczas gdy starałam się ukryć przed swoim pracownikiem nadmiar tłumionej wściekłości, on nieco opuścił głowę i wyglądał na szczerze zatroskanego, co widziałam u niego stosunkowo rzadko.
— Skoro nie możemy nic z tym zrobić... — podniósł wzrok z powrotem na mnie — ...to może poszukamy czegoś innego, co moglibyśmy mu dać w prezencie?
— Nawet o tym nie myśl! — prychnęłam. — Wszystko, czego dowiedziałam się o tej wódce, brzmi wręcz idealnie na nadchodzące okoliczności! Ona jest tą jedyną!
— A jak mam ją niby dla ciebie zdobyć?
— Cofnąć się w czasie o kilka miesięcy.
Kiedy popielaty jeż zrozumiał sens moich słów, natychmiast się skrzywił, a zmartwienie na jego twarzy ustąpiło gromkiemu przerażeniu.
— OSZALAŁAŚ?! — warknął, odsuwając się od mojego biurka. — Wstydź się, Blaze! Wstydź się!
— Niby dlaczego, kretynie?
— Doskonale wiesz, że podróże w czasie są nieetyczne, a w najgorszym wypadku mogą zrujnować cały świat, w którym żyjemy!
— Gówno mnie to obchodzi. Jeśli tego nie zrobisz, to wy—
— Dobrze, już dobrze...! — przerwał mi, po czym gorzko westchnął. — Najpierw będę potrzebował do tego pary Szmaragdów Chaosu. Obojętnie jakich...
— ...czego?!
— No co? Naprawdę myślałaś, że umiem to robić sam z siebie? — podniósł lewą brew. — I jeśli mnie pamięć nie myli, to wszystkie z nich zostały zabezpieczone przez G.U.N. wkrótce po tym, jak obaliłem wraz z tą czerwoną kolczatką całe Imperium Eggmana. Specjalnie dla ciebie. Nie zapomnij, że nadal wisisz mi weekend w pobliskim SPA za tą całą brudną robotę!
— Wykombinuję coś, kiedy w końcu załatwisz mi tą durną flaszkę — powiedziałam przez zaciśnięte zęby. — A co do tych kolesi z G.U.N., nie możesz się do nich włamać czy coś?
— Rozumiem waszą desperację, księżniczko, ale nie sądzę, by prezydent Zjednoczonej Federacji był zadowolony z kradzieży dwóch z siedmiu najpotężniejszych artefaktów, jakie jakakolwiek żywa istota może dostać w swoje niepowołane ręce. Czy nie byłoby lepiej spróbować... yyy... czegoś innego?
— Na przykład?
— Zastąpienia ich Szmaragdami Sol.
— Jaja sobie szmato robisz?!
— Mam nadzieję, że nie... — uśmiechnął się kwaśno. — Poza tym, co byście zrobili, gdyby podczas tej podróży w czasie doszło do jakiegoś incydentu, w wyniku którego cała wasza administracja została obalona przez rozwścieczony tłum z widłami i pochodniami?
— Yyy... spaliłabym go na wiór? — wzruszyłam ramionami. — W ramach prawa do obrony koniecznej, oczywiście!
— Nie musiałaś mi na to odpowiadać — mruknął, a kwaśny uśmiech zniknął z jego twarzy. — W każdym razie, kiedy ta wojna w końcu się skończyła, zdecydowałem, że będzie o wiele bezpieczniej dla nas wszystkich, jeśli osiedlę się w teraźniejszości i zostawię te wszystkie bzdury o podróżach w czasie daleko za sobą raz na zawsze. Te rzeczy są naprawdę niebezpieczne i nie wyglądają jak te, które dzieją się w filmach! Poważnie!
O cholera, chyba wpadam w pułapkę: jeśli ten kretyn będzie nadal odmawiał wykonywania powierzonych mu obowiązków, będę zmuszona go zwolnić i wyrzucić na zbity pysk... jednocześnie tracąc kogoś, kto uratował mi tyłek kilka lat temu! Szacunek dla drugiej mobiańskiej istoty był ważną częścią tradycji mojej rodziny, dzięki której ona — oraz skarby, których strzegła — przetrwały po dziś dzień; musiałam coś jak najszybciej wykombinować, bo inaczej mój wielki plan poszedłby spać z rybkami.
— Widzę, że bardzo poważnie podchodzisz do kwestii mojego bezpieczeństwa — splotłam palce, zaczynając mu schlebiać. — Rozumiem to. Problem tkwi w tym, że żyjemy w czasach, które nieustannie się zmieniają, a wraz z nimi nasze przyzwyczajenia i sposoby walki o lepsze jutro. Czy aby na pewno uważasz, że byłbyś w stanie znaleźć dla mnie lepszy sposób na zdobycie tej butelki, niż te, o których przed chwilą rozmawialiśmy?
— Obawiam się, że... nie — pokornie westchnął, a dotychczas sterczące uszy położyły mu się na boki. — Nie znalazłbym, księżniczko. Jak tak dalej pójdzie, to o takim prezencie będziemy mogli co najwyżej tylko pomarzyć...
Pomarzyć, hm? Ten kretyn ma okropne poczucie humoru. Pomarzyć, pomarzyć, pomarzyć... Phi! Nic tylko... pomarzyć?! TAK! POMARZYĆ!
— SILVER! — żywiołowo wstałam z fotela — JESTEŚ GENIALNY!
— ...że co?
Nie odpowiedziałam mu, tylko chwyciłam za słuchawkę służbowego telefonu i jak najszybciej wykręciłam numer, który od lat tkwił w mojej głowie. Nie minęła nawet chwila, zanim zaczęła grać zaskakująco chwytliwa bluesowa melodia, a ja czekałam na nawiązanie właściwego połączenia. Zamilkła ona niecałe pół minuty później, ustępując miejsca łagodnemu szumowi mikrofonu wewnątrz cudzej słuchawki na drugim końcu linii.
— CHAOTIX! — lekko szorstki głos niespodziewanie ryknął zza telefonu. — Nigdy nie odmawiamy pracy, która popłaca! W czym możemy pomóc?
— Vector, pamiętasz mnie jeszcze?
— Ile razy powta— aaa... chwila! Wasza Wysokość?!
— Mam dla twojej gromadki nową fuchę.
— Jasny gwint! Chłopaki, chodźcie tu szybko!
Głos zza telefonicznej słuchawki ucichł, ustępując miejsca ledwie słyszalnemu skrzypieniu i brzęczeniu; wystarczyło kilka szmerów, by zrozumieć, że mój rozmówca miał już przy sobie pozostałych członków swojej trzyosobowej agencji detektywistycznej. W tym samym czasie Silver przeszywał mnie coraz bardziej zatroskanym wzrokiem.
— Wasza Wysokość, jesteście tam? — ponownie usłyszałam głos Vectora.
— Cały czas.
— Zanim przejdziemy do konkretów... — zaśmiał się nerwowo — ...czy mógłbym wiedzieć, jaka będzie przewidywana wysokość wypłaty? Tak w przybliżeniu?
— Priorytet tego zlecenia jest zbyt wysoki, abym mogła to obecnie ustalić — odpowiedziałam monotonnie. — Nie oczekujcie żadnego sztywnego limitu... albo żadnego w ogóle.
Słuchawka znów zamilkła, lecz tym razem na kilka chwil dłużej; nie wyglądało to zbyt dobrze, bo zapamiętałam Vectora jako urodzonego biznesmena, który nie potrafił zamknąć swojego długiego pyska, często bredząc o najbardziej debilnych rzeczach. Czyżby był oszołomiony ekstazą, która go ogarnęła na myśl o niezłych sumach pieniędzy, czy też po prostu nie miał żadnej dowcipnej riposty na moją odpowiedź? Zanim zdążyłam znaleźć odpowiedź na to pytanie, usłyszałam mechaniczne kliknięcie i kilka brzęczeń sugerujących, że połączenie zostało zakończone; byłam więc pewna, że on i jego towarzysze są już w drodze.
Już miałam opowiedzieć Silverowi bardziej szczegółowo, jaki pomysł uformował się w mojej królewskiej głowie, gdy drzwi gabinetu niespodziewanie otworzyła pewna, niewiele ode mnie niższa koala: niebieski fez na jej szarej głowie jednoznacznie dał mi do zrozumienia, że mam do czynienia z Gardonem, który był moim najbardziej zaufanym gwardzistą. Wyglądał na zmęczonego, aczkolwiek bardzo zadowolonego i pewnego siebie; trzymał przy sobie nie tylko swój złoty miecz, lecz także duży kubeł na śmieci, który był podobnych rozmiarów, co on sam. Wyglądało to nieco zabawnie, chociaż na pewno nie dla niego.
— Przepraszam, że przeszkadzam, Wasza Wysokość, ale coś się stało — powiedział z lekką irytacją. — Coś poważnego...
— Czyżby ktoś znowu ukradł nam Klejnotowe Berło?
— Na szczęście nie, ale mogło być blisko — odparł, wysuwając przed siebie trzymany metalowy kubeł. — Dosłownie przed chwilą przechwyciliśmy trzech intruzów, którzy znajdowali się na terenie przeznaczonym wyłącznie dla pałacowego personelu. Jeden z nich nalegał, że cała zgraja została przez Was osobiście zaproszona, więc reszta gwardii postanowiła, aby przekazać ich bezpośrednio do Waszego gabinetu. Decyzja o tym, co z nimi zrobić, należy wyłącznie do was...
Zanim zdążyłam zapytać go o szczegóły tego incydentu, Gardon przechylił kubeł, z którego wysypała się z niego trójka mobian: zielony krokodyl, fioletowy kameleon i niewielka pszczoła; każdy z nich wyglądał na lekko zdezorientowanego, choć dziwnie znajomego, przynajmniej dla mnie. Najwięcej uwagi poświęciłam jednak pierwszemu z nich: krokodyl, który wyglądał na wyższego ode mnie o kilka głów, podniósł głowę i spojrzał wprost na mnie i Silvera. Dosłownie wszystko wskazywało na to, że to...
— ...Vector?
— Moje uszanowanie, księżniczko! — wstał z podłogi, następnie podnosząc z niej Espio i Charmy'ego. — Przepraszam za to małe zamieszanie, ale... pamiętasz naszą filozofię pracy, prawda?
— Filozofię? — spróbowałam się uśmiechnąć, jednocześnie nie krzywiąc się z zażenowania. — Yyy... tak, filozofię! Wiem, że coś tam mieliście, ale—
— Och, serio? Rety...! — przerwał mi ze zdziwieniem, po czym zerknął na swojego fioletowego towarzysza. — Ej, nindża! Możesz przypomnieć wszystkim o naszej filozofii pracy? Znasz się na tym o wiele lepiej niż ja!
Espio smętnie westchnął, jednocześnie utrzymując ten sam kamienny wyraz twarzy co przed chwilą; nie wyglądał na zadowolonego.
— W Chaotix wierzymy, że wysoka jakość obsługi klienta to coś więcej niż tylko sztuczne uśmiechy i rozdawanie upominków reklamowych — zaczął przemawiać, co jakiś czas niechętnie skacząc swoim wzrokiem między rozluźnionym Vectorem a zaskoczonym Gardonem. — Dlatego więc staramy się, aby współpraca z naszymi zleceniodawcami przebiegała tak gładko, jak to tylko możliwe. Te wartości dotyczą również czasu oczekiwania na nasze przybycie...
— Dzięki Espio! — Charmy wgryzł się w końcówkę jego wypowiedzi. — Ty wszystko zawsze dobrze wytłumaczysz!
Wszyscy w gabinecie momentalnie popadli w meksykański impas: Gardon i Silver zawiesili na mnie swoje zakłopotane spojrzenia, podczas gdy ja z zaciśniętymi zębami wpatrywałam się w Vectora i spółkę, którzy gapili się jak głupki na zaskoczoną parę gwardzistów. Jeśli mogłabym się komuś zwierzyć, byłam świadkiem dość niecodziennej sytuacji; chcąc rozluźnić napiętą atmosferę, podeszłam do Gardona, starając się zachować na swojej twarzy coś w rodzaju uśmiechu.
— Fałszywy alarm! — powiedziałam mu, śmiejąc się nerwowo. — Zaprosiłam ich, aby omówić wraz z nimi bardzo ważną sprawę. Niemniej jednak, dziękuję tobie i pozostałym członkom gwardii za szybką reakcję.
— Uff! Obawiałem się najgorszego... — strażnik popadł w lekkie zakłopotanie. — Czy jest coś jeszcze, czego życzy sobie Wasza Wysokość?
Przysunęłam się do niego na jeszcze bliższą odległość, sygnalizując mu, że chcę coś do niego powiedzieć szeptem; koala przyłożyła do moich ust swoje prawe ucho, pozwalając mi je zakryć lewą ręką.
— Zaparz herbatę — wyszeptałam mu. — Pięć filiżanek. Earl Grey. Tylko do jednej z nich dodaj trochę środków nasennych. Ta będzie dla Silvera
— C-co? Niby czemu?
— Wyjaśnię ci, kiedy wrócisz...
