Minęło stosunkowo niewiele czasu, odkąd przekroczyliśmy granicę tajemniczego miasta ruin. Rosnące napięcie nie przestawało dręczyć naszej czwórki, chociaż jakimś szatańskim sposobem popychało mnie do kontynuowania podróży w nieznane. Być może dlatego, że w mojej głowie kłębiły się pytania, które nurtowały mnie zdecydowanie zbyt długo, by pozostać bez odpowiedzi?
Niektórzy uważają, że ciekawość stanowi pierwszy stopień do piekła. Żywiłam szczerą nadzieję, że to, co tam odkryję, będzie warte naszych odwiedzin.
— Co to za miejsce? — Usłyszałam za sobą Vectora. — Gdzie my jesteśmy?
Krokodyl martwił się nie bez powodu; Crisis City wyglądało jak domek z kart, który był gotów rozsypać się w każdej chwili.
Miasto znajdowało się w samym sercu bezkresnej pustyni poprzecinanej siecią strumieni lawy. Jej rzeki nieustannie rzeźbiły coraz to nowe koryta i doliny, torując sobie drogę do centrum miasta. Nie zdziwiłabym się, gdyby ta gęsta, rozżarzona substancja wypełniła większość tutejszych zakamarków jeszcze przed naszym przybyciem.
Przedmieścia zdawały się być opuszczone w pośpiechu. W powietrzu unosił się przytłaczający gorąc, a porzucone przedmioty zalegały na osiedlowych drogach i ich poboczach; puste puszki, butelki i racje żywnościowe piętrzyły się na każdym kroku, podczas gdy porzucone pojazdy blokowały wszystkie pasy ruchu, tworząc na jezdni wieczny zator.
Wiatr porywał ulotki, papiery i gotówkę, a następnie dmuchał nimi w kierunku pobliskich rzek lawy; towarzysząca im czerwono-pomarańczowa poświata natychmiast spalała je na wiór. Ogniste powidoki tworzone przez pożary trawiące miejskie parki i osiedla mieszkaniowe nierzadko były naszym jedynym źródłem światła, które oświetlało nam drogę.
Odbijający się wokoło blask rdzy tylko potęgował skalę, na jaką się ona rozprzestrzeniła. Szorstkie czerwonobrunatne plamy pokrywały niemal wszystko w zasięgu wzroku. Ich zakusów nie były w stanie przerwać nawet kolejne warstwy popiołu, które opadały jak płatki śniegu. Okoliczny krajobraz mógł równie dobrze przypominać arktyczne pustkowie, co wnętrze wulkanu.
— Blaze? — Krokodyl znowu zapytał. — Dokąd idziemy?
Nie odpowiedziałam mu. Ja też nie znałam odpowiedzi.
Przyglądałam się zniszczonym asfaltowym drogom i brukowanym ścieżkom. Prawie wszystkie mijane przez nas znaki drogowe stały powyginane lub poskręcane. Zdarzały się i takie, które zostały wyrwane z ziemi i wbite w drzewa, budynki i inne miejsca, o których nikt zdrowy na umyśle by nie pomyślał. Tylko co i jak mogłoby doprowadzić do czegoś takiego?
Przed nami wisiała natomiast ta sama gęsta mgła, co poza miastem. Teraz jednak rozświetlana była przez strzelistą ścianę ognia: tworzące ją pożary świeciły tak jasno, że nawet wszystkie latarnie morskie stojące na wszystkich wybrzeżach mojego świata nie byłyby w stanie ich przezwyciężyć. Promień zniszczenia pochłaniał kolejne części miejskiej dżungli...
— Halo...? Słyszysz mnie?
Spojrzałam w górę i zauważyłam dymiące dachy pobliskich biurowców. Na ulicach poniżej walały się zaś duże skupiska pokruszonego betonu i rozbitego szkła. To musiały być pozostałości po śródmieściach.
Prawie wszystkie konstrukcje miały przymocowane do siebie telebimy różnych kształtów i rozmiarów. Pomimo tego, że znajdowały się na dużej wysokości, jednoznacznie sprawiały wrażenie bezużytecznych. No chyba, że sypanie iskrami na lewo i prawo było ich obowiązkiem. Wyglądały na popękane lub rozbite, jakby ktoś lub coś w nie uderzyło. Być może jakaś nieznana siła...
Chociaż wiele wieżowców w okolicy prezentowało kunszt swoich konstruktorów, nie wszystkie z nich zdołały przetrwać próbę czasu. Zawalenie się części z nich spowodowało dalsze zniszczenia, które przewróciły sąsiednie budynki i zasypały okolicę gruzem. Katastrofa spustoszyła ulice, redukując je do zgliszczy, a nawet czyniąc nietknięte ścieżki niebezpiecznymi.
Fragmenty budowli utworzyły ostre kopce z kawałków aluminium, a mniejsze budynki straciły część swojej struktury, ukazując swoje ponure wnętrza. Rumowisko znajdujące się pod drapaczami chmur składało się zaś z sprzętu elektronicznego i mebli biurowych. Przedmioty te prawdopodobnie wypadły z uszkodzonych budynków, gdy cały dystrykt zaczął się rozsypywać.
Tymczasem stosy popiołu w pobliżu były uformowane w dziwne kształty; przypominały nam swym kształtem czyjeś sylwetki, głównie ludzi i mobian. To z kolei mogło oznaczać tylko jedno: kiedyś istniało tu życie. Istniało, zanim padło ofiarą czegoś, czego nie widuje się na co dzień.
Najprawdopodobniej kataklizmu o niewyobrażalnych, wręcz religijnych proporcjach.
— To nie jest śmieszne, Blaze! — Vector nagle stracił cierpliwość. — Gdzie my idziemy? Czy znajdziemy tu jakąkolwiek butelkę?!
— Zapomnij o niej — odpowiedziałam mu nerwowo. — Ona może być niczym w porównaniu z tym, co zostało tu pogrzebane...
Zdziwienie krokodyla przybrało dojrzalszy i dorodniejszy wydźwięk. Ostrożnie popatrzył na swoich przyjaciół, a potem na mnie.
— Pogrzebane...?
— Obawiam się, że moje widzimisię nie było najlepszym pomysłem. A tym bardziej zabranie was ze sobą.
— Dlaczego?
Zatrzymałam się, po czym niechętnie odwróciłam w stronę detektywów.
— Znam to miejsce.
To wystarczyło, aby wszyscy członkowie Drużyny Chaotix porzucili swoje podekscytowanie i poczuli silną potrzebę zakończenia operacji.
— Co miesiąc widzę je w swoich snach — nieśmiało kontynuowałam. — Widzę te same ruiny. Te same drapacze chmur. Te same płomienie. A to wszystko tego samego dnia tego samego tygodnia. Odkąd pamiętam. Zawsze...
Zrobiło się nieprzyjemnie cicho...
— Może nie siedzę w tych tematach, ale wszystko to brzmi zbyt przewidywalnie, by uznać za zbieg okoliczności — przyznał Vector, drapiąc się po głowie. — Rozmawiałaś kiedyś z kimś o tym... yyy... mieście?
— A jak myślisz, dlaczego mam własnego psychologa?
Detektywów na krótką chwilę przytłoczyła fala niepewności.
— Chodzi Ci o Amy? — zapytał krokodyl.
— Tak, tak, tak... — zerknęłam na towarzyszących mu przyjaciół, nieśmiało chwytając się za lewe ramię. — Obie myśleliśmy, że tylko ja tak mam. Że to nic wielkiego. Ot takie zboczenie zawodowe...
— To może... Silver mógł podsłuchiwać wasze rozmowy?
— Bezsens! Wszystkie spotkania odbywały się w najbardziej dźwiękoszczelnym pomieszczeniu w całym pałacu. Nie było nawet najmniejszej szansy, by ktokolwiek z zewnątrz usłyszał choć słowo!
Vector cicho prychnął i uśmiechnął się z pogardą.
— Brzmisz, jakbyś byłaś z tego naprawdę dumna... — Wymamrotał pod nosem.
— Bo byłam. Tylko tak mogłam czuć się bezpiecznie. Opowiadałam jej, jak mi minął dzień, jak się czuję, co mnie martwi...
Przerwałam na chwilę.
— Silver — Zaznaczyłam. — Wspomniałam jej kiedyś, że czuję do niego niekontrolowany wstręt. Że zmuszam się do znoszenia jego obecności. Ale nigdy nie przyznałam, że chcę go naprawić. Sprawić, by czuł się przy mnie jak śmieć. Pozwolić mu przeistoczyć się w mojego wymarzonego gwardzistę.
Kąciki moich ust opadły, a uszy stuliły się ku głowie.
— Zamiast tego zepsułam go...
— Konkrety, Blaze — fuknął Espio. — Nie mamy czasu na melancholię...
— Mam wrażenie, że ta istota zza lustra nie była jego prawdziwą tulpą.
Kameleon uniósł brwi, a jego ciekawość momentalnie sięgnęła zenitu.
— Silver naprawdę wierzył, że jestem jego dobrą Panią — zaczęłam wyjaśniać. — Kiedy jednak przekonał się, jaka jest prawda, coś się w nim obudziło. Coś, co przekonało go do swoich racji. Tylko dzięki jego bezgranicznemu zaufaniu było bliskie przejęcia nad nim kontroli.
Teraz brwi unieśli także i jego przyjaciele.
— A ta blizna na jego twarzy? — Dodałam. — To coś mogło ją wymazać, zanim mogła zacząć przypominać mu o dniu, w którym go zdradzono, by pozbawić mnie życia. Coś jednak poszło nie tak. Jego wiara okazała się silniejsza.
Członkowie Drużyny Chaotix spojrzeli na siebie. Wyczuwałam, jak powoli łączą kropki. Ich zamyślone miny nagle zmieniły się w zadowolone pyszczki.
— Nie jestem całkowicie pewien tego, czy masz na myśli dokładnie to, o czym ja myślę... — Stwierdził Vector. — Ale jestem całkowicie pewien tego, że naprawdę nadajemy na tych samych falach!
— Być może? — Espio lekko wzruszył ramionami, po czym spojrzał w moją stronę. — Swoją drogą, kiedy Silver rozmawiał z tym czymś zza lustra, wspomniał jej, że śni o tym mieście jak zwykle. Zauważyłaś to?
Kiedy zaczęło do mnie docierać, o czym myślał fioletowy ninja, dałam się porwać przytłaczającemu poczuciu triumfu i przerażenia.
— Zauważyłam... co? — Zapytałam przez zaciśnięte zęby.
— Że miasto, w którym jesteśmy, wygląda dokładnie tak samo, jak to, które opisywał tamtej istocie. Tak jakbyście śnili o tym samym miejscu.
Przez mój kark przeszły obezwładniające ciarki. Oczy otworzyły się tak szeroko, jak tylko mogły, a szczęka opada sama z siebie. Dawno nie czułam tak bardzo surowego, pierwotnego przerażenia.
Za każdym razem, gdy działo się coś niezręcznego, następowała chwila ciszy. I tym razem nie było wyjątku.
Bo to, co właśnie sobie uświadomiłam, wstrząsnęło mną do głębi...
— Słodki Chaosie...
Nie wiedziałam jakim cudem, ale być może ten popielaty jeż i ja mieliśmy ze sobą więcej wspólnego niż początkowo sądziłam. Taka myśl była dla mnie równie niepokojąca, co fascynująca. Ale dla niego? Jedno spojrzenie na nasze obecne otoczenie wystarczyło, by stłumić czyjkolwiek optymizm.
— Ale jak?! — Sapnęłam. — Jak to w ogóle możliwe, że Silver mógł śnić dokładnie o tym samym miejscu, co ja? Przecież wspominał, że widzi u siebie jakiegoś gigantycznego potwora. Widzicie tu jakiegoś gigantycznego potwora?!
Vector, Espio i Charmy leniwie rozejrzeli się po opustoszałym mieście. Nie trzeba było wybitnego umysłu, aby stwierdzić, że nasza czwórka była jedynymi żywymi istotami w okolicy.
— No... raczej nie. — przyznała pszczółka.
— Dokładnie. W moich snach natomiast widzę coś... innego...
Poczułam to.
On tu jest.
Szarpnęłam głową do tyłu i spojrzałam na karmazynowe niebo rozciągające się nad miastem. Detektywi postąpili podobnie, choć łatwo było zauważyć, że bardziej byli zainteresowani szybkim powrotem do domu.
Tam zauważyliśmy małą, turkusową kulę światła. Dokładnie tą samą, która prowadziła nas przez część naszej podróży. To była tulpa Silvera. Zaczęła opadać w naszą stronę, świecąc coraz mocniej i cieplej.
Gdy opadła z gęstych chmur, elegancko osiadła bezpośrednio przed nami.
— Witamy w nicości — usłyszałam jej suchy, męski głos. — Teraz już wiecie wszystko. A raczej wszystko, co powinniście wiedzieć...
— To ty... — Wysyczałam. — Jesteś tym, co ja widzę. Moim potworem.
Słysząc to, tulpa poświęciła krótką chwilę na płynną przemianę w formę, z którą Silver komunikował się przy lustrze. Pozwoliła, aby z jej migoczącego ciałka wyrosła para ramion i nóg, jej pyszczek przybrał bladą skórę, sylwetka mobianoidalne proporcje, a oczy wąskie źrenice.
Od razu zauważyłam, że jej twarz była tak samo pozbawiona ust, co tego przeklętego dnia, który niemal pogrążył jej gospodarza.
— Myślę, że źle się zrozumieliśmy — odparła, splatając ręce. — Nie jestem Twoim potworem. Jestem potworem Księżniczki Blaze z rodu Sol. Ty natomiast jesteś potworem pewnego jeża, który jest jej niewolnikiem... Przepraszam, służącym. To duża różnica...
Powoli wycofałam się do towarzyszących mi detektywów, utrzymując kontakt wzrokowy z istotą.
— To ja jestem Księżniczką Blaze — warknęłam. — A Silver jest kimś więcej, niż tylko moim służącym.
— Nie. Nie jesteś.
Na twarzach Vectora, Espio i Charmy'ego zaczęły pojawiać się na przemian niepewność i zaskoczenie.
— Co, proszę?
— Skąd pochodzisz?
— Z Cesarstwa Sol — odpowiedziałam, po czym zamilkłam na dłuższą chwilę. — To mój dom. Tam przyszłam na świat i tam z niego odejdę.
— Zależy o którym świecie mówisz...
Stoicki spokój, z jakim zjawa powiedziała to zdanie, był równie nieoczekiwany, co dezorientujący.
— Wasza Wysokość? — Wtem odezwał się krokodyl, który wyraźnie chciał dać upust swojemu zdumieniu — O czym on bredzi?
Podobnie jak on, nie mogłam już dłużej kryć swojego pogłębiającego się zaskoczenia. Szybko odwróciłam się w jego stronę.
— A bo ja wiem?! — Zasugerowałam, starając się nie spoglądać w oczy zjawy. — Może ma na myśli to miasto, w którym się znajdujemy?
— Kłamiesz — usłyszałam za sobą. — Bardzo dobrze wiesz, o jakim świecie mam na myśli.
Natychmiast spojrzałam z powrotem na tulpę. Ta celowała we mnie palcem wskazującym swojej prawej dłoni, trzymając ją sztywno w powietrzu.
— Obserwowałem was — dodała, opuszczając rękę. — Tyle lat. Was i waszych bliskich. A potem nadszedł moment, w którym doświadczyliście czegoś, co zmieniło wszystko. Przestaliście nazywać swój dom Królestwem...
Tulpa nieśpiesznie zamilkła. Mimo to, jej niespodziewane wyznanie przyprawiło mnie o niemały szok. Starałam się tym zbytnio nie przejmować, choć narastające wyrzuty sumienia sugerowały coś innego.
— Tylko jak to się stało? — Dokończyła sucho, pytając retorycznie. — Być może dlatego, bo przestało istnieć w swoim świecie? Pozostało po niej truchło zwane Cesarstwem?
— Masz na myśli-
Wiedziałam, co jej powiedzieć. O tym, jak pewnego dnia wspólnie zorganizowaliśmy przyjęcie-niespodziankę Sonica, które zostało zrujnowane przez potwora z innego wymiaru. A mimo to nie mogłam znaleźć odpowiednich słów, by opisać jej towarzyszące temu okoliczności.
— Spokojnie... — Wysyczała tulpa, łagodnie urywając zdanie. — Podobno dzieliły je tylko chwile, których...
Zamiast istotnych informacji, znajdowałam luki, a kiedy byłam blisko przypomnienia sobie czegoś spoza białej pustki, wszelkie konkrety umykały mi, po czym bezpowrotnie znikały. Martwiło mnie to bardziej niż powinno.
Dokładnie tak, jakby tych urodzin...
— ...nigdy nie było — wyszeptałam, kończąc jej słowa.
Tulpa powoli kiwnęła głową. Następnie zaczęła nieznacznie zmieniać kształt swojego ciała. Jej przemiany powoli przyspieszały na tempie i złożoności aż do momentu, gdy następowały po sobie z pędem, z jakim niektórzy potrafią przetasować talię kart.
Vector, nie mogąc wyjść z podziwu, oderwał wzrok od ciągle zmieniającej się tulpy i spojrzał na mnie.
— Blaze? — Zapytał cicho — Czego nigdy nie było?
W jego głosie zabrzmiała nuta oburzenia. Oznaczało to, że chce podejść do sprawy z powagą, jakiej nie widywało się u niego na co dzień.
Nie odpowiedziałam mu.
Tymczasem w ciągu następnych kilku sekund w miejscu tulpy widziałam prawdopodobnie każdego, kogo kiedykolwiek widziałam na swoje oczy. Raz przypominała znajomego żółtego lisa z parą ogonów, innym razem czerwoną kolczatkę, a w pewnym momencie przybrała też postać mnie samej.
Ostatecznie przyjęła postać kogoś, kto mocno przypominał jeża Sonica, choć z pewnymi różnicami. Kolce postaci zakrzywiały się w górę i były głęboko czarnego koloru; na niektórych z nich znajdowały się ciemnoniebieskie paski, a jego brzuch pokryty był białym puchem.
— To coś tak szybko przeobraziło się w Shadowa? — Espio wpadł w niemy zachwyt. — Imponujące...
— W kogo? — Spojrzałam na kameleona.
— A, ten? — Vector odpowiedział, jakby zupełnie zapomniał o swoim ostatnim pytaniu. — To taki czarno-czerwony jeż, którego znamy i kochamy. Ma odrzutowe łyżwy zamiast butów i potrafi jeździć na motocyklach. I do tego jest najfajniejszy!
— Tak, tak! — Charmy dołączył do rozmowy, a w jego oczach dostrzegłam czystą radość. — Shadow jest taaaki super! Urodził się 50 lat temu w ściśle tajnej placówce badawczej w kosmosie, gdzie-
— CISZA! — Tulpa ryknęła, tym samym przerywając pszczółce. — Cisza! Cisza...
Zgodnie z jej poleceniem, wszyscy zamilkli i zwrócili spojrzenia z powrotem na jej nowe oblicze.
— Nie mogę uwierzyć, że wolicie rozmawiać o tym żałosnym śmiertelniku — wymamrotała. — Jestem Mephiles. Umysł i wola Solarisa...
Braciszek? O radości...!
To coś? Ten... Mephiles?!
Miło wiedzieć, że jest tym samym głupcem, jakim go zapamiętałam...
Gdy istota przypominająca jeża Shadowa pozbierała swoją zranioną dumę, spojrzała mi prosto w oczy.
— A ty — rzekła, raz jeszcze wyciągając rękę w moją stronę — powstałaś w określonym celu.
Co...? O co mu chodzi?
To skomplikowane.
Emocje wyglądały podobnie w przypadku detektywów stojących obok mnie. Niemniej jednak Ci byli zbyt zajęci myśleniem o jeżu Shadowie i jego odrzutowych łyżwach, aby być w jakikolwiek sposób znaleźć w tej łamiącej wiadomości odpowiedź na pytanie Vectora.
— Że jak się nazywasz? — Zapytałam go. — Mephiles... coś tam, czegoś tam. Tak?
— Umysł i wola Solarisa! — Vector nagle przewrócił oczami. — Co za kretyński tytuł. Sam mógłbym wymyślić coś lepszego...
Postawa kreatury zwiotczała, a jej spojrzenie straciło nieco agresywnego tonu.
— Nie oszukuj mnie, Iblisie — wydukała gniewnie, choć w jej głosie można było usłyszeć nieco rozczarowania. — Dobrze pamiętasz, co się z nami stało po upadku Wielkiego Pożeracza... prawda?
Taaak... Kiedyś to były czasy... Teraz już nie ma czasów.
— Wielkiego... Przepraszam, jak mnie nazwałeś?
Tulpa w momencie zaczęła wyglądać, jakby za chwilę miała eksplodować wściekłością. Odnosiłam wrażenie, że jeśli powiem jej coś równie nieprzyjemnego, rzuci się na nas z siłą tysiąca młotów.
— Bóg! — Burknęła. — Bóg słońca i czasu!
— Yyy...
— Trzecie Pojednanie? Pogrom Irthepów...?!
— Koleś — palnął Vector — my naprawdę nie wiemy, o kim ty pieprzysz.
Mephiles, nerwowo kiwając głową, mocno chwycił się za czoło.
— Kiedy obrócił się w proch, staliśmy się niczym! — Warknął, co postawiło wszystkich do pionu. — Zwykłymi drobinkami kurzu w otchłani zbiorowej świadomości... Mieliśmy szczęście, że byłem w stanie stworzyć dla nas gospodarzy, którzy karmili nas swoim cierpieniem. Karmili nas, abyśmy pewnego dnia mogli ponownie zstąpić na ziemię i oczyścić ją raz na zawsze!
A to nie ja ich stworzyłam, mój drogi?
Spojrzałam na Drużynę Chaotix, a jej członkowie na mnie. Kątem oka zauważyłam też, jak Mephiles pochyla głowę: jego pięści zacisnęły się, a źrenice podrygiwać. Miałam złe przeczucia...
— No i co? — Dopytałam go.
Istota wściekle podniosła głowę i skierowała swoje surowe spojrzenie z powrotem na mnie.
— Nadszedł czas, aby to zakończyć.
Zobaczyłam, jak podnosi rękę i machnął nią w moją stronę. Zjawa zrobiła to tak szybko i agresywnie, że ledwo co dostrzegłam ciemnofioletową wiązkę, która wystrzeliła z niej jak z armaty. Przybrała ona kształt włóczni, pędząc wprost na mnie. To nie miało prawa skończyć się dobrze.
Zanim promień zdążył dosięgnąć mojego ciała, zdążyłam wykonać szybkie salto i wylądować płynnym tupnięciem obok Drużyny Chaotix. Vector, Espio i Charmy szybko zrozumieli, że sprawy przybrały złowieszczy obrót. Każdy z nich natychmiast zacisnął pięści i skupił się na sylwetce złowrogiej tulpy. Ta zaś spojrzała na nich drgającymi oczami i ponownie podniosła rękę.
Zanim ja i reszta detektywów zdążyliśmy zareagować, wszyscy zostaliśmy odrzuceni do tyłu przez potężną siłę, która zadziałała na nas jak fala uderzeniowa. Podczas bezwładnego lotu, dostrzegłam kątem oka, że Charmy użył swoich skrzydeł, by zatrzymać się w połowie drogi. Niestety ja, kameleon i krokodyl nie mieliśmy tyle szczęścia. Przebiliśmy się przez szklaną witrynę pobliskiego budynku i z hukiem wylądowaliśmy na rdzewiejących półkach.
Gdy opadł kurz, zauważyłam, że nie czuję nawet najmniejszego bólu. Szybko wyczołgałam się spod przykrywających mnie aluminiowych półek i rozejrzałam się dookoła, nie chcąc tracić czujności. Za mną znajdowała się znajoma pszczółka, która najwyraźniej popędziła do środka, by sprawdzić, co stało się jej przyjaciołom. Na zewnątrz zaś dostrzegłam Mephilesa zawieszonego w powietrzu. Jego nieruchome, surowe spojrzenie wciąż nas prześladowało.
Już miałam zacząć szukać pozostałych towarzyszących mi detektywów, gdy po mojej prawej stronie zauważyłam Vectora wyłaniającego się spod półek. Nie wyglądał na zadowolonego.
— Oooo nie! — Warknął, powoli wstając i jednocześnie strzepując nadmiar popiołu. — Nikt nie będzie zadzierał z najlepszym detektywem po tej stronie globu! NIKT!
— Vector! — Pisnął Charmy. — Zaczekaj! Nie widzę tu...
Pszczółka nie dokończyła swojego zdania. Vector minął nas i skierował się do wyjścia, wychodząc na zewnątrz. Tam zatrzymał się tuż przed Mephilesem.
— Hej! — Krzyknął z całych sił, patrząc się na nią ze złością. — Co ty sobie wyobrażasz, cieciu?!
Ten wyraźnie nie przejął się krokodylem i nie zareagował. Odniosłam wrażenie, jakoby Vector naprawdę był gotowy na bezpośrednią konfrontację. A przynajmniej tak było, dopóki nie zauważył, że ten spokojnie wycelował w niego prawą rękę, a następnie pstryknął palcami.
Wtedy z jałowego podłoża i betonowych gruzowisk zaczęły powoli wyrastać dziesiątki, potem setki, aż w końcu tysiące niedużych, jednookich stworzonek, podobnych do swojego stwórcy. Wkrótce było ich tak wiele, że utworzyły armię rozciągającą się aż po sam koniec miejskiego horyzontu.
— Wszystko — odparła mu tulpa, krzyżując ramiona.
Krokodylowi opadła szczęka. Po krótkiej chwili niezręcznej ciszy zaczął się ostrożnie wycofywać. Po pewnym czasie jednak zmienił zdanie i żwawo ruszył w stronę budynku. Jego bieg szybko przerodził się w szaloną ucieczkę przed stworzeniami. Wściekłe cienie natychmiast ruszyły jego śladem.
Choć wszystko to działo się niezwykle szybko, można było dostrzec jak oczy krokodyla drżą ze strachu. Sam detektyw wyglądał na równie oszołomionego, co zdezorientowanego. Kiedy w końcu dotarł do środka, cienie magicznie zastygły w miejscu i stały się obojętne na ich najbliższe otoczenie.
Vector wyhamował tuż obok mnie, po czym wziął wdech i wydech tak głęboko, że byłam pewna, że za chwilę straci przytomność. A jednak wciąż stał na nogach. Było to na swój sposób dziwnie imponujące.
— Chyba mamy problem — powiedział cicho.
Przeniosłam spojrzenie z krokodyla na zewnątrz. Tam Mephiles wciąż wisiał złowieszczo w powietrzu, czekając na nas ze swoją niezliczoną armią cieni.
Najwyraźniej świadom mojej ciekawości, skierował spojrzenie wprost na moją twarz. Wyciągnął ku mnie lewą rękę, po czym zaczął w milczeniu powoli wykonywać ruchy palcem wskazującym. Chciał, żebym się do niego zbliżyła. Spojrzałam z powrotem na Vectora i Charmy'ego.
— No cóż... — Odpowiedziałam mu, po czym głośno nastawiłam sobie knykcie. — Wygląda na to, że będziemy musieli rozwiązać to po staremu.
Odepchnęłam go od siebie delikatnym pchnięciem dłoni i spokojnie opuściłam opustoszały sklep. Wychodząc, natychmiast przyciągnęłam uwagę wszystkich cieni Mephilesa. Choć stały nieruchomo, od czasu do czasu wierzgały swoimi lepkimi ciałkami, wykazując wyraźną ochotę na rozerwanie mojego ciała na strzępy. Tak się jednak nie działo; być może dlatego, że ich twórca i władca trzymał ich na wodzy, czekając, aż stanę z nim twarzą w twarz.
Zatrzymałam się. Ja i zjawa z wnętrza umysłu Silvera zmierzyliśmy się twarzą w twarz. Spokojnie czekaliśmy na to, kto wykona pierwszy ruch. Gdy tylko zacisnęłam pięści i zęby, miałam wrażenie, że istota unosząca się naprzeciwko mnie robi dokładnie to samo w dokładnie tym samym czasie. Trochę tak, jakby istniała między nami wyższa więź. Taka, która wykraczała ponad wszystko, co obejmuje wszelka racjonalna wiedza.
Wstrzymałam oddech. To coś naprzeciwko mnie postąpiło tak samo. Byłam bliska osiągnięcia punktu krytycznego. To coś również. Napięcie i nerwy kipiące między nami przygotowywały nas do pojedynku, jakiego dawno nie doświadczyłam. Robiło się gorąco...
— Jako przedstawicielka należycie ukonstytuowanego monarchy Cesarstwa Sol — zaczęłam mówić — oraz w imieniu Archipelagu Sol, całej planety i wszystkich jej mieszkańców, niniejszym nakazuję Ci zaprzestanie wszelkich działań związanych z manipulacją honorowym członkiem Gwardii Cesarskiej i natychmiastowy powrót do miejsca pochodzenia lub najbliższego równoległego wymiaru. Ustosunkuj się albo poniesiesz konsekwencje.
— Potrzebujesz mnie — powiedział Mephiles.
Ruszyłam przed siebie z impetem.
