Camellia sinensis

– Ja wezmę dwie. Dobierasz?

– Nie, mam wszystko, czego mógłbym chcieć.

– Bujasz, nie na mnie taki blef.

– Zaraz się przekonasz. Wykładaj.

Liwia rozłożyła wachlarz kart na ławę. Miała wcale zadowoloną minę: udało jej się uzbierać fulla z dwóch waletów i trzech ósemek. Maska uniósł brwi i zagwizdał, niby z podziwu. Dobry humor dziewczyny prysł, niczym kryształowy wazon z kolekcji jej ciotki, który niegdyś zbiła w wyrazie buntu przeciw odkurzaniu podobnej durnostojki setny raz w tygodniu. Rycerz Raka wciąż kiwał głową w udawanym uznaniu.

– Dobra, chwal się – burknęła.

Mężczyzna rzucił karty na stół. Kareta.

– Mówiłem, że to nie ma sensu, myślisz, że skąd on miał kasę na tę swoją skórzaną kurtkę? – Milo, który spasował już jakiś czas temu przeciągnął się do zatrzeszczenia kości.

Polka zwiesiła nos na kwintę, widząc Rycerza Raka zgarniającego wszystkie pieniądze ze środka stołu. Bezczelnie się uśmiechał, przegryzając przy tym żutą od godziny zapałkę.

– Może rewanż? – zapytał niewinnie, ale Liwia machnęła tylko ręką. Nie zamierzała przerżnąć wszystkich oszczędności, w dodatku zauważyła Camusa, spokojnie schodzącego z ostatnich stopni przed Pałacem Barana. Dzisiaj to z nim odbywała patrol na obrzeżach Aten. Wstała z ławy, rozprostowała dłońmi pogiętą od siedzenia bluzkę i podeszła do Rycerza Wodnika. Ten jednak pokręcił głową.

– Nie dam rady. Zostało mi mnóstwo pracy w sądzie, nie zdążyłem wczoraj dokończyć.

„Wolne popołudnie, ale czad!", pomyślała, próbując zapanować nad uśmiechem.

– Poprosiłem Shakę o zastępstwo. Zgodził się. Zaraz powinien być. – To powiedziawszy, Wodnik ruszył w swoją stronę, zostawiając Liwię z półotwartymi w proteście ustami.

Rzeczywiście, Rycerz Panny pojawił się niedługo później na horyzoncie. Długie blond włosy powiewały za nim niczym złota peleryna.

– Jak chcesz mogę mu powiedzieć, że potrzebuję cię dziś do pomocy przy treningu żołnierzy – wyszeptał do jej ucha Milo. Jakimś cudem wszyscy Złoci wiedzieli, co wydarzyło się podczas jej pierwszego dnia w Sanktuarium. Aldebaran chyba nie był najlepszy w trzymaniu języka za zębami.

– Dzięki, ale nie jestem tu na wakacjach, nie mam prawa wybrzydzać. Poza tym kiedyś musiało to nastąpić – odparła, idąc w stronę nadchodzącego rycerza. Ten nic nie powiedział, a jako że miał zamknięte oczy, musiała się przekonywać, iż jest świadomy jej obecności.

Dzień był gorący, jak zwykle. Albo nawet gorętszy niż zwykle. Dziewczyna zaczęła przyzwyczajać się powoli do tutejszych temperatur, mimo wszystko żałowała, że nie towarzyszy jej tego dnia zimna aura cosmo Wodnika. Zamiast przyjemnego chłodu miała do czynienia z kadzidlanym zapachem, jaki roztaczał wokół siebie Rycerz Panny. W innej sytuacji taka woń mogłaby być intrygująca, lecz teraz trochę ją mdliło. Całe szczęście zbroje rycerzy Ateny nie były zwykłymi kupami żelastwa, inaczej Liwia już dawno straciłaby siły w tej duchocie.

Przedzierali się przez ateńskie zabudowania, coraz bardziej oddalając się od kamienistych zboczy Sanktuarium. Gdzieś przed nimi rozpościerały się lasy, a w nich porozrzucane tam i ówdzie domki biedniejszych mieszkańców miasta. Panowała cisza i spokój, dość niepokojące jak na stolicę Południowców.

– Mam wrażenie, że coś jest nie tak – mruknęła, patrząc na swojego towarzysza. Shaka nijak nie dał poznać, że przyjął to do wiadomości, szedł przed siebie tempem jednostajnym i był przy tym niezwykle dostojny. Liwii zdawało się nawet, że rycerz nie dotyka stopami ziemi. Nic, tylko ścielić przed nim płatki róż i bić pokłony.

Dotarli do pierwszych zabudowań. Murszejące ściany, zaniedbane podwórza, cień drzewnych koron i echo szczeknięć uwiązanego do łańcucha psa. Nic poza tym.

– Gdzie się wszyscy podziali? – Liwia obracała głowę na prawo i lewo, ale okolica wyglądała na opuszczoną. Shaka, wciąż posągowo spokojny, wszedł w obręb jednego z podwórzy, które okalało zrujnowany piętrowy dom. Uwiązany pies zawarczał, po czym wykonał skok, szykując się do ataku na intruza. W ułamku sekundy przypadł do ziemi, cicho skomląc i wycofał się do budy na niskich łapach. Liwia nie wyczuła nawet odrobiny cosmo, Rycerz Panny po prostu minął zwierzę i zniknął za uchylonymi drzwiami domostwa.

„Ciekawe, co się dzieje, kiedy ma zły humor. Znikają galaktyki?", pomyślała, idąc w ślad za nim. Pchnęła drzwi i wkroczyła do ciemnego, brudnego przedsionka. Brudnego od plam krwi.

Liwia była rycerzem i to Srebrnym Rycerzem, ale miała dopiero szesnaście lat. Aż do teraz nie znała zapachu śmierci, nie widziała jej okrucieństwa wobec ciała. Złapała za brzuch i zamknęła oczy, modląc się o to, by nie zwymiotować.

Rozszarpane ciała. Całej rodziny.

Shaka postał chwilę, po czym zawrócił, minął Liwię w przejściu i wyszedł z budynku. Dziewczyna wybiegła za nim, zachłannie łapiąc powietrze.

Minęli kolejne ciche podwórze. Polka zerknęła ukradkiem na swego towarzysza, ale ten nie wyglądał, jakby chciał tam zajść. Nie miała najmniejszej ochoty sprawdzać domu, lecz sumienie zwyciężyło; musiała się upewnić. Zrobiła kilka pierwszych kroków, gdy usłyszała:

– Nie ma sensu. Nie żyją – odezwał się do niej pierwszy raz.

Jakkolwiek był w stanie to stwierdzić, czy dzięki wyczulonemu słuchowi, czy dzięki swoim unikalnym mocom, wierzyła mu na słowo. Podążyli dalej.

– Ślady były świeże – wydusiła wreszcie, przełykając ślinę. – Zabójcy nie mogą być daleko.

Nawet nie odpowiedział, tylko skinął podbródkiem w stronę jednego z domów na wzgórzu. Liwia wysiliła wzrok. Kilka ciemnych sylwetek. Do jej uszu doszło też miarowe stukanie młotka o drewno.

– Szybko, musimy zdążyć! – krzyknęła Liwia i nie bacząc na Złotego Rycerza pobiegła w stronę grupki złoczyńców. Adrenalina zaśpiewała w jej żyłach i poczuła, jak wzbiera w niej ogniste cosmo. Wiedziała, że jeszcze nie było za późno, przynajmniej nie dla mieszkańców ostatniego z okolicznych domostw.

Dostrzegli ją wreszcie. Usłyszała śmiech, który był zapewne reakcją na jej zbroję, a po chwili grupka mężczyzn zwróciła się ku niej z pistoletami i nożami. Te ostatnie były uwalone krwią. Dwóch z oprawców zabijało deskami frontowe drzwi domku, z którego dobiegały krzyki i błagania. Jeden z mężczyzn spoglądających na dziewczynę powiedział coś do swojego towarzysza i razem wybuchli śmiechem. Liwia nie znała dobrze greckiego, ale chyba mówił coś o balu maskowym.

– Odsuńcie się od drzwi albo nie ręczę za siebie – warknęła i sięgnęła po swoje długie noże, które z cichym klikiem wyszył z pochew na plecach.

– Oho, dziwadło nam grozi! – Bandzior najwyraźniej znał angielski na tyle, by wejść z Liwią w dyskurs. – I co zrobisz, dziewczynko, dźgniesz mnie tymi swoimi fałszywymi ostrzami? Zwołasz swoich kumpli z konwentu fantastyki? Innych graczy Dungeons & Dragons? – zarechotał.

– Zaraz się przekonasz – wysyczała i miała już przystąpić do ataku, gdy dwóch z przestępców, za nic mając sobie jej przybycie, dokończyło zabijanie drzwi deskami i wyciągnęło z kieszeni zapalniczki. Podnieśli jakieś butelki z ziemi i podpalili wystające z ich szyjek szmaty.

– Nie! – krzyknęła i natarła na mężczyzn. Herszt bandy i niektórzy jego poplecznicy wystrzelili do niej z pistoletu. Gdyby była zwykłą dziewczyną, leżałaby już martwa. Ale ona była rycerzem.

Śmignęła jak strzała, unikając kul i wyciągniętych ostrzy sprężynowych noży. Liczyli się tylko ci dwaj przy drzwiach, nie traciła czasu na resztę. Już ich miała, już jeden zaskomlał pod ciosem jej ostrza, gdy stało się najgorsze: drugi z bandziorów zdążył wrzucić koktajl Mołotowa przez wybite okno. Z budynku dobiegły nieludzkie krzyki przerażonych ludzi.

Liwia ugodziła jednym z Pazurów tego, który rzucił butelkę, a gdy zgiął się w bólu wskoczyła na jego plecy, odbiła od nich i wpadła całym ciałem na szybę okna. Zanim przeleciała na drugą stronę ściany do wnętrza rozgrzanego ogniem domu, poczuła jak kula z pistoletu przechodzi przez jej udo. Spadła z drewnianej ramy i zniknęła w płomieniach.

– Co to było? – zapytał swoich ludzi herszt bandy, drapiąc się po brodzie. Nikt nie zwracał uwagi na jęczącą dwójkę przy drzwiach. – Jakaś sprinterka, czy co? Jak udało jej się uniknąć kul?

– Czy to ważne? – odparł inny z morderców. – Głupia poszła się usmażyć.

Zarechotali zgodnie, wpatrując się w ogarnięte jęzorami ognia wnętrze domu i wyzierający z rozbitego okna gęsty dym. Powoli zaczęli się oddalać od budynku, gdy zaniepokojeni spojrzeli za siebie.

Drzwi wyleciały z siłą pocisku, miażdżąc dwóch okaleczonych mężczyzn, stojących na trajektorii ich lotu. Spomiędzy kłębów dymu wychynęła Liwia, wyrzucając na trawę młodą kobietę i jej synka. Po chwili wyciągnęła też nieprzytomnego ojca rodziny, ciągnąc go za uwaloną sadzą rękę. Sama padła na ziemię, ciężko oddychając. Spodnie, wyzierające spod prawej nagolenicy, były bordowe od krwi.

Herszt miał oczy wielkości spodków.

– Jak ona to zrobiła? – wymamrotał do reszty swoich ludzi. Liwia nie zrozumiała, zresztą zajęta była próbą wstania na nogi. Usłyszała dźwięk przeładowywanej broni.

– Eee, szefie – powiedział piskliwym głosem jeden z bandziorów, klepiąc po ramieniu lidera grupy i wskazując na coś palcem. – Tam idzie jakiś jej kumpel z konwentu.

Polka wstała wreszcie i rozłożyła ręce, gromadząc cosmo. Była gotowa bronić mieszkańców domu do upadłego. Zastygła jednak, obserwując to, co i jej przeciwnicy. Koniec powolnego spacerku Shaki.

„Ślepiec", zrozumiała z gadki herszta, reszty zaś nie musiała sobie tłumaczyć: mężczyźni wycelowali w jego stronę pistolety, chcąc mieć intruza jak najszybciej z głowy. Reszta grupy, ta z nożami, zwróciła się w stronę Liwii i bronionej przez nią rodziny. Ona jednak kompletnie nie zwracała na nich uwagi, wyłączyła z podświadomości też krzyki przerażenia matki i jej synka. Patrzyła tylko na Rycerza Panny. Pistolety wystrzeliły i był to ostatni element, który złoczyńcy zarejestrowali swoimi pospolitymi zmysłami.

Pięciu z nich zgięło się nagle wpół, a ich żebra trzasnęły nieprzyjemnie. Dwóm nożownikom, będącym najbliżej Liwii eksplodowały dłonie; deszcz palców rozprysł się na boki. Ręka herszta okręciła się pod nienaturalnym kątem; pistolet padł głucho na ziemię. Zaraz potem mężczyzna zaczął wyć potępieńczo, trzymając się zdrową kończyną za głowę. Z potoku jego rozgorączkowanej mowy Liwia rozróżniła tylko słowo „demony". Piątka z połamanymi żebrami została zdmuchnięta nadnaturalną siłą w powietrze. Gdy spadali z powrotem na ziemię, dwójka ich kumpli z okaleczonymi dłońmi zaczęła biegać wokół własnej osi, jak nakręcone bączki. Pociski pistoletów utkwiły w korze najbliższego drzewa.

Było po wszystkim; całość nie trwała dłużej niż głęboki wdech. Rycerz Panny wciąż szedł tym swoim spokojnym krokiem w jej stronę. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że na czymś się skupia. Obróciła głowę by stwierdzić, że matka i jej synek patrzą bezgłośnie to na pobojowisko, to na zbliżającego się blondyna. Byli o krok od ataku paniki.

Mężczyzna uniósł dłonie jak do modlitwy i niemal wyszeptał:

– Tenbu Hōrin.

Kobieta i dziecko padli bez przytomności na ziemię.

– Co im zrobiłeś? – Liwia była tak wstrząśnięta wszystkim, czego przed chwilą była świadkiem, że zapomniała o szalejącym za jej plecami pożarze.

– Tymczasowo odebrałem zmysły – odparł, po czym minął ją, rzucił przelotnie „Kan" i wszedł do spowitego płomieniami i dymem budynku. Chwilę go nie było, lecz kiedy wyszedł, nawet jeden włosek z jego głowy nie był skręcony przez temperaturę.

– Odsuń ich – rzucił do niej przez ramię. Po pierwszym kroku Liwia przypomniała sobie, że dostała w nogę. Prawie upadła, stając na niej całym ciężarem. Zdołała jednak odsunąć nieprzytomną rodzinę trochę dalej od gorejącego budynku. Na pokrwawionych, gadających od rzeczy bandziorów starała się nie zwracać uwagi.

Blondyn zaś usiadł po turecku i zaczął gromadzić moc. Chyba nie kosztowało go to wiele wysiłku, bo po chwili cosmo uderzyło w precyzyjnie wybrane punkty domu, dach przygniótł zgruchotane ściany i stłumił szalejący ogień. Po pożodze został tylko gęsty jak kożuch czarny dym.

Shaka wstał, ruchem dłoni cofnął urok rzucony na matkę z dzieckiem i zaczął swoją niespieszną wędrówkę z powrotem do Sanktuarium.

– Wezwij służby i załatw sprawę – powiedział cicho do Liwii. Wiatr rozwiał mu złote włosy.

– Niby jak? – zapytała, wskazując na swoją nogę.

– Nie trafiło w tętnicę. Jesteś rycerzem, poradzisz sobie – mruknął i odszedł w stronę zachodzącego słońca.


Liwię zawsze zastanawiało, dlaczego kraje, w których szkoli się rycerzy, w których znajdowały się zbroje wojowników Ateny nie najmują ich do ochrony narodowych interesów, do usuwania wrogów, do eskorty establishmentu. Zastanawiała się, co zyskują władze, które godzą się na wyjazd takich jak ona do Sanktuarium w Grecji. Jak dowiedziała się od ordynatora maleńkiego szpitala na obrzeżach Aten – nic, poza niezrealizowaniem groźby. Kto groził i czym, lekarz nie wiedział, ale wszystkie kraje prawo akceptowały i tylko czasem zdarzały się namowy, przekupstwa, granie na emocjach, by w ojczyźnie kogoś tak uzdolnionego zatrzymać i jeszcze wykorzystać. Liwia mogła nawet w ciemno strzelać, gdzie takie nadużycia się zdarzały. Nikt jej nie niepokoił, gdy wyjeżdżała, ale też wszystkie formalności załatwiał jej mistrz.

Wyjątkowy szpital, do którego trafiła miał wyjątkowego ordynatora. Szpakowaty jegomość nie tylko prowadził klinikę specjalnie dla rycerzy Ateny, nie tylko doskonale wiedział, co potrafi zrobić ładunek cosmo wycelowany w przeciwnika, ale też rewelacyjnie współpracował z pewnymi oddziałami służb specjalnych i porządkowych, które inaczej niż zwykła policja nie drążyły w ogóle tematu zbroi i nadnaturalnych mocy. No i gawędził jak opętany. O czasach starożytnych, o Atenie, o konstelacjach, o przypadkach, jakie miewał na oddziale, o wytrzymałości trzech rodzajów zbroi, o znajomości z Wielkim Mistrzem i o jego kolekcjonerskiej pasji, jaką było zbieranie przedmiotów osobistych rycerzy. Liwia obiecała mu chustę w łowiczańskie wzory, którą zakładała czasami na kusą spódniczkę. Tego ostatniego, oczywiście, mu nie powiedziała. Tak wkupiona w łaski, zdołała namówić ordynatora na puszczenie jej tego samego dnia do Sanktuarium, mimo zszytej nogi i lekko ogłupiającej dawki leków przeciwbólowych.

Bo też po wszystkim chciała jedynie wrócić do swojej małej chatki. Czuła się, jakby wyszła z wyjątkowo nużącego seansu w kinie: godzinami opowiadała śledczym to samo, choć oni byli w jakiś magiczny sposób przekonani, że za pięćdziesiątym piątym powie więcej, że wymsknie się jej coś, co rzuci światło na zbrodnie, na motywy, na prawdopodobny przebieg zdarzeń. Jeszcze zanim wytłumaczyła, że to nie ona okaleczyła i doprowadziła do szaleństwa całą dziesiątkę bandziorów (dwóch do ośmiu to wszak skromna statystyka), kryminalni podziękowali jej sztywnym uściskiem dłoni i zaproponowali wniosek o nagrodę z miasta. Nie mogła w to uwierzyć: w każdym normalnym kraju wsadziliby ją za kratki. Jednak mimo tych wielu męczących godzin, mimo założenia szwów na udzie i w ogóle psychicznego zmaltretowania przez wszystkie dramatyczne, krwawe sceny dnia dzisiejszego, chciała jak najszybciej wrócić do Sanktuarium. Żeby widział, że dała radę. Że nie pieści się nad sobą. Że jest pełnoprawnym rycerzem.

Ordynator zgodził się na to tylko pod warunkiem podwózki taksówką pod sam dom, lecz dziewczyna poprosiła kierowcę o nieco wcześniejszy, mniej żenujący przystanek. Było dobrze po zmroku, kiedy stanęła u wrót swojego skromnego domku. Domku okupowanego przez zaniepokojonych Aldebarana i Milo.

– Już po nim – powiedział Byk, gdy tylko rzucił okiem na obandażowaną nogę Liwii.

Mężczyzna zerwał się i zaczął sadzić milowe kroki w stronę zodiakalnych schodów.

– Zaczekaj! To nie tak, on naprawdę uratował sytuację – rzuciła, zdziwiona swoimi własnymi słowami. Syndrom sztokholmski, jak nic. – Nie zostawił mnie z niczym, z czym bym sobie nie poradziła.

– Ale mógł w ogóle nie zostawiać – warknął olbrzym, choć było widać, że nieco się uspokoił.

– Nie ma sensu wdawać się w waśnie, wiesz, że Wielki Mistrz nie byłby zadowolony – dorzucił Milo i jak to on, zaraz się wyszczerzył. – Liwia, nie chcesz wstąpić na herbatkę do Mu? Nie wiem, co w nich jest, ale na pewno zrelaksujesz się po tym wszystkim, co widziałaś.

Tak naprawdę chciała tylko położyć się w spokoju, ale makabra martwych domów wciąż pojawiała się jej przed oczami. Melisa forte albo nie prześpi ani sekundy.

– Prowadź. – Uśmiechnęła się blado do Milo, a Skorpion wziął ją pod rękę, jakby zamiast swoich uwalonych sadzą i krwią łachów miała na sobie suknię z kołem.

Aldebaran westchnął, pożegnał się i poszedł do siebie. Było już po północy.

– Myślisz, że Mu jeszcze nie śpi? Zawsze wydawało mi się, że on raczej z tych rannych ptaszków.

– No, to prawda – odparł Milo. – Ale jak schodziłem to jeszcze dyskutował o czymś z Shivą i Agorą.

Liwia natychmiast się zatrzymała.

– O nie, nie, nie. Nie idę tam. Nie mam najmniejszej chęci przebywać w ich towarzystwie.

– Ja wiem, że uczniowie Shaki są, jakby to powiedzieć, oryginalni, ale chyba nie jest z nimi aż tak źle? – zapytał Skorpion, gestem nalegając, by się nie zatrzymywała.

– Nie jest? – Liwia tylko pokręciła głową. – Shiva wyżej sra, niż dupę ma, a Agora używa tak irytująco protekcjonalnego tonu, jakby był moim dziadkiem, a nie rówieśnikiem. Jestem w Sanktuarium dwa miesiące, a oni zdążyli skrytykować mój sposób walki, wygląd mojej zbroi, moje maniery i, tu cytuję, „brak jakiejkolwiek duchowości w tej płaskiej, pozbawionej mądrości, głębi nauki i celu egzystencji".

– Oj tam, oj tam – zbagatelizował wszystko Milo. – Chyba nie będziesz chowała głowy w piasek przez dwóch wyrostków? Są srebrnymi rycerzami, jak ty, jesteście sobie równi, nie powinnaś schodzić im z drogi. No, chodź, przecież też idę. Nie ośmielą się być aroganccy przy dwóch Złotych Rycerzach.

Jakże Milo się mylił.

Camellia sinensis, dziękuje, mistrz będzie rad – mówił Agora, przyjmując z wdzięcznością pakuneczek z rąk Mu.

Camellia sinensis, kuźwa, nie można było po prostu chińska herbata, to przecież zbyt pospolicie", żachnęła się w myślach Liwia.

Shiva dostrzegł nadchodzących.

– Panie. – Chłopak ukłonił leciutko głowę przed Milo, by następnie zawiesić wzrok na Polce. – Ptaszki doniosły nam, że przeraziło cię spotkanie ze śmiercią, Liwio, Srebrny Rycerzu Lisa. Dość późna nauka, jak dla wojownika Ateny, dla kogoś, kto przysiągł poświęcić życie w jej obronie. Gdybyś, jak my, uczniowie Shaki, wcześniej pojęła, że śmierć jest nieuchronna dla każdych bytów i jest to nieunikniony etap w wiecznej wędrówce żywych istot, uwolniłabyś umysł od lęków i miast trwożyć, znalazłabyś w tym wszystkim potwierdzenie słów Buddy. Ale cóż, nie miałaś szczęścia trafić na tak oświeconego mistrza, jak Shaka, nie twoja wina.

– Czy ten kmiotek właśnie obraził mojego mistrza Gerarda, Srebrnego Rycerza Jaskółki? – zawarczała, ściskając palce w drgające pięści. Milo położył dłoń na jej naramienniku, ale za chwilę ją zabrał. Metal parzył skórę.

– Spokój – nakazał Mu, podchodząc do przybyłych. – Z czym do mnie przyszliście?

Dziewczyna była zajęta wysyłaniem morderczych spojrzeń Shivie, więc to Skorpion poprosił go o jakiś relaksujący napar. Silny relaksujący napar.

– Trochę to zajmie – mruknął Rycerz Barana, wymownie patrząc na uczniów Shaki.

– Dziękujemy raz jeszcze. – Agora złożył ukłon i zaczął z Shivą oddalać się od Złotego Rycerza. Mimo wszystko nie mogli darować sobie kilku uszczypliwości, gdy znaleźli się bardzo blisko dziewczyny.

– Żałosna zbroja – szepnął jej do ucha Shiva.

– Matce zabrałeś te damskie ciuszki? – odgryzła się Liwia.

– Nie bacz na nią, Shiva, nie warto – powiedział cicho Agora do swego kolegi.

– A ty masz nos jak kartofel i to taki do odrzutu z worka – rzuciła za Rycerzem Lotosu. Ten udał, że nic nie słyszy i zaczął zagłuszać ją mantrą on abokya beiroshanō makabodara mani handoma jimbara harabaritaya un… Wreszcie zniknęli za załomem.

Milo chyba dobrze się bawił, za to Mu westchnął głośno i gestem zaprosił ich, by usiedli. Znajdowali się w prymitywnej kuchni, bardziej nawet przypominającej laboratorium starożytnego alchemika, niż miejsce do sporządzania posiłków. Mimo to było całkiem przytulnie, a zapachy ziół przyjemnie pobudzały zmysły.

– Masz jakieś trawki do spalenia? – zapytał zaciekawiony Skorpion, ale zamiast odpowiedzi uzyskał dezaprobujące kręcenie głowy.

– Jest niesamowity – rzekła Liwia.

– No pewnie, że jestem! – zaśmiał się Milo. – Cieszę się, że to dos… nie mówiłaś o mnie?

– Miała na myśli Shakę – wtrącił Mu. Celnie.

– On… po prostu szedł. Rozumiem, że to nie byli rycerze, tylko zwykli przestępcy, ale jednak do czegoś takiego powinien chociaż się zatrzymać, wyartykułować atak, nie wiem, machnąć ręką! A on sobie urządził spacerek!

– To Złoty Rycerz, nie oczekiwałaś chyba, że będzie tracił na nich czas? – Mu zalewał właśnie wrzątkiem jakieś postrzępione listki, leżące na dnie sporego kubka.

Liwia pokręciła głową.

– Nie. Ale ten jego zabójczy spokój… jest w nim coś przerażającego i pociągającego zarazem. Chodzi o to – dodała szybko, widząc ich miny – że zdaje się aroganckim półbożkiem, lecz widać w nim też tę niezachwianą wiarę, restrykcyjność w zasadach, mnisi ascetyzm. Cholera, nie wiem, czy idąc sobie tak wolno w stronę płonącego domu naprawdę miał wszystko gdzieś, bo przecież, jak mówią jego uczniowie, obumieranie jest naturalną, nieuniknioną koleją rzeczy, czy może wystawiał mnie na próbę, oddając los biednej rodziny w ręce niedoświadczonej nastolatki, którą, cholera – przyznaję! – jestem. A może podczas niespiesznego chodu gromadził swoje cosmo, którego w jakiś sposób nie poczułam?

Mu zaśmiał się i podał dziewczynie czarkę z gorącym napojem. Gorzkie opary wypełniły powietrze kuchni.

– Shaka jest jak jedna z odmian chińskiej herbaty, tej, którą zaniósł mu Agora. Nazywa się Tieguanyin, czyli Żelazna Bogini Litości. Mówi się, że tylko ci naprawdę cnotliwi docenią jej wyjątkowy, mocny smak, dla całej reszty będzie niestrawialnym naparem. Nie było mnie tam z wami, ale pewne jest jedno: Shaka nie musiał gromadzić cosmo, by unieszkodliwić kilku zbirów, nie będących na dodatek rycerzami. Jest potężnym i trudnym człowiekiem. Takiej mocy i takiej goryczki często się unika.

– W takim razie z cnotliwością Aldebarana jest coś nie tak – rzucił Milo, a Liwia parsknęła śmiechem. Dziewczyna wypiła herbatę, po czym pouczona, by natychmiast po przyjściu do swojej chatki położyć się spać, zaczęła zbierać się do wyjścia. Milo odprowadził ją do drzwi i, jakoś dziwnie zamyślony, zaczął wędrówkę ku ósmemu Domowi Zodiaku. Liwia zaś zdążyła jedynie paść na swoje skrzypiące, rozklekotane łóżko i natychmiast odpłynęła w gęsty mrok nieświadomości. Bez żadnych snów.