Słońce i ogień

Dni upływały w tempie jednostajnie przyspieszonym – rutyna życia w Sanktuarium potrafiła zlewać ze sobą godziny, choć Liwia nie mogła narzekać na nudę. Czuła się tutaj dobrze. Na ogół. Mimo kilku kolejnych prób polepszenia stosunków z kobiecym stanem rycerskim, dziewczyna poniosła sromotną klęskę, więc skazana była głównie na towarzystwo Złotych. Uwielbiała ich, każdego z osobna, z niemałą radością obserwowała zatem, że wielu z nich zupełnie przyzwyczaiło się do jej obecności, jakby stanowiła stały element sanktuaryjnego krajobrazu. Tylko wieczorami, gdy kończyła swoje świątynne posługi czuła dojmującą samotność. Właśnie wtedy grupki znajomych zdobywały ateńskie kluby lub wygłupiały się na wytłumionych gęstą nocną ciszą uliczkach wioski Rodorio. Ona świętowała zmierzch nauką greckich słówek albo praniem ciuchów w blaszanej bali. Lub pisaniem listów.

Co jakiś czas dostawała wiadomości od Janka, Srebrnego Rycerza Tarczy, regularnie też kontaktowała się z nią ciotka. Liwia zresztą wykorzystywała swoją krewną do sprowadzania najróżniejszych przedmiotów. Jako że ich nazwisko wciąż jeszcze coś znaczyło, siostra matki miała dostęp do zagranicznych produktów, za które wielu dałoby się pokroić. W tym niektórzy Złoci Rycerze. Dziewczyna nie chciała, by traktowali to jako wkupne, tylko upatrywali w podarkach podziękowania za ich gościnę, za wpuszczanie jej do swoich elitarnych zodiakalnych domów, za wspólne posiłki, rozmowy, za komitywne wypełnianie obowiązków. Dlatego też w urodziny każdego z nich szykowała małe prezenty, coś, czego nie mogli dostać ot tak, na ateńskim rynku.

Pierwszy podarunek przypadł Masce, kiedy świętował urodziny 24 lipca. Dostał od Liwii włoską książkę kucharską, co okazało się wspaniałym pomysłem. Dzięki temu co jakiś czas ze stołówki dochodził zapach pieczonej pizzy lub aromatycznego spaghetti. W czasie tych urodzin dziewczyna zrozumiała też, jak wyglądają podobne imprezy u Złotych Rycerzy: część pojawiała się na chwilę, by złożyć życzenia (Mu, Aiolos), część zostawała do końca, zajadle dyskutując, śpiewając i spijając resztki z nagrzanych butelek (Aphrodite, Maska, Aldebaran, Milo), jeszcze inna grupa zostawała długo, owszem, ale nie brała udziału w zabawach, doceniwszy raczej ciemne kąty i upijanie się na smutno (Camus, Shura) i wreszcie byli też ci, którzy nie przychodzili w ogóle, bo albo się gdzieś zawieruszyli (Saga), albo mieszkali daleko (Stary Mistrz), albo po prostu nie mieli na to świętowanie ochoty (Shaka).

Schemat powtarzał się mniej więcej przy kolejnych okazjach, co pokazały dobitnie urodziny Aiolii, Złotego Rycerza Lwa, niedawno wybranego do piastowania ostatniego wolnego wakatu w szeregach sanktuaryjnej elity. Aiolia był dokładnie taki, jakim go sobie Liwia wyobrażała; po ujrzeniu Aiolosa i usłyszeniu kilku zdań od Aldebarana miała przed oczami widok krewkiego młodzieńca o brązowej czuprynie, pierwszego do czynu i również pierwszego do gadki. Spełnił także oczekiwania względem bałaganiarstwa: ilekroć dziewczyna przechodziła przez piąty Dom Zodiaku, wszędzie walały się przepocone koszulki, opakowania po baklawie, czy jakieś kartony o bliżej niesprecyzowanym przeznaczeniu. Wszyscy sądzili, że jako jej równolatek stanie się Liwii najlepszym przyjacielem, jak nie chłopakiem od razu, ale Polce śmiać się tylko chciało na tę myśl. Lubiła Aiolię, ale mentalnie bywał jeszcze dzieckiem. Jej ciotka zawsze mawiała, że wiek facetów należy pomniejszyć przynajmniej o jedną trzecią, jeśli chce się uzyskać odpowiedź, jak bardzo są dorośli. W przypadku Rycerza Lwa sprawdzało się to zupełnie, a wynik – cóż – wrażenia nie robił.

W połowie sierpnia chłopak wyprawił przyjęcie urodzinowe. Przynajmniej z nazwy było to przyjęcie, gdyż Maska i kilku innych Złotych postanowiło za jednym zamachem uhonorować solenizanta, jak i oficjalnie (czyt. hucznie) przyjąć go w swoje szeregi. Aiolos tym razem nie miał większego wyboru i został do końca, chcąc przypilnować młodszego brata, lecz plan spalił na panewce, bo Strzelec, wziąwszy na siebie kolejne obowiązki, opuszczał zebranych co jakiś czas, krążąc całą noc między Sanktuarium a Rodorio. W tychże lukach panowie rycerze popili się straszliwie, zdążyli zrobić wyścigi po schodach, Aphrodite zaczął tańczyć na stole w rytm wystukiwanych przez Milo bębnięć o plecki Złotej Zbroi Byka (przynajmniej dopóki nie pacnął w jeden z jej rogów), a Aldebaran i Maska wydzierali się jak opętani, kreśląc na kartce zawiłe diagramy, schematy, strzałki, strzałeczki w daremnej próbie dojścia do tego, który zawodnik skopał sprawę w ostatnio oglądanym meczu. Camus tradycyjnie usiadł w kącie z kryształową literatką w dłoni, ale został nagle zaatakowany przez Shurę, który za późno przyszedł i nie zdążył się jeszcze kulturalnie napić, przez co jego ognista natura wzięła górę. O co poszło, Liwia nie pamiętała, zwłaszcza, że była już lekko zrobiona, bo głupio przysiadła się właśnie do osamotnionego Wodnika (może jej słowiańska mocna głowa robiła wrażenie na całej reszcie, ale przy pół-Rosjaninie była tylko słabiutkim zawodnikiem – ten łoił żytnią, jakby wciąż był jeszcze na Syberii). Zrobiło się zamieszanie, Shura machnął Excaliburem w stronę Camusa, ten odbił cios prostym machnięciem, a z jego dłoni posypały się płatki śniegu. Koziorożec jednak nie ustępował i po chwili Liwia musiała ewakuować się z kąta, przemykając pod ciosami cosmo, jak pod artyleryjskim ostrzałem z niemieckiego Sturmtigera. Odcięte pasma włosów Camusa porywał wiatr, a Wodnik, miast wkurwić się porządnie, spochmurniał, wyciszył się, spotęgował spokój, jakby to było jeszcze możliwe, aż cud, że czarna dziura nie powstała. W końcu jednak Aldebaran chwycił Shurę za kołnierz, podniósł jak szczenię i nakrzyczał, że w dupie ma to czekanie gówniane, tysiąc dni nie będzie patrzył jak się tłuką, a tak w ogóle to przez niego zaraz wpadnie tu Wielki Mistrz. Shurę jakby podmienili na kogoś inszego, bo oklapł widocznie, solennie przysiągł już burdy nie wszczynać, po czym przeprosił Camusa i przypił do niego, jak do rodzonego brata. Dwa pięknie zdobione filary były jednak do wymiany u kamieniarza. A i Aiolia nauczył się porządnie rzygać, kurs błyskawiczny, ale zdany z certyfikatem.

Tak to właśnie wyglądało, a Liwia przestała się dziwić, że Camus załatwiał już teraz wódę na marcowe urodziny Mu – w tym tempie zapasy schodziły niezwykle szybko. Sama chciała dołożyć swoją cegiełkę, ale nie miała pojęcia, jak poprosić ciotkę o wysłanie do Sanktuarium kilku Stołowych, wziętych na kartki. Zamiar umarł.

Nastały początki jesieni i oto na horyzoncie pojawiły się urodziny kolejnego z rycerzy. Tylko po pierwsze: o tym, że Shaka ma urodziny 19 września (już sam fakt, że on się w ogóle kiedyś urodził rozsadzał mózg!) Liwia i inni rycerze dowiedzieli się przypadkiem od Mu i Baran chyba niespecjalnie był z siebie zadowolony po tym chlapnięciu, zatem można było przypuszczać, iż świętowanie urodzin, czy w ogóle czegokolwiek nie bardzo koresponduje z buddyjskim usposobieniem rychłego solenizanta. Po drugie zaś – to był Shaka. Każdy, kto wyobrażał go sobie w roli gospodarza imprezy, podającego przekąski na tacy i śpiewającego piosenki biesiadne pośród oparów przetrawionego alkoholu chyba zamienił głowę na kulę waty cukrowej. Nawet Milo nie odważył się zagadać Rycerza Panny w tej materii, choć go ewidentnie korciło i już nawet szły zapisy. A tu znalazł się głupi. Cóż, Aiolia był nowy, mógł nie wiedzieć, Aiolos też nie był w stanie wszystkiego przewidzieć. Opowieści głosiły, że wparował do sąsiada jak to on, krokiem luźnym i głośnym, ponoć rwał się nawet do poklepania Shaki po plecach, jak starego znajomego. Ale to tylko legendy.

Zatem imprezy może i nie miało być, lecz Liwia i tak zamierzała sprawić strażnikowi szóstego pałacu jakiś podarunek. Okazało się to niemałą zagwozdką, bowiem dziewczyna nie chciała przekroczyć granicy stosowności (odpadły więc tak osobiste przedmioty jak ayurwedyjski olejek do pielęgnacji włosów czy pięknie wyszywana kurta, czyli długa koszula, tradycyjnie noszona w Indiach). Jednocześnie wyjątkowo praktycznemu, surowemu człowiekowi ciężko kupić cokolwiek. Myślała nad rzeźbioną w lotos kamienną podstawką na kadzidełka, ale bała się, że ciotka nie nabędzie nic gustownego, a raczej popełniłaby seppuku, niż dała Shace coś zajeżdżającego kiczem. Posążek Buddy – wolała nie wchodzić na tak delikatne tematy jak religia, jeszcze okazałoby się, że kupiła popiersie, które jest popularnym przedstawieniem świętego w jednym z odłamów buddyzmu, a w innym uchodzi za herezję; lepiej nie. Gdyby była złośliwą samobójczynią podarowałaby mu Kamasutrę, już nawet przechodziło jej to przez myśl, mogłaby się założyć z Maską i odzyskać przegrane ostatnio pieniądze. By od razu emigrować z kraju. Oczywiście mogłaby sprawić Rycerzowi Panny prawdziwą indyjską herbatę, ale to było tak nudne i przewidywalne, że aż jej strzykało w zębach. W końcu, zniechęcona brakiem lepszych pomysłów, zdecydowała się na tradycyjny, indyjski, mosiężny dzbanek do herbaty. Kiedyś (odpowiednio wcześniej, tak by Rycerz Barana nic nie podejrzewał) wprosiła się do Mu i ukradkiem obserwowała, jakiej zastawy użyje. Pochwaliła porcelanowy czajniczek, wytłaczany w delikatne listki, ale mężczyzna westchnął i powiedział, że to jedynie substytut, najlepszy, jaki udało mu się zdobyć w Grecji, gdyż tam, na Dalekim Wschodzie, prawdziwy smak herbaty rozwija się w mosiężnych dzbankach, kutych w ornamenty przez najlepszych rzemieślników. Mu uśmiechał się lekko do swoich wspomnień i aż głupio jej się zrobiło na myśl, że podobny prezent dostanie jego przyjaciel. Cóż, pocieszała się, najwyżej do marca wykombinuje taki drugi. Liwia wydała listowne dyspozycje ciotce i czekała na efekt.

A efekt przeszedł jej najśmielsze oczekiwania. Dzbanek był dość wysoki, jego smukła szyjka była grawerowana w liście i kwiaty, cieniutka rączka miała piękną finezyjną linię, a czapeczkowata pokrywka zwieńczona była czymś na kształt iglicy z wtopionym weń czerwonym jaspisem. O tym, że to akurat jaspis Liwia wiedziała dzięki adnotacji w liście ciotki, żywo interesującej się ezoteryką i pochodnymi tejże. Kobieta pisała też, że mosiądz oznacza słońce i ogień; Polka zaśmiała się pod nosem, gdy o tym przeczytała – on: Złoty Rycerz, ona: korzystająca z ognistego żywiołu. Przeznaczenie, jak nic. A żeby było mało, w otrzymanej przesyłce były też dwie mosiężne czarki, wykonane tą samą ręką, co dzbanek. Prawdziwe cacka.

Nikt nie wstydziłby się dać takiego prezentu, toteż zupełnie uspokojona dziewczyna postarała się o bardzo proste pudełko, kawałek lnianego sznurka i kiedy wybiła pierwsza w nocy dziewiętnastego września, tak przygotowany prezent podrzuciła blisko kamiennego podestu w Domu Panny, salwując się zaraz po tym paniczną ucieczką. Całe szczęście Shaka nie pojawił się nagle i nie przyłapał jej na tym niecnym procederze honorowania urodzin. Zadowolona wróciła do swojego małego domku.


Na Dom Panny nie padły jeszcze pierwsze promienie wstającego słońca, gdy jego strażnik wyszedł spokojnym krokiem z prywatnych komnat i niemal bezszelestnie przemierzał „publiczną" część pałacu, zdążając na poranną herbatę u Rycerza Barana, na którą ten zapraszał go dzień wcześniej. Naraz obcy kształt zaburzył doskonałą harmonię znanego mu otoczenia. Odwrócił głowę, wypuszczając przed siebie macki energii kosmicznej, będące jego substytutem wzroku. Pudełko. Pudełko jak smutny żart.

Mężczyzna stał chwilę cichy i nieporuszony, jednak wreszcie zdecydował się podejść. Jego zawód szybko zmienił się w zniechęcenie, ale to nie zmieniało wszakże faktu istnienia pudła, nie zaprzeczało jego materialności. Ani Mu, ani jego uczniowie corocznie nie wytrącali z równowagi wspaniałej rutyny przypomnieniami o przemijaniu oraz tkwieniu w wiecznym kole życia i umierania. Dlaczego któreś z nich nagle zmieniło dobry zwyczaj w idiotyczny rytuał cieszenia się z tego, z czego cieszyć się niepodobna? Bo Shaka wykluczał udział innych osób. Nie było innych osób w jego otoczeniu. A ten nowy, Rycerz Lwa, już raczej nie miałby śmiałości. Westchnął. Nie było sensu się zastanawiać, jest jak jest.

Zdjął lniany sznurek, zakończony misterną kokardką i odemknął pokrywę prostego, kartonowego pudła. Gdyby nie nazywał się Shaka, pewnie zagwizdałby z podziwu. A tak uniósł o setne centymetra prawą brew. Indyjski dzbanek i czarki. Takie, jakich używano w jego ojczyźnie. Błąd. Takie, jakich używały wyższe kasty w jego ojczyźnie. Wtopiony w pokrywkę dzbanka kamień w przedświcie nabrał głębokiej, karminowej barwy, zupełnie jak rubiny na hełmie i w pasie Zbroi Panny. Piękny prezent, zachowujący wszystkie elementy ważne dla wschodniej kultury. Nieparzysta liczba (dwie filiżanki i dzbanek), nawiązanie do preferencji obdarowanego, właściwe, symboliczne kolory i materiały. No i nie otwiera się podarku w obecności obdarowującego – Mu i jego uczniowie musieli wszystko przemyśleć i zrobić to ostrożnie za jego plecami. Gdyby nie fakt, że beznadzieja toczącego się życia gasi zwyczajową urodzinową radość, Shaka byłby się uśmiechnął. Gdyby nie to i nie fakt, że prezent ewidentnie był drogi. Tak drogi, że stawiało go to w nieprzyjemnym obowiązku rewanżu. Szkoda, że Mu o tym zapomniał.

Było, jak było.

Złoty Rycerz zamknął wieko pudełka, wziął je w obie dłonie i niespiesznie wznowił wędrówkę ku Pałacowi Barana. Gdy tam dotarł, świtało.

– Witaj, przyjacielu – usłyszał w swojej głowie, gdy przestąpił próg. – Usiądź, zaraz przygotuję wodę.

– Zrób to, jak należy, właściwymi narzędziami – odparł również telepatycznie blondyn, a w jego myślach słychać było nutkę uśmiechu. Na tyle było go stać.

Rycerz Barana wyłonił się spomiędzy przepierzeń kuchni. Jedwabiste, lawendowe włosy zafalowały. Morski kolor tęczówek wyparły rozszerzone źrenice, gdy wzrok mężczyzny spoczął na kartonowym pudle, trzymanym oburącz przez Pannę. Shaka chciał podziękować zwyczajnie, nie telepatycznie, tak, jak wypadało i tylko powolność formułowania słów uchroniła go od faux pas.

– Co to jest? – zapytał zszokowany i lekko zatrwożony Mu. Przecież wiedział, że chlapnął kiedyś o dacie urodzin przyjaciela. Jeśli Maska, Milo albo którykolwiek z reszty śmieszków postanowił dać jakiś głupi prezent Shace, to wszyscy byli zgubieni.

Blondyn zastygł. Wyczuwał, kiedy ktoś wyraźnie mijał się z prawdą i Mu na pewno nie udawał zdziwionego. W sumie nawet by go o to nie podejrzewał, ze wszystkich Złotych Rycerzy Baran najmniej nadawał się do snucia intryg. No i był jego jedynym przyjacielem. Zatem Shiva albo Agora. Shiva, jeśli miały na któregoś z nich stawiać.

Odemknął wieko pudełka i postawił całość na stole.

– Na Padmasambhavę! Skąd to masz? – Baran podniósł dzbanek, oglądając go z każdej strony. – Tradycyjny, a niech mnie.

– Leżał przy podwyższeniu, kiedy do ciebie szedłem – burknął Shaka. – Shiva?

Mu spojrzał na niego i pokręcił głową.

– Nie umiem ci pomóc, nic na ten temat nie wiem. A ostatnio nawet wspominałem…

Rycerz Barana przerwał, gdy przyszło olśnienie.

– Ty wiesz – stwierdził blondyn i zabrzmiało to tylko trochę groźnie.

O dziwo Mu wyszczerzył zęby w uśmiechu, jak jakiś nastolatek.

– Gdybyś wykazał choć trochę zainteresowania tym, co się wokół ciebie dzieje, to byś odgadł w mig. Nie Shiva i nie Agora.

Shaka był w impasie. Kto inny mógłby mu podarować taki prezent?

– Camus? – zaryzykował Rycerz Panny. Nie był może z Wodnikiem w jakichś bardzo bliskich stosunkach, ale darzyli się nawzajem czymś na kształt szacunku. Gospodarz Jedenastego Domu Zodiaku najpierw myślał, później robił. I ostrożnie ważył słowa. Gdyby Shace kazano pogadać z kimś innym pod groźbą rozstrzelania, wybrałby właśnie Camusa.

– Pudło. – Mu, nomen omen, odłożył pudło na bok i zabrał naczynia na blat, niemal w całości zawalony liśćmi herbaty.

– Młody Lew nie uczy się na błędach?

– O, nie. Chyba nadal leczy bark. – Zagotowana woda buchnęła obłokiem pary.

Shaka milczał chwilę.

– Wielki Mistrz? – Że też wcześniej na to nie wpadł. To mógł być on. Przecież Shion pochodził, jak Rycerz Barana, z Tybetu, był buddystą, poza tym miał wielkie możliwości. Może chciał wyjątkowo uczcić dziewiętnastego września dziewiętnaste urodziny Shaki, to w końcu nieparzysta liczba pierwsza…

– Zimno – zaśmiał się Mu, zalewając mosiężny dzbanek i wyłożone na jego dnie liście.

– Powiedz mi.

– Zbyt dobrze się bawię. Strzelaj dalej.

Shaka warknął pod nosem.

– Któryś z tych pajaców? Rak? Skorpion? Ryby?

– Oni mają imiona, wiesz? Ale nie, żaden z nich.

– Byk? – zignorował tę uwagę blondyn. – Mógłby chcieć zrobić mi na złość.

Mu westchnął i usiadł na drewnianym zydlu, czekając aż napar nabierze mocy.

– Żeby wszyscy chcieli w ten sposób robić na złość, świat byłby piękniejszy. Niecelnie, przyjacielu.

– Przestań się ze mną bawić i po prostu mi powiedz.

– Twoje odpowiedzi mówią mi o tobie więcej, niż lata znajomości i herbacianych spotkań, nie odrzucę takiej sposobności. – Mężczyzna uśmiechnął się dobrotliwie, chcąc ugasić irytację Panny.

– Nie umiem zgadnąć, wyczerpałem dostępne opcje.

– Wierzę w ciebie.

– Stary Mistrz?

– Nie.

– Strzelec?

– Też nie.

– Zatem żaden ze Złotych, bo ani Rycerz Bliźniąt, ani Koziorożec nie mają ze mną wiele wspólnego.

– Prawda. Nie, żeby ktokolwiek poza mną miał – dopowiedział cicho Mu, lecz Shaka puścił to mimo uszu. Strażnik pierwszego Domu Zodiaku wstał i dokończył rytuał, nalewając napar z pięknego dzbanka do dwóch mosiężnych czarek. Jedną z nich wcisnął w ręce swojego gościa. Ten jednak odłożył naczynie na stół.

– Nie wypiję, póki się nie dowiem.

Mu ogrzewał dłonie, opuszkami palców gładząc ryty na złotym metalu.

– Darmowa podpowiedź: byłeś wobec tej osoby nieszczególnie miły.

– To żadna podpowiedź – stwierdził Shaka. Obaj lekko się uśmiechnęli.

– Nie pochodzi stąd.

– Jak większość z nas.

– Spędziłeś z nią ostatnio jedno popołudnie. Z tą osobą – dodał szybko Mu, lecz było po zabawie.

Shaka podniósł w górę brew.

– Ona? Gość Sanktuarium?

– Tak.

– Dlaczego?

Baran żachnął się, kręcąc głową.

– Miałem ci powiedzieć: kto, nie: dlaczego. To już ty powinieneś wiedzieć, przyjacielu. Pij.

– Nie, póki nie dowiem się…

– Na to nie pozwolę – odparł zeźlony na serio Rycerz Barana. – Nie na zmarnowanie mojej najlepszej herbaty w najlepszym naczyniu, jakie widziałem w życiu. Albo gotuj się na Bitwę Tysiąca Dni.

Shaka westchnął i po chwili sięgnął po czarkę. Napój smakował obłędnie.

– Jeśli cię to uspokoi, ona każdemu robi urodzinowe prezenty. Aiolia dostał na przykład takie polskie czekoladki, jak to się zwie, aha, Ptasie Mleczko i słoik zepsutych ogórków, to ponoć jakiś polski przysmak, nie zdążyłem spróbować. A Maska otrzymał włoską książkę kucharską. Dzięki temu w naszym menu zagościła pizza – rzekł Mu z entuzjazmem.

– Pizza – żachnął się Shaka. „Pizza", a zabrzmiało jak „chujowy pszenny placek".

– No, nie bocz się już, przyjacielu, nie miałeś ochoty na prawdziwą, indyjską herbatę? Zresztą zbliża się Diwali, uczcijmy je jak należy. – Rycerz Barana zamknął oczy i z rozkoszą delektował się parującym napojem.

– Weź zestaw. I tak to u ciebie zwykle pijemy.

– Absolutnie. – Mu był teraz zimny i stanowczy. – Jak możesz mi coś podobnego proponować?

– Zatem przeleży nietknięty gdzieś na dnie szafy – odparł blondyn, smakując ostatnie łyki najlepszej herbaty, jaką pił od lat. – Rycerz Lisa nie ma żadnych powodów, by czuć się zobowiązaną. Nie odwdzięczę się za ten prezent, ale nie mogę też go zwrócić.

– Przykładasz do wszystkich swoją surową miarę. Nie jesteśmy w Indiach, Shaka – upomniał go Baran.

– Nie jesteśmy też zwykłymi ludźmi, Mu – odrzekł Rycerz Panny, odstawiając na stół swoją urodzinową herbatę.


Mosiężny dzbanek i czarki miały ponownie zabłysnąć w świetle dziennym dopiero 14 lat później.