Przez pierogi do serca

Łupki skał jak wyrwane zęby. Dziury, szczerby w kamieniu, będące śladem niedelikatnej rycerskiej ręki. Liwia przystanęła na moment i spojrzała w górę, przyglądając się smutnej pozostałości po Skrócie. Po schodach omijających dwanaście Domów Zodiaku pozostała tylko śmiesznie niezgrabna powierzchnia. Podobna powstaje, kiedy nożem chce się wygładzić pas kremu na boku tortu, ale albo tego kremu za dużo, albo finezji za mało. Całość przypominała teraz niemożliwą do pokonania rampę.

Liwię aż zakłuła ta myśl. Czy to nie z Aiolosem żartowała o schodach i rampach?

Przetarła oczy i ruszyła w kierunku placów treningowych, rozgarniając czarnymi nagolenicami spadły niedawno śnieg. Biały puch stał się najczęstszym tematem rozmów, jakby pogodowy fenomen był idealną okazją do pozostawienia niewygodnego wątku zdrady Złotego Rycerza Strzelca. Liwii jednak zapominanie nie szło najlepiej, choć codzienne obowiązki bardzo pomagały zebrać się w garść. Teraz też skupiła się na pracy. Razem z kilkoma Srebrniakami miała za zadanie przystosować place treningowe pod rekrutacyjne, sprawnościowe testy dla nowych żołnierzy Sanktuarium i pretendentów do zdobycia zbroi. Tych Srebrnych w Grecji już nie było, lecz sporo Brązowych czekało na swoich nowych właścicieli.

Z daleka ujrzała Syriusza, Algola i Jamiana stojących pośród masy drewnianych skrzyń, zapewne zawierających elementy manekinów i innych konstrukcji niezbędnych do treningów. Z jakiegoś powodu mieli nietęgie miny.

– Cześć. Co jest?

– Cześć. Sama zobacz – mruknął Algol i wskazał niedbałym ruchem na drewniane wieka.

Liwia odemknęła jedno z nich i zawartość skrzyni wywołała u niej nerwowe bicie serca.

– Chyba sobie żartują – powiedziała i dźwignęła olbrzymią, okrągłą, zębatą tarczę piły. Pod nią, jak się okazało, były jeszcze gigantyczne kolce i inne metalowe, zaostrzone elementy jakiejś przerażającej maszynerii. Podeszła do dwóch innych skrzyń, a ich zawartość wcale nie polepszyła jej humoru. – Czy ich do reszty… Kto to w ogóle zamówił?

– Szambelan, któż by inny – odparł Jamian, a jego niespokojne, rozbiegane oczy strzelały na prawo i lewo, od skrzyni do skrzyni. – Na rozkaz… sama zresztą wiesz, kogo.

– Pójdę to wyjaśnić – rzekła twardym tonem Liwia i ruszyła ku jednemu z większych budynków Sanktuarium, będących zarówno biurem, jak i mieszkaniem ministra Gigasa.

– Daj spokój, Liwia – rzucił za nią Syriusz. – Nic nie wskórasz. Na to się, zresztą, zapowiadało. Przecież wiesz, że to wszystko przez Ai…

– Nie chcę tego słyszeć – warknęła dziewczyna, odwracając się do Srebrnego Rycerza Wielkiego Psa. – Nie wierzę w jego…

Urwała. Zaciśnięte pieści rozluźniły się powoli i Polka wznowiła marsz. Trzej Srebrniacy spojrzeli, skonsternowani, po sobie. Potem niespiesznie zaczęli wyciągać ze skrzyń całe mordercze żelastwo.

Tymczasem tę krótką wymianę zdań podsłuchiwała postać schowana w cieniu nieodległego budynku. I Arles musiał przyznać, że ma kolejny powód, by się dziewczyny któregoś dnia pozbyć.


Liwia szła tak szybko, że zaczęła sama siebie obsypywać wzbijanym przez ten agresywny chód śniegiem. Zwolniła nieco, zwłaszcza że doszedł ją niepokojący dźwięk grzmotu. A tego dnia grudniowe niebo było czyste jak łza.

Wspięła się na wyższy ze wzgórków okalających tereny Sanktuarium i osłoniła oczy dłonią, spoglądając w dal. Z tej odległości niewielka sylwetka Złotego Rycerza Lwa nie robiła wrażenia. Za to dziura, którą wyrżnął w nagiej skale już tak. Otwór musiał mieć przynajmniej z pięć metrów średnicy.

Dziewczyna westchnęła smutno. Od śmierci jego brata minął miesiąc. Tylko miesiąc, ale chłopak zmienił się w tym czasie nie do poznania. Po roztrzepanym lekkoduchu nie pozostał nawet ślad, a Aiolia stał się chmurnym, poważnym młodzieńcem. Dyscyplina, jaką na siebie nałożył robiła wrażenie nawet na obowiązkowej i zawsze zorganizowanej Liwii: chłopak wstawał teraz wcześniej od niej, a dźwięki rozłupywanych skał i wzbijanych w powietrze mas ziemi potrafiły wybudzić ją ze snu. Miała wrażenie, że w tak krótkim czasie zdołał zwiększyć swoje umiejętności, co rokowało bardzo dobrze sile jego cosmo. I bardzo źle sile jego empatii.

Bowiem do tej pory będący duszą towarzystwa, Aiolia odsunął się od wszystkich rycerzy. Na nic zdały się podchody Aldebarana, nagabywania Milo, kuszenia Aphrodite czy zaczepki Maski: chłopak zbywał ich wszystkich chłodnymi słowami, odpowiadał zimnym i twardym spojrzeniem. Świat, jaki znał wcześniej, stał się mu ewidentnie nieznośny. To samo dotyczyło Liwii. Grek swoim oschłym zachowaniem jasno dawał do zrozumienia, że nie ma ochoty na jej towarzystwo. Na towarzystwo kogokolwiek. I Polka musiała to uszanować.

Z ciężkim sercem podążyła w kierunku budynku administracji.


– Zostały wykonane i sprowadzone na rozkaz Wielkiego Mistrza – odpowiedział jej znudzonym tonem minister Gigas. Siwowłosy mężczyzna siedział zgarbiony za olbrzymim hebanowym biurkiem, zaściełanym równymi stosami papierów, kopert i dokumentów, a jego szklane oko odbijało blask lampki biurowej.

– Zdaje pan sobie sprawę, panie Gigas, że to nie są machiny treningowe dla rycerzy, tylko dla zwykłych żołnierzy Sanktuarium? Dla pana ludzi? – Głos dziewczyny drżał z emocji.

– Oczywiście, panno Liwio. Zapewniam, że choć nie dysponuję najlepszym wzrokiem, posiadam niezgorszy słuch i całkiem niezłą pamięć – odparł urzędnik zimnym tonem. – Jeśli Jego Ekscelencja tak sobie życzy, podlegli mi żołnierze przejdą nowe, bardziej wymagające szkolenia.

– To nie są wymagające szkolenia, ministrze, tylko katownia! – Pełna frustracji Liwia gestykulowała szeroko. – Piły tarczowe? Kolce? Łańcuchy z obciążnikami wielkości dzwonów z paryskiej katedry? Niejeden z rycerzy miałby problemy…

– Radzę nie sugerować tego Wielkiemu Mistrzowi, panno Liwio… – odburknął Gigas – …bo gotów jeszcze rozszerzyć grupę docelową tych treningów.

– Poleje się krew. Mnóstwo krwi. – Polka wpatrywała się w ponurą twarz mężczyzny bez mrugnięcia. – Zaczną ginąć ludzie. Ci, którzy przyszli do nas z własnej, nieprzymuszonej woli i z poczucia obowiązku, splamią swoją krwią ziemię Sanktuarium i to w czasie bezsensownych, absurdalnie ciężkich ćwiczeń, zamiast w walce z przeciwnikiem. I na ich miejsce nikt się już nie zgłosi. Nikt nie będzie tak głupi.

– To, akurat, nie jest już kwestią woli, panno Liwio – odparł minister, podnosząc z biurka jeden z dokumentów.

Dziewczyna wzięła papier i zaczęła czytać. Po chwili poczuła, jakby jej brzuch ścisnęły zwoje sznura. Zachciało jej się rzygać.

– Oni nie są nam nic winni. Nic! – wysyczała, rzucając na biurko zmięty w nerwach dokument, zatwierdzający przymusowy pobór młodzieńców z wioski Rodorio. – Tak im się odwdzięczamy za lata współpracy? Za korzystanie z ich zbiorów? Za… Wielki Mistrz Shion nigdy by…

– Wielki Mistrz Shion nie żyje – odpowiedział niewzruszonym tonem Gigas. – I radzę, panno Liwio, byś pamiętała, że wraz z nim umarł dawny porządek. „Kiedy gniew zawładnie tobą, trzymaj język za zębami", jak pisała przed wiekami Safona. Uważam, że dziś to dobra rada. Bo Sanktuarium, mimo tych wszystkich tragicznych wydarzeń, musi dalej działać. Musi funkcjonować, inaczej wróg nie będzie miał z nami najmniejszego problemu. „Koło, które się obraca, nie rdzewieje", że znów sięgnę po złotą, grecką myśl.

– W Grecji znane jest też inne powiedzenie – rzuciła na odchodne Liwia, zaciskając dłoń na klamce tak mocno, że zbielały jej kostki. – „Ze złej beczki nie ma dobrego wina", ministrze.

To powiedziawszy wyszła, trzaskając drzwiami.


Aiolia dyszał. W skale, którą właśnie przedziurawił na wylot świszczał zimny, grudniowy wiatr.

Będzie lepszy. Lepszy od siebie. A na pewno lepszy od niego.

Niechciana myśl o tym, jak planował uczcić z Aiolosem wigilię Nowego Roku zapaliła jego cosmo.

Równe linie błyskawic przeorały kamień i skała w końcu rozpadła się na laserowo cięte kawałki.

Chciał poprosić świątynnego kucharza, by przyrządził ciasto świętego Bazylego i schował monetę w mniejszym kawałku. Aiolos na pewno wziąłby mniejszy, chcąc zostawić mu…

Fragment skały wzbił się w powietrze i opadł deszczem drobniutkich grudek.

A w Nowy Rok planował rzucić w Dom Strzelca owocem granatu i to w momencie, gdy jego brat wychodziłby, niczego nieświadomy, z…

Błyskawice spaliły ziemię wokół niego. Śnieg wyparował natychmiast. Tak jak jego łzy.


– No, Georg! – powiedział Juan, Srebrny Rycerz Malarza.

– Yhm, Juan! – odparł dumnie Georg, Srebrny Rycerz Krzyża Południa, spoglądając na ustawione na placu zabójcze machiny treningowe. Głowy młodzieńców odbijały się w lustrze okrągłej, zębatej piły.

Pomilczeli chwilę.

– Kanapki były dzisiaj w dechę, nie? – zagadnął Georg.

– Oj w dechę, oj w dechę! – rzekł uśmiechnięty Juan i razem oddalili się w sobie tylko znanym kierunku.


Kołki drewnianego manekina Wing Chun wydały głuchy odgłos przy zetknięciu z ręką Shaki. Uderzenia proste i czyste, wspaniała harmonia linii i kątów. Spokój, precyzja, opanowanie.

Rycerz Panny kontrolował każdy ruch, nie tylko pod względem mechanicznym, ale i psychicznym: gdyby choć na moment puścił wodze swojej siły, po drewnianym, treningowym pomocniku zostałyby wióry. Zatem fizyczny wysiłek był dla niego również wysiłkiem umysłowym.

A nie było łatwą rzeczą tłumić moc, gdy uderzał w kołki z prędkością światła. Od dwóch godzin.

Proste linie. Doskonałość każdego ruchu.

Gałęzie sal zakołysały się łagodnie. Rozbielona śniegiem trawa zamigotała drobinkami srebrzystej wilgoci w pierwszych promieniach świtu. Część włosów rycerza, tych nie zebranych w koczek prostą gumką, poderwała się na wietrze, tak zimnym, że niemal zamrażającym roszące ciało Shaki krople potu. Zwykła, biała tunika przykleiła się do klatki piersiowej i pleców, uwidaczniając postronki mięśni.

O których niewielu miało pojęcie.

I dobrze. Niech myślą, że to jego pięta Achillesowa. Że opanowawszy techniki mentalne, fizycznie jest najsłabszym z nich.

Kto wie, czy nie nadejdzie czas, kiedy podobne odkrycie okrasi ich twarze grymasem niemiłego zaskoczenia. Lepiej być gotowym na najgorsze.

Zresztą sam Hades, prócz przytłaczającej ponadfizycznej mocy, podobno władał ogromnym mieczem. Warto mieć to na uwadze.

Blondyn zablokował przedramieniem iluzoryczny cios presuponowanego, drewnianego przeciwnika i wyprowadził kopniak w linii tak idealnej, że wszystkie cyrkle świata łamały się właśnie we wstydzie.


Mijały tygodnie. Bury, chłodny krajobraz zimy zaczął ustępować coraz to dłuższym, pogodniejszym dniom, coraz to cieplejszym nocom, coraz to zieleńszemu otoczeniu. Sanktuarium tkwiło jednak nadal w mroku nowych rządów. Zgodnie z przewidywaniami terror Wielkiego Mistrza zaczął zbierać pierwsze żniwo: katorżnicze treningi żołnierzy niejednokrotnie kończyły się dla nich poważnymi ranami, zdarzały się urazy prowadzące do trwałego kalectwa, aż w końcu Sanktuarium pochowało trzech rekrutów, którzy ze zmęczenia nie dali rady uchylić się przed śmiercionośnymi ostrzami machin i manekinów. Z czasem rdzawe naloty przestano wycierać. Z czasem doły na ciała zaczęły zajmować coraz większą powierzchnię, tak, że Sanktuarium zaanektowało jedno z odgraniczających tereny świątyni od Rodorio pól. Z czasem wieśniacy zaczęli zamykać drzwi, ilekroć jakiś rycerz przechodził główną drogą osady. Zaraz po tym jak ukradkiem wykonali gesty odstraszające zło.

Lecz dla Liwii nie został tylko mrok. Gęstą atmosferę Sanktuarium rozświetlało bowiem Złoto, to Złoto, dla którego uklękła. Dla którego wybrała. Dla którego zrobiłaby wszystko.

Dziewczyna pisnęła, zaskoczona, gdy Aldebaran złapał ją znienacka, przerzucił sobie przez kark, jakby zamiast kości i flaków miała kulki styropianu i pogalopował przed siebie, za nic mając jej ogłuszające vibrato, niosące ni to śmiech, ni to klątwy.

– Puuuuuszczaaaj mnieeee, ty Arcyyybaraaanieee! – wykrztusiła, dusząc się tyleż z powodu niekorzystnej pozycji, co ze śmiechu.

Mężczyzna zatrzymał się tak nagle, że Polka wydała z siebie urwany krzyk i przeleciała nad jego głową jak niefortunny jeździec na kiczowatych komediach. Tyle że ten wierzchowiec akurat panował nad sytuacją i złapał ją tuż nad ziemią, by zaraz odstawić bezpiecznie na trzęsące się jak galarety nogi. I mocno przytulić.

– Wszystkiego najlepszego, Livinha! – Aldebaran lubił używać brazylijskiego zdrobnienia jej imienia. Wciąż ściskał ją, jakby była kończącą się pastą do zębów. – By ci szczęścia nie zabrakło i zdrowia…

– Zdrowia zaraz braknie! – wydusiła dziewczyna i wielkolud puścił ją łaskawie, ozdabiając ogorzałą twarz uśmiechem od ucha do ucha. – Dziękuję, Al. Miło, że pamiętałeś.

– Jak mógłbym zapomnieć, mała? – zapytał pogodnie Byk. – Jesteś tu dla nas jak rodzina, choć przecie dopiero od czerwca się znamy. A jakoś mam wrażenie, że mieszkasz w Sanktuarium od lat, dobre, nie? Ej, co jest? Mała… no coś ty!

– Nic, nic, tak tylko – powiedziała cicho Liwia, uśmiechając się w zakłopotaniu i wycierając kciukiem wilgotne oczy, na co strażnik drugiego Domu Zodiaku pocałował dziewczynę w czoło i zmierzwił jej czarne włosy swoją ogromną dłonią.

– Prawie bym zapomniał. Trzymaj. – Wielkolud sięgnął do taszczonego przezeń worka i niczym egzotyczny Święty Mikołaj wyciągnął stamtąd dwa owinięte białym, śliskim papierem pakunki. Liwia niecierpliwie odpakowała zawiniątka i znalazła w nich butelkę jakiegoś brazylijskiego alkoholu oraz fantazyjne, zielono-żółte pareo.

– Czaderskie! Dzięki, Al!

– Drobiazg, mała. – Zawstydzony Byk podrapał się po szczecinie ciemnych włosów. – To w butelce to Cachaça, zobaczysz, czy ci zasmakuje. Pod wieczór wpadniemy do ciebie z kilkoma chłopakami, to będzie okazja spróbować – powiedział, odprowadzając ją w stronę Stołówki; była pora obiadowa. – Długo nie posiedzimy, bo sama wiesz, jak jest, ale przyniesiemy co nieco, więc nie kłopocz się z zastawianiem stołu.

– Będę czekać – odparła Liwia, uśmiechając się szeroko. Tak dawno nie miała okazji spokojnie spotkać się i pogadać, że na myśl o wieczornej wizycie nie mogła przestać się ekscytować.

– Dobra, spadam na patrol. Daj. – Mężczyzna zabrał jej dopiero co otrzymane prezenty. – Podrzucę ci to do chatki. No. A towarzystwa w czasie obiadu dotrzyma ci nasze Skorpionisko.

– Od rana same zaszczyty – parsknęła Liwia.

– W końcu urodziny ma się raz w roku, prawda? No to lecę. Smacznego, Livinha. A myślę, że będzie smacznie – dodał Aldebaran, mrugając tajemniczo, po czym oddalił się, podśpiewując cicho jakąś nieznaną dziewczynie melodię.

W Stołówce, jak zawsze o tej porze, było pełno rycerzy. Liwia w mrowiu Srebrniaków wypatrzyła jedyną złotą plamę. Przecisnąwszy się przez tłum, podeszła do strażnika ósmego Pałacu.

Escorpión stanął na wysokości zadania – powiedziała dziewczyna, siadając naprzeciwko mężczyzny, zanim ten zdążył jakkolwiek zareagować. – Rzuciłeś torebkę na siedzisko, żeby zająć miejsce, czy jak?

– E…

– To taki kobiecy patent na zagarnianie przestrzeni – wyjaśniła z uśmiechem Polka.

– A. Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu to świeżo malowana ławka.

Mina Liwii była nie do podrobienia. Zwłaszcza, że Skorpion wcale nie żartował.

– Milowicz! Niech cię… – wypiszczała w oburzeniu, kiedy już obejrzała powalony gęstą farbą fragment zbroi na tyłku. – Niech cię…

– Niech cię nigdy nie opuszcza dobry humor, radość i zdrowie, najmilsza przyjaciółko – przerwał jej mężczyzna. Wstał, złapał jej dłoń i złożył na niej szarmancki pocałunek. Oczywiście wokół zrobiło się nienaturalnie cicho i tylko podniecone szepty i urywane chichoty mówiły, kto stanie się teraz w Sanktuarium tematem plotek. Jakby już mało było o nich dwojgu spekulacji.

– Trzymaj, mam nadzieję, że ci się spodoba. – Skorpion sięgnął pod stół po niewielki pakunek, owinięty zwykłym brązowym papierem. Zamiast wstążki pudełko oplatała winylowa struna od gitary.

– Że niby gram ci na nerwach? – zażartowała dziewczyna, chwytając sztywny koniec linki, by rozwiązać kokardkę.

– Że niby poruszyłaś strunę mego serca – rzekł, puszczając jej oczko.

– Ekhm, dziękuję, Milo – odparła, starając się nie złapać z nim dłuższego kontaktu wzrokowego.

Odpakowała pudełko i zdjęła wieko. Aż westchnęła z zachwytu.

W środku był smukły, elegancki nożyk do listów. Jego pięknie wykutą rękojeść zdobiła głowica w kształcie lisiej głowy, wykonanej z „piasku pustyni".

– Jest cudowny – szepnęła, wyjmując go z pudełka. Po Stołówce przeszedł kolejny szmer. – Musiałeś się bardzo wykosztować.

– I kto to mówi? – zapytał z uśmiechem Milo. – Zanim się tutaj pojawiłaś dostawaliśmy co najwyżej po ćwiartce wódki od współbraci. Nie, żebyśmy się nie cieszyli, ale wiesz… Zresztą nam, Złotym, płacą najwięcej żołdu w Sanktuarium. Więc no, tego, nie żałuj róż, gdy płoną lasy.

– Przy najbliższej okazji kupię ci słownik sentencji, Milo – zaśmiała się Polka, kładąc przedmiot z powrotem do pudełka. – Dziękuję, to wspaniały prezent, aż korci, by przetestować go także poza jego biurowym przeznaczeniem.

– Na to liczyłem, Liwuś – rzekł Skorpion, a jego oczy zabłyszczały radośnie. – W razie nieprzewidzianych kłopotów mógłby się przydać, wiesz, jak w filmach. Myślę, że całkiem nieźle wyglądałby przywiązany do twojego uda.

No, teraz to już nie dała rady nie spłonąć. Tylko czekała, aż gapie w Stołówce wyciągną popcorn.

Milo przytargał jej niepomalowany zydelek, po czym zerknął za ramię dziewczyny i uśmiechnął się ponownie.

– A teraz wjeżdża główna atrakcja.

Przed zaskoczoną dziewczyną pojawił się Archelaos, świątynny kucharz. Niosący talerz z czymś wyjątkowym.

– Nie wierzę! Pierogi! Polskie pierogi! – Dziewczyna była wniebowzięta.

– Specjalnie dla panienki Liwii – odparł kuchmistrz, stawiając potrawę na stole. – Pierogi ruskie, z serem i ziemniakami, polane skwarkami.

Polce ledwo dostrzegalnie zadrgał kącik ust.

– Dziękuję, panie Archelaosie. Jestem wzruszona i bardzo wdzięczna…

– Już mi się gotują z kapustą i grzybami, gdyby panience było mało.

W oczach Liwii pojawił się błysk.

– A ile, ykhm, musiałabym na nie zaczekać?

– Do dziesięciu minut, panienko, chwila moment i będą. Taka panienka głodna?

– Tak, tak, niezwykle głodna – rzekła teatralnie Liwia.

– To lecę przypilnować. Ach właśnie, wszystkiego najlepszego, panienko! – wyrzucił kucharz i zanim zdążyła podziękować już biegł w stronę kuchni.

– Niech zgadnę. Nie lubisz tych całych „ruskich" – powiedział Milo, uśmiechając się pod nosem.

– Nie za bardzo – odparła szeptem i razem zanieśli się śmiechem.

– Zapomnieliśmy z Alem, że to nie zasada i my też nie lubimy wszystkich potraw z naszych rodzimych kuchni. Szkoda, bo Archelaos sam wpadł na ten pomysł, gdy podsłuchał naszą rozmowę o twoich urodzinach. I bardzo się starał.

– Widzę i doceniam, nie ma takiej możliwości, by się dowiedział, że ich nie lubię – powiedziała Liwia. – Może je komuś wcisnę? Bo widzisz, uwielbiam za to te z kapustą i grzybami i choćby nie wiem co, zamierzam je zjeść.

– A wiesz, sam nie jadłem jeszcze obiadu, po trochu liczyłem, że skosztuję tej twojej polskiej kuchni – odparł Milo i bezceremonialnie przyciągnął do siebie talerz z pierogami.

– Na zdrowie – rzekła uradowana Polka, zacierając ręce na myśl o tak dogodnej wymianie i smacznym posiłku, jaki ją czeka.


Pierwszy raz potknął się gdzieś na wysokości Domu Byka. Liwia zauważyła, że dziwnie zbladł, ale Skorpion zbagatelizował jej zaniepokojenie i uspokoił jakimś wyświechtanym żartem. Podziałało. Do czasu, aż przekroczywszy Pałac Raka Milo zachwiał się i upadł na jedno kolano.

– Milo! – Dziewczyna złapała rycerza pod ramieniem i pomogła usiąść na jednym ze stopni. Wszelkie kolory odpłynęły z jego twarzy. – Co ci jest? Słabo ci? Milo, hej, spójrz na mnie!

– To nic… tylko kręci mi się w głowie… zaraz wstanę…

– Czułeś się tak dziś rano?

– Nie… dopiero teraz… chyba ta twoja… polska kuchnia mi nie służy…

W głowie Liwii zapaliła się czerwona lampka.

– Boli cię brzuch? Mam nadzieję… to by było bez sensu, ale mam nadzieję…

– Że to nie trucizna? – dokończył słabym głosem mężczyzna i uśmiechnął się, choć kąciki ust mu drgały. – Nie ma szans… Liwuś… nie bez powodu zostałem Rycerzem Skorpiona… wiesz?

– Jesteś odporny na trucizny? – zapytała zdumiona Liwia. Milo nigdy za wiele nie opowiadał o testach, jakie przechodził przed zdobyciem zbroi; jej delikatne próby dowiedzenia się czegokolwiek tonęły w absurdalnych odpowiedziach mężczyzny, który żartami zasłaniał się przed ujawnieniem prawdy. Teraz jednak pokiwał głową, mrużąc oczy. By za chwilę rzucić:

– Tylko na jedną nie jestem… ale ktoś by musiał…

– Na którą, Milo? Na którą nie jesteś odporny? – Polka przytrzymała jego twarz w swoich dłoniach, lecz rycerz wyraźnie tracił przytomność. – Milo? MILO!

Rycerz Skorpiona osunął się w ramiona Liwii. Dziewczyna rozedrganymi dłońmi położyła go na boku na surowych kamiennych stopniach Świątyni Ateny. Oddychał ciężko i nierówno, tak, jak biło serce przerażonej wojowniczki. „Myśl, myśl!", pospieszała się w duchu. „Ta, na którą nie jest… ze wszystkich trucizn… jedyna…"

Oczywiście. Był Złotym Rycerzem. Jednym ze Złotych Rycerzy. Jeśli miał nad czymś przewagę, to z pewnością nie nad główną bronią innego Złotego Rycerza.

Liwia rzuciła się naprzód. Skakała po kilka stopni na raz, nierzadko będąc o krok od złamania nogi. Liczył się tylko czas. Tylko szybkość. Jeszcze nie zastanawiała się nad okolicznościami, nad sensem całego zdarzenia, ważne było tylko jedno – życie Milo.

Ważne było jak najszybsze dotarcie do Domu Panny.

Aldebaran i Maska byli na patrolach, Aiolia trenował gdzieś poza Sanktuarium. Najbliższym rycerzem musiał być więc Shaka, w dodatku to właśnie Rycerz Panny mógł najszybciej wysłać wiadomość Rycerzowi Ryb. Jako Gość Sanktuarium Liwia znała harmonogramy Złotych i jeśli nic nieprzewidzianego nie zmusiło pięknego rycerza do wyjścia poza Świątynię Ateny, dla Milo mogło nie być jeszcze za późno.

Czy jej nieme prośby zostały wysłuchane, czy też Fortuna tego dnia sprzyjała dziewczynie, dość, że Liwia dostrzegła cień postaci, schodzącej z wyższych schodów. Cień, który zapowiedział sylwetkę Srebrnego Rycerza Pawia.

– Shiva! – krzyknęła resztką sił, łapczywie wciągając hausty powietrza. Zielonowłosy spojrzał na nią tak, jak zapewne patrzył na nieświeże ryby na targu. – Telepatycznie… możesz…? Potrafisz kontaktować się telepatycznie?

– Jestem uczniem potężnego Shaki – odparł suchym tonem, uznając to za wystarczającą odpowiedź. Widać jednak było, że jest delikatnie zainteresowany wzburzeniem Rycerza Lisa.

Dziewczyna zdołała podbiec do swojego rówieśnika i ku jego ogromnemu zdumieniu złapała go za wystającą zza fragmentów pancerza koszulę, zaciskając poły materiału w drżących garściach.

– Milo umiera – wyrzuciła. – Musisz dać znać Aphrodite, żeby przyniósł odtrutkę… na pewno ma antidotum!

– O czym ty gadasz, dziewczyno? – Shiva usztywnił się bardziej niż zwykle i odchylił, aby zyskać jak największy dystans. Delikatny przypływ mocy powiedział Liwii, że Rycerz Pawia zamierza ją odtrącić. Nabrała powietrza.

– Milo został otruty, do kurwy nędzy! Nawiąż kontakt z Aphrodite! Na co czekasz?! JUŻ!

Przez ułamek sekundy Liwia była pewna, że Shiva splunie jej pod nogi, minie i ruszy w swoją stronę. Jego twarz mówiła, że definitywnie ma na to ochotę. Wreszcie jednak chłodnym głosem spytał:

– Gdzie jest teraz Rycerz Skorpiona?

– Na schodach za Pałacem Raka – wyszeptała dziewczyna puszczając koszulę rycerza i próbując zapanować nad trzęsącymi się jak galarety nogami.

Shiva zamknął oczy, a jego dziwne cosmo otoczyło ich niczym nimb. Chłopak nic nie mówił i Liwia bała się, czy Rycerzowi Pawia udało się nawiązać kontakt ze strażnikiem ostatniego Domu Zodiaku. On jednak, wciąż nie otwierając oczu, zwrócił się nagle w jej stronę:

– Rycerz Ryb pyta, na jaką truciznę ma wziąć odtrutkę.

– Na truciznę z Demonicznych Róż.

Shiva otworzył oczy i przeszył ją ostrym spojrzeniem.

– Mam oskarżyć Rycerza Ryb o otrucie innego Złotego Rycerza?

– Nie, to nie tak…

– I jeszcze prosić go o antidotum na jego własną truciznę?

– To teraz nieważne…

– Masz mnie za głupca, dziewucho? Nie będę częścią jakichś twoich gierek!

– Milo źle się poczuł po zjedzeniu posiłku, jest odporny na wszystkie inne trucizny, więc to jedyne sensowne wytłumaczenie! Musimy spróbować odtrutki. Po wszystkim możesz mnie oskarżyć o co chcesz, ale teraz przekaż tę cholerną wiadomość! – krzyknęła rozedrganym głosem.

Shiva skrzywił się.

– Twoja odpowiedzialność, ale myślę, że stąd wylecisz, Rycerzu Lisa.

Chłopak ponownie zamknął oczy. Liwia miała wrażenie, że czeka całą wieczność, a na świecie, prócz jej ogłuszająco bijącego serca, nie ma żadnych dźwięków. Wreszcie Paw spojrzał na nią.

– Złoty Rycerz Ryb jest już w drodze – odparł wyraźnie mniej napastliwym tonem. – Przyznał, że zauważył ostatnio ubytki w nasadzeniach Demonicznych Róż na drodze do Pałacu Wielkiego Mistrza.

– Wiedziałam!

– Dalej, zaprowadź mnie do Rycerza Skorpiona, musimy przenieść go do najbliższego Domu – mruknął chłopak.

Liwia skinęła i z nową dawką nadziei zaczęła zbiegać w dół schodów. Dopiero gdy dotarli do leżącego Milo, dopiero gdy już wytarła pianę, która toczyła się z jego ust, dopiero gdy zanieśli jego drgające ciało do wnętrza Pałacu Raka, a Shiva powiadomił telepatycznie o sytuacji nie tylko gospodarza czwartego Domu, ale i Shakę oraz Wielkiego Mistrza, dopiero jak zmachany, spocony Aphrodite przybiegł na miejsce, zaaplikował Skorpionowi zawartość małej buteleczki, a po ciągnących się w nieskończoność minutach Milo w końcu zaczął nabierać zdrowych kolorów, dopiero po odetchnięciu z ulgą i otarciu łez, cisnących się do oczu bez pozwolenia – dopiero wtedy Liwia dopuściła do siebie fakt, że tak właściwie to ona miała zostać otruta. Że ktoś chce jej śmierci.


– Może łaskawie wyjaśnisz mi, dlaczego Rycerz Skorpiona zaniemógł przebywając w twoim towarzystwie?

– Wielki Mistrzu…

– Tylko się streszczaj – warknął siwowłosy. – To, że nie dotarłaś ostatecznie do Camusa, nie oznacza, że ominie cię praca, jaką miałaś wykonać.

– Oczywiście, Wielki Mistrzu – powiedziała Liwia, pochylając głowę. W jej wnętrzu buzował ogień, lecz dziewczyna wiedziała, że chodzi po cienkiej linie. Bardzo cienkiej linie. Cosmo zwierzchnika Sanktuarium ledwie zachowywało jakiekolwiek pozory opanowania. – Milo źle się poczuł po zjedzeniu obiadu, który był przewidziany dla mnie. Wolałam inną porcję ze względów smakowych – dodała od razu, po czym chrząknęła i kontynuowała: – Jego stan pogorszył się tak nagle, że wywnioskowałam działanie trucizny. Metodą eliminacji doszłam do stwierdzenia obecności w jego ciele trucizny z Demonicznych Róż, pochodzących z ogrodów Aphrodite.

– Czy mi się wydaje, czy oskarżasz Rycerza Ryb o próbę otrucia cię? – Zamaskowany mężczyzna odchylił się na tronie, a jego blade palce zaciskały się na oparciu mebla niczym na chudym, wysuszonym gardle.

– Absolutnie, Wielki Mistrzu. – Liwia przełknęła ślinę. – Nigdy bym w to nie uwierzyła, nawet pomijając fakt, że nie miałby ku temu żadnego powodu. Ktoś samowolnie skorzystał z rabat na trakcie powyżej jego Pałacu; Aphrodite przyznał, że zauważył ubytki w kwiatostanie. To nie musiał być żaden ze Złotych Rycerzy, ostatnio… – urwała, nie mając pojęcia, jak ująć w słowa to, co miała na myśli, czyli fakt, że do Wielkiego Mistrza zaczęły pielgrzymować najróżniejsze grupki: czasami byli to Srebrni Rycerze, którzy do tej pory, prócz nadzwyczajnych okoliczności, nie przekraczali progu Domu Barana, czasem minister Gigas, a jeszcze kiedy indziej jakieś podejrzane persony spoza Sanktuarium, czy też urodziwe, trzpiotowate panny… Liwia nie wiedziała, jak wspomnieć o ich obecności na świętej drodze Złotych Rycerzy, nie narażając się na gniew Arlesa.

Ten jednak ją wyręczył:

– …ostatnio kręcą się po Dwunastu Domach Zodiaku obcy ludzie, to chciałaś powiedzieć, dziewczyno? – warknął. – To ja sprowadziłem któregoś z trucicieli, prawda, Rycerzu Lisa?

– Nie…

– Zaskakująco ciekawa sprawa. – Wielki Mistrz wstał nagle z tronu, a Liwię oblał zimy pot. Czuła jak krople spływają jej po dekolcie i wzdłuż kręgosłupa. – Póki co, widzę tylko dwie poszlaki i pierwszą z nich jesteś ty. Może wyjawisz, dlaczego ktoś chciałby zabić akurat ciebie, co? Ciebie, Srebrnego Rycerza, kiedy w podobnych okolicznościach mógłby otruć praktycznie każdego ze Złotych? Długi?

– Nie, Wiel…

– Zazdrość?

– Ja…

– Zemsta?

– Nie wiem…

– A może nie chcesz mi czegoś powiedzieć, hm? Milczysz, dziewczyno? Jeden z moich Złotych Rycerzy prawie umarł, a TY NIE CHCESZ GADAĆ?

Stojący na parapecie okna wazon z gałązkami oliwnymi eksplodował. Kawałki porcelany spadły jak lipcowy grad na wypolerowaną posadzkę.

Liwia jeszcze niżej pochyliła głowę. Starała się nie drgać, choć usłyszała zbliżające się kroki. Każdy wdech był bolesny.

Arles zatrzymał się tuż nad nią.

– Mamy także drugą poszlakę, nieprawdaż? – wysyczał. Kraniec granatowej szaty musnął jej dłoń. – Ktoś ten zatruty posiłek musiał podać.

– Z całym szacunkiem, Wielki Mistrzu – Liwia uniosła głowę i spojrzała wprost w nieruchome, zamaskowane oblicze – Archelaos nigdy by czegoś podobnego nie zrobił, służy w Sanktuarium wiele lat, z każdym rycerzem ma wspaniały kontakt…

– Bajka, istna bajka – przerwał jej siwowłosy tak zjadliwym tonem, że dziewczyna połknęła kolejne słowa. – Wobec tego trucizna zapewne sama się zerwała, uwarzyła i dodała do tego twojego posiłku, nie widzę innej możliwości. A ty, Rycerzu Lisa? Jakie widzisz możliwości?

– Wybacz, Wielki Mistrzu, ale nie widzę żadnych – odparła, starając się, by jej głos nie zahaczył o piskliwe nuty i nie zdradzał drżenia.

– Jesteś bezużyteczna – warknął Arles i zaczął iść wolnym krokiem w stronę tronu. W tym momencie rozległo się miarowe pukanie i po chwili do sali wszedł Camus.

– Wielki Mistrzu. – Wodnik opadł na jedno kolano niedaleko Liwii. Spod hełmu w dół ramion spływały jego proste włosy. – Milo czuje się już dużo lepiej, udało mi się zbić gorączkę, teraz potrzebuje jedynie odpoczynku.

– Dobrze – rzucił płaskim tonem Arles. – Dziś będziesz musiał wziąć do pomocy kogoś innego, Camus. Vulpeculę wsadź do więzienia. Może tam przypomni sobie coś przydatnego.

Oczy Liwii rozszerzyły się mimowolnie. Poczuła, jak nieprzyjemne ciepło rozlewa się jej po sercu.

Cisza potrwała tylko o ułamek sekundy dłużej, niż powinna.

– Tak jest – powiedział beznamiętnie Camus. Wodnik posłał Polce krótkie spojrzenie, w którym zawierało się bardzo proste przesłanie: bądź opanowana i rób, co każe.

– A potem przyprowadź mi tego kucharzynę – dodał siwowłosy, a w jego głosie można było wyczuć odrobinę złośliwej nuty. – Już ja mu „zgotuję" przesłuchanie.

– Wielki Mistrzu, Archelaos nie jest niczemu winny! – Liwia zerwała się z kolan. Krew uderzyła jej do głowy. Nie chciała, by drodzy jej ludzie cierpieli, ledwie przeżyła to, co stało się z Milo, więcej znieść nie mogła. Nalegający na uspokojenie zimny powiew cosmo Wodnika nie mógł już ugasić tego zrywu. – On chciał tylko zrobić mi przyjemność, a to, że ktoś go wykorzystał…

Cios rzucił nią brutalnie i Liwia przejechała kilka metrów po śliskiej podłodze. Poczuła ból, rozlewający się po lewej stronie twarzy i ciepła krew zalała jej usta i policzek.

– Ty pieprzona gówniaro. – Arles właśnie przestał panować nad sobą. Agresywna energia kosmiczna podrywała siwe pasma jego włosów i mężczyzna wyglądał jak prawdziwy upiór. – Śmiesz podnosić na mnie głos? Podważać moje decyzje?

Zwierzchnik Sanktuarium zrobił dwa kroki w jej kierunku a zaciśnięte w pięść palce rozwarły się, gotowe do kolejnego ciosu kosmiczną siłą.

– Pójdę już wypełnić twoje rozkazy, Wielki Mistrzu – rzekł nagle Camus stoicko spokojnym głosem, po czym wstał, podszedł do Liwii, pomógł jej dźwignąć się z podłogi i poprowadził w kierunku ogromnych, inkrustowanych złotem drzwi.

Arles warknął, ale uspokoił swoje wzburzone cosmo.

Wrota komnaty zamknęły się z głośnym jękiem nienaoliwionych zawiasów.


Ledwie zeszli z pierwszych schodów, a Wodnik obrócił dziewczynę w swoją stronę, obejrzał zakrwawioną połowę twarzy i przyłożył do jej wargi swoją nieziemsko zimną dłoń. Z początku nieprzyjemne wrażenie zamieniło się w uczucie odrętwienia i ulgi.

– D'kuję – mruknęła niewyraźnie. Wodnik obdarzył ją tylko krótkim dezaprobującym spojrzeniem.

– Wi'm, co k'cesz pow'dzieć – wydukała ponurym głosem.

– Dlatego nic nie mówię – odparł jak zwykle zwięźle Camus.

Liwia spuściła głowę.

– Milo n'prawdę…?

– Tak, dochodzi do siebie. Możliwe jednak, że będzie miał problemy z sercem. Musiało wiele wytrzymać.

Liwia westchnęła ciężko. Miała szczerą nadzieję, że Skorpionowi ostatecznie uda się wyjść z tego bez szwanku.

– Aphrodite powiedział mi, że to ty byłaś celem. Wiesz, dlaczego? – zapytał nagle Camus.

Pokręciła głową. Nawet gdyby gadanie nie powiększało rany na jej wardze, pewnie i tak nie wyjawiłaby Wodnikowi swoich obaw. Bo i co miałaby powiedzieć? Że przychodzą jej na myśl jedynie kobiety-wojowniczki z Shainą na czele? Rzucanie oskarżeń było bardzo łatwe, trudniej później wybronić taką osobę przed przedwczesnym sądem. Nawet tym wrednym dziewuchom tego nie życzyła. Poza tym, to nie do końca było w ich stylu: zielonowłosa wolałaby ją pobić na Arenie, zdyskredytować w walce i w ten sposób odkuć się po porażce. Trucizna to broń tchórzy i intrygantów, a Shaina była na to zbyt dumna.

Nic nie mówili, aż osiągnęli siedzibę Wodnika.

– W łazience znajdziesz mydło i szampon. Radzę skorzystać, póki jest okazja. W tym czasie przygotuję ci jakieś kanapki – powiedział strażnik jedenastego Pałacu i zanim zdążyła podziękować, ruszył kamiennym korytarzem ku znanym sobie pomieszczeniom.

W czasie kąpieli w dziwnie zimnawej wodzie Liwia puściła myśli wolno, pozwoliła im krążyć, meandrować, płynąć we wszystkie strony. Myślenie kierunkowe bolało za bardzo. Poza tym, mogła to zrobić.

Bo żyła. Oszukała przeznaczenie, które w dniu jej urodzin przewidziało też chwilę jej śmierci.


Arles nie mógł znaleźć sobie miejsca. Co usiadł na tronie Wielkiego Mistrza, to nerwy zmuszały jego nogi do wycieczki po komnacie w tę i z powrotem.

Był zły. Był cholernie wkurzony.

Najpierw dobiło go niepowodzenie w kwestii atrybutów po zabitej Atenie: Nike gdzieś przepadła, przeszukanie wąwozu absolutnie nic nie dało, zaś Egida samoistnie wróciła na swoje miejsce w posągu bogini i żadna siła, groźby i prośby nie były w stanie tarczy stamtąd wyłuskać. Najprawdopodobniej Arles nie był jej godzien. Co, patrząc trzeźwo, wydawało się całkiem zrozumiałe, jednak denerwowało go niepomiernie.

A teraz jeszcze porażka przy próbie otrucia tej głupiej Lisicy. To był taki dobry plan, plan wręcz idealny, a zbrodnia – doskonała. Gdyby doszła do skutku. A tak nie dość, że omal nie zabił jednego ze swoich Złotych Rycerzy, to jeszcze obnażył prawdę, iż ktoś na życie Gościa Sanktuarium dybie. Nikt nie ośmieli się wprost rzucić oskarżeniem, jednak kto wie, jakie myśli będą się lęgły w nieufnych głowach.

Niech to szlag.

Musi zrobić to inaczej, jeszcze mocniej odsunąć od siebie podejrzenia, jeszcze bardziej zbliżyć się do morderstwa popełnionego cudzą ręką lub po prostu – przez okoliczności losu. Demoniczna Pięść Cesarza nie wchodziła w grę – gdyby ktoś powiązał fakty, może domyśliłby się jego udziału w wyeliminowaniu Ateny; gra niewarta świeczki, nie w przypadku jakiejś tam Srebrnej wojowniczki.

Sanktuarium to zresztą nie najlepsze miejsce na kolejne tego typu próby: dziewczyna była tu ewidentnie uwielbiana, a zachowanie Camusa – tego zimnego, surowego, mało emocjonalnego Camusa – dobitnie pokazało mu, że w razie stanowczego i bezpośredniego ataku na życie wieszczącej Polki, może spodziewać się spadku zaufania, a nawet buntu.

A walka przeciw kilkorgu Złotym i Srebrnym Rycerzom nie była mu w żadnym razie na rękę.

Arles usiadł wreszcie na tronie i zmusił ciało do opanowania.

Nie ma potrzeby się tak spieszyć. Po pierwsze, osiągnął swój główny cel, za wiele na raz może odbić się czkawką. Poza tym odejście Mu pokazało, że Złoci nie są tak zgodni, jakby się wydawało. Można dać sobie na wstrzymanie, żadna przepowiednia nie powinna rozbić porządku, który został scementowany na odrzuceniu i bratobójstwie. Po drugie, zresztą, jest perspektywa, by dziewucha rzadziej przebywała w Sanktuarium. Może być sobie Gościem, ale wysyłana na misje zagraniczne będzie miała mniej możliwości, by objawić obecnym jakieś niepomyślne wieści. Przy okazji odsunie ją od jej najbliższych przyjaciół, wiec zmaleje ryzyko powstania jakiejś wywrotowej kombinacji. Zatem żadnego wyjazdu z Aldebaranem; cholerny głupiec traktuje ją jak córkę. I z Camusem, jak się okazało, też: Wodnik mocno go dziś zaskoczył. Nie dość, że uchronił Rycerza Lisa przed jego gniewem, to jeszcze zrobił to w taki sposób, by nie być podejrzanym o sprzeciwianie się woli Wielkiego Mistrza. Godne podziwu opanowanie i inteligencja. Milo, oczywiście, też odpada, plotki o jego bliskich relacjach z Polką dotarły nawet na szczyt Świątyni Ateny.

Pozostaje więc Maska, którego egoizm może przyczyni się do jakiegoś śmiertelnego incydentu, kto wie, za marzenia nie karzą. Niefrasobliwość Aphrodite też daje jakieś nadzieje na wypadek przy pracy. Chociaż kiedy dostanie opieprz za nieupilnowanie róż, może będzie się Lisicą przesadnie opiekował… Oby nie. Ze swoim poczuciem obowiązku Shura mógłby chcieć w pierwszej kolejności wykonać zadanie, w drugiej dopiero ratować towarzysza, więc on także jest dobrą opcją. No i oczywiście Shaka, Arles aż się uśmiechnął, ten ze swoim brakiem emocjonalności i jakiejkolwiek empatii byłby w stanie nawet nie zauważyć, że dziewczyna zginęła gdzieś po drodze.

Wystarczyło tylko dać pozostałym kozłów ofiarnych, tego kucharzynę, a może dla uwiarygodnienia jeszcze jakiegoś pomniejszego rycerza i plan był gotowy. A potem tylko cierpliwie czekać, czy coś się wydarzy. To dawało mu także wolną głowę do dalszego projektowania wizji nowego świata, do tworzenia sieci terrorystycznych, którymi powoli oplatał kraje na całym kontynencie. Kiedy już wszędzie zapanuje chaos, nie będzie musiał nawet sięgać po koronę. Zasmarkani i zapłakani ludzie sami wcisną mu ją na głowę.


Liwia nie mogła się zdecydować, czy tego okropnego dnia miała więcej szczęścia, czy pecha. Bo o ile uniknięcie otrucia, uratowanie przyjaciela i ucieczka przed gniewem najpotężniejszego człowieka w Sanktuarium mogłyby wskazywać na to pierwsze, o tyle cała reszta, łącznie z doborem osób, które pilnowały jej celi zdecydowanie pokazywały, że nie urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Dokrat i Jaki, dwaj najokrutniejsi żołnierze Sanktuarium, szumowiny, które wybiły się od nastania rządów nowego Wielkiego Mistrza i z przywilejów korzystały coraz częściej i chętniej, rywalizowali w wyścigu na najgłupsze teksty. Ich zaczepki mogła jednak ignorować, ostentacyjne siedzenie po turecku z zamkniętymi oczami na wzór Shaki okazywało się zaskakująco skuteczne. Inna rzecz miała się jednak z kobietami-wojowniczkami. Cienkie szpile ich drwin łatwo przechodziły przez przerwy między żelaznymi prętami krat i dźgały Liwię do żywego. Odwarkniecie czy jedno słówko odpowiedzi szybko zamieniało się w słowną utarczkę poniżej wszelkiej godności.

Jednak trzeciego dnia uwięzienia coś się zmieniło. Podopieczne Shainy wpadły pod jej celę w jakimś szalonym zrywie, prawie wyrwały metalowe zabezpieczenia, a gdy pilnujący wówczas porządku Misty zagroził im konsekwencjami, splunęły w kierunku Liwii z taką nienawiścią, że jak nic prócz śliny wystrzeliły też trochę jadu. Dziewczyna nie miała bladego pojęcia, o co im znowuż poszło, zwłaszcza, że nie mogła już być bardziej niewinna, niż teraz, kiedy siedziała za kratami. Próbowała podpytywać Misty'ego, ale Rycerzowi Jaszczurki zabroniono udzielać jakichkolwiek informacji. Polka musiała więc cierpliwie czekać, a z każdą godziną bezczynności wychodziło jej to coraz gorzej.

Wreszcie jednak, choć nie miała pojęcia, czy to wciąż rano, czy już popołudnie, w kamiennym korytarzu dało się słyszeć jakieś ciężkawe kroki. Misty wyszedł naprzeciw odwiedzającego.

– Proszę o wybaczenie, ale wizyty Złot…

– Ta, ta. Otwieraj celę.

– Wielki Mistrz nie byłby…

– A kopnął cię ktoś kiedyś w dupę, Misty?

Liwia uśmiechnęła się pierwszy raz od trzech dni.

– Ymm… – zaciął się Srebrny Rycerz; sądząc po odgłosach kroków był wyraźnie w odwrocie. – Ja… papier chcia… to znaczy doku… dokument, bo ja muszę…

– To otwieraj buziaczek, skasujemy bilecik. Albo ci go wsadzę w inny otwór, jak się zaraz stąd nie wyabordażujesz.

– Ymm… to ja go… po prostu wezmę… dziękuję…

Gdy tylko szczęknął zamek w metalowych drzwiach, Rycerz Jaszczurki zmiął w dłoniach oficjalne pismo i czym prędzej pomaszerował ku wyjściu, nie oglądając się za siebie. Liwia wstała i dała się objąć olbrzymimi ramionami.

– Trochę tu zmarniałaś, mała – powiedział zatroskanym tonem Aldebaran. – I ta szrama też nie wygląda najlepiej, Camus mi opowiedział… nie mówię, że brzydko, czy coś, ale...

– Prawdziwy flirciarz – rzekła z uśmiechem dziewczyna. – Mogło być gorzej, w celi pod Przylądkiem Sounion, na przykład. Wiesz, że nie umiem pływać?

– Nie wspominaj o tym Arlesowi – burknął wielkolud i okrył ją swoim płaszczem, bo wojowniczka miała lekkie dreszcze. Już pierwszego dnia przyszły rozkazy, by zabrać jej Zbroję Lisa. Dziewczyna oddawała ją z ciężkim sercem. Nie miała pojęcia, czy jeszcze kiedykolwiek ją przywdzieje.

– Co z Milo? – spytała.

Strażnik drugiego Pałacu Zodiaku uśmiechnął się lekko.

– Pewnie nadal schodzi.

Liwia zmarszczyła brwi, nic nie rozumiejąc. Byk wyjaśnił:

– Kiedy się dziś ocknął i usłyszał całą historię, to, wariat, podreptał na samą górę, powiedzieć Wielkiemu Mistrzowi, co o tym wszystkim sądzi.

– Żartujesz.

– Ani trochę. Chciałem go odwieść od tego pomysłu, bo wiesz, ja sam już próbowałem, ale Arles był nieugięty, cały czas gadał o śledztwie. Na dodatek zakazał Złotym cię odwiedzać…

– W porządku, Al, domyśliłam się, że nie możesz przyjść. – Liwia poklepała go po ramieniu wielkości trzech dobrze wypieczonych bochnów chleba. – I co?

– No i ledwie udało mi się przeforsować plan pójścia razem z nim. Nawet Maska chciał dołączyć, ale tego, nie pozwoliłem, bo z nim to różnie bywa, gębę ma niewyparzoną. No więc nasz Skorpion powiedział swoje, a Wielki Mistrz na to, że, nie ma sprawy, bo on się już dowiedział prawdy, a sprawcy zostali ukarani. Mnie dał papier uwalniający cię z wiezienia, to na prośbę Milo ruszyłem od razu. Wiesz, on jeszcze nie biega, choć tupet ozdrowiał mu błyskawicznie.

– Al, jacy sprawcy? – Liwia zatrzymała się, zanim jeszcze wyszli z kamiennych murów więzienia. Miała ponure podejrzenia.

Olbrzym podrapał się po głowie.

– Wielki Mistrz oskarżył Archelaosa o współudział i skazał go na śmierć…

– Nie! – krzyknęła Liwia i złapała się za skołtunione włosy. Zrobiła pierwszy krok w stronę wyjścia.

– Zaczekaj mi tutaj, jeszcze nie skończyłem – zagrzmiał strofująco Byk. – Skazał, ale Milo go wybronił. Powiedział, że jako niedoszła ofiara ma takie prawo. Czym mnie zaskoczył, bo nasze Skorpionisko zazwyczaj najpierw działa z gorącą głową, później myśli, jak to naprawić.

– Nie rozumiem, Al.

– Livinha, to jedna z tych lekcji, które jako Złoty Rycerz mogę ci udzielić – powiedział Aldebaran i to tak belferskim tonem, jak mu się nigdy nie zdarzało. Zniżył głos: – Nie wychodź na niedźwiedzia uzbrojona w wędkę, a na szczupaka we wnyki. Zawsze kalkuluj przed starciem, jaką bronią się posłużysz, zwłaszcza, jeśli już znasz przeciwnika. Myślisz, że miałoby to sens, gdyby Milo zaczął wygłaszać frazesy o niewinności Archelaosa? I co z tego, że to jasne jak słońce? Arles musiał ukoić gniew, a przy tym wskazać winnego, bo wieść o próbie otrucia już się rozniosła. Żadne płacze na nic by się zdały, więc Milo, jako ofiara ataku, bo tobie ten zaszczyt nasz Wielki Mistrz niełaskawie zabrał, postanowił zagrać w tę samą grę, użyć prawa, jako wnyków na niedźwiedzia i odpowiednich słów jako wędki na szczupaka. Udało mu się zamienić zarzut współudziału na zarzut zaniedbania i niedopełniania obowiązków. Archelaos musi opuścić Grecję, ale Milo uratował mu życie.

Liwia westchnęła ciężko.

–– Rybce też się oberwało, wiesz, za nieuważność i za to, że nie wszczął alarmu, kiedy już zauważył braki w sadzonkach – burknął strażnik Drugiego Pałacu. – Dobrze, że Wielki Mistrz go nie podejrzewał, pewnie przez wzgląd na jego Złoty status; mało to sprawiedliwe, ale tym razem nie będę narzekał. No. Ale to nie koniec, niestety, bo Arles ogłosił, że poznał tożsamość osoby, która była mózgiem operacji, która przygotowała i dodała do jedzenia truciznę. Jestem ciekaw, czy zgodzisz się z tym wyrokiem.

– Kto?

– Geist, Brązowy Rycerz Węża.

– Hmm… przyjaciółka Shainy.

– I?

– Sama nie wiem – odparła po namyśle Liwia. – Nie znam jej zbyt dobrze, wiem tyle, że dla Shainy zrobi wszystko, dlatego nie jestem przekonana, czy Geist działałaby na własną rękę.

– To wykluczasz, żeby Shaina maczała w tym palce?

– Tak. To nie w jej stylu. Dlatego nikogo nie wskazałam, mimo nalegań Wielkiego Mistrza. Ale teraz te wszystkie dziewuchy myślą, że podpieprzyłam Geist, już mi tu dziś pluły przez karty. Pytanie, czy Wielki Mistrz naprawdę coś na nią znalazł, czy to tylko kolejny kozioł ofiarny. Ech. I co z nią będzie? Przyznała się w ogóle?

– Nie, twardo twierdzi, że nikogo nie otruła i nie zbierała żadnych płatków róż. W co, prawdę mówiąc, mógłbym uwierzyć, bo to nie jest zrywanie nagietków na łące, te badyle są okropnie inwazyjne, na moje oko musiał być to ktoś na tyle wprawiony, by podołać zadaniu, albo na tyle potężny, by potrafić odizolować się od toksyny. A jeśli chodzi o wyrok… Została wygnana na Karaiby. Zachowa zbroję, ale oficjalnie nie będzie już Rycerzem Ateny – mruknął Aldebaran. – Ma rzekomo zadośćuczynić, zakładając na jednej z wysp palcówkę dla krnąbrnych, niedoszłych wojowników bogini. Szczerze mówiąc, to ja bym nie dawał rozgoryczonym ludziom zadania utworzenia nowej, militarnej społeczności, ale Arles zapewnił, że jeśli będą wykonywać jego polecenia, to pozwoli im któregoś dnia wrócić.

Aldebaran pchnął drzwi, prowadzące na zewnątrz i Liwię w moment oślepiła jasność pogodnego nieba. Osłoniła oczy płaszczem Byka i nie bacząc na przyglądających się jej wojowników i rycerzy, nie bacząc na ich obmowy i nieprzyjemne komentarze, szła wpół na ślepo w kierunku swojej małej chatki.

– Al, poszedłbyś sprawdzić, czy z Milo wszystko w porządku? – zapytała Polka, gdy dostrzegła już dachówki swojego domostwa.

– Jasne – odparł Byk. – Obiecał mi, że dziś jeszcze przenocuje w moim Pałacu, wiesz, Camus wspominał coś o jego sercu i trochę się bałem… no ale tego, potem, jak już się ogarniesz i odprowadzisz gości, musisz wpaść, Milo bardzo, bardzo chciał z tobą porozmawiać. Tak w ogóle, to ten głupek powiedział mi, że trzy dni temu był jego najlepszy dzień w życiu, uwierzysz? Mówił, że lepiej sam by tego nie wymyślił, w końcu trucizna trafiła przez przypadek do jednej z dwóch osób w Sanktuarium, które były w stanie przetrwać jej zażycie.

– Ten Milo… – Liwia uśmiechnęła się, a serce zabiło jej nieco mocniej. Nagle zmarszczyła brwi; znów miała wrażenie, że nie nadążyła. – Czekaj, czekaj, Al, jakich „gości"?

Aldebaran pacnął się w czoło.

– O matko, miałem wrażenie, że już ci o tym powiedziałem, ale ze mnie gapa. W twoim domku czeka na ciebie pewna dwójka, pewnie się ucieszysz na ich widok. No nic, lecę, obym nie musiał zbierać naszego Skorpiona ze schodów. Tylko uważaj na siebie. Wiesz, na wypadek, gdyby to jednak nie była Geist – rzekł wielkolud i oddalił się prędko.

Liwia doczłapała do drzwi swojego lokum i pchnęła je na oścież.

– Ten haczyk w drzwiach to straszna prowizorka. Miałem o tobie lepsze zdanie, Liwio.

– Co zrobić, jestem tak rozchwytywana, że poplecznicy nie zmieścili się w przejściu i zepsuli zamek.

Oboje się zaśmiali, po czym dziewczyna wpadła w ramiona blondyna. Jego długie do ramion włosy przypominały barwą pola pszenicy i Liwii zawsze bardzo się podobały. Moment później chłopak odepchnął ją lekko.

– Uch, sugeruję kąpiel.

– Tobie sugerowałam to odkąd pamiętam, Janek – odgryzła się Liwia i złapała Srebrnego Rycerza Tarczy za rękę. – Dobrze cię widzieć.

Błękitne oczy jej rodaka zajaśniały.

– Ciebie również, Liwka. Ale nie stójmy tu tak, mistrz czeka.

Dziewczyna skinęła i przeszła korytarzem w stronę pokoju. Na krześle siedział mężczyzna w średnim wieku, jego krótko ostrzyżone, ciemnawe włosy miały więcej srebra, niż Liwia zapamiętała, a jednak sztywna postawa doskonale wyrzeźbionego ciała świadczyła, że Gerard, Srebrny Rycerz Rysia, zwany Rycerzem Jaskółki jest wciąż w idealnej formie. Pomijając Shurę, w walce bronią białą nie było rycerza, który mógł mu dorównać.

Wojowniczka padła na jedno kolano.

– Cieszę się, że mogę cię gościć, mistrzu.

– Ciężko nazwać to gościną, Liwia… – mruknął mężczyzna – …kiedy gospodarz, miast witać rodaków w progu, sam dopiero wraca z więzienia.

– A lodówki nie ma… a w szafkach bieda… – dodał Janek, ale umilkł pod twardym spojrzeniem swojego mistrza.

– Muszę przyznać, że się tego nie spodziewałem, zwłaszcza, że do tej pory dochodziły do mnie same pozytywne relacje – kontynuował Gerard. – Wielki Mistrz Shion bardzo cię chwalił. Tymczasem po przyjeździe widzę, jak na dźwięk twojego imienia połowa Sanktuarium robi kwaśne miny, a twoją twarz zdobi szrama po pyskowaniu przełożonemu. Liczę, że mi to zgrabnie wytłumaczysz.

– Ja…

– Ale najpierw idź się ogarnij. Wolę nie rozpraszać się niekorzystnymi woniami.

Liwia westchnęła i podreptała ku łazience. Kiedy już zmyła z siebie zaniedbanie ubiegłych dni, wciągnęła na grzbiet świeże ciuchy i przywdziała Zbroję Lisa, kiedy już postawiła na stole jedyne suche przekąski, jakich Janek jeszcze nie znalazł i zrobiła im wszystkim dobrej herbaty w szklankach osadzonych w metalowych koszyczkach, wtedy zaczęła opowiadać. Także o rzeczach, o których wspomniała już w listach.

O przebiegu rytuału. O wypełnieniu się pierwszej części jej przepowiedni. O śmierci starego i pojawieniu się nowego Wielkiego Mistrza. O dramatycznych wydarzeniach listopadowej nocy, kiedy zginęła Atena i Złoty Rycerz Strzelca. O terrorze w Sanktuarium i niejasnej niechęci Arlesa do swojej polskiej podwładnej. Wreszcie przedstawiła przebieg zdarzeń sprzed trzech dni.

– Jak ktoś mógł zatruć pierogi? – Janek wydawał się szczerze oburzony.

Gerard bębnił palcami o blat stołu.

– Ktoś nie chce, byś dalej wieszczyła.

Dziewczyna zamrugała, zdziwiona.

– Myślisz, mistrzu, że ta próba otrucia to coś innego, niż zawiść z powodu nienoszenia maski?

– Ja to wiem, Liwia. I wiem, że ktokolwiek dybie na porządek Sanktuarium, ktokolwiek knuje przeciw niemu i to od czasów poprzedniego Wielkiego Mistrza, będzie chciał cię uciszyć. Musisz mieć się na baczności.

– Zatem nie wierzysz w to, co mówi Wielki Mistrz Arles? – spytała niemal szeptem.

Wojownik potarł poznaczoną bliznami dłonią swój krótki, ciemny zarost.

– Jeszcze nie wiem, jakiej jest próby. Gdy dziś składaliśmy mu przysięgę wierności, zdał mi się człowiekiem niesamowicie silnym, ale i równie rozchwianym. Shion był ogniem w otoczonym kamiennym kręgiem ognisku, Arles jest płonącą pochodnią w gorzelni. Być może to lepszy typ człowieka na te czasy. Być może wtrącił cię do więzienia, by nikt z czyhających na twoje życie nie mógł cię dopaść. Być może planuje wysyłać cię za granicę, byś oddaliła się od niebezpieczeństwa. A być może jego akcje mają dokładnie odwrotne cele. Nie umiem stwierdzić.

– Wielki Mistrz chce mnie wysyłać na misje zagraniczne? – zdziwiła się dziewczyna.

– Sam mi to powiedział – odparł Ryś, a jego onyksowoczarna zbroja zabłyszczała metalicznie. – Jeszcze dziś wracamy do Polski, więc mogę powiedzieć ci tylko tyle: miej oczy szeroko otwarte, Liwia. Sanktuarium stało się miejscem pełnym węży, tę zgniłą atmosferę czuć, jak tylko się przyjedzie. Coś jest nie w porządku.

– Na moje oko to nic dziwnego, mistrzu – rzekł Janek wzruszając ramionami. – Atena nie żyje, a to jej świątynia. Jak mamy pozostać niezmienni, kiedy filar naszej organizacji legł w gruzach? Czasem silne, bezpardonowe przywództwo to jedyna odpowiedź na powstający chaos.

– Wciąż mówisz o Sanktuarium, Janek? – zapytał starszy wojownik ociekającym ironią tonem. Twarz chłopaka nabrała odrobiny purpury, a szczęka zazgrzytała mu mimowolnie.

Liwia nie miała bladego pojęcia, czego właśnie jest świadkiem i bardzo ją to niepokoiło. Odchrząknęła.

– O której macie samolot?

– Za chwilę będziemy się zbierać – odparł Gerard, dopijając ostatnie łyki herbaty.

– Tak szybko? Nie powiedzieliście mi nawet o Zgromadzeniu, o treningach kandydatów na Brązowych Rycerzy, o tym, co się dzieje w kraju, jakie są nastroje…

– Guślarz wrócił, jakby to powiedzieć, wkurwiony – odparł sucho Rycerz Jaskółki. – Treść przepowiedni przekazał mi przez zęby. Ostatnio te humorki Zgromadzenia podnoszą mi ciśnienie, zwłaszcza, że zacząłem baczniej przyglądać się ich koneksjom… to sprawa na kiedy indziej, ale dość, jeśli powiem, że nie ufam im już tak bezgranicznie, jak dawniej i poważnie powątpiewam w altruizm ich działań. Szkolenia? Młodych trzeba przycisnąć, bo póki co mieliby większe szanse na obsadzenie wakatu sekretarek szkolnych, niż rycerzy. A nastroje… w wielkim skrócie – Gerard ostawił szklankę na stół; metalowy koszyczek zadźwięczał jak wyciągana z pochwy stal – tylko czekamy, aż to wszystko jebnie. Pytanie, jaka będzie reakcja obecnych władz. I ich popleczników.

Janek parsknął nieprzyjemnie i Liwia upewniła się, że między jej mistrzem a przyjacielem z dzieciństwa dochodzi do jakichś starć na polityczno-światopoglądowym tle.

– Na nas już czas. – Czarna zbroja jej mistrza zaprezentowała się w pełnej krasie, gdy wojownik wstał i rozprostował kości. – Muszę przyznać, że parzysz znakomitą herbatę. To nie to samo, co nasz granulat.

– Jestem Gościem Sanktuarium. Uczę się od najlepszych – odparła Polka, z uśmiechem wspominając moment, kiedy to samo zdanie wypowiedziała do Shaki.

Dziewczyna odprowadziła ich aż do ostatnich opłotków Rodorio, gdzie nadeszła chwila pożegnania.

– Cieszę się, że żyjesz, Liwia. – Gerard uścisnął dłoń wojowniczki. – Choć widzę, że wciąż masz więcej szczęścia, niż rozumu. Uważaj na siebie. I trzymaj się bliżej swojego chłopaka, Złotemu Rycerzowi nikt nie chciałby podskoczyć.

– Jakiego chłopaka? – zająknęła się, a Janek otaksował ją bacznym, mało przyjemnym spojrzeniem.

– Bywaj – zignorował jej pytanie mistrz i sztywnym krokiem odszedł ubitą drogą ku stolicy.

Janek czekał jeszcze chwilę, aż sylwetka wojownika się oddali.

– Sprawiedliwość to siła, Liwka – rzekł wreszcie chłopak, a po wesołych ognikach, które zwykle czaiły się w jego oczach nie pozostał nawet ślad. – Mistrz jest starej daty, wiesz, kult powstańców, bohaterów, co to wbijają się na piki, by inni mogli przejść przez szpaler żołnierzy... A czasem najlepiej jest machnąć ręką na jakiś wydumany honor, przestać się umartwiać i dołączyć do silniejszych.

– O co wam idzie, Janek? – zapytała, ale z daleka zagrzmiał głos ich mistrza, przywołujący chłopaka. Blondyn zagryzł zęby i rzucił:

– Całe życie byłem na straconej pozycji, mam dość patrzenia na biedę, poniżenie i porażkę. Ale ty przecież nie wiesz, o czym mówię. Zawsze spijałaś ambrozję. Teraz być może dosłownie… Trzymaj się.

I zanim oniemiała Liwia zdążyła znaleźć odpowiednie słowa, zanim zdążyła choćby napomknąć, że niedawno prawie została otruta, a w Sanktuarium wielu chciałoby ją pogrążyć, Janek był już daleko.


Kiedy wchodziła w obręb Pałacu Byka, wieczorny wietrzyk zaczął nieprzyjemnie smagać skórę. Przez moment Liwia chciała rozwinąć złożony w staranną kostkę płaszcz Aldebarana i okryć nim ramiona, ale to był tylko chwilowy impuls, który zgasiła równie szybko, jak się zapalił. Białe płaszcze Złotych Rycerzy były czymś więcej, niż okryciem, a nawet czymś więcej, niż symbolem. Były świętością. I Liwia czuła się dostatecznie uhonorowana, mogąc jeden z nich trzymać teraz w dłoniach.

Nawet jeśli Al upaprze go podczas kolacji drobiowym tłuszczem.

Dziewczyna westchnęła. Wspaniały porządek Sanktuarium z każdym kolejnym wydarzeniem rozpadał się na jej oczach. Po wizycie swoich rodaków udało jej się porozmawiać z Archelaosem. Obawiała się, że kucharz będzie miał jej za złe wszystko, co się stało, że oskarży ją o bliski kontakt ze śmiertelnym wyrokiem, o utratę pracy jego życia, o wygnanie z miejsca, do którego należał. O to, że przez nią będzie musiał rzucić się w wir losu i tułać po nieznanym świecie. Zbytnio przywykła do rzucanych po ciuchu oskarżeń o zainicjowanie śmierci Wielkiego Mistrza Shiona, Aiolosa i ich kochanej bogini Ateny, by nie brać tego pod uwagę. Mężczyzna jednak przyjął ją z rozrzewnieniem, zapewnił o dobrych intencjach i swojej niewinności. Miast myśleć o sobie, stary dobry Archelaos przejmował się tym, że prawie podał jej śmiertelny posiłek. Pożegnali się ciepło, co zdjęło z serca Liwii odrobinę ciężaru.

Ale na widok Milo, polegującego na kanapie w Domu Byka, reszta tego ciężaru przygniotła ją do ziemi. Liwia próbowała zapanować nad wzruszeniem, wystarczyły łzy, które uroniła, kiedy Aphrodite zdołał z powrotem wlać życie w ciało Rycerza Skorpiona. Musiała być profesjonalna i trzymać fason.

– To ja tego, no, sprawdzę, czy u Mu się światło nie pali – powiedział z półuśmiechem Aldebaran, niemal w locie odebrał z rąk Liwii rycerski płaszcz i zamknął za sobą drzwi.

Dziewczyna oglądała swoje nagolenice, chcąc spojrzeć na strażnika ósmego Domu Zodiaku, kiedy już serce przestanie jej tak mocno bić. Westchnąwszy wreszcie, zerknęła przed siebie.

A on był tuż obok.

Złapał jej twarz w swoje dłonie i pocałował tak zachłannie, że wyrwał z jej ust cichy jęk zaskoczenia. Rana na wardze i policzku zaszczypała, ale dziewczyna nic z tym nie zrobiła. Przeciwnie, oddała pocałunek, zapominając o wszelkich wątpliwościach i rozterkach, które nachodziły ją od jakiegoś czasu. Nie wiedziała, czy czuje do Milo coś więcej, niż głęboką przyjaźń, ale teraz… teraz pragnęła tylko zostawić ten dookolny mrok za sobą. Choć na chwilę.

Kiedy już się ubrali, przykryli wymiętoloną poduszką plamki krwi na sofie i w sztucznym oddaleniu oczekiwali na powrót Aldebarana, w głowie oszołomionej wrażeniami Liwii pojawiły się dwie myśli.

Milo faktycznie BARDZO chciał z nią porozmawiać.

I dobrze, że zdążyła się dzisiaj umyć.