Kalejdoskop
Dokumentnie obładowana dokumentami Liwia wytoczyła się z Pałacu Wodnika i zaczęła ostrożnie schodzić w kierunku niżej położonych Domów. Gdzieś na wysokości siedziby Aiolii usłyszała za sobą tupanie i ciche nucenie.
– Caballeros del Zodiacooo, cuando lanzan sus ataques… – ciągnął Milo, póki nie zauważył przed sobą Liwii. – O, proszę, kogóż to moje oczy widzą? Wnosząc po balaście jeszcze pachnącym syberyjskimi śnieżynkami, lecisz do sądu, prawda, Liwuś?
„Liwuś" powiedział po polsku. Dziewczynie rozmiękło serce.
– Wnosząc po dobrym nastroju udało ci się zamienić z Aphrodite i możesz iść do baru obejrzeć mecz, prawda, Escorpión?
Milo zaśmiał się i wziął z jej rąk wszystkie papiery.
– Jak zwykle Fortuna mi sprzyja, a zresztą Dite niespecjalnie się na piłce wyznaje. Dobra, chodźmy. Trochę się spieszę, bo zaraz zabrzmi pierwszy gwizdek, ale chociaż zniosę ci to na dół.
Jak powiedział, tak zrobił. Będąc u podnóża Domów Zodiaku dziewczyna pożegnała Złotego Rycerza i powoli meandrowała między kolejnymi nadgryzionymi zębem czasu kolumnami.
– Się masz, Liwia! Dokąd to cię znowu niesie?
– Cześć, Tramy! – odkrzyknęła dziewczyna Srebrnemu Rycerzowi Strzały i miała już pomachać, ale w porę zorientowała się, że naręcza akt, teczek i zwitków papieru nieuchronnie spotkałyby się wówczas z ziemią. Camus nie byłby pocieszony. – A, wiesz, jak jest, ciągle coś. Do miasta idę, akta oddać. A ty co planujesz?
Tramy, który tak naprawdę miał na imię Ptolemeusz, ale negował ten fakt każdą komórką ciała, wskazał palcem na Arenę.
– Sparing mamy z chłopakami, poza tym przyjechał jakiś nowy, trzeba go sprawdzić.
– Kto?
– Rycerz Złotej Ryby, każe na siebie mówić Tarant, wiesz, od Mgławicy Tarantuli. Se wymyślił.
Liwia nie skomentowała, że jej rozmówca również wykreował sobie imię i to nie wiadomo nawet od czego.
– A sparing z kim? Jak zwykle z Dantem i Capellą?
Tramy pokręcił głową.
– Nie, poszli po jakieś większe zakupy do Aten. Syriusz, Dio i Babel. Będzie dwóch na dwóch, chcesz popatrzeć?
Liwia zaśmiała się i tylko uniosła nieco trzymane w dłoniach tomiszcza, dając do zrozumienia, ile ma roboty.
– No to strzała!
Ten żart zawsze ich śmieszył. Liwia zaczęła schodzić w dół Sanktuarium.
Minęła Arenę, kilka placów treningowych, zbrojownię i cmentarz, by po jakimś czasie wejść w obręb wioski Rodorio. Kury uciekały przed nią na wszystkie strony jakby była jakimś Kurzym Bogiem Śmierci. Natomiast ktoś, kto ze śmiercią miał tak wiele wspólnego, siedział sobie spokojnie przy zbitym byle jak stole nieopodal zadbanego podwórza i grał w karty ze starszym wioski.
– Marco? – spróbowała Liwia, przechodząc obok.
Maska Śmierci wyszczerzył się i wypluł na klepisko zmiażdżoną zapałkę.
– Impropriamente. Próbuj dalej, kochanieńka.
Dziewczyna westchnęła i podreptała naprzód. Kurz unoszący się z drogi utrudniał oddychanie, więc przystanęła przy pierwszym napotkanym straganie w celu przepłukania gardła czymś, co miało nazwę ariani, czyli tak naprawdę tutejszą wersją tureckiego ajranu. Była już niedaleko stolicy, gdy na drodze dostrzegła swoich ulubieńców, dwóch pieprzonych uczniów z Emaus, Flipa i Flapa w wersji hindi.
– …ostatnio bardzo mu smakowało. Co za sklep! Żeby nie dowieźli tym razem…
– Nic nie poradzisz, Shiva, nie ma mleka migdałowego, to mistrz zrobi masalę ze zwykłym.
– Wiem, to zresztą koresponduje z jego boskim wymiarem, ale jednak taka mała przyjemność…
– Przyjemność to złe słowo – skarcił go Agora. – Nie popadajmy w demoniczny hedonizm. Po prostu „opcja".
Nawet jej nie zauważyli, tak byli pochłonięci rozmową. Nie było się co dziwić, wszak dyskusja na miarę szczytu NATO.
Będąc już w stolicy musiała uważać na dzikie tłumy, które najwyraźniej sprzysięgły się, by jej te wszystkie Camusowe papiery powytrącać jak dziecku lizaka. Umordowana dotarła w końcu do sądu. Znali ją tu już dobrze, dziwnym trafem ze wszystkich Złotych Rycerzy to Wodnik najczęściej brał ją do pomocy. Nie powinna narzekać, mogła przecież pracować w stosunkowo chłodnym biurze, kiedy niektórzy Srebrni od rana do wieczora, nawet w największą spiekotę pomagali Aldebaranowi przystosowywać starsze place treningowe do rycerskich walk. Nie oznaczało to jednak, że nie miała innych obowiązków.
Już po oddaniu akt popędziła w głąb Aten, by odwiedzić kilka sklepików. Poza zwyczajowym zaopatrzeniem Świątyni (którym dziś, jak powiedział Tramy, zajmowali się Dante i Capella) Liwia dostawała czasem zamówienia indywidualne. To wzięła coś z antykwariatu dla Aiolosa, to zachodziła do zoologicznego po ziarno dla ptasich podopiecznych Jamiana, Srebrnego Rycerza Kruka, to minister Gigas (zwany dla żartu szambelanem) poprosił o załatwienie kilku kompletów pościeli dla nowo przybyłych wojowników. Teraz podskoczyła do księgarni po najnowsze, poprawione wydanie „rozmówek hiszpańsko-angielskich" dla Shury i do drogerii po oliwkowy balsam do ciała dla Aphrodite. Miała już wracać do Sanktuarium, gdy jakieś zamieszanie na jednym z ateńskich placów zwróciło jej uwagę. Podeszła zaintrygowana i oto jej oczom ukazała się grupka ludzi, na oko większa rodzina, skupiona wokół postaci w Złotej Zbroi. Jednej z tych, których Liwia na żywo jeszcze nie widziała.
– Dziękujemy, panie! Po stokroć dziękujemy! – wystękał starzec, a jedna z kobiet, może jego wnuczka, prawdopodobnie matka gromadki maluchów, padła rycerzowi do nóg. Ten od razu dźwignął ją za łokieć.
– To nic wielkiego, mam nadzieję, że lekarstwa wystarczy na dłuższy czas – odparł niskim głosem, a jego melancholijne spojrzenie przeniosło się tam, skąd słońce odbijało blask od innej, znajdującej się w okolicy zbroi. Tym samym Rycerz Bliźniąt (bo raczej nie był to legendarny Stary Mistrz) spojrzał wprost na Liwię. – Bądźcie dzielni – rzekł zebranym na odchodne, po czym zbliżył się do dziewczyny.
Polka przełknęła ślinę. Emanowała od niego tak wielka nostalgia i smutek, że w sekundę można było dostać depresji. Jego długie, falowane włosy zatańczyły w podmuchu wiatru, a dziwnie kanciasta Złota Zbroja niemal oślepiała.
– Srebrny Rycerz Lisa. Wreszcie się spotykamy. – Mężczyzna skinął uprzejmie i zawiesił na niej wzrok. Tęczówki jak przepastne głębiny oceanu. Anioł. Smutny anioł.
– To zaszczyt, panie. – Liwia odwzajemniła się ukłonem. – Cieszę się, że mogę poznać twórcę iluzji Domu Bliźniąt. Mam na imię Liwia.
Ponownie skinął.
– Saga.
Zatem nareszcie poznała sławnego pretendenta do stanowiska Wielkiego Mistrza. Wielokrotnie miała ochotę zapukać do drzwi jego prywatnych komnat, kiedy brak miraży przy przechodzeniu przez trzeci Pałac Zodiaku informował ją o obecności gospodarza, jednak jakoś nie miała śmiałości. Coś zawsze odwodziło ją od tego pomysłu i Liwia zastanawiała się teraz, czy zamiar gasł samoistnie, czy też ulegała mocy tego rycerza, w jakiś sposób działającej na podświadomość. Wiedziała jedno – Saga należał do najsilniejszych rycerzy w Sanktuarium, cosmo, które czasem czuła przy przemierzaniu Domu Bliźniąt było gęste i obezwładniająco ciężkie. Kwestia doświadczenia nie mogła być bez znaczenia. Mężczyzna wyglądał nawet na starszego od Aiolosa, choć dziewczyna wiedziała, że są rówieśnikami. Może to przez tę powagę? Albo iskierki wesołości w oczach Strzelca i ciepły odcień jego włosów odejmowały temu ostatniemu lat?
– Jako Gość Sanktuarium z radością podejmę się wszelkich zadań, jakie mi zlecisz – rzekła Liwia, decydując się raczej na formalny ton i zaznaczenie dystansu. – Gdybyś potrzebował czegokolwiek…
– To nie będzie konieczne, jestem pewien, że służba pozostałym rycerzom jest dość absorbująca – odparł Saga i nawet podobne słowa wybrzmiały jakoś tak smutno. – Przezwyciężanie moich iluzji jest już, jak sądzę, wystarczającym angażem. A teraz wybacz, ale obowiązki wzywają.
– Oczywiście. – Liwia skłoniła głowę, a kiedy spojrzała ponownie przed siebie, Złotego Rycerza Bliźniąt już nie było. Sen, mara.
Dziewczyna zaszła jeszcze w kilka miejsc po drobne sprawunki (odwiedziła, między innymi, sklepik dla szefów kuchni z wyszukanymi kulinarnymi produktami), po czym zaczęła niespieszną drogę powrotną do Sanktuarium. Bardzo niespieszną, bo zahaczyła nawet o wybrzeże i pozwoliła sobie na krótką, odświeżającą kąpiel. Kiedy zmywała kurz ze zbroi zdało jej się, że świszczący, wiejący od południa wiatr przyniósł ze sobą jakiś gniewny krzyk i złorzeczenia. Liwia zamarła, ale nic więcej nie dotarło do jej uszu. Zaśmiała się, będąc przekonaną, że wyobraźnia płata jej figle. Oczywiście krążyły legendy o krzykach Andromedy, o Gniewie Posejdona i nieszczęśnikach, zamkniętych w legendarnym więzieniu przy Przylądku Sounion, skąd doleciał ją ów dźwięk, ale opowieści o straszydłach były znane jak świat długi i szeroki, a Liwia miała zdecydowanie za dużo roboty, by się im poddawać. Przywdziała zbroję, zgarnęła pakunki i szukając cienia podążyła w górę zbocza.
W Rodorio nadal było spokojnie. Dwie nieruchome postaci wciąż pochylały się nad swoimi kartami.
– Marcello?
– Boże broń – parsknął Maska. – Już kończymy, zaczekaj chwilę, to pójdę z tobą.
Mężczyzna zgarnął z puli swoją dolę, pożegnał starszego wioski i z rękami w kieszeniach dołączył do Liwii. Dziewczyna opowiedziała mu o spotkaniu Sagi w Atenach.
– No proszę, toż to prawdziwa rzadkość ostatnimi czasy. – Rak wyciągnął skądś zmaltretowanego papierosa i podstawił dziewczynie. Liwia westchnęła i odpaliła go lekką dawką swego ognistego cosmo. – Znam trochę jego brata bliźniaka, Kanona. Niezłe ziółko, mówię ci.
– Nie wiedziałam, że ma brata – zdziwiła się Liwia. – Chociaż, patrząc na jego konstelację, powinnam się domyślić. To też rycerz?
– E, nie. Kanon zawsze miał na to za lekki stosunek do życia, co zresztą Sagę doprowadzało ponoć do szewskiej pasji. Ale chłop był dobrym kompanem do picia. Chyba nadal kręci jakieś ciemne interesy za granicą, dlatego nieczęsto tu bywa.
– Bliźniacy, a zupełnie inni – zadumała się Polka. – Saga wydał mi się taki spokojny i szlachetny, a przy tym bardzo smutny.
– Ta, tutejsi mają go chyba za jakiegoś anioła dobroci – prychnął Rak i zaciągnął się siwym, papierosowym dymem. – W ogóle same u nas wzory do naśladowania, aż się rzygać chce.
– Dobra, dobra, nie nosiłbyś Złotej Zbroi, gdyby przypadały bajerantom i łapserdakom – zaśmiała się Liwia. – Chcesz te fajki, czy nie?
– Pewnie, dawaj, maleńka. Camele?
– U mnie słowo droższe od pieniędzy – powiedziała, wielce z siebie zadowolona i sięgnęła po paczuszkę z dna niesionej torby.
– Prawdziwy z ciebie skarb! – Maska objął ją w talii, ale dziewczyna szybko się wysmyknęła, wzbudzając w Złotym Rycerzu falę chichotu. Otworzył paczkę papierosów i wyciągnął w jej stronę.
– Nie powinnam – odparła słabo, tak słabo, że poczuła się zażenowana sama sobą.
– Nie ma nigdzie w regulaminie zakazu palenia poza Sanktuarium – kusił Maska.
– Czyli jest zapis o zakazie palenia w obrębie Sanktuarium, tak? To skąd ten niebieskawy dymek, ilekroć przechodzę przez twój Pałac?
– To moja forma kadzidełek – odparł z uśmiechem Rak. – Shaka może sobie dymić na cztery fajerki, to ja też nie widzę powodu, by zabraniać mi praktyk obrzędowych. No dalej, zapal sobie, chyba nie chcesz być taka świętoszkowata jak on?
– Chciałabym mieć jego moc – westchnęła Liwia i sięgnęła po papierosa. Zapaliła go koniuszkami palców i zaciągnęła się pierwszy raz w życiu. Myślała, że wypluje płuca. Kaszlem zagłuszyła nawet rechot Maski. Mężczyzna poklepał ją po plecach, wyrzucił wypalonego już kiepa i zabrawszy dziewczynie papierosa, wsadził go bezceremonialnie do ust.
– Nie za dużo na raz – wyjaśnił z uśmiechem oburzonej Polce. – W środę mamy patrol, to spróbujesz znowu. Jak ci nie podejdzie, to zawsze możesz palić kadzidełka, skoro tak ci Pan Doskonały imponuje.
– Nie udawaj, że tobie nie – mruknęła Liwia, chcąc teraz za wszelką cenę dopiec Masce.
– Pewnie, że nie. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Coś ci powiem. Albo on jest jakiś przekręcony, bo przecież nikt zdrowy na umyśle nie potrafi się odciąć od wszystkich przyjemności i to się w końcu na nim zemści, albo świętoszek wyciąga aureolę tylko na pokaz, nie widzę innej opcji. Pewnie w tej swojej kwaterze urządza nieliche orgie, ot co.
– Boisz się go. – Liwia wyszczerzyła zęby. – Nie chciałbyś mu podpaść, nawet nie próbuj zaprzeczać.
– Nie mam zamiaru. – Maska sztachnął się papierosem i wypuścił z ust kółeczka dymu. – Nie chciałbym zadrzeć z którymkolwiek z nich, a już z tymi mentalnymi w ogóle. Mu, Saga i Shaka – wyjaśnił w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie. – Preferuję tradycyjne mordobicie, a nie tam jakieś, kurwa, fale mózgowe.
– No czekaj, a ty czasem nie korzystasz z Fal Hadesu?
– To inna rzecz, w końcu mogę cię zabrać wprost do piekła, całkiem cool jak dla mnie. No i tam uskutecznić owo mordobicie – dokończył rzeczowym tonem.
Podeszli pod Sanktuarium i Liwia, dowiedziawszy się, że Maska idzie odwiedzić Rycerza Ryb, poprosiła go o dostarczenie Aphrodite zakupionego kosmetyku.
– Mam z jakimś balsamem paradować? Co to ja jestem, gwiazda popu?
Ale wziął i poparadował na samą górę.
Liwia tymczasem zaszła do pierwszego Domu Zodiaku, położyła pod drzwiami do prywatnych kwater zakupione mleko migdałowe i zostawiła na nim karteczkę „Do tych waszych herbatek". Nie mogła sobie odmówić pstryczka w nos Shivy i Agory.
Na Arenie znalazła Shurę, nadzorującego trening Rigiela, Srebrnego Rycerza Oriona i Misty'ego, Srebrnego Rycerza Jaszczurki. Koziorożec pokrzykiwał na nich co jakiś czas, coś w stylu „Nazad jednako!" albo „A jużci, prawej pilnuj!" i Liwii przychodziły na myśl średniowieczne ryciny, jakie mogła obserwować w prywatnych zbiorach rodziców, przedstawiające surowych nauczycieli fechtunku i ich zgnębionych uczniów. Złoty Rycerz otaksował ją swoimi małymi zimnymi oczkami, ale ich spojrzenie ociepliło się natychmiast, gdy wojownik otrzymał pachnące świeżością „rozmówki". Liwia ponownie poprosiła o zaszczyt treningu w asyście Excalibura i Shura tym razem nie powiedział „nie", tylko: „Pokaże to czas, cierpliwym być zalecam". No to podziękowała i obiecała cierpliwą być.
Podskoczyła na Stołówkę i w pośpiechu wpałaszowała musakę, zrobioną według receptury babci szefa kuchni. A przynajmniej on sam tak mówił. Liwia wolała lasagne, ale nie zamierzała wybrzydzać, w końcu miała jeszcze sporo do roboty. Odniosła naczynia i prawie wyleciała z budynku, za nic mając sobie coś takiego jak zgaga. Szesnastolatki w ogóle nie znają takiego pojęcia.
Wróciła do swojego małego domku, wrzuciła do kosza na pranie przepocone ciuchy i zerknęła dla przypomnienia na plan dnia. Pomoc przy zbiórce ubrań (mieli z Aiolosem zanieść je do przytułku dla bezdomnych), trening z Asterionem (Srebrnym Rycerzem Psów Gończych) i – czego w rozpisce nie było – poznanie nowego kolegi, Taranta. Zamknęła za sobą drzwi i zaczęła dreptać w stronę Domów Zodiaku, podśpiewując pod nosem:
– Czerwone jabłuszko, przekrojone na krzyż, czemu ty, rycerzu, krzywo na mnie patrzysz?
Zadarła głowę, podziwiając skąpane w popołudniowym słońcu budynki. Z tej odległości niektóre Pałace były ledwie zarysowane na tle skał, a pięknych perystaz, portali, portyków i rzeźb nie widziałaby, gdyby nie miała świadomości ich istnienia. Wzrok zatrzymała na dwóch kobiecych posągach, zapraszających do wejścia w cień szóstego Domu Zodiaku. Lub też zniechęcających, zważywszy na gospodarza.
– Czerwone jabłuszko po ziemi się toczy, czemu ty, rycerzu, masz zamknięte oczy?
Po prawej stronie miała teraz place treningowe. Na jednym z nich ćwiczyły świątynne wojowniczki z Shainą na czele. Od czasu ich pojedynku zielonowłosa fukała na widok Liwii niczym kotka i podobnie wyciągała pazury, zatem Liwia zrezygnowała z kolejnych prób naprawienia relacji i przyjęła zasadę „schodzenia z drogi o tyle, by nie iść jeszcze rowem".
– Gęsi za wodą, kaczki za wodą, uciekaj, dziewczyno, bo cię pobodą…
Podniosła rękę, witając przechodzącego nieopodal Algola-Perseusza i radośnie wbiegła na pierwsze schody, wiodące ku Świątyni Ateny. W Pałacu Barana zerknęła na wejście do prywatnych komnat. Mleko zniknęło. Może nawet było już pite.
Wspinała się dalej, mijając kolejne Pałace.
– Mazurek, mazureczek! Oberek, obereczek! Kujawiak…
– Kogóż to moje uszy słyszą?
Odwróciła się.
– Już po? – zapytała, uśmiechając się do Skorpiona. – Zwykle dyskutujecie dłużej, niż trwa sam mecz.
– Nie było czego komentować. Patałachy przegrały z Olympiakosem tak, że gadać się nie chciało, a to wszystko przez tego waszego Górskiego. Ech. Dobrze, że koncert wieczorem, ponoć muzyka pozwala zapomnieć o bólu.
– Jaki koncert?
– Nie słyszałaś, kto do nas przyjechał? – zdumiał się Milo. – Dziewczęta tylko o tym gadają od rana. A, no tak, w sumie wiem, czemu się od nich nie dowiedziałaś.
– Chodzi ci o Taranta? – spytała Liwia, zastanawiając się, czy zawsze nazywali próbę na Arenie „koncertem", czy dopiero po tym, co ona sama pokazała.
– Jaki znowu Tar… a, ten od Złotej Ryby? Nieee, on to inna historia, jego i inne wieczorne treningi przełożyliśmy na jutro, właśnie z racji koncertu. Orfeusz przyjechał, Liwuś. Żywa legenda. Nie mów, że nie słyszałaś.
– Ten Orfeusz? Srebrny Rycerz Liry?
– We własnej osobie – uśmiechnął się Milo. – Nawet Wielki Mistrz przyjdzie.
– O rany, o rany – szepnęła podekscytowana Liwia. – Muszę zająć wcześniej miejsce, bo nic nie zobaczę, na bank przyjdzie całe Sanktuarium.
– Najwyżej Aldebaran weźmie cię… na barana.
– Popracuj jeszcze nad poziomem żartów, Milo – zaśmiała się dziewczyna i poklepała go po ramieniu. Przez to wszystko nie zauważyła, że naprzeciw nich pojawił się schodzący z góry Shaka, zapewne zdążający w stronę pierwszego Domu Zodiaku.
Liwia miała z rycerzami jego pokroju nielichy kłopot, bowiem kompletnie nie wiedziała, jak powinna ich witać. Z tymi o lekkim usposobieniu była na „cześć" od samego początku i brzmiało to zupełnie naturalnie. Do Camusa taki zwrot cholernie nie pasował, więc zawsze używała niby lekkiego, lecz wciąż dość formalnego „dzień dobry". Natomiast widząc Shurę czy Shakę owo „cześć" lub „dzień dobry" więzło w gardle, „witam" było zaś niepoprawne (co najwyżej oni mogli ją witać, ale ze względu na ich status, to Liwia powinna pierwsza się odezwać). Z tego powodu Polka wypracowała zestaw w postaci lekkiego skinienia głową i słownego dodatku „Rycerzu". Nic lepszego nie przychodziło jej na myśl.
Gdy teraz, totalnie nieprzygotowana, dostrzegła Shakę, jakoś ją zatkało i zupełnie zapomniała języka w gębie. Czego nie można było powiedzieć o Skorpionie. Ten ewidentnie był w formie.
– U-Shako-wanko!* – wystrzelił, uśmiechnięty od ucha do ucha, wyciągając prawicę.
Liwia parsknęła, zanim mózg jej tego zabronił.
Blondyn zignorował ich zupełnie, jakby byli powietrzem i majestatycznie zstępował z kolejnych schodów.
– No cóż – Milo cofnął nieuściśniętą dłoń i podrapał się nią po głowie – miałem nadzieję, że chociaż napluje, ale będę musiał jakoś bez tego żyć.
– Czemu tak nas wszystkich traktuje? – zapytała dziewczyna, obserwując jeszcze przez chwilę długie blond włosy, targane podmuchami wiatru.
– Trzeba to przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza – odparł pogodnie Milo. – Ponoć już taki był, kiedy pojawił się lata temu w Sanktuarium. Ja tam nic do niego nie mam, to pewnie spoko gość, chociaż piekielny odludek. Mu go lubi, to znaczy, że jest w porządku. Poza tym w razie draki on na pewno rozniesie przeciwników na strzępy. Wiesz, chodzą legendy o jego umiejętnościach.
– Aiolos opowiadał mi o atakach Złotych Rycerzy. – Liwia przypomniała sobie swój pierwszy dzień w Sanktuarium i wizytę w Domu Strzelca. – Mówił, że Shaka zna wiele ciekawych technik, a jedna z nich łączy idealną defensywę z ofensywą, Skarby Niebios, czy jakoś tak.
– Yhm, Tenbu Hōrin – potwierdził Milo.
Polka stężała.
– Zaraz, ja to już słyszałam! Użył tego na matce i jej synku, wtedy, na obrzeżach Aten!
– E, to pewnie jakąś okrojoną wersję – machnął ręką Skorpion. – Ponoć to jego najgroźniejsza technika, może trwale niszczyć zmysły przeciwnika, jeden po drugim, jednocześnie ofiara nie potrafi się poruszyć, jest jak sparaliżowana. Uch – wzdrygnął się mężczyzna.
– Ty za to możesz kogoś męczyć powolną trucizną, prawda? Szaleństwo albo śmierć? Ewentualnie ucieczka, jeśli pozwolisz?
– Serio, Aiolos ci to powiedział? – Milo był nieco rozbawiony. – Nie sądziłem, że z niego taka gaduła. Ataki Złotych Rycerzy to swego rodzaju tajemnica poliszynela, ale powinien chociaż zachować pozory.
– Po prostu robię wrażenie godnej zaufania. – Liwia puściła do Skorpiona oczko. – No więc? Jak to jest z tymi twoimi atakami?
Milo zerknął na nią z uśmiechem czającym się na wargach.
– Scarlet Needle. Czternaście dziur na ciele, układających się w kształt konstelacji Skorpiona. – Mężczyzna rozrysował w powietrzu esowaty kształt. – I bam! Piętnasty Antares, ostateczny cios, gwóźdź do trumny opornych. Ale raczej nikt nie przeżyje do tego czasu.
– Klawo!
– No i mogę kogoś zatrzymać w miejscu, działając bezpośrednio na umysł – pochwalił się, czując, że ma odpowiednie audytorium. – Mówią też, że spośród wszystkich stylów walki Złotych Rycerzy mój jest najszybszy, ale ja tam nie wiem, nie miałem szansy porównać, wiesz, to w końcu zabronione.
– Bitwa Tysiąca Dni?
– Ta. Nuda na resorach. Komu by się chciało. – Milo przeciągnął się, aż strzeliły kości. Liwii nie umknął fakt, że Skorpion zaprezentował przy tym piękną muskulaturę ramion. Na pewno zupełnie przypadkiem.
Słońce obniżało swój lot po niebie, a oni byli teraz na wysokości ósmego Pałacu Zodiaku.
– A tak w ogóle to dokąd zmierzasz? Do Camusa? – spytał nagle mężczyzna.
– Do Aiolosa, robimy zbiórkę ubrań dla bezdomnych.
– Nie wolisz zostać u mnie? Mam jeszcze jakieś piwko i krakersy.
Liwia zawahała się. Byłoby super, zwłaszcza, że okropnie lubiła Milo i miała wrażenie, że z wzajemnością. Strzelec na pewno nie wyciągnąłby konsekwencji z takich wagarów, ale też pojawiłaby się mała rysa na jej wizerunku. Westchnęła.
– Bardzo chętnie, ale innym razem, nie chciałabym zostawić Aiolosa samego z toną ciuchów, jeszcze go przygniotą i będę miała Złotego Rycerza na sumieniu.
Skorpion pokiwał głową, nie spuszczając z niej wzroku. Widać, że chciał coś jeszcze powiedzieć. Wreszcie się odważył.
– To może dasz się zamiast tego zaprosić gdzieś na tańce? Tu same drewniane kołki, nie ma z kim zaszaleć. Co robisz pojutrze wieczorem?
Liwia poczuła nutkę ekscytacji.
– Co robię? Chyba uskuteczniam dancing ze Skorpionem, wiesz, trening i te sprawy.
– Przyjdę po ciebie – powiedział z rozbrajającym uśmiechem i zniknął w cieniu własnego Pałacu.
Polka odetchnęła głęboko. Właśnie zaczęła flirt ze Złotym Rycerzem. Była ambitna, nie ma co.
Doczłapała wreszcie do siedziby Strzelca. Najwyraźniej był to dla Liwii dzień poznawania najróżniejszych osobistości, gdyż gospodarz nie był sam.
– Poznajcie się. – Aiolos wyszedł jej naprzeciw, wskazując stojącego nieopodal krótkowłosego, smukłego mężczyznę. – To Christofor, Srebrny Rycerz Korony Północnej, zwany Rycerzem Kryształu, uczeń Camusa. Chris, to Liwia, Srebrny Rycerz Lisa, Gość Sanktuarium z Polski.
– Miło poznać. – Mężczyzna wyciągnął dłoń, zimną jak sto pięćdziesiąt i otaksował ją spojrzeniem niebieskich oczu. – Znam się odrobinę z twoim mistrzem, Gerardem. Wspaniały wojownik.
– Mamy najwyraźniej szczęście do nauczycieli – odparła elokwentnie Liwia. Prawdę powiedziawszy, to nie miała zielonego pojęcia, że Camus miał jakiegoś ucznia. W zasadzie Wodnik niewiele o sobie mówił, więc wszystko było możliwe.
– Chciałbym kiedyś to usłyszeć od Aiolii – zaśmiał się Strzelec.
– To widzimy się na koncercie. – Rycerz Kryształu skinął im na pożegnanie i powiewając błękitną peleryną odszedł w stronę wyższych schodów Sanktuarium.
– Przybył odwiedzić swojego mentora – wyjaśnił Strzelec, zabierając się do sortowania ubrań. – Chce go poprosić o możliwość wzięcia sobie ucznia, ma ponoć na oku jakiegoś rokującego chłopaczka.
– To co, wystarczy zgoda mistrza?
– I Wielkiego Mistrza. Wiesz, wielu z uczniów nigdy nie otrzyma żadnej zbroi, ale to nie znaczy, że staną się nieprzydatni. Sanktuarium potrzebuje także zwykłych wojowników, nie wiemy, z czym przyjdzie nam się mierzyć.
Liwia wyczuła, że Aiolos jest poważniejszy niż zwykle. Zatroskana twarz Strzelca była niepokojącym sygnałem.
– Coś nie tak? Wyglądasz na smutnego.
Mężczyzna spojrzał na nią, zdziwiony, po czym machnął ręką i rozpogodził lico.
– To tylko zmęczenie, nic więcej. Chyba wezmę do siebie słowa Aiolii i sfolguję nieco w przyszłym tygodniu. No nic, bierzmy się do roboty, nie możemy się spóźnić na wieczorny koncert.
Dziewczyna czuła, że Aiolos nie jest z nią do końca szczery, ale nie drążyła tematu.
Słońce zaszło za horyzont, gdy udało im się wszystko posortować, opisać i spakować do pudeł. Nie czekając ani chwili ruszyli w dół świątynnych schodów, już z daleka widząc tłumy mrowiące się na Arenie. Jak tak dalej pójdzie, dotrą na miejsce ostatni. Liwia zaczęła poważnie myśleć, czy Byk nie mógłby jej wziąć na barana.
Na wysokości Domu Panny poczuli łagodne i spokojne wibracje cosmo. Po przekroczeniu progu ujrzeli rajski krajobraz; gospodarz szóstego Pałacu projektował podobne otoczenie, gdy był na miejscu i oddawał się swym medytacjom, o czym Liwia przekonała się już pierwszego dnia swej wizyty w Sanktuarium. Ilekroć jednak miała okazję znów przechodzić przez ową wizję, nie mogła robić nic innego, jak podziwiać. Podziwiać i próbować zapanować nad dreszczami na skórze.
Aiolos westchnął i zwolnił kroku, idąc w stronę słonecznych rozbłysków. Czyli w stronę Złotego Rycerza Panny.
– Shaka, to niepowtarzalna okazja do usłyszenia żywej legendy. Naprawdę nie chcesz tego doświadczyć? Bliżej już nie będzie.
Wizja rozmyła się i zostały tylko zimne kamienne ściany. Raj utracony.
– Ktoś musi strzec Sanktuarium. Innych chętnych nie było – mruknął Shaka, ani na milimetr nie ruszając swoimi złożonymi do modlitwy dłońmi. Siedział po turecku na kamiennym podwyższeniu rzeźbionym w kwiat lotosu. Powieki zwieńczone długimi rzęsami tradycyjnie skrywały kolor tęczówek. Nikt poza Mu nie wiedział, jakiej są barwy. Oczywiście Maska prowadził zakłady.
– Nie ma problemu, bym cię zastąpił – wypalił Aiolos, a Liwia spojrzała zdumiona na Strzelca. To był niesamowity akt altruizmu, chcieć zrezygnować z koncertu Orfeusza dla innego rycerza. I to tego rycerza.
Prawy kącik ust Shaki lekko się uniósł. Bóg Ironii.
– Nie trzeba. Nie gustuję w takich zbiegowiskach.
Aiolos stał jeszcze chwilę, lecz w końcu uśmiechnął się i powiedział:
– Dobrze, już ci nie przeszkadzamy. Bywaj.
Liwię nagle opuściła wszelka chęć pójścia na koncert. Nie miała pojęcia, co się stało, ale poczuła się jak wtedy, gdy przybyła do Pałacu Panny po raz pierwszy. Jakieś magnetyczne przyciąganie, kompletnie niewytłumaczalne. Chociaż… czyżby to sam Złoty Rycerz celowo tak na nią wpływał? Tylko jaki miałby w tym interes?
Ocknęła się. Strzelec już prawie wychodził z Pałacu, zrobiła pierwsze kilka kroków, by do niego dołączyć, lecz nagle obróciła się, spojrzała na nieruchomą, jasną sylwetkę gospodarza i rzekła:
– Twoje cosmo wyjątkowo na mnie działa. Jakbym znała cię od lat. Robisz to specjalnie?
Wydawało jej się albo Shaka lekko uniósł prawą brew.
– Nie wiem, o czym mówisz, Rycerzu Lisa.
Liwia stała jeszcze chwilę, intensywnie wpatrując się w blondyna.
– Widziałam cię w mojej wizji sprzed lat. Trzymałeś w ręku jakiś naszyjnik czy korale, nie wiem. Ale to nie może być jedyną przyczyną, to… – Zdała sobie nagle sprawę, że Shaka, mimo zamkniętych oczu, wpatruje się w nią intensywnie. I nawet ściągnął brwi. Z dali usłyszała Aiolosa, wołającego ją po imieniu. Zmieszana zrobiła krok w tył i zaczerwieniona rzekła, siląc się na zabawny ton: – To pewnie przez woń kadzidełek, jakoś wyjątkowo je lubię. Wybacz, już idę. – Ukłoniła się i zrejterowała w stronę wyjścia.
– Wszystko gra? – zapytał zaniepokojony Strzelec, gdy do niego dołączyła.
– Tak, tak, tylko jakoś się gorąco zrobiło, nie uważasz?
Chyba nie uważał; nikt normalny by nie uważał, że po zapadnięciu zmroku będzie goręcej, niż w pełnym słońcu dnia. Całe szczęście z Areny dobiegły ich pierwsze nuty, wybawiając Liwię od dalszych tłumaczeń. Pospieszyli w tamtym kierunku prawie tracąc oddech.
Srebrny Rycerz Liry, Orfeusz, zagrał tego wieczoru wiele pięknych melodii, tak pięknych, że niepodobna było pomylić go ze zwykłym, utalentowanym muzykiem. Lira w jego rekach ożywała i tworzyła dźwięki dotykające duszę. Jeśli Liwia kiedykolwiek zastanawiała się, jak legendarny rycerz mógł walczyć trzymając w rękach strunowy instrument, teraz już wiedziała. I rozumiała, dlaczego w Domach Zodiaku musiał zostać na czatach choć jeden Złoty Rycerz. Nie miała bowiem wątpliwości, że gdyby Orfeusz chciał, mógłby ich wszystkich zaczarować, wrzucić w otchłanie wspomnień, uczuć, zamknąć wewnątrz ogłuszonych ciał, uśpić czujność i pójść, nietknięty, gdziekolwiek by chciał. Gdyby chciał.
Liwii, mimo iż stała w dalszych rzędach, udało się zobaczyć sylwetkę rycerza-artysty. Był cały bardzo liryczny, miał liryczne spojrzenie, liryczny, delikatny wygląd i lirycznie subtelne ruchy. Grał oparty o zwaloną kolumnę i wyglądał jak jeden z wieszczów epoki romantyzmu. Liwia miała ochotę recytować Mickiewicza.
Orfeusz ukłonił się na koniec, lecz tłum nie pozwolił na jego odejście. Żądał bisu. Muzyk zamknął oczy, poczekał aż brawa umilkną i powiedział, nim przesunął palcami po Lirze:
– Death Trip Serenade.
[Inspiracja: Saint Seiya OST – Death Trip Serenade]
I wtedy zagrał. Zagrał, a jakby zmusił ich dusze do odnalezienia najgłębszych pokładów melancholii, smutku, ale i nadziei. Liwia, jak i wielu innych, często poddawała się urokowi muzyki, która przywoływała wspomnienia i uczucia, lecz to, czego właśnie doświadczała, nie dało się porównać z czymś tak pospolitym, jak wrażliwość na sztukę. Ogarnęło ją otępienie, jakby położono na jej twarzy zimny jedwab, jakby wyciągnięto na wierzch każdą zadrę serca, jednocześnie nie rozogniając bólu, lecz niosąc smutek zrozumienia. Była w tym wszystkim konieczność, świadomość utraty, ale i dziwna determinacja do dalszej podróży w głąb siebie, do dalszej wiary w przyszłość.
Ocknęła się dopiero wtedy, gdy nastała cisza. Pierwszy z odrętwienia otrząsnął się Wielki Mistrz, stojący w najwyższym kręgu Areny. Zaczął klaskać. Powoli dołączali inni, wreszcie brawo bili wszyscy, głośno, bardzo głośno, do bólu dłoni. Liwia także. Zaraz po tym, jak otarła zbłąkaną łzę.
* W oryginale mógłby powiedzieć: „Hi! May I Shaka your hand?".
Adnotacje:
Chciałabym wspomnieć o kilku sprawach odnośnie do fanfika:
1) Może ktoś już zauważył, ale postanowiłam zmienić kanoniczny wiek rycerzy i innych postaci. Podchodzę do tej historii poważnie, zatem i bohaterowie będą wiekiem poważniejsi, tak, by pasowali do problemów, z jakimi się zmierzą. Atena mająca ostatecznie szesnaście lat jest, według mnie, bardziej odpowiednia, niż trzynastolatka.
2) Będę starała się co jakiś czas wprowadzać angielskie zwroty ku przypomnieniu, jakim „wspólnym" mówią wszyscy rycerze.
3) „Rycerze Zodiaku" nie tylko bawili, ale i uczyli, zatem ja też chciałam (się) uczyć przez fanfika, stąd research i różne informacyjne wstawki (nie uwierzycie, ile to się człowiek może dowiedzieć, chcąc dać Shace jakiś prezent albo pozwolić rycerzom pogadać o piłce nożnej).
4) Fanfik będzie brudny językowo i brutalny. Zostaliście ostrzeżeni.
5) Co jakiś czas będą się pojawiały inspiracje muzyczne. Zachęcam do odsłuchiwania :)
6) Głównej bohaterce patronuje gwiazdozbiór opisany przez Jana Heweliusza. Najczęściej spotykana nazwa to „Lisek" albo „Lisek z gęsią", ale forma „Lis" też występuje, a ona zdecydowanie bardziej mi pasowała. No i sam fakt, ze Polka ma zbroję konstelacji, którą odnalazł na niebie gdańszczanin jest według mnie spoko :)
7) Atak Shainy z trzeciego rozdziału przeinaczyłam nie bez powodu. „Thunder Claw" jako „Pazur Grzmotu", kiedy wojowniczce patronuje gwiazdozbiór Wężownika… ten pazur na tle węża mi tu ewidentnie nie leżał, więc zmieniałam atak na „Kły Gromu". Po namyśle jednak zdecydowałam, że od teraz zostawię oryginalne wersje.
8) Niektórym Złotym Rycerzom dodałam drugą narodowość, bo strasznie mi pasowały, np. gdy myślałam o Milo, to od razu miałam w głowie jakieś latynoskie hity, a Rycerz Ryb to przecież kwintesencja paryskiego szyku, nie mogłam tego tak zostawić.
9) Punkt dziewiąty, bo uwielbiam cyfrę 9. Jak w przyszłości będę miała jeszcze coś do powiedzenia, to pojawią się dalsze adnotacje. I proszę, komentujcie, nic tak nie napędza do pisania, jak czyjaś opinia i zapewnienie, że nie idzie to wszystko w eter :)
