Gdy opadnie pył

Knykcie Liwii po raz kolejny zadudniły o lite drewno drzwi.

– Maska! Wstawaj, spóźnimy się na samolot!

W odpowiedzi usłyszała tylko jakieś nieartykułowane marudzenie, dochodzące gdzieś z głębi prywatnych komnat Złotego Rycerza.

– Wiesz, która jest godzina? – nastawała Polka. – Otwieraj!

– Kurwa, to nie piekarnia! – odkrzyknął Rak sfrustrowanym głosem.

– No już, dawaj, ekspresowo!

– Ekspresowo to się robi kupę po oleju!

– Maska!

– Dobra, dobra! Już wstaję…

A jednak minęły wieki zanim Deathmask wygramolił się z części prywatnej swojego Pałacu, więc na lotnisko biegli z wywieszonymi jęzorami.

Co miało i dobre strony: Liwia przynajmniej na chwilę przestała się zastanawiać nad słowami Gerarda. Nad niejasnymi powodami wysyłania jej na zagraniczne misje.

A trochę ich już było. Najpierw, pełna obaw ale i podekscytowania, wyruszyła wraz z Aphrodite do Jemenu. Mieli zbadać jakąś nielegalną pracownię perfumeryjną, będącą w rzeczywistości wytwórnią wyjątkowo paskudnych trucizn nowej generacji. I wtedy piękny rycerz postanowił odwalić prawdziwą szopkę: mimo próśb dziewczyny i zaklinania, by wykonać zadanie czysto i profesjonalnie, Dite wparował do siedziby trucicieli jako szykowny klient-przedsiębiorca, liczący na współpracę przy tworzeniu woni idealnej. Czarował wdziękiem, rozdawał swoje róże jak darmowe próbki i wpinał je zdziwionym mężczyznom w butonierki piaskowo-jasnych marynarek. Kiedy delikatne acz stanowcze ruchy, by błękitnowłosego pięknisia wyprosić za drzwi jakoś kompletnie nie zadziałały, ci zaczęli być podejrzliwi. Wreszcie jeden z nich sięgnął pod ladę i wyciągnął giwerę. Nawet gdyby nie miał do czynienia ze Złotym Rycerzem, to dziwnemu klientowi pseudo-perfumerii nic by nie zrobił: jego pijane ruchy zdradzały wyraźnie moc Demonicznych Róż. Chwilę później podłoga była zasłana śpiącymi snem wiecznym trucicielami.

Razem z Rycerzem Ryb przebili się na tyły pracowni, gdzie zastali ubranych w kombinezony i maski gazowe alchemików. Liwia po raz kolejny nie zdążyła powstrzymać pięknisia przed kreatywnym podejściem do wykonywanej misji: Aphrodite w czasie pląsów, mających być zapewne jakimś kuszącym tańcem, wypełnił halę czarnymi różami, które jak piranie zaczęły dręczyć nie tylko twórców trucizn, ale i przeżerać na wylot sprzęty, meble oraz, co gorsza, zbiorniki ze żrącymi cieczami. Liwia, świadoma, że laboratorium mieli przejąć, a nie zniszczyć, robiła co mogła, by powstrzymać to pandemonium, ale już po chwili poczuła, jak traci siły od toksycznych oparów. Zdążyła jeszcze pomyśleć, że to bardzo zabawne, że przeznaczenie upomina się o swoje, a potem straciła przytomność.

Obudziła się na jakiejś plaży, na leżaczku, tuż obok popijającego drinka z palemką Rycerza Ryb. Jej lekkie podtrucie pozornie zbagatelizował, choć było widać, że jest mu głupio: ostatnio za nieupilnowanie Róż dostał burę od Wielkiego Mistrza, a teraz o mały włos a sytuacja by się powtórzyła. Na jej dopytywania odpowiadał niedbale, jakby już wyrzucił z pamięci coś tak nudnego, jak wybicie do nogi bandy trucicieli i niemal doszczętne zniszczenie ich śmiercionośnego laboratorium. Liwia dowiedziała się jednak, że część z produkowanych przez nich substancji udało się ocalić, a ich zabezpieczeniem zajmie się już ekipa ministra Gigasa.

Swoją drogą, zastanawiała się, do czego potrzebna Sanktuarium podobna fabryka?

Później był wyjazd z Shurą do Chile. W odróżnieniu od misji w towarzystwie Rycerza Ryb, ta poszła tak prosto i gładko, jak proste i gładkie były cięcia Excaliburem. Przechwycony towar, kilogramy najróżniejszych narkotyków, na wyraźne polecenie „góry" zamiast przekazane lokalnej policji, zostały zabezpieczone i czekały na odpowiednich ludzi z sanktuaryjnej biurokracji.

Liwia spytała o to wszytko Hiszpana, kiedy udało jej się wyciągnąć go na calimocho, czy raczej na jote (jak brzmiała tutejsza nazwa tego drinka); skoro błyskawicznie uporali się z całą misją, dziewczyna miała nadzieję na przełamanie lodów.

Koziorożec nie odpowiedział od razu. Jego zimne spojrzenie utkwiło w blacie knajpianego stołu i przez moment wydawało się, jakby nie usłyszał pytania.

– Rozkaz jest rozkazem – powiedział wreszcie, nie odrywając wzroku od jakiejś starej zaschniętej plamy na drewnie mebla. – Nie ma potrzeby go interpretować.

Dziewczyna nie odrzekła nic, zamiast tego upiła kolejny łyk trunku. Już wcześniej zauważyła niezwykłą przemianę Shury, teraz tylko upewniała się, że to nie jej wyobraźnia. Niebotyczny wysiłek, jaki włożył w nauczenie się porządnej składni wypowiedzi był, niestety, jedynym pozytywnym aspektem tej metamorfozy.

Bo Shura ostatnimi czasy nie wyglądał najlepiej. Podkrążone oczy mówiły za niego, czy przesypia noce. Wcześniej zawsze dokładnie ogolony, a teraz zdarzało się, że nierówny zarost okalał jego szczękę. Ciemne włosy jakby zmatowiały. Rany po ciężkich ćwiczeniach, jakie sobie fundował, zostawiały blizny. Ciało, które wciąż było prawdopodobnie najlepiej wyrzeźbionym ciałem w Sanktuarium, zdradzało dysharmonię ze znękaną duszą.

Po dramatycznych wydarzeniach z końca listopada Shura stał się jeszcze mniej przystępny niż wcześniej, jeszcze bardziej szorstki i małomówny. A także samotny. Odrzucał wszystkie zaproszenia Aldebarana i Milo na wspólne oglądanie meczu, choć okazje do podobnych celebracji od czasów rządów Arlesa były niezwykle rzadkie.

Najgorsze były jednak bóle głowy. Od nieszczęsnej nocy Koziorożec miewał migreny tak silne, że znajdowano go czasami na schodach Sanktuarium zgiętego w pół. Jego, tego dumnego, twardego wojownika. Wielu upatrywało przyczyny w drastycznym wyparciu wydarzeń z tamtego dnia, co według dziewczyny mogło być prawdą, bo strażnik dziesiątego Domu Zodiaku ponoć prawie nic nie pamiętał.

Jakieś dwie godziny temu, tuż po zakończeniu misji, Liwia stała się świadkiem jednego z tych ataków; przykro było na to patrzeć, a oprócz kupionych naprędce przeciwbólowych nie miała jak pomóc Złotemu Rycerzowi. Rana na czole, której nabawił się prawdopodobnie w czasie swoich ekstremalnych treningów (choć sam Hiszpan zapytany o genezę powiedział: „Uderzyłem się w skrzynkę", co było albo jakimś błędem językowym, albo fatalną wymówką), otworzyła się teraz po raz kolejny, bo Shura znów złapał ciemne włosy w garść, jakby miało to w jakikolwiek sposób pomóc na dudnienie w czaszce.

Liwia sięgnęła do kieszeni kurtki i wyjęła bandaż, który kupiła w lokalnej aptece wraz z przeciwbólowymi (dobrze, że udawanie jak owija czymś rękę wystarczyło do porozumienia się z ekspedientką, bo po hiszpańsku wojowniczka znała tylko kilka zupełnie niepotrzebnych zdań, zasłyszanych przy różnych okazjach od Milo).

– Daj – powiedziała, wstając z rozchybotanego stołka. O tej godzinie w knajpie było pełno pustych miejsc, ale jakoś podejrzewała, że inne siedziska nie wyróżniają się większą stabilnością. – Zabandażuję to jak trzeba, bo na lotnisku pomyślą, że cię stłukłam za przechlanie wypłaty.

Obawiała się, że przegięła, w końcu do tej pory nie pozwalała sobie na takie spoufalanie się z Koziorożcem. Ale Shura cicho parsknął, a jego smutny wzrok rozjaśnił się na chwilę. Przytaknął, pozwalając się do siebie zbliżyć. Liwia stanęła nad nim i zaczęła owijać czoło Hiszpana białym materiałem. Była w szoku, bo odkryła, że mimowolne dotykanie włosów, dotyk w ogóle sprawia Shurze jakąś dziwną przyjemność: widocznie się rozluźnił, co było doń niepodobne, przestał trzymać kark tak sztywno, jego cosmo też jakby się ociepliło. Aż do momentu, kiedy drgnął, wyprostował się i momentalnie przywrócił aurę dystansu.

– Nie powinnaś tego robić.

Zawahała się, ale postanowiła skończyć, co zaczęła.

– Jestem Gościem Sanktuarium. Wszelka pomoc Złotym Rycerzom to mój obowiązek – odparła, zawiązując mały supełek. I kiedy to zrobiła, spojrzała w dół.

Shura był wpatrzony w lustrzaną powierzchnię metalowego stojaka na menu. Odbijała się w nim głowa rycerza, a w tym niewyraźnym odbiciu bandaż przypominał… przepaskę.

Liwia zamarła. Shura wyglądał jak Aiolos.

– Nie powinnaś się angażować. Być taka… miła – powiedział szorstko Rycerz Koziorożca.

– A ty żyć w samotności z wyrzutami sumienia – odpowiedziała żywiołowo Liwia, póki jeszcze odwaga jej nie opuściła. – Przecież gdyby nie okoliczności, nigdy byś go…

– Nie powinnaś być dla nas taka dobra – mówił dalej Shura, a jego głos zawadził o jakieś mocno niepokojące nuty – bo koniec końców jesteśmy tylko wykonawcami rozkazów. Nie warto się przywiązywać.

Liwia czuła ścierpłą na karku skórę nawet wtedy, kiedy Shura minął ją i poszedł na górę, do wynajętego na noc pokoju.

Miesiące mijały, a dziewczyna zwiedzała najróżniejsze zakątki świata, wykonując polecenia Wielkiego Mistrza. Polecenia, które coraz rzadziej miały na celu jakieś górnolotne zaprowadzanie porządku. Ich etyczna niejednoznaczność i mgliste przyczyny, dla których rycerze byli wysyłani zapalały w głowie dziewczyny czerwoną lampkę. Cóż było jednak robić: jako trybik w machinie Sanktuarium kręciła się powodowana obcą siłą i musiała do takiego stanu rzeczy przywyknąć. Choć wysłanie jej do Tajlandii wraz z ulubionym srebrniakiem, Shivą, było już naprawdę ciosem poniżej pasa.

Teraz z kolei wybierała się na Sycylię w towarzystwie Maski.

Tak, jak się spodziewała, nie obyło się bez totalnej rozwałki, karabinowych kul, śmigających koło uszu, ginących w niebycie Fal Hadesu, urwanych kończyn i teatralnych zachowań, rodem z jakiegoś kiepskiego filmu mafijnego. Po wykonaniu misji i wybiciu gangu miała ochotę się porzygać. I porządnie umyć. Mimo nalegań towarzysza nie tknęła otwartej butelki z winem. Bała się, że nie utrzymałaby alkoholu w żołądku dłużej niż minutę. Za to Maska się nie krępował.

– Wiesz, maleńka, tak sobie myślę – zaczął znowu, dopiero co puentując poprzedni monolog o jakimś znajomym z czasów młodości, który skończył jako pokarm dla krabów – że stanowimy bardzo zgrany zespół, nie uważasz? – Tutaj wychylił się w jej stronę, prawie przewracając poprzednią, pustą butelkę.

– Czyli że mam posprzątać organiczny bałagan, jaki dziś narobisz? – zapytała kwaśno Liwia, odsuwając twarz od woniejącego procentami rycerza.

Maska jednak tylko machnął ręką, co spowodowało, że niebezpiecznie gibnął się na krześle. Znalazłszy ponownie równowagę, odparł:

– Niekoniecznie. Ale mogłabyś zostać moim uczniem.

Liwia spojrzała na niego beznamiętnym, znużonym wzrokiem.

– Jeszcze godzina i mi się oświadczysz, a za dwie będziesz przysięgał, że to z tobą Beatlesi nagrają nową płytę.

Deathmask zaśmiał się w głos. Gołębie siedzące na parapecie motelu odleciały w panice.

– Wiesz, pytałem już nawet o zgodę naszego biednego byłego Wielkiego Mistrza.

– Blefujesz – rzuciła niepewnie dziewczyna. Mężczyzna nagle wydał się jakby mniej pijany. W jego oczach widziała skupienie.

– A co, uważasz, że nie dałabyś rady?

– Czy ty mi wjeżdżasz na ambicję, Maska?

– Mów mi Mephisto.

Liwia zakrztusiła się śliną.

– Nie wierzę – wydusiła, kiedy wreszcie udało jej się złapać oddech. – To nie może być twoje imię. Kolejny pseudonim, prawda?

– Co za ironia – parsknął Rycerz Raka – że mojej ksywki używa się jak imienia, a imię uchodzi za ksywkę.

– Urodziłeś się we Włoszech i nadali ci imię Mephisto?!

– Ej, starych się nie wybiera, nie? – burknął mężczyzna i pociągnął wino prosto z zielonej butelki.

– Ale zaraz, dlaczego miałbyś nie chcieć, żeby wołano ci po imieniu, skoro jest kwintesencją grozy, mroku, śmierci i wszelkiego zła? Tylko mi nie mów, że stawia cię w złym świetle.

– Imię zostaje ci nadane – wyjaśniał Rak belferskim tonem, gestykulując jak profesor przy kawie – a na pseudonim sobie zapracowujesz. Nikt nie bał się mnie ze względu na moje imię. Ale ci sami ludzie srają pod siebie, kiedy idzie po nich „Maska Śmierci". No i wiesz, tworzenie otoczki tajemniczości, że nie wiadomo, jak mam na imię, tylko to potęguje.

Liwia uśmiechnęła się i pokiwała głową.

– Chyba jest w tym jakiś sens. Nie przejmuj się, twoja tajemnica jest u mnie bezpieczna.

Złoty Rycerz ponownie machnął ręką i znów przy podobnej akrobacji ledwie uniknął upadku z krzesła.

– Póki nie pojawi się ktoś nowy, to nie ma zabawy. Twoje „Marco, Marcello" i inne strzały zapewniały mi nieco rozrywki. A tak swoją drogą: skąd wiedziałaś, że ma być na „em"?

Liwia zapatrzyła się w przestrzeń pokoju, próbując dojść do tego, skąd miała tę podpowiedź. Gdy wreszcie sobie przypomniała, jej pogodny nastrój uleciał w niebyt.

– Pierwszy dzień w Sanktuarium. Rozmawialiśmy z Aiolosem o książkach i porównał cię do jednego z bohaterów. Powiedział coś w stylu „M…aska", widziałam, że się zawahał i domyśliłam się, dlaczego.

– Przestań go tak żałować.

Liwia spojrzała na Włocha pełnym oburzenia wzrokiem.

– Więc co, jesteś z tych, co widzą w nim tylko zdrajcę?

– On? – prychnął Maska. – Nie ma mowy. Tak na moje, to znalazł się po prostu w złym miejscu o złym czasie. Cokolwiek miał w głowie, na pewno nie było jakimś mrocznym planem unicestwienia Ateny. Bo koleś po prostu nie potrafił tworzyć mrocznych planów, no! Ja na ten przykład nie umiem grać na flecie, więc gdyby ci ktoś po mojej śmierci powiedział, że zapierdalałem koncerty na piszczałce, to chyba byś nie uwierzyła, nie?

– To dlaczego…

– Bo dał się zabić i wrobić w kabałę, dlatego! – przerwał jej Mephisto. – I sama widzisz, ile jest warte czyste gołębie serduszko, robienie z siebie pieprzonego emisariusza Czerwonego Krzyża i ciężka praca na ludzkie uznanie. Jedno potknięcie i tyle z tego praworządnego gówna zostaje.

– Więc co, lepiej mordować bez sentymentu, knuć i zdobywać władzę kosztem innych?

– Zastanawiam się, czy mówisz o mnie, czy o naszym drogim Wielkim Mistrzu – uśmiechnął się Maska, obserwując twarz dziewczyny. Liwia zacisnęła zęby, nic nie odpowiadając. To był grząski grunt. Mogła lubić Deathmaska, ale nie wiedziała przecież, co mu siedzi w głowie.

– Czyli jednak o Wielkim Mistrzu – dopowiedział sobie mężczyzna. – Pozwól, że nakreślę więc naszą sytuację, mio caro. Arles jest żądnym władzy skurwysynem. O tak, władzę kocha ponad wszystko, znam się na takich gościach. Jak trafnie dostrzegłaś, wysługuje się swoimi pionkami, żeby zdobywać wpływy na całym świecie. Po co, jeśli i tak ma do dyspozycji najsilniejszych ludzi na tym padole? Dobre pytanie. Może chce wprowadzać swoje prywatne oświecenie pod strzechy? Może cieszy się z wizji, kiedy mali prezydenci wielkich państw będą składać przed nim daniny? Albo prosić o interwencję w sprawie sąsiada? Albo chce ze wszystkich ludzi zrobić mięso armatnie w czasie wojny z Hadesem? A może po prostu daje nam zajęcie, może sprawdza nasze granice moralności i lojalności? Może bawi go wydawanie rozkazów, każących elicie wojowników przejmować koks na końcu świata? Kto to wie?

– Więc jaki jest powód, by mu na to pozwalać? – zapytała niepewnie Liwia.

Mephisto zagwizdał teatralnie.

– Z głębi mojego dobrego serduszka radzę zachowywać takie pytania dla siebie, maleńka. – Tu zrobił pauzę, zamieszał trunkiem w butelce i opróżnił ją jednym, mało eleganckim łykiem. Odstawił szkło na blat, ale butelka zachybotała się eliptycznie, po czym spadła na krzywy parkiet, rozbijając się na drobne. Liwia westchnęła i już wstawała, chcąc pójść po szufelkę i zmiotkę, kiedy Maska powstrzymał ją jednym wyciągniętym w górę palcem.

Drobiny zaczęły wirować wraz z czarno-fioletowymi falami.

– Ktoś, kto tak bardzo kocha władzę, za nic w świecie jej nie odda. Nikomu. – Kawałki szkła runęły nagle i z impetem wbiły się ostrymi krawędziami w blat stołu. – Ani innemu rycerzowi, ani żadnemu bóstwu. To jedyna, ale za to najlepsza gwarancja, że Arles będzie walczył jak sam diabeł, byle nie oddać Hadesowi choćby piędzi ziemi. Masz kogoś lepszego do takiej roboty?

– Tylko czy to nie jest wybieranie „mniejszego zła"? – zapytała wciąż nieprzekonana dziewczyna. – Czy nie okaże się, że tak naprawdę nie ma żadnego zwycięstwa, że walcząc z jednym diabłem, byliśmy na usługach drugiego? Tylko po to, żeby ciągle tkwić w piekle?

– Z całym szacunkiem, maleńka – głos Maski postawił włoski na jej skórze – ale nic nie wiesz o Piekle. Nic.

Mężczyzna wstał, podszedł do okna i nagle, w jednej sekundzie, wrócił jego mało poważny sposób bycia.

– Nooo, ale właśnie dlatego powinnaś u mnie terminować! Skoro się zgadzasz, pogadam po powrocie z naszym ulubionym Arlesem.

– Ale ja nie powiedziałam, że się zgadzam! – oburzyła się Liwia. – Mam już mistrza. Poza tym Wielki Mistrz i tak by się nie zgodził.

– Ale z ciebie pesymistka. A może chociaż…

– Co?

– Zostaniesz moją żoną? Haha… ej, ała, no co, Milo na pewno nie miałby nic… Auć, to boli!


– Że co? – zapytał zaskoczony rewelacjami Aldebaran. – Przecież on nawet psa dawania łapy by nie nauczył, a co tu mówić o byciu mistrzem!

– No wiem – westchnęła Liwia. – Ale i tak nie ma nad czym się zastanawiać, Wielki Mistrz nie wyrazi zgody, przecież widzisz, jak się na mnie uparł od samego początku.

– Widzę – mruknął Rycerz Byka, ściszając głos. – Dziwnym trafem jakoś nie podróżujesz ze mną czy z Milo… A właśnie, miałem ci powiedzieć! Milo wrócił wcześniej ze swojej misji, jest u siebie. Wiem, że ostatnio nie widujecie się zbyt często, więc…

– Dzięki, Al! – Dziewczyna już biegła w stronę wylotu Pałacu Byka i pospiesznie machała jego gospodarzowi. Aldebaran westchnął, ale rozbawiony odmachał Lisicy.

Ściągnęła z włosów frotkę, pozwalając im opaść na plecy i ramiona. Wyjęła też z kieszeni pomadkę, stały element jej codziennego wyposażenia. Po ciosie Wielkiego Mistrza została jej krótka blizna, przecinająca ukośnie górną wargę, więc częściej niż zwykle malowała usta, by choć odrobinę zamaskować krzywą białą linię. Przez nią wydawało się, jakby dziewczyna miała stale ironiczny wyraz twarzy, co było nawet zabawne. Ciekawa rzecz, ale blizna w żaden sposób nie sprawiła, że zmniejszyło się zainteresowanie Liwią przez męskie grono. Była jedyną kobietą-rycerzem, która chodziła z odsłoniętą twarzą, więc nie traktowała tego jako wielkiego pochlebstwa, a raczej jako naturalny stan rzeczy. Czuła na sobie pożądliwe spojrzenia kolegów, którzy jednak poza drobnymi zalotami nie pozwalali sobie na więcej. W końcu plotki są szybsze niż ataki Złotych Rycerzy. Wiedziano, że konkurencja jest zbyt wysoka.

To, co było między nią a Skorpionem powodowało u Liwii nie tylko szybsze bicie serca, ale i głębokie rozterki. Od samego początku miała do niego słabość: to poczucie humoru, pogodne usposobienie, zrozumienie w tańcu, te ciepłe, mocne ramiona, hipnotyzujące spojrzenie turkusowych oczu… Mimo to wciąż nie była przekonana, czy zrobiła dobrze, przechodząc z nim na najwyższy poziom wzajemnych relacji. Owszem, poziom ten dawał dużo więcej przyjemności, ale niósł ze sobą odpowiedzialność za uczucia drugiej osoby.

A Liwia nie wiedziała, co zrobi, jeśli padną te magiczne słowa. Bo nie była pewna, czy to co czuje, było opiewaną we wszelkich przekazach kultury miłością. Uwielbiała Milo, śmiało poświęciłaby życie, byle go uratować, mogłaby mu powiedzieć o wszystkim… ale spodziewała się czegoś innego. Czegoś bezdyskusyjnego, uczucia silnego jak grom z nieba, pozbawiającego snu, czerwieniejącego policzki, nadającego smak każdej godzinie, nie dającego się wyprzeć z głowy o żadnej porze dnia ani nocy. Nie przynoszącego takich rozterek, jakie miała w tym wypadku.

Ale to były refleksje, które dręczyły tylko wówczas, kiedy nie mieli jak się spotkać. W momentach takich jak teraz, gdy tęsknota zagłuszała niewygodne myśli, Liwia biegła Skorpionowi na spotkanie, zapominając o wątpliwościach. Pragnęła poczuć te dreszcze na skórze, kiedy ją całował, kiedy zatapiał palce w jej kruczoczarnych włosach i gładził opuszkami opaloną skórę. Wtedy czuła się najpiękniejszą dziewczyną na świecie. I nigdzie nie było jej lepiej i bezpieczniej.

Oprzytomniała z gęstej ekscytacji, kiedy otulił ją szmer strumyka, szum różanych krzewów, trzepot rajskich ptaków. No tak, przekroczyła próg Domu Panny.

Zwolniła kroku, uspokoiła oddech, wyprostowała plecy. Nie wypadało traktować tego miejsca jak korytarza. Zeszła z części wspólnej i podążyła w stronę kamiennego lotosu. Oraz znajdującego się tam rycerza.

Ukłoniła się z oddali, tak aby nie przerywać jego medytacji. Zamknęła oczy i pochyliła głowę. I wtedy znowu to poczuła. To dziwne wrażenie… emocjonalności. Nie miała pojęcia, co oznacza w języku energii kosmicznych, ale instynktownie odpowiedziała za pomocą swego cosmo. I aż szarpnęło jej umysłem.

Ciała w rzece. Zimne mury świątyni. Kamienne dłonie posągu. Drewniana misa wypełniona wodą. Cichy głos. „Śmierć nie jest końcem wszystkiego". „Śmierć nie jest końcem wszystkiego". Więdnące różowe płatki. Dziecko w za długiej szacie. „Śmierć nie jest...", „Śmierć nie jest…". Dwa drzewa jak salutujący żołnierze. Rzeka. Spuchnięte ciała w jej nurcie. „…nie jest…", „…nie jest…" „…jest…"

Otworzyła gwałtownie oczy. Dyszała, a jej serce łomotało w klatkę piersiową jakby chciało uciec. Nawet nie wiedziała kiedy znalazła się na kolanach.

Zdezorientowana spojrzała przed siebie i ujrzała widok, którego absolutnie się nie spodziewała.

Shaka zbierał się z podłogi, jakby dopiero co upadł.

– Co ty zrobiłaś? – zapytał z mieszaniną zaskoczenia i irytacji.

– Ja… nic, nie wiem… to stało się samo…

– To był twój atak?

– Co? Nie! – odparła zestresowanym głosem. – Nigdy bym nie podniosła ręki na Złotego Rycerza!

Blondyn przewiercał ją swoim widmowym spojrzeniem, aż dzwoniło jej w uszach.

– Miałaś objawienie?

Nie chciała do tego wracać, nie chciała grzebać w popiele stygnących wizji, to zawsze bolało i mąciło myśli. Nauczyła się analizować zsyłane na nią obrazy po regeneracji umysłu; mijał dzień lub dwa, zanim decydowała się je przywołać. Być może upływ czasu zacierał pewne sceny czy szczegóły, ale przynajmniej nie odbierał zdrowia psychicznego.

– Tak – odpowiedziała cicho. – Ale proszę, nie pytaj…

– Powiedz mi.

– Shaka…

Złoty Rycerz zaczął iść w jej kierunku. Z każdym krokiem, którego metaliczny dźwięk porywało echo, Liwia czuła coraz większy strach. Aura cosmo Panny była jak zwykle spokojna i ciepła, ale jednocześnie intensywna, ciężka. Przytrzymywała ją niewidzialnym uściskiem.

Rycerz Panny stanął tuż przy niej.

– Jakieś sugestie, dlaczego dzieje się tak tylko w mojej obecności?

Zaskoczył ją jego mocno ironiczny ton.

– Mogłabym o to samo zapytać ciebie – odparła butnie, zbierając resztki odwagi.

Nikły cień uśmiechu na jego twarzy, a może gra światła?

– Te wizje są zbyt ważne. Chcę wiedzieć, co widziałaś.

– Jutro, kiedy zbiorę myśli…

– Nie. Teraz.

– Po tym zostają blizny na umyśle, to prosta droga w stronę obłędu – powiedziała, choć ocierała się już niemal o błaganie, do którego bardzo nie chciała się zniżać.

Przeczuwała, że i tak nie zrobi to na nim wrażenia.

– Mogę wyjąć te obrazy samodzielnie, ale nie wiem, czy tego chcesz.

Palce Liwii zacisnęły się w drgające pięści. Czuła złość i przemożną potrzebę wyrwania się z uścisku tego potężnego cosmo. Niczym szczerzący kły lis zagoniony przez myśliwych w pułapkę bez wyjścia.

Było jednak coś, co kazało jej stłumić w sobie tę szarpaninę.

Godność.

– Jestem Gościem Sanktuarium – wycedziła. – Moim obowiązkiem jest pomagać Złotym Rycerzom. Więc zrobię to, ale tylko ten jeden raz. W razie powtórki będziesz musiał mnie zabić, bo nie dam ci zgwałcić mojego umysłu.

Teraz na pewno prawie się uśmiechnął.

Pieprzony kawalarz.

– Uroczy patos – powiedział, a Liwię trafił szlag. – Czekam.

Musiała stłumić buzujący w sercu ogień, bo była gotowa zapomnieć o wszystkim i się na niego rzucić w samobójczym ataku. Kiedy zdołała jako tako zapanować nad agresywnymi emocjami, zamknęła oczy.

Zrywanie empirycznego plastra i wyciąganie obrazów ze świeżej rany umysłu przyprawiało o mdłości. Było jak wiercenie w bolącym zębie bez żadnego znieczulenia.

– Rzeka… pływające ciała… – wyrzuciła z trudem, ściskając w garściach swoje czarne włosy. – Ciemne wnętrze… z wielkim posągiem…

Nie miała pojęcia, ile to trwało. Męka wyrywania wizji ciągnęła się w jej odczuciu jak samotne popołudnia. Wiedziała jednak, kiedy dobrnęła do końca, bo ostatnie obrazy były jakby półprzezroczyste; prześwitywał przez nie Dom Panny, wyznaczając wyraźną granicę, gdy świadomość przejęła władzę.

Z trudem otworzyła oczy. Wszystko było jaskrawe i nierealne. W uszach dźwięczało, a w głowie, jak na zepsutej płycie, wciąż wybrzmiewał ten głos z wizji. Śmierć, śmierć, śmierć… Czaszka dudniła jak bęben zagrzewający do walki. Bała się, że zaraz zwymiotuje. Chciała wstać, podtrzymując się podłoża, ale jej ręka nie trafiła na posadzkę, tylko na jakąś miękką pustkę.

Sądziła, że upadła, bo poczuła pod głową twardą powierzchnię. Ale coś się nie zgadzało. Albo podłoga falowała w rytm spokojnych oddechów, albo to nie była podłoga.

– Zaraz poczujesz się lepiej – powiedział cichy, ale wyraźny głos gdzieś nad nią.

Dotyk palców na czole wywołał instynktowny bunt i paniczną chęć ucieczki. Szarpnęła się.

– Nie zrobię ci krzywdy. Pozwól mi.

Ten głos był przyjazny. Miękki i ciepły. Budzący zaufanie. Mimo łagodności przebijał się przez chaos wrażeń. Powoli chowała kły, zdając się na łaskę osoby podchodzącej do wnyków.

Wtedy ból zaczął znikać. Delikatne fale leczyły rany umysłu, przywracały równowagę i ostrość zmysłom. Balsam z ciepłej, pachnącej kadzidłami energii kosmicznej uciszył i ukoił znękaną podświadomość.

Zamrugała. Pół-leżała na podłodze Pałacu Panny, a pół-siedziała oparta o jego gospodarza. Złota Zbroja była ciepła jak żywe ciało.

– Mam nadzieję, że już ci lepiej, Rycerzu Lisa – powiedział Shaka i, na bogów, chyba była w jego głosie nutka troski.

Liwia wyrwała się z jego ramion, wstała niepewnie i spojrzała nań dzikim wzrokiem. Mężczyzna wstał również, by z ciekawością na łagodnym obliczu przypatrywać się dziewczynie. Kosmyk jego blond włosów wychodził z hełmu niepokorną falą i zasłaniał lewą powiekę.

Jedno było pewne. Facet był nieudolnym fryzjerem.

Liwia miała w sobie tak wiele skrajnych emocji, że tylko otworzyła i zamknęła usta, po czym bez słowa oddaliła się w kierunku wyjścia z Pałacu.

Shaka odprowadzał ją swoim kosmicznym substytutem wzroku. Nie ma co, to było ciekawe spotkanie. Mimo iż nieświadomie, ta dziewczyna zdołała go dziś powalić niespodziewanym impulsem mocy i przeczytać jego myśli. Nie lada osiągnięcie, bo do tej pory nie udało się to żadnemu rycerzowi.

Popołudniową medytację zaczął od wspomnienia jednej z wcześniejszych nauk Mistrza. To przeszło trzynaście lat temu Budda odkrył przed nim oblicze wiedzy, które zmieniło jego życie. Które zaprowadziło go do Sanktuarium. A Rycerz Lisa mimowolnie odczytała to wspomnienie.

Wciąż było dla niego zagadką, dlaczego tylko przy nim cosmo Vulpeculi wariuje, dlaczego tylko ich dwie energie kosmiczne tak na siebie reagują. Ale dziś po raz pierwszy dotarło do niego, jak wielkie cierpienie to zjawisko niesie dla wojowniczki. Mimo wszystko dzielnie stawiała się chaosowi psychiki, zaskoczyła go jej siła woli, konsekwencja w niezbaczaniu z niełatwej ścieżki po znękanym umyśle. Musiał przyznać, że chyba źle ją ocenił na samym początku. Nie była kolejnym, niemyślącym rycerzem, niewolnikiem zmysłów. I ta duma Gościa Sanktuarium…

Spróbuje uciszać swoje cosmo, gdy dziewczyna będzie przechodzić przez Szósty Pałac, nie ma potrzeby narażać ją na ból nagłych wizji.

Rycerz Panny wrócił na podest i usiadł po turecku na środku kamiennego lotosu. Zamyślił się.

Zdał sobie właśnie sprawę, że nie pamięta, jak ona ma na imię.


Wpadła w ramiona zaskoczonego Milo jak woda w przypływie, napierająca na półksiężyc zatoki. Poprosiła cicho, by nie zadawał pytań, więc wstrzymał się, choć z trudem. Granatowa pościel wzburzyła się w miękkich falach, gdy opadli na jej powierzchnię. Rozkosz dotyku przyćmiła wreszcie przykre doświadczenia ostatnich godzin, dni i tygodni. Złe myśli nie miały kiedy się rozwinąć, bo Milo szeptał coś cały czas: kiedy ją rozbierał, kiedy ją pieścił i kiedy ją posiadł. Z początku było to dla Liwii nieco dziwne, ale teraz pragnęła, by mówił, by zajął ciało i umysł. Cokolwiek wyszeptywał po hiszpańsku i grecku, było jej teraz potrzebne.

Aż usłyszała słowo, które wyrwało ją z idealnej nieświadomości.

– Kora… – jęknął, zaciskając dłoń na kosmykach jej czarnych włosów, rozlanych po poduszce. Spełniony legł obok niej, ciężko oddychając. Liwia leżała z zamkniętymi oczami, nie chcąc uczestniczyć teraz w żadnej rozmowie. Zadziałało, bo Milo pogładził ją po włosach i zasnął, wtulając w siebie jej nagie ciało.

Ostatnim razem też to powiedział.

Zwróciła na to uwagę, bo pośród morza niezrozumiałych słów ono jedno zabrzmiało polsko. Potem domyśliła się, że raczej ni z tego ni z owego ślina nie przyniosłaby mu na język określenia wierzchniej warstwy konaru drzewa. Myślała, że to jakieś pospolite słówko z grecko-hiszpańskiego leksykonu, ale gdy z ciekawości próbowała je sprawdzić, jedynym wynikiem poszukiwań było odniesienie do córki bogini Demeter. I do nawiązującego do tej postaci mało popularnego żeńskiego imienia. Miała nawet spytać, czy Milo nie naczytał się ostatnio podań mitologii greckiej, ale jakoś zapomniała.

A teraz to imię wróciło. Nie zamierzała popadać w paranoję, ale słowniki nie okazały się przydatne, więc postanowiła, że zapyta wprost.

Kiedy Skorpion się obudził po szczęśliwej drzemce, zaczęła niemal od razu, nie chcąc by pierwszy zapytał o jej nieciekawy humor.

– Gaduła z ciebie, Escorpión.

Milo zaśmiał się nerwowo.

– Jakoś tak samo wychodzi, nawet nie wiem do końca, co ja tam wygaduję – powiedział zawstydzony, drapiąc się po głowie. – Ty pewnie tym bardziej.

– No tak – odparła Liwia pogodnym tonem. – Ale jedno udało mi się wyłapać. Kim jest ta cała Kora, hm?

Było jej strasznie głupio, nie chciała wyjść na jakąś niepoważną zazdrośnicę. Tylko czekała aż Milo wyśmieje ją mówiąc, że to po prostu jakieś nieznane jej słówko, mniej lub bardziej nadające się do łóżkowych zabaw.

Ale nie. Nic takiego się nie stało. Zamiast śmiechu, Liwia zobaczyła w oczach Milo totalne przerażenie.

No cóż. Ten dzień nie miał widocznie prawa dobrze się skończyć.

– To… tak powiedziałem? Ja… nie spodziewałem… wiesz, to nie jest tak jak myślisz! – zaczął nieudolnie.

Przez wszystko, co ją ostatnio spotykało dziewczyna miała już jednak zbyt krótki lont, by dać sobie chwilę na ochłonięcie. Czara goryczy się przelała.

– Tylko mi tu nie wyjeżdżaj z takimi tanimi filmowymi tekstami, Milo – powiedziała zimno. – Może nie zasłużyłam na bycie jedyną, ale szczerość mi się należy. Teraz, póki jeszcze tu stoję – co powiedziawszy wstała i zaczęła zbierać rozsiane po pokoju części swojej garderoby.

Mężczyzna wstał i złapał jej dłonie, ale prawie natychmiast puścił, ledwie unikając poparzenia.

– Nigdy bym… Liwuś…

– Nie nazywaj mnie tak, świnio.

– Jesteś jedyna, przysięgam! Nie okłamałbym cię nigdy w życiu! – wrzasnął zrozpaczony.

– To skąd twoje zdenerwowanie? – zaśmiała się złośliwie Liwia, nakładając bluzkę na byle jak zapięty stanik.

– Wytłumaczę ci – powiedział Skorpion zgnębionym głosem. – Tylko usiądź, proszę. Zaczekaj.

Wojowniczka spojrzała na swojego kochanka zmęczonym, beznamiętnym wzrokiem.

– Wszystko mi już jedno. Masz czas, póki nie zbiorę rzeczy.

– Z nikim innym się nie spotykam, musisz mi uwierzyć – mówił smutno.

– Kora zapewne nie byłaby pocieszona, gdyby to usłyszała – zadrwiła Lisica, podnosząc zwiniętą w kulkę skarpetkę.

– Kora nie żyje.

Polka zatrzymała się. Strażnik ósmego Domu Zodiaku spuścił wzrok na granatowe fałdy zmierzwionej pościeli.

– Poznałem ją, jeszcze zanim zostałem Rycerzem Ateny. To w zasadzie przez nią… dzięki niej otrzymałem Złotą Zbroję – mówił teraz naprawdę cicho, a po chwili zerknął na Liwię smutnym spojrzeniem turkusowych oczu. – Ktoś wjechał w nią, kiedy była na przejściu dla pieszych… nieokreślony sprawca, tak później powiedzieli. Nawet nie miałem kogo za to zabić – rzucił, a kącik ust mu zadrgał w parodii uśmiechu. – Poszedłem do miejsca, które na wyspie powszechnie omijano. Jar Skorpionów. Tak mówili. A mi było wszystko jedno.

Wyglądało, jakby powiedział tyle, ile zdołał. Liwia wznowiła nakładanie na siebie ubrań, choć robiła to już w mniejszym pospiechu. Czuła w sobie pustkę, jakby wszelkie emocjonalne paliwo dokonało żywota. Skorupa. Pusta, jak nieprzywdziana zbroja.

– Niech zgadnę – powiedziała bezbarwnym tonem. – Była do mnie podobna? Włosy, twarz, ciało?

Znękany wzrok Milo powiedział jej wszystko.

– To nie tak, nie jesteście… nie byłyście… nie jesteście takie same… nie porównywałem, nie świadomie w każdym razie… Kora nie tańczyła… kiedy patrzę na ciebie, widzę ciebie, Liwuś. Uwierz…

– Milo, może chciałbyś usłyszeć, że mi przykro – przerwała mu Liwia, kończąc wiązanie sznurowadła. Wstała i podeszła do drzwi. – I w sumie wiesz co? Przykro mi. Cholernie mi przykro.

To powiedziawszy trzasnęła drzwiami, zostawiając wściekłego na siebie Skorpiona w jeszcze pachnącej miłością pościeli.

W czasie powrotu nie dała nawet zwyczajowo znać impulsem swojego cosmo, że przekroczyła próg Domu Panny. Potraktowała ten Pałac jak korytarz.


Przez miesiąc unikała Rycerza Skorpiona wszelkimi dostępnymi sposobami. Milo szukał okazji, by z nią porozmawiać, by naprawić, ile się dało, ale problem był w tym, że Liwia właśnie nie widziała możliwości zreperowania zepsutej relacji. W końcu mężczyzna dał za wygraną, dochodząc do słusznego wniosku, że narzucanie się jej wcale nie poprawi sytuacji.

Aldebaran nie wiedział, co się stało, ale wyczuwał, że coś jest nie tak. Liwia ucinała temat prosząc, by o sprawę nie pytał. Nie tylko nie chciała zaznajamiać go z faktami z życia Skorpiona, które, bądź co bądź, zahaczały o głęboko prywatne, intymne wydarzenia, ale też nie była tak wyrachowana, by nastawiać przyjaciół przeciwko sobie. I chciała mieć spokój. Byk podpytywał kilkukrotnie, podchodząc do tematu z różnych stron, przebąkiwał też coś o Milo, który ostatnio częściej wytaczał się niż wychodził z barów, ale wreszcie i on dał spokój.

Musiały minąć ponad dwa miesiące, by Liwia wreszcie poukładała sobie wszystko w głowie, by wygasiła ogień złości, żalu i zranionej dumy. Owszem, nadal było jej z tym źle, kiedy myślała, że stanowiła tylko substytut, że Milo pragnął nie jej, a odbicia swojej pierwszej, utraconej miłości. Z drugiej strony uwierzyła mu, że nie były takie same, że czasami naprawdę dostrzegał w tym wszystkim ją, Liwię.

Ale kochał Korę. Bez dwóch zdań. Mimo śmierci, która ich rozłączyła, a może nawet dzięki niej mężczyzna wciąż tęsknił za tą biedną dziewczyną. I nie była to niczyja wina.

Liwia poczuła w końcu dramat całej historii, ale jednocześnie nie chciała codziennie zadawać sobie pytania, czy rycerz uśmiecha się do niej, czy do swoich wspomnień. Miała prawo do bycia sobą. A on miał prawo nie udawać, za kim tęskni jego serce. Na dłuższą metę ten związek oboje uczyniłby nieszczęśliwymi. Poza tym – do czego Liwia doszła, gdy zaczęła ponownie trzeźwo myśleć – ona także nie była bez winy. Mimo braku pewności co do swoich uczuć weszła w tę relację. Wzięła, co chciała, nie poświęcając się w stu procentach. Nie różniło się to wiele od tego, co zrobił Milo.

Zatem wraz z przyjściem jesieni zaprosiła do siebie zaskoczonego i pełnego nadziei Rycerza Skorpiona, by wszystko sobie wyjaśnili. Milo zalał ją falą przeprosin i zapewnień, że podobne porywy serca ku dawnej towarzyszce były tylko epizodami. Chyba miał jeszcze nadzieję na powrót do tego, co było, bo gdy wypowiedziała zdanie „Wróćmy do przyjaźni" zadrgał mu kącik ust. Ale przystał ze sztucznym uśmiechem na tę propozycję, zapewne ciesząc się, że wojowniczka chce mieć z nim jeszcze coś wspólnego.

Oczywiście ich przypadkowe spotkania nie miały już tej magii i dynamiki, co wcześniej. Na wyrost wesołe zdania, brak docinek i spoufalania się. Więcej niż znajomi, ale mniej niż przyjaciele. Liwia mogła mieć tylko nadzieję, że czas to choć trochę naprawi.

Ale w ogólnym rozrachunku niewiele ją już obchodziło. Miała siedemnaście lat, a dziwnym trafem znalazła się w miejscu, w którym, jak sądziła, znajdują się tylko życiowi degeneraci i osoby stojące nad grobem. Nie chciało jej się buntować przeciwko zarządzeniom Arlesa. Wykańczanie typów spod ciemnej gwiazdy przestało budzić moralne rozterki. Ściany jej małej chatki były ciemne, puste i niezmienne. Przestała szukać okazji do spotkania się z innymi rycerzami, wykonywała swoje obowiązki z mechaniczną dokładnością i zerowym zaangażowaniem. Chodziła tam, gdzie jej kazano, robiła to, co jej kazano, a po wszystkim wracała do swoich czterech ścian, nakrywała kocem i próbowała zasnąć.

Na początku listopada dostała wieści od swojego mistrza, który informował, że rytuał Dziadów okazał się kompletną katastrofą, bo duchy po prostu się nie pojawiły. Zasmuciło ją to, ale nie zaskoczyło – podejrzewała, że do czasu wypełnienia się w całości ubiegłorocznej przepowiedni duchy przodków będą milczeć. A że walka z proroctwem nie miała najmniejszego sensu, Liwia pogrążyła się w jeszcze większej apatii.

Nie widziała na horyzoncie niczego, co mogłoby ją wyrwać z tego marazmu.

Aż do 13 grudnia obecnego, 1981 roku.


Shaka pchnął biało-złote odrzwia prowadzące do komnaty Wielkiego Mistrza. Czuł, że zwierzchnik sił Sanktuarium nie jest sam, ale i tak prawie zderzył się z wychodzącą właśnie Polką. Jego wyczulenie na aurę energii kosmicznej mówiło jasno, że dziewczyna jest jednym wielkim buzującym ogniem. Minęła Rycerza Panny bez słowa i ledwie nad sobą panując zniknęła za jego plecami.

– A, jesteś, wejdź – powiedział zirytowanym głosem Arles, zauważając blondyna stojącego w progu. – Cotygodniowy raport, jak rozumiem? A może ty też przychodzisz z koncertem życzeń?

– Tylko cotygodniowy raport – odparł płasko Shaka, zastanawiając się, z jaką prośbą przyszła do Wielkiego Mistrza dziewczyna. I czego jej odmówiono.

Siwowłosy wykonał nieokreślony gest będący połączeniem znudzenia i gotowości do wysłuchania. Mógł się spodziewać, że akurat ten rycerz nie dostarczy mu żadnej rozrywki, nawet słownej.

– W odwiedzonych przeze mnie miejscach nie wyczułem żadnego osłabienia powłoki międzywymiarowej ani międzyświatowej – powiedział Hindus. – Jednak po powrocie zarejestrowałem delikatną wibrację mocy gdzieś w okolicach Tesalii.

– Jak delikatną? – Wielki Mistrz zmrużył oczy, choć jego rozmówca nie mógł tego zauważyć.

– Na tyle delikatną, że nie jestem w stanie bardziej zawęzić obszaru – mruknął Shaka. – Co oznacza, że mogło pochodzić skądkolwiek, nawet z Olimpu.

– Hmm… – Arles wstał z tronu, żeby rozprostować kości. Wieści przyniesione przez strażnika szóstego Pałacu mogły oznaczać wszystko i nic zarazem. Z okolic Olimpu co jakiś czas czuło się mrowienie mocy i nie było w tym nic dziwnego: w końcu skąd mogłyby się wydobywać zawirowania energii, jeśli nie z siedziby Bogów Olimpijskich? A jednak gdyby był to początek jakiejś boskiej inwazji… a może coś się buntowało na obszarze Tesalii?

– To zapewne fałszywy alarm, ale przez jakiś czas bądź na tę okolicę wyczulony, musimy wykluczyć ewentualne niebezpieczeństwo.

– Tak jest – rzekł krótko Shaka i leciuteńko schylił głowę, dając do zrozumienia, że nie ma innych spraw do zaraportowania. Wstał z klęczek i zaczął oddalać się w kierunku drzwi.

– A, Shaka – zatrzymał go w pół-kroku Arles.

Blondyn odwrócił się, ale nie ukląkł drugi raz.

Brak szacunku, czy racjonalne podejście do etykiety? Siwowłosy mógł tylko zgadywać.

– Niedługo będę miał dla ciebie nietypowe zadanie – mówił, a z każdym słowem rosła w nim złośliwa radocha. W końcu misja, którą miał na myśli nie była skrojona pod człowieka najbliższego bogom. – Przyda się twój… urok osobisty.

Prawa brew Shaki powędrowała w górę i komicznie zadrgała.

– Wedle rozkazu – odparł jednak zupełnie bez emocji i spokojnie oddalił się w swoją stronę.

Liczył, że Wielki Mistrz nie przekroczy granicy stosowności. W końcu odpowiednio głupich rycerzy, perfekcyjnie nadających się do robienia mało istotnych rzeczy miał na pęczki.

Schodził powoli, w swoim tempie. Miał przed sobą patrol po Atenach, więc będąc na wysokości szóstego Pałacu odrzucił kuszącą myśl o zaszyciu się w znanych czterech ścianach. Stalowe, grudniowe niebo od świtu zapowiadało niepogodę i teraz zimnym deszczem spełniło niemą groźbę. Nie stanowiło to dla Shaki żadnego problemu; lżejsza wersja „Kan" działała, gdy się poruszał i stanowiła świetną barierę przed zewnętrznymi czynnikami. Poza tym lubił deszcz. Powietrze robiło się przyjemnie rześkie, miarowy szum przynosił spokój i pomagał w medytacji. No i ulewa przeganiała ludzi.

Kiedy przekroczył próg Domu Barana przypomniał sobie treść listu od Mu. Pismo przyszło kilka miesięcy temu, a Shaka wciąż nie był w stanie określić, czy przyniosło więcej ulgi, czy niepokoju. Rycerz Barana wyciągnął przysłowiową dłoń ku pojednaniu i przeprosił za niemiłe słowa, jakimi się pożegnał. Zaznaczył jednocześnie, że – choć sam zdania nie zmienił – nie ma żalu o decyzję przyjaciela i nie miałby go również, gdyby zmuszony rozkazem Shaka pojawił się w Jamirze w wiadomym celu. Do listu dołączona była paczuszka z herbatą, ale Virgo jeszcze jej nie napoczął. Jakoś nie potrafił.

Choć pewnie niedługo nie będzie miał wyboru: od czasu wymuszenia na Rycerzu Lisa opisania jej wizji, dostawy herbaty dziwnie zmalały. I Shaka szczerze wątpił w podobny zbieg okoliczności. Jego uczniowie byli co chwilę wysyłani przez Wielkiego Mistrza z różnymi sprawunkami za granicę, więc doszło do takiej nieciekawej sytuacji, że Shaka został zmuszony sam pójść i kupić trochę suszu. Mógłby oczywiście poprosić, ba, rozkazać, a bezcenny towar sam pojawiłby się przed drzwiami jego komnat… ale musiałby najpierw rozmawiać z ludźmi. A on nie lubił ludzi. Rano wziął więc trochę pieniędzy, które miał nadzieję wymienić na herbatę podczas swojego ateńskiego patrolu.

Sanktuarium było teraz szare i opustoszałe. Zszedł z ostatnich stopni, minął place treningowe i Arenę. Zamiast skręcić w stronę Rodorio i stamtąd ruszyć ku stolicy, zdecydował się na boczną, rzadko uczęszczaną ścieżkę między ruinami.

Nie spodziewał się spotkać nikogo, dlatego samotna, zgarbiona sylwetka Rycerza Lisa mocno go zdziwiła. Siedziała na jednym ze zwalonych korynckich filarów, z dala od domków rycerzy i budynków użyteczności publicznej. Siedziała i mokła w deszczu. Gdyby Shaka miał otwarte oczy, na pewno by tego nie zauważył, ale kosmiczny substytut wzroku przedstawiał sytuację jasno: dziewczyna płakała.

Obraz nędzy i rozpaczy.

Shaka wzruszył mentalnie ramionami i podążył cicho w swoją stronę. Nie rozumiał, jak można było aż tak dawać się ponosić emocjom. Czegokolwiek odmówił jej Wielki Mistrz, nie powinno powodować podobnej bezsensownej reakcji. Co dawały uczucia poza pogrążaniem się w bezwoli? Ale tak właśnie wyglądał świat bez medytacji i oświecenia.

Shaka był dobry w medytacji i oświeceniu. Za to jego umiejętności społeczne albo się nie rozwinęły, albo potrzebowały solidnych korepetycji, gdyż blondyn kompletnie nie powiązał dwóch faktów, jakimi były „niedziela" i „dzień bez handlu". O kupnie herbaty mógł tylko pomarzyć.

Niepocieszony przemierzał pustawe ulice stolicy, szare podwórka, ponure skwery. Mieszkańcy miasta, którzy dostrzegli blondyna, przyglądali się ciekawie, ale z rezerwą. Akurat o tym rycerzu krążyły takie opowieści, że nikogo nie korciło, by zagadać. Zresztą cosmo Panny skutecznie trzymało wszystkich na dystans. Miał zaprowadzać porządek, nie szukać przyjaciół.

Ciepły blask światła, dochodzący gdzieś z bocznej uliczki dał Hindusowi nikłą nadzieję na handlowy wyjątek od reguły. Może jakiś mały sklepik, prywatne przedsiębiorstwo? Podszedł do łuny, wyłapując jednocześnie bardzo głośno grający telewizor. Podrzędny bar w niczym nie przypominał wyprojektowanego w głowie Shaki sklepu herbacianego, wiec westchnąwszy, Złoty Rycerz zaczął z wolna skręcać z powrotem, gdy kilka słów z telewizyjnego komunikatu zwróciło jego uwagę. Nie znał greckiego na tyle dobrze, by móc zrozumieć wszystko, ale lata spędzone w Sanktuarium dały mu jako takie rozeznanie. Poza tym kluczowe były nazwy własne. Podszedł bliżej witryny baru, otworzył oczy i zapatrzył się w nadawany, blady obraz.

Czołgi. Czołgi na ulicach Warszawy. W Polsce wprowadzono stan wojenny.

Shaka cicho westchnął i zamknął oczy. Teraz wszystko stało się jasne.

Złoty Rycerz Panny nie rozumiał wielu uczuć. Nie potrafił umocować ich w rzeczywistości, brakowało im zawsze odpowiedniej przyczyny, na tyle mocnej, że usprawiedliwiającej czasowe zawieszenie harmonii umysłu. Ale to uczucie akurat znał bardzo dobrze. Znał i rozumiał. Było równie bezużyteczne jak cała reszta, lecz należało do wyższych przejawów człowieczeństwa.

Wszystko to sprawiło, że wrócił myślami do czasów dzieciństwa. Do tych chwil, gdy niesprawiedliwość świata uderzała go z siłą ciosów bogini Durgi. Bieda, choroby, upokorzenie, w końcu śmierć – wszystko to widywał każdego dnia. Egzystencja nie przedstawiała wówczas dlań żadnego sensu. Pasmo fizycznych i psychicznych porażek. Tak bardzo chciał zrozumieć, znaleźć jakiś powód tego, co cierniem wchodziło w jego dziecięce serce podczas każdego wyjścia poza świątynię, każdego spojrzenia na popioły i kości unoszące się na powierzchni Gangesu, na zmizerniałe twarze ludzi, ubranych w piękne, kolorowe szaty. Tak bardzo chciał to zmienić, dokonać czegoś, co wyniesie jego kraj ponad inne. Wyrwać go z kręgu nieszczęść. A potem chciał już tylko zrozumieć, na co to wszystko; po co w ogóle człowiek musi się męczyć życiem.

Zrozumiał. A przynajmniej taką miał nadzieję, bo od dawna spoglądał na wszystko z zewnątrz, z poziomu teorii. Przeciwieństwa były prawdziwe, ale większość z nich go nie dotykała. Przywilej oświecenia.

Shaka ocknął się z retrospekcji, kiedy dobrnął do korynckich ruin i ponownie z kamiennego krajobrazu wyłapał sylwetkę Vulpeculi. Zmarszczył brwi. Wciąż siedziała w tym samym miejscu, nie bacząc na zimną, niekończącą się mżawkę.

Blondyn miał już ruszyć w dalsza drogę ku Domom Zodiaku, ale coś wstrzymywało jego nogi. To było kompletnie irracjonalne: nie mógł wyeliminować przyczyny cierpienia, zatem jego obecność była bezsensowna. A jednak wciąż nie zrobił kroku.

Shaka był jak kot. Zanim gdzieś ruszył, musiał się długo zastanowić. I teraz, po jakichś pięciu minutach i ku własnemu zaskoczeniu, skierował kroki ku zgarbionej, zmokniętej wojowniczce. Miał w sobie dziwne wrażenie emocjonalności, co w jego wypadku było mocno niepokojące. Coś jakby absurdalne déjà vu. Czyżby znowu ich energie kosmiczne na siebie zareagowały? Tylko że tym razem dziewczyna zdawała się nawet go nie dostrzegać. Zapatrzona w martwy punkt błądziła po świecie własnych uczuć. Drgnęła dopiero wówczas, gdy deszcz przestał na nią padać. Zaskoczona spojrzała w bok i ujrzała Rycerza Panny. Nimb aury chronił go jak niewidzialny parasol; najwyraźniej stał na tyle blisko, by jego zasięg objął również ją.

Milczała, wpatrzona twardym wzrokiem w człowieka najbliższego bogom. A ten nie miał pojęcia, co właściwie powinien powiedzieć. Zaczynanie konwersacji nie uważał za swoją mocną stronę. Był fatalny w small talku. Tylko z Mu wychodziło dobrze, naturalnie. Z Wielkim Mistrzem wiązała go zhierarchizowana więź, więc reguły i etykieta same dyktowały odpowiednie słowa, a rozmowy z jego uczniami najczęściej dotyczyły szkolenia, medytacji i spraw Sanktuarium, nic spontanicznego.

– Czegoś sobie życzysz? – zapytała po dłuższej chwili tak grobowo, jak tylko pozwalał jej na to trzęsący się głos. Była nieludzko zmarznięta, ale dopiero teraz to do niej doszło.

– Wielogodzinne siedzenie w zimnym deszczu nie jest zbyt rozsądne – powiedział wreszcie, decydując się na ton lekkiej dezaprobaty. W tym tonie czuł się swobodnie. – Radziłbym powrót do domu.

– A jak nie posłucham to co, włamiesz się do mojego umysłu? A może zaczniesz mnie dusić? – odparła tak oschle, że cud, iż od tego nie wyschła.

Shaka skrzywił się lekko. Co to za głupie insynuacje, jakieś duszenie…

Ach. No tak, spotkanie na korytarzu po kłótni z Mu.

– Wtedy… nie byłem sobą – mruknął i z niezadowoleniem skonstatował, że właśnie tłumaczy się niższemu stopniem rycerzowi.

– Nie zauważyłam większej różnicy – powiedziała, za nic mając sobie konsekwencje.

Tylko czekała aż Panna zrobi z niej miazgę swoją potężną energią kosmiczną. Albo doprowadzi do obłędu atakiem na umysł.

Zamiast tego blondyn się uśmiechnął. Lekko, ale jednak. Nie do wiary.

Podszedł bliżej i oparł się o popękaną kamienną kolumnę.

– Sądzisz, że naprawiłabyś wszystko, będąc na miejscu, ale to nieprawda – rzekł opanowanym głosem.

Chwilę jej zajęło by zrozumieć, że Shaka wie.

– Wielki Mistrz ci powiedział?

– Nie. Mówili w telewizji.

Oglądał telewizję. Gdyby Hindus stwierdził, że w Sanktuarium wylądowało UFO, jej zdziwienie byłoby mniejsze. Jednak po chwili zawahania odpuściła sobie kuszące pytanie i zapatrzyła się z powrotem w poszarzały krajobraz. Nie miała ochoty na rozmowę.

– Co ty możesz o tym wiedzieć – burknęła i objęła ramionami zmarznięte nogi.

Nadal stał obok. Jak bardzo musiała go obrazić, żeby wreszcie sobie poszedł?

– Moja ojczyzna też niejedno przeszła – rzekł tak cicho, że szum deszczu niemal go zagłuszył. – I nie, nie było mi to obojętne.

Liwia zerknęła na blondyna; zdziwiła ją jego otwartość. Zwykle odpowiadał jednym, dwoma słowami, o ile w ogóle raczył się odezwać. Nigdy nie mówił nic ponad to, co konieczne. Zatem co on tu, u licha, robił?

– Jesteś tak potężny, że na pewno zdołałbyś coś zrobić, coś zmienić. – Złość wciąż jej nie opuszczała. Kolejna szpila, kolejne balansowanie na krawędzi. Zabawa w rosyjską ruletkę.

– Przejrzysty dualizm nie występuje w świecie ludzkim za często, Rycerzu Lisa – odparł wciąż bardzo spokojnie Shaka. Musnął dłonią małą kałużę, powstałą w zagłębieniu kolumny zanim pojawił się tam ze swoją barierą. – Woda daje i odbiera życie, porządni ludzie schodzą na złą ścieżkę, a niemoralni miewają siłę potrzebną do koniecznych zmian. Pomoc Rycerzy nigdy nie byłaby jednorazowa, ostateczna. Nigdy nie byłaby do końca sprawiedliwa. Nawet, gdyby wszystko na to wskazywało – dokończył i była to, jak na niego, oszałamiająco długa wypowiedź.

– Więc po co istniejemy, jeśli nie umiemy nawet ocenić, w co powinniśmy się angażować? Czuję się bezsilna, bezużyteczna, a mam moc większą od jakiejkolwiek broni! – wyrzuciła z siebie Liwia, dając się pokonać jego niespodziewanej otwartości.

– O sile wojownika nie stanowi to, jak często wyciąga ostrzę – powiedział Virgo swoim mentorskim tonem. – Mając do dyspozycji naszą moc zawsze będziemy kuszeni wizją jej użycia. Skutki mogą być jednak zupełnie inne od oczekiwanych, a wtedy łatwo wpaść w spiralę pozornej pomocy, naprawiania błędów. Zaniechanie jest o wiele mniej widowiskowe, ale znacznie rozsądniejsze. To wszystko, co mogę ci w tym wypadku doradzić, Rycerzu Lisa.

Mężczyzna zaczął zbierać się do odejścia.

– Więc co jest warte naszego zaangażowania? – dogoniła go pytaniem. – Kiedy dualizm staje się na tyle wyraźny, by podjąć ryzyko?

Blondyn odwrócił się i „spojrzał" na nią swoimi zamkniętymi powiekami.

– Kiedy Hades zapragnie zniszczyć życie na Ziemi. Nie widzę lepszego usprawiedliwienia dla egzystencji Rycerzy Ateny i używania energii kosmicznej.

Liwia prychnęła.

– A czy i tak wszyscy w końcu nie umrzemy? W gruncie rzeczy walczymy z częścią naszej natury, z porządkiem rzeczy. Jaki w tym sens?

No to koniec. Za podobne słowa karano śmiercią. Przed chwilą jawnie poddała w wątpliwość stawanie po stronie Ateny, a przeciw Hadesowi. Ale już tak bardzo miała dość, dość ludzi, poczucia zawodu, beznadziei i porzucenia. Była słabą osobą. I tak nie czekała ją piękna przyszłość.

Shaka stał nieporuszony. Jak miecz zawieszony nad głową. Wreszcie się odezwał:

– To dobre pytanie. Sam się nad tym zastanawiałem.

Ożeż kurwa.

– Kwestia konkretnej wiary jest znacząca, ale poza nią zostaje jeszcze coś bardziej… namacalnego – powiedział po dłuższej przerwie blondyn. Mimo iż deszcz nie dawał za wygraną, Liwii wydało się, że wokół jest jakby jaśniej. W dookolnej szarości sylwetka Złotego Rycerza przypominała teraz małe słońce.

– Co zostaje? – zapytała cicho.

– To, co jest przeciwieństwem ciemności – odparł Shaka. – A jaki kształt przybierze, to już sprawa indywidualna.

– Wybacz, ale to brzmi jak zwykły truizm – burknęła zawiedziona Liwia. Liczyła na odkrycie czegoś wspaniałego, dostępnego tylko tak oświeconym umysłom jakim był Rycerz Panny. Ale zamiast liny z kołem ratunkowym blondyn rzucił jej kryształowy żyrandol. Ładne to, ale nie pomaga.

– Truizm jest prawdą, a to właśnie prawda jest najlepszą odpowiedzią – rzekł pogodnie strażnik szóstego Pałacu.

– A jeśli to nie wystarczy? – zapytała Liwia, wpatrując się bez mrugnięcia w jasne oblicze rozmówcy.

Shaka wzruszył ramionami.

– Wtedy dobrze mieć wiarę. Lub chociaż nadzieję.

– Na co?

Mężczyzna uśmiechnął się i Liwię przeszedł dreszcz, bynajmniej nie z powodu przemoczenia.

– Na to, że śmierć nie jest końcem wszystkiego – to powiedziawszy, odszedł, zostawiając ją kompletnie zbitą z tropu.


– O, idzie, księżniczka – powiedział jadowitym tonem Wielki Mistrz. – Ile mamy na ciebie czekać?

– Proszę o wybaczenie – rzekła krótko chropowatym głosem, padając na jedno kolano.

Shaka „zerknął" w stronę Polki. Nie musiał mieć otwartych oczu, by wiedzieć, jak fatalnie wygląda. Przeszło mu przez myśl, że być może jest to konsekwencja tamtego wielogodzinnego przesiadywania na deszczu, ale zdał sobie sprawę, że minęły już dwa miesiące. Przeziębienia nie trwają chyba aż tak długo.

– Ostatni raz, Rycerzu Lisa – warknął zwierzchnik Świątyni Ateny, po czym wstał z tronu i zaczął się z wolna przechadzać po komnacie.

Błyski słońca tańczyły na posadzce.

– Sanktuarium potrzebuje floty – powiedział, robiąc mało subtelny wstęp. – A przynajmniej póki Rycerze nie nauczą się chodzić po wodzie. Potopy zdarzały się w podaniach każdej z wielkich starożytnych kultur, a wolę być przygotowany na wszystko. Dosłownie wszystko. – Siwowłosy zapatrzył się w krajobraz za oknem. Krzyki mew wypełniały ciszę, a niebo tonęło w porannym słońcu. Arles wznowił swój spacerek. – Morska potęga i zarazem nasz sąsiad, ród Solo, nie raczył jednak odpowiedzieć na moją propozycję współpracy. Mógłbym zmusić go do uległości, w końcu zarządzający kompanią morską Agaton Solo ma małoletniego syna…

Shaka zmarszczył lekko brwi.

– …ale w razie inwazji Solo z pewnością będzie bronił akwenu śródziemnomorskiego, nie ma więc sensu likwidować darmowej ochrony – dopowiedział Wielki Mistrz z nutką rozbawienia. – Tak czy siak statki nam się przydadzą. Dobre statki, odpowiednio wytrzymałe i zbudowane pod potrzeby Rycerzy. Statki, które będziemy cumować na cudzych, bezpieczniejszych wodach. Jest skandynawska firma, która może się tym zająć, która spełniłaby wszystkie warunki. Sęk w tym, że ta firma jest na usługach jakiejś tajemniczej organizacji, blokującej większość obcych ofert. Ktoś nią steruje i to tak sprawnie, że ani księgi niczego nie wykazują, ani niczego nie wiedzą przepytywani pracownicy czy członkowie zarządu. A byli przepytani bardzo dokładnie.

Shaka znów zmarszczył brwi. Choć jeszcze nie znał dokładnych wytycznych, cała sprawa już teraz bardzo mu się nie podobała.

– Prośbą i groźbą nic nie wskóraliśmy, a ja nie mam czasu na długie podchody, trzeba jak najszybciej zacząć budować flotę – kontynuował Arles. – Dlatego wyruszycie do Szwecji na spotkanie z przedstawicielami firmy, podając się za klientów polsko-duńskiej spółki. Rozmowa ma się odbyć pojutrze, jutro czeka was lot. I tak, oboje musicie polecieć samolotem, żadnych międzywymiarowych podróży, Shaka. Macie wyglądać na zwykłych przedsiębiorców. Od wylądowania na lotnisku będziecie obserwowani przez ludzi z tej cholernej, tajemniczej organizacji, nie mam co do tego wątpliwości. I dobrze, o to nam właśnie chodzi, niech zostaną wyprowadzeni w pole, na pokaz siły przyjdzie czas. Najpierw musicie zdobyć informacje: kto blokuje sprzedaż statków i dlaczego. Jako że tradycyjne metody nie podziałały, sugeruję czytanie z umysłu. – Tu siwowłosy obrócił głowę w kierunku Rycerza Panny. – Tylko ostrożne, żeby nie pozbyli się jednego ogniwa, zostawiając resztę łańcucha poza zasięgiem, bo dalej niczego się nie dowiemy.

– Nie mogę się zgodzić na tę mistyfikację, Wielki Mistrzu – powiedział czystym, spokojnym głosem Shaka.

Na zmizerniałej twarzy Lisicy pojawił się cień strachu. Ale niepotrzebnie się bała, bo Wielki Mistrz nie zapłonął ogniem gniewu. Jedynie westchnął, zirytowany i zmęczony zarazem.

– Tak myślałem, że nie będziesz chciał grać – burknął niezadowolonym tonem. – Dlatego nie każę ci kłamać, wiem, że to nie leży w twojej naturze. Ona będzie mówiła, ty co najwyżej zadaj czasem jakieś pytanie, nieważne, masz przede wszystkim sondować, wyłapywać mijanie się z prawdą. Niewidomy, małomówny Duńczyk nie powinien wzbudzać wielkiego niepokoju. Jak poczujecie, że ryba złapała haczyk, możecie ich przycisnąć, tylko nie za mocno. Nie będę zatrudniał szkutników do sprawdzania, czy budowane przez nich statki nie mają ukrytych wad – dodał zwierzchnik Sanktuarium. – Bilety macie kupione, nocleg załatwcie sami, bo Gigas się nie wyrobił. W dokumentacji jest reszta szczegółów. Pytania?

Shaka już otwierał usta, ale Liwia go wyprzedziła.

– Nie, Wielki Mistrzu – powiedziała prędko płaskim, zachrypniętym głosem.

– Wspaniale – warknął Arles. – Teczki są na stole przy wyjściu. Odmaszerować.

Polka wstała i ukłoniła się; zachwiało nią przy tym, choć ledwo dostrzegalnie. Złapała równowagę i zaczęła iść w kierunku wyjścia. Po drodze zgarnęła z ozdobnego stolika dwie kopie dokumentów ze szczegółami misji. Shaka zagryzł zęby i po wyjątkowo oszczędnym ukłonie podążył za nią.

Szli w milczeniu. Rycerz Panny był kompletnie nie w sosie i pogrążył się w gorzkich myślach. Nie mógł uwierzyć, że ze względu na swoją mało hinduską urodę i prawdopodobnie północnoeuropejskie pochodzenie jednego ze swoich rodziców ma udawać mieszkańca Półwyspu Skandynawskiego. Do tego jak jakiś przeciętniak lecieć samolotem! Doprawdy, było tysiące bardziej odpowiednich dla niego zadań, niż próba przekonania firmy do budowania statków. W perswazyjnych zagrywkach z pewnością lepszy okazałby się ten żyjący powierzchownością Rycerz Ryb, w dodatku jego pochodzenie było w połowie skandynawskie. Idealny kandydat do tak śmiesznego zadania. Naprawdę sondowanie jakichś przedsiębiorców było misją na miarę takiego umysłu, jak umysł człowieka najbliższego bogom? Powinien spędzić ten czas na głębokich medytacjach, przenosić granicę niemożliwego, ćwiczyć i sięgać głębiej, przeznaczać godziny na próby dotarcia do punktu, w którym stwierdzi, iż osiągnął moc pozwalającą odkryć ósmy zmysł, a nie trawić go na…

– Masz jakąś elegancką koszulę? – zapytała ochrypłym głosem dziewczyna, wyrywając go skutecznie z zamyślenia. Niezadowolenie Shaki przeszło w spanikowane rozdrażnienie: właśnie do niego dotarło, że w czasie wyjazdu musi wyglądać jak oni. Zwykli europejscy ludzie. Koszula? Jaka znowu koszula? Buddo, skąd on teraz weźmie koszulę?

– Czyli nie. – Polka wyczytała odpowiedź z jego twarzy. Otaksowała dolną część jego ciała, najwyraźniej stwierdzając, że spodnie jakoś ujdą. – A eleganckie buty?

„To musi byś jakiś koszmar!", pomyślał Shaka, czując, jak rzeczywistość wymyka się mu spod zwyczajowej kontroli.

– Boże Miłosierny – mruknęła wojowniczka i bynajmniej nie brzmiało to jak komplement. Wcisnęła mu w dłonie teczki z dokumentacją, sięgnęła dłonią do swoich włosów i szarpnęła za końcówkę kokardy z czerwonej wstążki. Odwinęła zwoje przytrzymujące bezładny kucyk i z pasmem materiału podeszła do oniemiałego Shaki. Zbliżyła się tak bardzo, że blondyn stężał, zaskoczony. Dziewczyna przerzuciła mu przez kark szkarłatną tasiemkę i obwiodła nią jego szyję. Poczuł na skórze gorące opuszki jej palców. Od niej całej emanowało niezdrowe ciepło, stała tak blisko, że z lekarską pewnością mógł stwierdzić wysokość trawiącej jej ciało gorączki. Lewą ręką sięgnęła gdzieś w okolice uda, by po chwili wyjąć mały, zdobny sztylecik, czy też nożyk do listów i przyłożyć go do jego krtani. Rycerz Panny był tak oszołomiony aktualnymi wydarzeniami, że gdyby chciała, mogłaby mu teraz spokojnie poderżnąć gardło.

Całe szczęście raczej nie chciała. Albo przynajmniej tę chęć w sobie zdusiła.

Nacięła wstążkę, zaznaczając obwód i schowała ją razem z nożykiem w sobie tylko znanym miejscu pod zbroją. Następnie wyciągnęła z jego zesztywniałych dłoni jedną z teczek. Sięgnęła po ostatnią, pustą kartę raportu przeznaczoną zwyczajowo na notatki i położyła papier na kamiennej posadzce, zapraszającej do Pałacu Wagi. Shaka dopiero teraz zdał sobie sprawę, ile już w swoim milczącym marszu uszli.

– Nadepnij – rzuciła płasko.

Nawet nie dyskutował, będąc zbyt otumaniałym nawałem nagle wynikłych problemów. Jak robot wykonał polecenie i zostawił na kartce odcisk obleczonej w zbroję stopy. Pozostałość ciapowatego, lutowego śniegu odbiła się jak śmieszna pieczątka.

Rycerz Lisa schyliła się po stronicę; z wyraźnym trudem wyprostowała plecy i ruszyła przed siebie, nie oglądając się na spetryfikowanego mężczyznę.

– Przyjdę wieczorem – burknęła i po chwili pochłonął ją mrok Domu Wagi.


Echo nierównych kroków pokazało, że dziewczyna dotrzymuje danych obietnic. Shaka wyszedł z trybu medytacji i uspokoił swoje cosmo, gdy tylko usłyszał, że się zbliża. Nie chciał narażać jej na ewentualny atak wizji. Jeszcze tego by brakowało.

Substytut wzroku wychwycił przewieszony przez jej ramiona kształt pokrowca na ubrania. Słuch informował, jak ciężko oddychała po wspinaczce ku szóstemu Domowi Zodiaku, a receptory na skórze – że gorączka była coraz większa. Zmysły upewniły go, że z wojowniczką jest gorzej, niż było rankiem.

– Koszula i buty są w środku – powiedziała słabym głosem, zbliżając się do Złotego Rycerza i przekazując mu pokrowiec. – Możesz przymierzyć, ale i tak nie ma czasu na wymianę. Jest też torba turystyczna i biała laska. Wypożyczyłam, więc staraj się jej nie złamać. Samolot odlatuje o jedenastej pięćdziesiąt dwie, spotkajmy się na lotnisku punkt jedenasta. Pokoje w hotelu zarezerwowałam. Aha. W kieszonce pokrowca jest też kartka z kilkoma podstawowymi zwrotami po duńsku. Tak dla pewności.

Dziewczyna obróciła się i zaczęła iść w stronę schodów.

– Zaczekaj.

Przystanęła i przekrwionymi oczami spojrzała na blondyna. Była nieludzko zmęczona, a czekał ją jeszcze powrót i pakowanie. Ostatnie na co miała teraz czas i ochotę, to użeranie się z Panną.

Ten odszedł gdzieś w głąb kolumnady i zostawił przyniesiony przez nią pokrowiec na jakimś niewidocznym dla Liwii stole; dziewczyna nigdy nie znalazła się nawet w przedsionku prowadzącym do jego prywatnych komnat, więc była to dla niej terra incognita.

– Odprowadzę cię do twojego domu – powiedział Hindus, kiedy już wyłonił się z mroku.

Liwię na moment zatkało.

– Ymm… To nie będzie kon…

– Masz gorączkę, a właśnie się rozpadało – przerwał jej Shaka i zrównawszy się z wojowniczką rzucił cicho „Kan"; delikatnie połyskująca osłona zawisła nad ich dwojgiem.

– Czy to nie marnotrawstwo twojego cennego czasu? – zapytała ochrypłym głosem, niezdolna wydusić podziękowań. Była kompletnie zaskoczona postawą rycerza.

– Potraktuj to jako… powrót dobrej karmy – rzekł z nutką ironii.

Zdumiona dziewczyna podziękowała cicho, nie wiedząc, co też wstąpiło w tego prawie-boga.

Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu. Wieczór był zimny, jak na luty przystało, więc Liwia starała się ogrzać swoim ognistym cosmo. Była jednak tak osłabiona, że niewiele z tego wychodziło. Wreszcie zrezygnowała, postanowiwszy zachować energię na kolejny dzień. Nie miał być przecież łatwiejszy, a wtedy będzie też bez swojej zbroi.

Z półsnu obudził ją nagle dotyk materiału na ramionach. To nie działo się naprawdę. To nie mogło dziać się naprawdę.

– Mówiłem, że wielogodzinne siedzenie w zimnym deszczu nie jest zbyt rozsądne – powiedział, kiedy już zarzucił na jej plecy swój biały, rycerski płaszcz.

Oniemiała zacisnęła w dłoni fałdy materiału.

To był biały płaszcz Złotych Rycerzy. Nie powinna mieć go na sobie. Nie była godna.

Z drugiej strony… będzie miała co wspominać przed wydaniem ostatniego oddechu. A zapewne niedługo to nastąpi.

– To nie był deszcz – powiedziała cicho. – Tylko Ocean Arktyczny.

Shaka przekrzywił lekko głowę.

– A co w nim robiłaś?

– Pomagałam ekspedycji naukowej. Kiedy zaatakowali piraci, ratowałam ludzi z katastrofy statku. A potem oni ratowali tonącą mnie – burknęła, szczelniej opatulając się płaszczem. Było jej odrobinę cieplej. I kadzidlany zapach, który wsiąknął w biały materiał jakoś ogrzewał zmysły. – Wczoraj wróciłam z misji.

Rycerz Panny był zaskoczony. Złoci Rycerze zawsze mieli przynajmniej dwa tygodnie odpoczynku po zagranicznych misjach. No i wysyłanie w podobne rejony rycerza władającego ognistą aurą… Blondyn przecież widział przez ostatnie dni Camusa, który patrolował Sanktuarium. Nie był zajęty czymś ważniejszym. Jakieś ponure podejrzenia zaczęły rodzić się w głowie Hindusa.

– Wielki Mistrz traktuje cię… w specjalny sposób – powiedział, bacznie przyglądając się jej swoim substytutem wzroku i wyczulając na reakcję.

Ale dziewczyna tylko wzruszyła ramionami.

– Nie tylko on. Wieszczka śmierci to persona non grata – odrzekła. Nie było sensu rozwodzić się nad jakimiś innymi przypuszczeniami.

– To dość powierzchowny powód – odparł blondyn z lekką ironią. – Na pewno nie ma w tym czegoś więcej? Twoje wahanie przy składaniu przysięgi było wymowne. Jako Gość Sanktuarium jesteś na bardziej uprzywilejowanej pozycji, dar wieszczenia wydaje mi się błahym powodem do tak znaczącej niechęci.

Liwia zacisnęła usta w wąską kreskę. Uprzywilejowana pozycja? Człowiek najbliższy bogom był człowiekiem najdalszym ludziom. Lewitował nad postumentem i nic, nic nie rozumiał.

– „Brązowym – opóźnić, Srebrnym – poświęcić, Złotym – zwyciężyć. Oto przeznaczenie Sanktuarium".

Shaka zmarszczył brwi.

– Nie wiesz, co to jest, prawda? – wychrypiała i zapatrzyła się z mdławe światła Aten, przebijające deszcz i ciemność nocy swoim elektrycznym blaskiem. – Taka inskrypcja wisi na jednej ze ścian Biblioteki Sanktuarium.

– Tylko Wielki Mistrz ma prawo do niej wejść – powiedział niespodziewanie ostro Shaka.

– Czy ja słyszę w twoim głosie zazdrość? – Liwia pozwoliła sobie na ciche parsknięcie. Było jej wszystko jedno. – Zajrzałam tam tylko na moment, kiedy wezwał mnie Wielki Mistrz Shion, a nie było go w jego komnacie. Mniejsza zresztą o to. Ta inskrypcja doskonale wyjaśnia, czym są dla Sanktuarium Srebrni Rycerze. Nie gadaj mi więc tutaj o uprzywilejowanej pozycji. Może Wielki Mistrz Shion oceniał każdego indywidualnie, ale dla Arlesa jesteśmy tylko mięsem armatnim. Nadajemy się do poświęcenia, niczego więcej. Nie zobaczymy świata, gdy opadnie bitewny pył.

– Branie tak zwanej złotej myśli za życiową prawdę nie wydaje mi się mądrym posunięciem – odrzekł tym razem spokojnie Shaka. – Cmentarz Rycerzy nie nasiąkł jedynie srebrną krwią.

Liwia zamyśliła się. To prawda, tylko dwóch Złotych Rycerzy przetrwało ostatnią Świętą Wojnę, o liczbie Srebrnych i Brązowych nie wiedziała, ale żniwo bitwy bogów było okrutne dla każdej z grup. Tyle że zachowanie Arlesa jakoś nie rokowało jej wielu lat posługi świątynnej.

– Ale żaden z nich raczej nie zginął otruty przez innego rycerza – mruknęła dziewczyna, spoglądając z wysokości Pałacu Byka na majaczący w dole, chłostany przez szary deszcz domek.

Panna nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Słyszał, oczywiście, o całej sprawie sprzed roku, ale był raczej przekonany, że to jakieś prywatne porachunki, a nie ogólnospołeczna niechęć. Czyżby jednak strach przed strasznymi wizjami mógł popchnąć jednego z rycerzy do próby wyeliminowania wojowniczki?

– W takim razie to chyba ja miałbym najwięcej powodów do uciszenia cię – rzekł z pełną szczerością.

Liwia parsknęła.

– Nigdy cię nie podejrzewałam. Warzenie trucizny? Nie zadawałbyś sobie podobnego trudu.

Shaka się uśmiechnął. Bogowie, to był najdziwniejszy widok na świecie.

Dobrnęli do pierwszego Domu Zodiaku. Liwia spoglądała na nieoświetlony korytarz i pytanie co i rusz grzęzło jej w gardle. Chęć dowiedzenia się czegoś o Mu przegrała jednak z ostrzeżeniem przed faux pas. Miała zapytać Hindusa o przyjaciela, który był oficjalnym zdrajcą Sanktuarium? Westchnęła ciężko i zachowała milczenie.

Dotarli wreszcie do zabudowań mieszkalnych Srebrnych Rycerzy. Shaka najwyraźniej pamiętał drogę, bo nie zwolnił i nie zmylił kierunku. Odprowadził ją pod same drzwi chatki. Z prawdziwym zaciekawieniem spoglądał, jak wyciąga klucz spod doniczki z przemarzniętą pelargonią.

– Dziękuję. To było miłe z twojej strony – powiedziała zachrypniętym głosem. Ściągnęła z pleców biały płaszcz. Materiał w dotyku był bardzo przyjemny. Tajemnicę jego wyrobu pilnie strzegł jeden z ateńskich rodzinnych zakładów włókienniczych. Drżącymi palcami pogładziła materiał ostatni raz i oddała go Shace.

– Nie ma za co. Jedenasta na lotnisku – rzekł swoim zwykłym, pozbawionym emocji głosem, przerzucił płaszcz przez ramię i odszedł w ciemność wieczoru.


Kiedy o umówionej godzinie zobaczyła go, wchodzącego przez drzwi lotniska, aż jej szczęka opadła. Shaka. Rycerz Panny. Człowiek, którego nie wyobrażała sobie w stroju innym, niż jego złoty rynsztunek, szedł w jej kierunku w cywilnym ubraniu, z turystyczną torbą przewieszoną nonszalancko przez ramię. Mogła sobie pogratulować. Do tej pory jedynie najbliższy bogom, teraz był istnym bóstwem. Koszula leżała doskonale. Martwiła się, że będzie za duża, ale Shaka… No cóż. Jak się okazało, ciało Shaki było obleczone wyrzeźbionymi mięśniami, nie tylko świetlistym majestatem. Nawet związał w zgrabny samurajski kok część ze swoich nieludzko długich włosów.

Pierwszy raz, odkąd przyjechała do Sanktuarium, Liwia dostrzegła, że strażnik szóstego Domu Zodiaku jest wyjątkowo przystojnym mężczyzną.

Najwyraźniej nie tylko ona była dziś zaskoczona. Blondyn przekrzywił lekko głowę, a jedna z brwi uniosła się nieznacznie. Wpatrywał się w sylwetkę Liwii swoimi zamkniętymi powiekami dłużej, niż powinien.

– Ekhm, chyba powinniśmy iść na odprawę – powiedziała tytułem wstępu, czując, jak się rumieni. Może przesadziła z tymi szpilkami i dopasowaną sukienką? Dobrze, że miała na sobie też ciepły, zimowy płaszcz z futrzanym kołnierzem.

Blondyn skinął, niepewnie, i dał się prowadzić ku meandrom podróżniczych formalności.

– Daj dokumenty, ty przecież oficjalnie nie widzisz, będzie łatwiej – powiedziała szeptem dziewczyna. Czekało ją jednak niemałe zaskoczenie.

– Nie mam żadnych dokumentów.

Liwia bardzo powoli odwróciła się do swojego towarzysza. Wszystkie kolory odpłynęły z jej twarzy, nie pomógł nawet precyzyjnie nałożony róż do policzków.

– Jak to: nie masz dokumentów? – zapytała przerażonym głosem. Otrząsnęła się jednak. Mieli trochę czasu. Jeśli blondyn przeteleportuje się do Sanktuarium, to jeszcze zdąży donieść papiery.

– Nie zostały mi nigdy nadane – wyjaśnił lekko skonfundowany Shaka. W zasadzie wcześniej o tym nie pomyślał, ale to faktycznie mógłby być poważny problem.

Mina wojowniczki potwierdziła ponure przypuszczenia.

– Następny! – wydarła się kasjerka w ich stronę.

„Myśl, myśl!", ponaglała się Liwia. Oczywiście mogli skorzystać z bocznego hangaru, czyli prywatnego lotniska Rycerzy Ateny; był to najpopularniejszy sposób podróży ludzi Sanktuarium. Ale w tym wypadku mieli udawać cywili. Jeśli przylecą nierejestrowanym samolotem, cała inscenizacja na nic.

– Następny! – z nutą zniecierpliwienia powtórzyła pracownica lotniska. Liwia przełknęła ślinę, rzuciła do Shaki „Zaczekaj tu!" i podeszła niepewnie do lady.

– Dzień dobry. Mamy dwa bilety na lot do Sztokholmu – powiedziała, starając się zabrzmieć profesjonalnie.

Kobieta rzuciła okiem na podłużne kartoniki. Nie były imienne.

– Paszporty, proszę – rzuciła znudzonym głosem.

Liwia podała swój dokument, zyskując jeszcze minutę na zastanowienie.

– Pani Liwia Kasandra Korczy…nska?

– Korczyńska. Zgadza się.

Shaka zanotował to w pamięci.

– Drugi dokument, proszę – rzekła kasjerka, lekko się wychylając i otaksowując blondyna z zamkniętymi oczami.

– No właśnie mamy mały problem – westchnęła dziewczyna i zachichotała jak głupiutka młoda dama. – Mój towarzysz jest niewidomy, nie zauważył, kiedy dokumenty wyślizgnęły się z jego bagażu. Nie możemy sobie pozwolić na zwłokę, więc byłabym zobowiązana…

– Bez dokumentów nie mogę nikogo puścić – padła odpowiedź ludzkiego robota.

– Bardzo panią proszę, to sprawa życia lub śmierci! – rzekła teatralnie, choć przecież nie było w tym wiele z przesady. Za niewykonanie rozkazu Wielki Mistrz na pewno by ją zabił. – Może wypełnimy jakąś tymczasową kartę? Z pewnością jest coś takiego, te lotniskowe emocje nie sprzyjają dbaniu o dokumenty! Oczywiście dostarczymy je do wglądu, gdy odnajdziemy paszport lub wyrobimy nowy, proszę się nie obawiać!

Kobieta spojrzała na nią jak na nieświeże jedzenie, ale pulchną dłonią sięgnęła po jakiś formularz.

– Nazywa się? – zapytała kwaśno.

O cholera.

– Shaka…

Gorączkowo mieliła w głowie jakiekolwiek zbitki sylab, które brzmiałyby indyjsko.

Na próżno.

– Nazwisko jeszcze – ponagliła nieprzyjemnie kasjerka.

„Dobra, powiedz cokolwiek! Coś z gazet, literatury!"

– Rohan – strzeliła pierwszą nazwę, jaka jej przyszła do głowy, gdy przypomniała sobie ostatnio czytany rozdział „Władcy Pierścieni" Tolkiena.

Za swoimi plecami usłyszała cichutkie parsknięcie Shaki.

„Boże, za co mnie tak karzesz?".

Kasjerka spojrzała na nią podejrzliwie.

– Wie pani, hindusko-duńskie korzenie, dziwna mieszanka – dodała konspiracyjnie Liwia, jakby zwierzała się najlepszej przyjaciółce. Nie wiadomo, czy pracownica lotniska to łyknęła, ale chyba chciała mieć ją już głowy, więc nie drążyła tematu.

Datę urodzenia Liwia znała. Miejscem zamieszkania zawsze był jeden z dostępnych adresów, jakie wymyślał minister Gigas, należało go tylko pobrać z listy. Przy miejscu urodzenia obróciła się niepewnie w stronę blondyna. No chyba tyle wiedział?

– Stan Uttar Pradesh, dystrykt i miasto Kushinagar, Indie – powiedział płasko Shaka.

Kasjerka wyraźnie nie była zachwycona tyloma trudnymi nazwami własnymi. Wreszcie, po męcząco długim oczekiwaniu kobieta wydała Liwii dokument, będący czymś na kształt tymczasowego paszportu. Pouczyła, iż jest ważny tylko do momentu powrotu w greckie strony i przybiła krwistoczerwoną pieczątkę na bladozielonym papierze.

Liwia odetchnęła z ulgą.

Wzięła zaskoczonego blondyna pod ramię i poprowadziła przez płytę lotniska aż do samolotu. Usiadła przy oknie, bo jeszcze współpasażerowie zaczęliby dociekać, czemu niewidomy z takim zaciekawieniem spogląda na podniebny krajobraz.

– Za jakieś cztery godziny będziemy na miejscu – mruknęła Liwia, sadowiąc się w twardym fotelu. Udawali zwykłych przedsiębiorców, nie światowych potentatów; pierwsza klasa nie była dla nich. – Jestem na mocnych lekach, może mi się przysnąć. Obudź mnie na miejscu – dodała, nie będąc pewna, co dla Shaki jest oczywiste, a co nie.

Skinął powoli głową. Liwia westchnęła i spojrzała spod pomalowanych rzęs na swego towarzysza.

– Wybacz to nazwisko, musiałam wymyślić coś na szybko – rzekła półgłosem.

Blondyn uniósł prawy kącik ust.

– Skąd pomysł na „Rohan"?

– Z „Władcy Pierścieni" – burknęła. – Ostatnio czytałam i nazwa królestwa pojawiła mi się w głowie.

– To też hinduskie imię.

– Żartujesz.

– Oznacza „drzewo sandałowe".

– Wow, mam świetną intuicję – powiedziała z nieukrywaną dumą.

Pomilczeli chwilę.

– Dlaczego nie masz żadnych dokumentów? – zapytała, odważywszy się wreszcie.

Nie odpowiedział od razu.

– Nie nadano mi ich – odparł krótko. Ewidentnie nie miał ochoty poruszać tego tematu.

Był zatem kolejnym znajdą, pomyślała Liwia. Tyle że nawet podrzutkom nadaje się jakąś urzędniczą tożsamość. Co się z nim działo, gdzie trafił, skoro jedyne, co miał, to data i miejsce urodzenia oraz… imię?

– A imię? – zapytała cicho, tylko czekając, aż utnie temat.

Znowu długo milczał.

– Zostało mi nadane już w świątyni Buddy – rzekł, z oporem wyrzucając słowa. Nie przywykł do takich zwierzeń.

– W Kushinagarze?

– …nie. W Kushinagarze nie miałem imienia. Tylko substytut.

– Substytut? – zapytała, zbita z tropu. Czy on nie wiedział przez okres wczesnego dzieciństwa, kim był? Nie miał na siebie żadnego słowa?

– Coś jak… przydomek – rzucił cicho. Wrócił myślami do tamtych nieciekawych lat. – Dziecię Świtu. Tak o mnie mówiono.

Dziecię Świtu. Liwia wyobrażała sobie, jak jego blond włosy i jasna cera musiały odstawać od wyglądu tamtejszych chłopców.

Była już zbyt zainteresowana, by się zatrzymać.

– Więc przeniosłeś się gdzieś indziej? Gdzie była ta świątynia, w której służyłeś?

Znów nieprzyjemna cisza i ledwo wyrwane z gardła słowa.

– W Waranasi.

Jej ciekawość zaczynała go lekko irytować. Po co jej ta wiedza? I tak nie miała pojęcia o jakim rejonie mówił. To była dla niej tylko zbitka głosek.

– Hmm. – Liwia położyła ciężką od leków głowę na sztywny materiał fotela. – Czy przez tę miejscowość nie przepływa czasem Ganges? To nie tam są te takie schody nad rzeką?

Shaka odchylił głowę w wyrazie wielkiego zaskoczenia i przytaknął.

– Kiedyś o tym czytałam – powiedziała z lekkim uśmiechem gwoli wyjaśnienia. – Rodzice mieli wyjechać tam na jakieś sympozjum, więc poszukałam informacji w encyklopedii.

Samolot wystartował. Liwia poczuła lekkie mdłości przy turbulencjach. Zamknęła oczy, chcąc to przeczekać. Leki zrobiły jednak swoje i dziewczyna po chwili osunęła się na oparcie, zapadając w głęboki sen.

Delikatne potrząsanie z wolna przywracało kształty rzeczywistości. Blondyn budził ją z prawdziwą łagodnością.

– Lądujemy? – zapytała, ziewając. Wokół panował rejwach.

– Poniekąd – odparł zupełnie spokojnie Shaka. – Spadamy.

Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Ludzie krzyczeli, krajobraz za oknem rozmazywał się w szarym dymie.

– Co się stało?! – wrzasnęła Liwia, wpatrując się w Złotego Rycerza.

– Chyba zepsuł się silnik – odparł lekko zdezorientowany.

– Możesz coś zrobić? Powiedz, że możesz coś zrobić!

– Nie umiem naprawiać samolotów.

– Jezu, Shaka!

– Hm. Dobrze. Pójdę zobaczyć, co z pilotami – mruknął.

Hindus wstał, majestatycznie ominął przerażonych pasażerów, próbujących łapać za maski tlenowe i zapinać pasy, po czym kulturalnie zapukał do drzwi kabiny pilotów. Wobec braku reakcji, wtargnął tam siłą.

– Na miejsce! Wracaj pan na miejsce! – krzyknął przerażony drugi pilot, pchając bezskutecznie jakąś małą wajchę.

– Co nie działa? – zapytał ze stoickim spokojem Shaka.

– Jest pan mechanikiem? Podwozie nie chce się wysunąć! Silnik szlag trafił, ale może uda nam się wylądować, jeśli wysunie się to pieprzone podwozie! Coś je blokuje! – wydarł się tracący zimne nerwy pilot.

– Podwozie… – mruknął blondyn i usiadł po turecku w przejściu kabiny. Drugi pilot zerknął na niego przez ułamek sekundy i wrócił do bezskutecznego machania wajchą. Musiał uznać, że człowiek ten stracił zmysły ze strachu.

Liwia, próbująca opanować oszalałych pasażerów, poczuła w jednej chwili intensywne cosmo Rycerza Panny. Wtem jakiś zgrzyt doszedł ich od dołu samolotu, a krzyk radości pilotów wlał w twarze przerażonych ludzi nieco nadziei.

– Jest, odblokowało się, skurwysyństwo! – wrzasnął drugi pilot.

– Kąt jest za duży, nie zdążę go już zmniejszyć! – mówił rozdygotanym głosem pierwszy pilot.

– A jaki byłby dobry? – zapytał Shaka, jakby siedział na wolnym wykładzie w Wyższej Szkole Awiatorstwa.

– Wracaj pan na miejsce, zaraz będzie awaryjne lądowanie! – wrzasnął pierwszy pilot, ciągnąc ku sobie drąg tak mocno, aż zbielały mu kostki na dłoniach.

Shaka „spojrzał" na zegary i na wyraźnie wyłaniającą się ziemię wraz z pasem lotniskowym. Faktycznie, wyglądało, jakby mieli zrobić w nim dziurę, a nie się po nim ślizgnąć. Westchnął i ponownie skupił swoją energię kosmiczną. Tym razem było dużo trudniej. Problem nie leżał już w precyzji, lecz w wielkości. Krople potu zrosiły mu czoło.

– Wyrównujemy! – krzyknął po chwili pierwszy pilot. – Boże, może się uda!

Lądowisko było szarą plamą, rozlewającą się niemal tuż pod nimi. Liwia przestała oddychać. Myślami wróciła do swoich rodziców, ale cały jej organizm aż drżał od mocy, jaka emanowała z siedzącego w kabinie pilotów Shaki. Samolot się odchylał, wciąż leciał na łeb na szyję, ale jego kadłub zaczął zbliżać się powoli do pozycji horyzontalnej.

– Dwadzieścia stopni! Osiemnaście! Niwelujemy trawers! Kosma, klapy i podwozie?

– Gotowe!

– Dawaj światła! Piętnaście! Boże Miłosierny! Dwanaście! Dziesięć!

– Pas pod nami!

– Yyyyy! – stęknął pilot, maksymalnie ciągnąc drążek. – Pięć! Kosma, pasażerowie!

– Zapiąć pasy! – wydarł się drugi pilot i spojrzał na siedzącego blondyna. – Uciekaj na miejsce, człowieku!

Włosy Shaki zaczęły lekko lewitować. Doskonale dobraną koszulę miał mokrą od potu.

– Dwa stopnie! Jeden! Uważaj!

Koła samolotu zetknęły się z powierzchnią lądowiska. Rycerzem Panny podrzuciło i grzmotnęło o ścianę kabiny. Ludzie uderzali głowami w oparcia foteli, wrzeszczeli i przytulali swoich najbliższych. Turbulencje wyrwały z ust Liwii jęk. Jeśli zaraz nie umrze, to z pewnością zwymiotuje.

– Pas się kończy, zaraz grunt! Leonid, trzymaj stery! – krzyknął do kolegi drugi pilot.

Samolot pędził po pasie, taranował jakieś bramki i skrzynie, lecz na szczęście nic nie zajęło się ogniem. Maszyna powoli wytracała prędkość. Zjechanie na trawę spowodowało kolejne wstrząsy, ale za chwilę samolot zwolnił tak, że ich ocalenie stało się jasne. W końcu zatrzymali się.

Euforia opanowała pasażerów. Liwia, kompletnie wyczerpana, starała się stłumić mdłości i zapanować nad trzęsącymi się nogami. Czarne szpilki stukały o pokład drżącymi falami.

Kosma i Leonid padli sobie w ramiona. Emocje były ogromne.

– Żyjesz pan? – drugi pilot zagadał do zbierającego się z podłogi Shaki. – Czemuś pan nie wracał do fotela? Było o krok od katastrofy, po to przypominamy do znudzenia o siedzeniu na miejscu i zapiętych pasach, żebyś pan przeszkadzał w kryzysowej sytuacji?

– Daj mu spokój, Kosma, widzisz, że to nerwy. On niewidomy chyba – szepnął konspiracyjnie pierwszy pilot. – Wszystko musiało być dla pana gorsze nawet jak dla nas.

– To z pewnością – mruknął zmęczony Shaka i z trudem wstał na niepewne nogi. Nigdy wcześniej nie próbował wpływać na tak wielką, nieorganiczną materię.

Podbiegła do niego pobladła Vulpecula.

– Wszystko w porządku? – zapytała z troską.

– Tak.

– Uratowałeś mnóstwo osób. Jesteś niesamowity – szepnęła, odgarniając z jego spoconego czoła dwa przyklejone kosmyki blond włosów.

Shakę ten gest kompletnie usztywnił. Nie był przyzwyczajony do dotyku na swoim ciele. Zabrakło jednak czasu na analizę, bo tłum pociągnął ich za sobą ku wyjściu z samolotu.

Wszędzie było pełno służb i dziennikarzy. Po niekończącym się kluczeniu między nimi, po odpowiadaniu na setki pytań i wspinaniu się na wyżyny perswazji, Liwia zdołała przekonać lekarzy i pracowników lotniska, że nic im nie jest i żeby dali im szybko bagaże, bo musi zająć się swoim zestresowanym, niewidomym przyjacielem.

Taksówka dowiozła ich na obrzeża miasta. Gigas nie wyciągnął z sakiewki tylu funduszy, by starczyło na bardziej renomowany hotel bliżej centrum. Ale też nie była to jakaś podrzędna noclegownia. W sam raz dla rozwijających się dopiero biznesmenów.

Już w recepcji czekała ją kolejna batalia. Okazało się, że zamiast dwóch pokoi, przez pomyłkę zarezerwowano jeden z pojedynczym łóżkiem. Liwia kazała błąd naprawić, ale pracownicy uparcie twierdzili, że nie mają alternatywy. W mieście odbywały się jakieś targi motoryzacyjne i hotel przeżywał oblężenie. Zaproponowano jej w ramach rekompensaty materac i darmowe posiłki do momentu wyjazdu. Chcąc nie chcąc musiała przystać na podobne warunki.

– Wybacz, najwyraźniej niekompetencja idzie tu w parze z odległością od centrum – burknęła do Shaki, szukając drzwi ich pokoju.

Blondyn pozostał cichy, a że w jego wypadku występowały różne cisze, dziewczyna próbowała odczytać aktualną. Wyszło jej, że jest niepewny. Nic dziwnego.

Byli na siebie skazani tej nocy. Jakkolwiek to brzmiało.

Ich pokój, znajdujący się na pierwszym piętrze, okazał się spory i schludny, choć nieco staroświecki. Wysłużona nierozkładana sofa stała naprzeciw stolika, zdobnego w toczone nogi. Pasiasta kapa okrywała jej, zapewne, błyszczące od wytarcia obicie. Na drugim końcu pokoju stało proste, wąskie łóżko. Cały pokój tonął w spranej zieleni wykładzin i orzechowym odcieniu mebli.

– Zaraz powinni przynieść obiadokolację – mruknęła dziewczyna, odkładając podróżną torbę na siedzenie sofy. Stwierdziła, że mimo skromnych rozmiarów, upodabniających ją raczej do fotela niż kanapy, da radę się na niej zwinąć w kłębek i choć odrobinę przespać.

Shaka nic nie odpowiedział, jedynie postawił swoją podróżną torbę na podłodze, w idealnej odległości między nogą od stołu a nóżką fotela.

Hotel odkupił swoje winy respektując jej życzenia w kwestiach posiłków. Jeszcze dzwoniąc z Grecji zastrzegła, że jedzenie ma być absolutnie wegetariańskie i najwyraźniej zapamiętano jej prośbę. Bała się, że Shaka dostanie pod nos parującą wołowinę, co by raczej w mig zakończyło całą misję. I w ogóle wszystko na świecie. Całe szczęście wydawał się mile zaskoczony doborem składników, a Lucikatter, tutejszy przysmak w postaci słodkich, ciepłych bułeczek z szafranem, który podano im na podwieczorek, nawet zdołał delikatnie wypogodzić jego lico.

Liwii jednak nie szło jedzenie. Kaszlała jak zaawansowany gruźlik, ból mięśni też nie wróżył poprawy. Leki przestawały działać i czuła się gorzej z godziny na godzinę, choć zważywszy na niedawną kąpiel w Oceanie Arktycznym, powinna być wdzięczna za każdą minutę. Gdyby nie wyciągnięto jej z wody… i nie chodziło jedynie o zabójczą temperaturę. Liwia przecież nie umiała pływać.

Blondyn przerwał jej zamyślenie nagłym wstaniem od stolika.

– Hm? – zapytała nieprzytomnie.

– Idę na spacer – rzucił cicho i ruszył w kierunku drzwi.

– Laska! Weź ją, przecież…

– Wiem – ni to burknął, ni to warknął Rycerz Panny, któremu cała inscenizacja podobała się w stopniu poważnie ujemnym. Sięgnął do torby po rekwizyt, narzucił na koszulę jakiś szal czy chustę, ewidentnie indyjskiego pochodzenia i wyszedł.

Liwia obawiała się, że zmarznie, przecież był koniec lutego, a Sztokholm o tej porze bynajmniej nie kusił ciepłotą, była jednak zbyt zmęczona, by to długo roztrząsać. Skorzystała z okazji, zrobiła sobie gorącą kąpiel i zanurzyła się w parującej cieczy, czując jak krew zaczyna żywiej krążyć po meandrach jej ciała.

Nie wiedziała, ile minęło czasu, zanim usłyszała szczęk otwieranego zamka. Woda zdążyła już nieźle przestygnąć, więc chyba zasnęła. Z trudem wygramoliła się z wanny i zaczęła wycierać ciało chaotycznymi ruchami, chcąc jak najszybciej zetrzeć zimne kropelki.

Nerwowe szuranie dochodzące zza drzwi było do Shaki cokolwiek niepodobne i zapaliło w głowie Liwii jakąś maleńką czerwoną lampkę. Zawiązała ręcznik jak sukienkę, uklękła po cichutku i spojrzała na pokój przez szpary otworów wentylacyjnych.

Facet, szperający w ich torbach, przypominał Shakę o tyle, o ile szarlotka mistrza wypieków przypomina krowi placek.

– Hej! – Liwia wypadła z łazienki. Jedną ręką desperacko przytrzymywała byle jak zawiązany ręcznik.

Łysiejący jegomość w uniformie firmy kurierskiej wyszarpnął białą teczkę z jej torby i w te pędy rzucił się ku drzwiom wyjściowym.

– Stój! – wrzasnęła dziewczyna, ale jak świat światem takież zawołanie na złodziei nigdy nie działało.

Mężczyzna był już niemal na korytarzu; musiała działać szybko, w swoim obecnym stanie gonienie go po hotelu nie było najlepszą opcją. Przywołała odrobinę ognistego cosmo, tyle tylko, by człowieka za mocno nie poturbować i zaatakowała nim włamywacza. Jakież było jej zdziwienie, kiedy ten nie tylko uchylił się zgrabnie przed jej atakiem, ale i sam przeszedł do błyskawicznej ofensywy. Krzyknął coś i wyciągnął dłoń w jej kierunku.

„Och", zdążyła pomyśleć i osłonić się lewym przedramieniem.

Niebieski promień uderzył z siłą samochodu osobowego. I odrzucił z podobnym impetem. Dziewczyna krzyknęła. Jej ciało przebiło okno, nagły ziąb jak zanurzenie w płynnym lodzie, a potem upadek na szczotki przyokiennych choinek i szorstki, ośnieżony „zieleniec". Brakło jej tchu. O dziwo ręcznik kąpielowy utrzymał fason. Przynajmniej on.

Zielona wstęga zorzy wiła się po gwiaździstym niebie.

Wiedziała, że musi wstać, ale jedyne na co się zdobyła, to zamknięcie oczu.

„Co to za cosmo?"

Pytanie zadane głosem Shaki przeszyło jej umysł. Cholera, mógłby się jakoś zapowiedzieć, odchrząknąć albo co.

„Jakiś facet ukradł nasze dokumenty i wyrzucił mnie przez okno", odpowiedziała telepatycznie i nawet się zaśmiała, co też zapewne było słychać po drugiej stronie. O rany, ale to wszystko zabawne.

Liwia dostrzegła kątem oka rozwarte drzwi i uciekającą z hotelu postać.

„Zaraz tam będę", znowu odezwał się w jej głowie Shaka.

„Gościu właśnie ucieka przez parking, chyba skręci w stronę parku. Złapi…"

Kontakt urwał się w wielce niedelikatny sposób.

Nadbiegły trzy osoby z obsługi hotelu; zaczęły wykrzykiwać coś po szwedzku i Liwia była święcie przekonana, że zaraz pogalopują do telefonu wezwać pomoc. Zebrała więc resztki tlącej się w niej energii i z ogromnym trudem wstała.

– It's ok, I'm fine, I just fell out of the window. I wanted to draw the curtains but the sofa was unstable… You have very poor windows, you know?

Obsługa hotelu w postaci gabarytowego ochroniarza, recepcjonistki i portiera chyba nie wiedziała, jak ubrać w słowa ich bezgraniczne niezrozumienie sytuacji.

– I'll call an ambulanse… – zaczęła nieśmiało recepcjonistka.

– No, no, there's no need, just show me the first aid kit and I will not bother you anymore this evening – powiedziała Liwia i uśmiechnęła się uroczo. Jej kącik ust lekko drżał.

– But…

– I'm freezing, shall we go inside?

Oczywiście zareagowali zgodnie z oczekiwaniami: ochroniarz zarzucił jej na plecy marynarkę, portier pobiegł po apteczkę, a recepcjonistka jeszcze kilkukrotnie pytała, czy aby na pewno nie wezwać odpowiednich służb. Widać było jednak, że im także nie zależało na komplikacjach, jakie wynikłyby przy zgłoszeniu wypadku. Ostatecznie wyciągnięto kawałeczki szkła z jej pleców, przemyto rany i okryto je opatrunkiem. Otulono pledem, podano glögg, tutejszy grzaniec (od wczoraj była pełnoletnia), co odrobinę rozgrzało jej zachrypnięte gardło, a nawet zapewniono, że nie policzą jej za szkodę. Cóż, widocznie raz już przegrali z kimś, kto zaskarżył normy bezpieczeństwa w tym hotelu i bali się, że żart o słabych oknach to tylko preludium do pozwu. Liwii ten fakt niesamowicie odpowiadał, bo oto nagle znalazł się apartament na szóstym piętrze, „dopiero co" zwolniony i gotowy, by tam przenocować. Gdy tylko przeniesiono ich rzeczy do nowego pokoju, dziewczyna wzięła garść tabletek (zapominając kompletnie o fakcie niedawnego picia alkoholu), ubrała się w ciepłą, flanelową piżamę i padła na łóżko, zupełnie nie przejmując się aktualnymi wydarzeniami. W gorączce zdało jej się, jakby to wszystko – misja, awaria samolotu, kurier-włamywacz i istnienie gdzieś niedaleko Shaki – było tylko dziwnym, porąbanym snem.

Padła na ogromne łóżko i w sekundę zapomniała o wszystkim.


Niklas skrócił sobie drogę przez park i wpadł w jedną z ciemnych, jednokierunkowych uliczek. Wojowniczka Ateny nie powinna go dopaść, nie miała na sobie nic poza ręcznikiem, ale nie wiadomo, gdzie podziewał się jej towarzysz…

Rzeczywistość nie lubiła czekać i odpowiedź przyszła nadspodziewanie szybko.

Tuż przed nim, wychodząc z jakiegoś wyłomu rzeczywistości jak z piekielnej bramy, pojawił się długowłosy mężczyzna z zamkniętymi oczami i białą laską pod pachą. Szedł powoli i sztywno, jakby miał na sobie nowe, uwierające buty.

Niklas mocniej zacisnął lewą dłoń na białej teczce, zaś prawą uniósł na wysokość serca. Wykrzyknął swój atak, a niebieska łuna rozświetliła obłupany tynk okolicznej elewacji.

Ogniki dotarły do celu i… zgasły na wyciągniętej przez blondyna dłoni. Łysiejący mężczyzna nie zamierzał jednak łatwo zrezygnować. Rzucił na bruk teczkę, po czym wykonał błyskawiczny skok w stronę Rycerza Ateny. Z tym, że tamtego już przed nim nie było. Za to stała jakaś dziwna ścianka. Ozdobiona orientalnym wzorem.

„Co do chuja?", pomyślał spanikowany mężczyzna, hamując w ostatniej chwili. Obejrzał się. Wszędzie wokół były hinduskie ornamenty; pod nogami rozpościerał się dywan z mandali.

– Prawda jest fascynującą rzeczą – powiedział głos znikąd. – Można do niej dotrzeć na wiele sposobów, choć ludzie mają niebywałe trudności, by ją poznać. Mnie to nie dotyczy.

Jego umysł przeszył ból. Zmysły chciały złapać jakiekolwiek odniesienie do rzeczywistości, ale podobnego nie znalazły. Gdzie on był? Co się działo?

Strzelił niebieską energią na oślep, wkładając w atak całą swoją złość i frustrację. Ładunki zniknęły.

By za chwilę wrócić za jego plecami.

Doświadczenie własnego ataku na swoim ciele było nawet gorsze od ciosu nieprzyjaciela. Niklas padł na niewidzialne podłoże. Wokół wirowały mandale.

– Gdzie jesteś, tchórzu?! – ryknął w eter, wstając chwiejnie. – Rycerze Ateny nie mają honoru?!

Odpowiedzią było przeszywające uczucie grzebania w umyśle.

– Kim jesteś? – padło autorytatywne pytanie.

– Pocałuj mnie w dupę! – warknął opierający się mężczyzna.

Shaka zdecydowanie zwalczył pierwszy odruch, nakazujący mu odbić atak przeciwnika na zasadzie karmy. Buddo, ale to by było niegodne widowisko.

– Ugh! – jęknął przetrzymywany siłą woli Niklas, czując jak pewne obrazy wymykają się jego umysłowi.

– Święty Wojownik Asgardu? – zapytał Shaka, widząc w rozmazanej wizji jakieś zbroje na tle lodowej krainy. Po chwili jednak przyszło zaprzeczenie. Pojawiło się więcej szczegółów. Jakieś ruiny niemal całkowicie skryte pod śniegiem. Schody do krypty. Pradawne znaki na wiekowych wrotach. Symbol trójzębu.

– Nie… Jesteś jednym z Błękitnych Wojowników z Bluegradu, prawda?

Niklas nie chciał potwierdzać, ale umysł go zdradzał. Jęknął przeciągle w bezsile i złości.

– Po co wam statki? – dopytywał Shaka spokojnym głosem, choć jego cosmo wibrowało.

– Musisz być Złotym Rycerzem, skoro tyle potrafisz, Ube miał rację, kiedy niszczył silnik samolotu – wycedził mężczyzna. – Chcesz prawdy? To ci powiem, praworządny Rycerzu Ateny. Nasza wspaniała bogini zniknęła, o tak, doszły nas o tym słuchy, choć nie za waszą sprawą, wam wszystko jedno, co się dzieje poza Sanktuarium. Chronicie tylko własne ciepłolubne tyłki. Bluegrad zawsze strzegł jednego z kilku wrót do królestwa Posejdona. Straż północna Ateny… śmiech bierze. Może dawniej, ale… ale już nie teraz. Zapomniano o nas. Nie jesteśmy elitą Sanktuarium. Nie jesteśmy potrzebni.

Niklas zaczął się śmiać. Mandale fosforyzowały.

– To tylko kwestia czasu, kiedy inni bogowie zechcą przejąć schedę po Atenie. Przeciw Hadesowi nie możemy się w żaden sposób przygotować, bo i jak? Ale z Posejdonem… z nim będziemy walczyć. O każdą piędź zalewanej ziemi!

Niklas dyszał w nieukrywanym gniewie. Dopiero po chwili zauważył, że stoi na bruku uliczki, wokół są zwykłe, obdrapane ściany zaułka, a przed nim stoli blondyn z zamkniętymi oczami.

– Jakże szlachetnie – powiedział z ironią Shaka, obniżając poziom swego cosmo. – Ale wam nie zależy jedynie na przetrwaniu, mam rację? Chcecie cicho poczekać na kryzys w Sanktuarium, obserwować jak jest atakowane, a potem przejąć władzę na zgliszczach. Biedni, opuszczeni wojownicy.

– A co innego robi Sanktuarium, hm? – rzucił jadowitym tonem Niklas. – Panoszycie się w Atenach, korzystacie z argumentu siły zmuszając swoich „sojuszników" do uległości pod przykrywką walki o dobro i przygotowań do Świętej Wojny. Straciliście Atenę, choć ochrona jej była waszym zakichanym obowiązkiem! I jakie ponieśliście za to konsekwencje, ja się pytam? Wasz nowy Wielki Mistrz zdobywa po cichutku władzę na całym świecie, nie cofając się nawet przed jawnymi morderstwami, ale wspaniali rycerze mają na ustach tylko frazesy o prawdzie i pokoju!

– Uszkodzenie samolotu pełnego cywili nie kwalifikuje się do usiłowania morderstwa? – zapytał Shaka, choć w jego duchu odbywała się już inna rozmowa. Panna był… niepewny. Sprawa wyglądała inaczej, niż się tego spodziewał. Od kiedy poczuł uderzenie mocy w momencie awarii silnika podczas dzisiejszego lotu był pewien, że to nie żadna zwykła organizacja przestępcza stoi za blokowaniem sprzedaży statków. Jednak mimo wątpliwych motywacji ten człowiek dość trafnie opisywał działania Sanktuarium. Czy wiele się od siebie różnili?

Musi to przemyśleć.

– Posejdon czy Hades – powiedział Shaka podchodząc do białej teczki i zabierając ją z ziemi – każdy z nich będzie chciał zniszczyć lub kompletnie zmienić życie na Ziemi. Nie widzę powodu, by Błękitni Wojownicy nie mieli walczyć z Sanktuarium po tej samej stronie.

– Czas negocjacji minął wraz ze śmiercią poprzedniego Wielkiego Mistrza – warknął Niklas. – Sanktuarium nie jest już naszym suwerenem. Złoci Rycerze nie są już dla nas wzorem cnót. A Północ… Północ będzie walczyła o prawo do życia. Jak to robimy codziennie.

Łysiejący mężczyzna odwrócił się i ruszył w ciemność nocy, choć jego sztywny krok dobitnie mówił, że ciało szykuje się na nagły, zatrzymujący cios. Nic się jednak nie wydarzyło i spokojnie poszedł w swoją stronę.

Bo Rycerz Panny miał ważniejszą rzecz do zrobienia. Otóż musiał pomyśleć.


Obudziło ją niejasne poczucie, że o czymś zapomniała. Zapach świeżej pościeli i tejże satynowa faktura nic jej nie powiedziały. Nieznajome ściany pokoju także. Dopiero wisząca na oparciu krzesła sukienka i nieruszony komplet pościeli leżący na nieodległej sofie przyspieszyły jej tętno.

Shaki w pokoju nie było.

Zerwała się jak oparzona, zgarnęła ubrania i wbiegła do luksusowej łazienki. Nie miała czasu na wyszukany makijaż, pomalowała wiec tylko usta krwistoczerwoną szminką. W biegu założyła pończochy i szpilki, prawie się wywracając, zgarnęła też teczkę, która nie została zabrana przez złodzieja i wypadła na korytarz.

Niedługo miało się odbyć spotkanie z przedstawicielem firmy, a ona nawet nie wiedziała, co się wczoraj wydarzyło, gdzie jest Rycerz Panny, kim był tajemniczy napastnik i co z pozostałą dokumentacją.

Misja wymykała się spod kontroli.

Ich pierwotny pokój na pierwszym piętrze był zamknięty; na drzwiach wisiała kartka o remoncie. Shaki na pewno tam nie było. Zeszła na dół do recepcji, modląc się, by obsługa wiedziała coś o losie jej towarzysza, ale nie musiała nawet zasięgać języka. Odetchnęła z ulgą, kiedy z hotelowej restauracji doszły ją słowa wypowiedziane nieomylnie kwaśnym tonem Shaki:

– To nie jest herbata.

Uśmiechnęła się lekko, gdy wszedłszy do środka zobaczyła skonsternowaną minę kelnerki, zabierającej z powrotem szklankę z zanurzoną we wrzątku torebką herbaty.

– Sypaną liściastą z odrobiną mleka poprosimy – wyjaśniła Liwia dziewczynie. – I jakąś rozgrzewającą z przyprawami. Dziękuję.

Twarz kelnerki wyrażała całe spektrum duszonego niezadowolenia, ale grzecznie przytaknęła i odeszła w stronę kuchni.

– Przepraszam za wczoraj, nie byłam zbyt przydatna – powiedziała cicho Polka, spoglądając na sztywną postać blondyna. Nawet nie opierał się o krzesło, tylko siedział jak na rozżarzonych węglach. – Dorwałeś tego złodzieja?

Skinął ledwie dostrzegalnie. Chyba nie spał zbyt dobrze, bo pod linią rzęs zamkniętych powiek miał lekkie cienie. A może nie spał w ogóle? Sofa była przecież nierozścielona.

– Z kim mamy do czynienia? – zapytała, nie doczekawszy się z jego strony żadnej opowieści.

Chwilę milczał.

– Z Błękitnymi Wojownikami. Budują flotę na wypadek inwazji Posejdona.

Liwia zapatrzyła się w okno restauracji. Teraz wszystko nabierało sensu. O Błękitnych Wojownikach wiedziała niewiele, znała tylko obiegowe informacje o strażnikach północnych wrót do siedzimy Boga Mórz. Oficjalnie podlegali Sanktuarium, lecz zawsze bliżej im było do królestwa Asgardu. Dotychczas nie zdarzyło się jednak, by były z nimi jakieś lojalnościowe problemy.

– Więc oni także szykują się na boski atak po stracie Ateny – szepnęła, sięgając po świeże pieczywo i tacę z serem. Choć wczorajsze lądowanie na śniegu w samym ręczniku i mokrych po kąpieli włosach nie wróżyło jej przeziębieniu najlepiej, Liwia czuła się całkiem znośnie. Tutejszy grzaniec czynił cuda. Albo grzaniec w połączeniu z końską dawką leków. – To… całkiem sensowny powód.

– Tak – przyznał Shaka, a jego zmarszczone brwi świadczyły o głębokiej zadumie. – Nie wiem tylko, czy jedyny.

– Myślisz, że chcą walczyć też z Sanktuarium? – zapytała, gdy kelnerka postawiła przed nimi parujące napoje i odeszła za ladę. Blondyn „patrzył" na swoją szklankę z nieukrywanym sceptycyzmem, ale wreszcie podniósł naczynie do ust.

– Pewnie czekają, aż się wykrwawimy. Nie zamierzają pomagać – odparł, przechylając szklankę, jakby chciał zobaczyć, co za liście pływają na jej dnie.

– Hm. Sprawa się skomplikowała – powiedziała Liwia, zakładając nogę na nogę. – Mają prawo do obrony w tych niepewnych czasach. Ale my działamy z rozkazu Wielkiego Mistrza, nadrzędnego wobec ich samorządności. Bądź co bądź to Sainci od wieków walczyli z Hadesem. Ponoć to z nim walki były najbardziej zażarte, a cykl kończyło starcie z bogiem Podziemi, nie zaś z Posejdonem. Mamy prawo do stawiania warunków. Myślę, że moglibyśmy dojść do porozumienia, gdyby firma zgodziła się na oba kontrakty po połowie. Boję się tylko, że ani Błękitnych Wojowników, ani Wielkiego Mistrza taki podział nie zadowoli.

– Warto spróbować – rzekł zaskakująco pogodnym tonem Shaka. Intensywność, z jaką się jej „przyglądał" stawiała na jej przedramionach wszystkie włoski. – Twoje rozumowanie jest sensowne, Rycerzu Lisa. Masz bogatą wiedzę.

Liwia spłonęła jak podlotek.

– Ymm… jestem Gościem Sanktuarium, uczę się od najlepszych. Dużo przebywałam w towarzystwie Camusa. To jego zasługa – powiedziała, patrząc na swoje dłonie.

– Wielki Mistrz Shion podjął dobrą decyzję – powiedział Shaka.

Liwia w całym swoim życiu nie usłyszała większego komplementu.

– Musimy się zbierać – rzekła cicho, maskując swoje zakłopotanie. – Dopij herbatę, a ja zamówię nam taksówkę.

– Jaką herbatę? – powiedział do siebie Hindus kąśliwym tonem, kiedy dziewczyna zniknęła za drzwiami restauracji.


Wszystkie przygotowania, by w czasie meetingu jak najlepiej wcielić się w rolę przedsiębiorców poszły na marne. Tyle tylko, że mistyfikacja pozwoliła postronnym ludziom uważać ich za normalnych obywateli. Samo spotkanie, bowiem, nie miało w sobie już nic normalnego. Wyraźnie przestraszony reprezentant szkutniczej firmy stał w otoczeniu pięciu mężczyzn o nordyckich rysach, ubranych w szaro-błękitne zbroje i niedźwiedzie futra.

Shaka popatrzył na dzierżoną przezeń białą laskę i niewygodne, nierozchodzone buty i aż parsknął w duchu.

– Odejdźcie, Rycerze Ateny – powiedział ich przywódca, mężczyzna w średnim wieku z poznaczoną bliznami twarzą. – Nie chcemy zwady, ale nie damy się też ograbić z szansy na przeżycie. My także musimy służyć. My także musimy czuwać. To nasze pole bitwy. Nie ma dla was miejsca na Północy.

– Hades nie bierze jeńców – rzekła poważnie Liwia. Nie miała nawet sposobności zdjąć swojego zimowego płaszcza, ale wszelkie pozory biznesowego spotkania i tak już trafił szlag. – Sanktuarium przygotowuje się na najgorsze. Tak jak i wy. Możemy sobie pomóc.

– Och, teraz chcecie nam pomagać? Wcześniej jakoś nie przyszło wam to do głowy – parsknął ten łysiejący, który wyrzucił ją przez okno. Liwia zmrużyła niebezpiecznie oczy. Poczuła języczki ognia swojego cosmo.

– Sądzicie, że nas nie boli strata Ateny? Sądzicie, że czeka nas łatwa walka z Panem Podziemi? – syknęła. – Nie robimy tego tylko dla przetrwania Sanktuarium, ale dla przetrwania całej Ziemi.

– Jaką możemy mieć gwarancję, że nie zostawicie nas na pastwę Posejdona? – zapytał ich przywódca. – To z jego strony czujemy nieustanne zagrożenie. Atena przepadła, moc jej pieczęci zacznie słabnąć z roku na rok. Kiedy otworzą się Północne Wrota, a my, ich strażnicy nie będziemy w stanie walczyć, świat czeka zagłada.

– Kiedy otworzą się Wrota Piekła, a my, Rycerze Ateny, zostaniemy nagle zaatakowani przez drugiego boga, nikt nie stanie do walki z Hadesem. Ten cykl Świętej Wojny będzie ostatnim dla wszystkich ludzi – argumentowała zaciekle Liwia.

Trzeci z przybyłych, wysoki blondyn o nieruchomej twarzy patrzył na nią morderczym wzrokiem. Widać było, że nic go nie przekona do współpracy.

– Nie wierzę w wasze czyste intencje – warknął. – Myślicie, ze nie wiemy, co się dzieje na świecie? O działaniach Sanktuarium, które przejmuje wszędzie władzę za pomocą reżimu swoich brutalnych rycerzy? Ile jest w tym dbałości o interesy mieszkańców Ziemi? Sanktuarium jest skorumpowane!

Liwia tylko otworzyła i zamknęła usta. Co miała powiedzieć? Że te same wątpliwości dręczą i jej serce?

– Wielki Mistrz szykuje się do wojny – rzekł wreszcie czystym głosem Shaka. – Nie ma dla rycerzy i innych wojowników podległych Sanktuarium ważniejszego zadania, niż pokonanie Hadesa. Nawet w obliczu ewentualnej agresji innych bóstw. Albo walczycie z nami, albo potraktujemy was jak wrogów Sanktuarium.

Zimnooki blondyn warknął i podniósł pięść, gotowy do ataku. Przedstawiciel firmy skulił się w przestrachu. Wojownika wstrzymał jednak ich przywódca.

– Uspokój się, Ube. Mają rację.

– Ale Piotrze…

– Mało ci jeszcze śmierci? Prawie zabiłeś niewinnych cywili w tym samolocie! – Mężczyzna aż wyszczerzył zęby; wyglądał teraz jak stary wilk. Po chwili jednak opanował emocje. – Nie damy rady walczyć z Posejdonem i Sanktuarium jednocześnie – rzekł niskim głosem lider Błękitnych Wojowników. Jego poznaczona bliznami twarz przypominała teraz stare drzewo. – Tak jak Sanktuarium nie da rady walczyć równocześnie z Hadesem i Posejdonem. Wygląda na to, że jesteśmy w impasie. Co proponuje Sanktuarium?

– Statki dla nas i dla was. Wsparcie w razie boskiej interwencji. Czuwanie na swoim terytorium i informowanie o anomaliach – wymienił Shaka. Liwia wstrzymała oddech. Czy Wielki Mistrz także podpisałby się pod tymi zapewnieniami?

Widać nie tylko ona miała podobne wątpliwości.

– Jakoś nie ufam, że dotrzymalibyście danego słowa – rzekł czwarty z przybyłych, rudobrody młodzik. – Mamy coś oprócz waszych słów?

– Macie słowo człowieka najbliższego bogom – powiedział mało skromnie Shaka. – To więcej niż zwykłe zapewnienia. Ale decyzja należy do was.

– Złoty Rycerz Panny? – zapytał ostatni z grupy północnych wojowników, krótko przystrzyżony szatyn o zdeformowanej dłoni. Wyobraźnia Liwii działała na wysokich obrotach, kiedy myślała o możliwych przyczynach takiego jej wyglądu. – Piotrze, jeśli Wielki Mistrz wysłał właśnie jego…

– Jakie to ma znaczenie? Ja tam nie ufam żadnemu z nich – zamiast lidera odezwał się wysoki blondyn.

– Ube ma rację, każdy z nich patrzy tylko na interes Sanktuarium – zgodził się z przedmówcą Niklas.

– A może… Piotrze?

– O czym myślisz, Folke?

– Może niech Biała Pani zdecyduje?

Wśród zebranych w pokoju północnych wojowników przeszedł szmer. Shaka, Liwia i biedny przedstawiciel firmy szkutniczej nie mieli bladego pojęcia, o co chodzi.

– Dobrze – powiedział wreszcie lider Błękitnych. – Rycerze Ateny. Możecie wziąć udział w próbie uczciwości. Jeśli przejdziecie ją pomyślnie, zgodzimy się na odstąpienie połowy kontraktu. Nie będzie z tym problemu, panie Erikson?

– Nnnie… absolutnie. Żadnego – potwierdził rozdygotany przedsiębiorca.

– Wspaniale – odparł starszy wojownik i zwrócił się ponownie do ich dwojga: – Podejmiecie to wyzwanie, rycerze?

Liwia zerknęła na swojego towarzysza.

– O ile nie stoi ono w sprzeczności z naszym kodeksem moralnym, to tak. Przejdziemy próbę – rzekł uroczyście Shaka.

– Zatem o osiemnastej bądźcie tu ponownie. Na dach budynku przyślemy śmigłowiec – powiedział mężczyzna zwany Piotrem i skierował się w stronę wyjścia. Reszta także opuściła pokój, choć część z wojowników uraczyła ich przy tym morderczymi spojrzeniami.

Po powrocie do hotelu Liwia nie mogła sobie znaleźć miejsca. Chodziła w kółko po całym pomieszczeniu.

– Masz pojecie, o co może im chodzić z tą próbą? – zapytała wreszcie, nie mogąc wytrzymać stresującej ciszy. Blondyn usiadł po turecku na środku pokoju i za nic miał sobie jej zdenerwowanie.

– Nie. A teraz mi nie przeszkadzaj – powiedział bezceremonialnie.

Liwia zamrugała. W czym niby miałaby mu przeszkadzać? W medytacji? Poważnie, nie mógł usiąść gdzieś na uboczu, tylko zajął sam środek dywanu?

Coś było jednak na rzeczy, bo po chwili blondyna otoczyła złota aura energii kosmicznej. Zwiększała się z każdą chwilą. Liwia usiadła na brzegu łóżka i obserwowała, oniemiała, jak ramy obrazów na ścianach zaczynają się ruszać, a szklanki na stole dzwonić wibrująco.

Dłonie Shaki, z rozluźnionych i opartych na kolanach, przeszły płynnym ruchem na wysokość jego klatki piersiowej. Były złożone jak do modlitwy.

Drzwiczki od szafy zaczęły skrzypieć, a zasłony furkotać na wietrze, choć okna były wszędzie pozamykane.

Rycerz Panny oddalił od siebie dłonie na szerokość kilku centymetrów. Między nimi znajdowała się buzująca jasność.

– Om!

Energia między jego dłońmi zgęstniała tak, że Liwia jęknęła, przerażona. To nie było naturalne. Nawet jak na Rycerzy Ateny. Blondyn miał między swoimi palcami cosmo gęste niczym… czarna dziura?

Z każdą minutą wytworzona jasność zamieniała się w kolorową, skondensowaną moc. Mała szczelina powiększała się, wreszcie przesłoniła siedzącego mężczyznę. Liwia zmrużyła oczy. Czy to, co wyłaniało się z wyłomu było… inną czasoprzestrzenią? Metaliczny dźwięk wywołał na jej ciele gęsią skórkę. Włosy rycerza falowały.

Shaka nagle zmienił pozycję jednej z dłoni. Kiedy lewa, teraz mocno drżąca, wciąż utrzymywała się prosto, przytrzymując ścianę innego wymiaru, prawa zniknęła nagle w kolorowej dziurze. Liwia zdusiła krzyk emocji.

Ku jej absolutnemu zaskoczeniu, Shaka wyszarpnął dłoń z międzywymiarowej otchłani. Palce miał zaciśnięte na skórzanym pasku. Skórzanym pasku od skrzyni ze Złotą Zbroją Panny.

– Twoja zbroja – powiedział niewyraźnie. – Gdzie? Przy łóżku?

Oniemiała Liwia musiała wziąć się w garść.

– Ymmm… tak, tak!

Dłoń Hindusa ponownie zagłębiła się w nieznane przestrzenie nowego kosmosu. Polka nie miała wątpliwości, że jeden fałszywy krok, jedno zawahanie mocy i sekundowa utrata kontroli, a Shaka straciłby ramię. Albo cały zamieniłby się w krwawą miazgę. Wreszcie Panna wyciągnął drugą skrzynię, tę z wyrzeźbionym srebrnym lisem i rzucił ją na dywan tuż obok. Wyważonymi ruchami zaczął zamykać portal, kolorowe smugi blakły, moc karlała w oczach. Wreszcie zamknął przejście.

Zasłony uspokoiły się, szklanki przestały dzwonić rezonującym dźwiękiem. Blond kosmyki opadły na ramiona i plecy mężczyzny.

Blondyn zwiesił głowę, zupełnie wyczerpany.

– Jak… ale… jak? To nie powinno być możliwe! – Liwia nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Pokręciła tylko głową. Podeszła do Panny i ku bezbrzeżnemu zaskoczeniu rycerza odchyliła jego podbródek, spoglądając z troską na blade, spocone oblicze.

– Dobrze się czujesz?

Odchylił się, jakby jej dotyk parzył.

– To ja zrobię herbaty – powiedziała, zanim zdążył zareagować. Była roztrzęsiona. Wiedziała, że Shaka jest potężny. Ale wyciąganie zbroi przez inne wymiary? Poważnie? Kim on, u diaska, był? Jak mocno naciągał własną energię kosmiczną do zrobienia podobnych rzeczy?

Wzięła ze swojej turystycznej torby paczkę z herbatą, wstawiła czajnik i zajęła się próbą uszykowania napoju, który Rycerz Panny uznałby za zdatny do wypicia. Blondyn dźwignął się ciężko na fotel i obserwował ją swoim kosmicznym zamiennikiem wzroku. Bóg jeden wiedział, o czym myślał.

Drżącymi dłońmi podała mu zaparzony oolong. Zapach prawdziwego naparu herbacianego rozluźnił jego spięte mięśnie.

W międzyczasie poszła do łazienki, przebrała się w mniej eleganckie ubranie, związała czarne włosy w prosty kucyk i zażyła kolejną garść leków.

Kiedy wychodzili z hotelu ze skrzyniami na plecach, obsługa otaksowywała ich dziwnymi spojrzeniami. Na pewno myśleli, że wynoszą telewizory. Liwia dałaby sobie rękę uciąć, że po ich wyjściu pobiegli to sprawdzić.

Nie rozmawiali ze sobą, ani podczas podróży do siedziby firmy szkutniczej, ani podczas lotu helikopterem, kiedy przywdziewali już zbroje. W ciemności nie było widać, dokąd lecą, ale co jakiś czas Liwia wyłapywała z mroku ośnieżone szczyty. Była zaniepokojona. Nie wiedziała, na czym ma polegać ta cała próba, ale nie chciała zawieść. Osłabione chorobą ciało stanowiło tylko jeden z problemów. Dookolne zimno też nie pomagało. Liwia jednak przysięgła sobie, że nie skrewi. Choćby miała umrzeć.

Zawiśli nad głębokim wąwozem.

– Wysiadacie – powiedział ten ze zdeformowaną ręką. To on towarzyszył im w helikopterze. Liwia złapała linę, którą jej rzucił i z nieukrywanym wahaniem zbliżyła się do krawędzi śmigłowca. Folke wyciągnął rękę z drugą liną w stronę Złotego Rycerza, ale Shaka zupełnie go zignorował. Podszedł do krawędzi, minął zaskoczoną Liwię i wyszedł – nawet nie wyskoczył – z helikoptera. Zniknął w ciemności. Dziewczyna wychyliła się. Daleko w dole coś błysnęło i blondyn był teraz jasnym punkcikiem w dookolnym mroku. Westchnęła i zaczęła spuszczać się na linie, dyndając na mroźnym wietrze.

Zastanawiała się, czy Shaka potrafił to od dzieciństwa.

Będąc w komplecie na dole ujrzeli oddalający się śmigłowiec. Stali na środku niecki wąwozu, który z jednej strony wspinał się pod sporym kątem ku szczytowi góry, z drugiej zjeżdżał w nieokreśloną ciemność między dwiema oblodzonymi ścianami. Nagle coś poruszyło się nad ich głowami. Na wzniesieniu stało dwóch ludzi. Gdyby się nie poruszyli, Liwia w życiu by ich nie dostrzegła. Szaro-błękitne zbroje okryte białym futrem wtapiały się w otoczenie.

[Inspiracja: E.S Posthumus – Kuvera]

– Rycerze Ateny! – krzyknął jeden z nich; głos pozwolił zidentyfikować Piotra, lidera grupy.

– Jeszcze głośniej mógł ryknąć – mruknęła pod nosem Liwia. – Zaraz będziemy mieli do czynienia z lawiną, a nie jakąś próbą.

Shaka odwrócił głowę w jej stronę, a jego zmarszczone brwi mocno ją zaniepokoiły.

– Biała Pani – szepnął, a Polce włosy stanęły dęba.

– Musicie tylko uciec przed oczyszczającym gniewem naszej Białej Pani. Niech Północ pokaże nam, jakiej jesteście próby! – wykrzyczał Piotr.

Jego towarzysz wyciągnął zza futra róg.

– Możesz nas teleportować? – zapytała spanikowana Liwia.

– Nie.

Spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc.

Błękitny Wojownik zbliżał róg do ust.

– Nie jestem mistrzem telekinezy, jak Mu – powiedział sucho Shaka. – Mogę przechodzić pomiędzy wymiarami, co przypomina teleportację…

Głos rogu zadudnił w przestrzeni. Odbijał się od ścian wąwozu i poruszał grubymi warstwami śniegu. Nastał dziwny huk.

– …ale tylko samodzielnie. Nie mogę przeprowadzać przez wymiary nikogo innego.

Gniewny żywioł zaczął rozpędzać się w swojej furii.

Liwia przełknęła ślinę.

– Uciekaj – rzucił Shaka.

Dziewczyna rzuciła się biegiem w dół wąwozu. Śnieg uciekał jej spod nóg i za moment nie panowała już nad impetem ucieczki. Lodowe ściany ograniczały jej trasę i potęgowały grzmienie towarzyszące lawinie. Obejrzała się szybko i aż zaparło jej dech. Shaka stał w tym samym miejscu i wstrzymywał olbrzymie warstwy śniegu połyskującą barierą.

„Uciekaj!", usłyszała rozkaz w głowie, co wyrwało ją z oszołomienia. Zebrała w sobie wszystkie pokłady siły i przyspieszyła. Była jednym z najszybszych, jeśli nie najszybszym Srebrnym Rycerzem. Teraz włożyła w ten bieg całe serce.

Nagły grzmot powiedział jej, że bariera Shaki pękła. Lodowaty podmuch sięgnął jej pleców. Czuła ścigającą ją gniewną moc natury.

Shaka zmaterializował się tuż przed nią i rzucił „Kan", gdy tylko go minęła. Wyglądał na mocno zmęczonego.

– Shaka, zostaw, uciekaj! Nie przejmuj się…

„Zamilcz, Rycerzu Lisa", warknął w jej głowie.

Zacisnęła pięści z bezsilności i przyspieszyła jeszcze, choć wydawało się to niemożliwe. Wąwóz wciąż się zniżał i skręcał co chwilę. Pełen zakrętów lodowy kanał był jakby stworzony specjalnie pod tę śmiercionośną próbę.

Byle się nie potknąć… byle się nie potknąć…

Rozkaszlała się nagle. Chore gardło i płuca przypomniały o sobie w najgorszym momencie. Nie zatrzymała się jednak. Nie miała prawa.

Kolejny huk nawałnicy przyszedł szybciej, niż poprzednio. Shaka ewidentnie tracił siły.

Lecz oto za ostatnim z lodowych zakrętów oczom Liwii ukazał się ogrom przestrzeni otulony czarnym niebem. Udało jej się dotrzeć do końca wąwozu. Szeroka skalna półka kończyła się jakieś kilkanaście metrów dalej urwiskiem. Wystarczyło tylko pobiec na jedną ze stron, w prawo lub lewo, a lawina, która wypadnie z impetem z lodowego kanału, minie ją i ruszy w dół, jak biały wodospad.

Przeżyją. Przejdą próbę.

A jednak coś, jakieś dziwne światła w dole zaniepokoiły Liwię. Zmrużyła oczy.

Wioska. W oknach kilku chat paliło się światło.

Złoty Rycerz wypadł z portalu tuż obok, lecz nie wylądował na obu nogach. Ciężko podparł się prawą ręką o ośnieżoną glebę, a zamykająca się szczelina odcięła dwa pasma jego blond włosów. Kilka centymetrów dalej i Virgo straciłby głowę.

– Wioska!– wykrzyknęła Liwia. – Jeśli uciekniemy, lawina spadnie na wioskę!

Shaka ciężko dyszał. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek zobaczy Pannę w takim stanie. Coś ponurego na jego twarzy powiedziało jej, że podjął decyzję.

– Odejdź – szepnął, wstając. Drżące nogi ustawił wdzięcznie jedna przed drugą. Trzęsące się dłonie utrzymał w pewnym od siebie oddaleniu na wysokości klatki piersiowej.

– Co chcesz zrobić? Shaka?!

Grzmienie nadchodzącej lawiny, obijającej się o ostatnie zakręty kanału zapowiadało jej nadejście.

– Uciekaj, powiedziałem! – warknął Rycerz Panny i zaczął gromadzić moc. Nie taką, jaka towarzyszyła mu, gdy rzucał ochronną barierę. Nie taką też, gdy otwierał wrota innego wymiaru.

Czyżby chciał zaryzykować utratą życia, by zniszczyć taki ogrom agresywnej materii?

– Nie rób tego! Shaka! SHAKA!

Rydwany śniegu wydostały się z ostatniego zakrętu i pędziły wprost na nich. Białe lico śmierci tchnęło lodowatym oddechem.

Włosy Rycerza Panny uniosły się w podmuchu mocy.

A w sercu Liwii coś drgnęło. Coś dziwnego. Jakby dźgnięto ją do żywego rozpalonym ostrzem. Zniknęły wszelkie dźwięki. Nie liczyło się już nic na świecie. Nic. Tylko on.

Żar Słońca.

Krew płonęła.

Światła wioski w oddali.

Szkarłatne smugi na paciorkach różańca.

Dotyk dłoni.

Śnieżna fala wypadła z ramion wąwozu.

– Płoń, życie – szepnął Shaka a jego powieki zaczęły się rozwierać.

Nie zdążył otworzyć oczu.

Liwia stanęła tuż przed nim.

– TANIEC OGNIA!

Ściana płomieni wystrzeliła na spotkanie z lawiną. Podmuch odrzucił Rycerza Panny w tył. Mężczyzna podparł się o ziemię i zamarł, przypatrując się substytutem wzroku temu, co właśnie miał przed sobą.

Burza ognia topiła w locie spadający śnieg i jeszcze w powietrzu odparowywała wodę. Gorąc był tak potężny, że oblodzone wcześniej skały wąwozu teraz topiły się na ich oczach.

Liwia krzyczała. Jej ryk pochłaniała ściana ognia. Lawina spadała na nią kaskadami przerażająco ciężkiego śniegu, ale moc, którą dzierżyła, była nie do ugaszenia.

Shaka był świadkiem czegoś niesamowitego. Czegoś niemożliwego.

Moc tej dziewczyny brała się z czegoś, czego nie rozumiał.

I on sam… on sam zaczął mieć dziwne wrażenie, że już kiedyś poczuł podobne wibracje. Wibracje mocy, która…

Rezonowała z jego energią kosmiczną.

Impet lawiny wytracał się. Jej szklane czoło zaczęło zwalniać, mięknąć, wreszcie stanęło, uwięzione w ścianach wąwozu. Roztopione przednie warstwy zamieniały się powoli w lód, zamykając kanał lodowej śmierci.

Dziewczyna stała wciąż w tym samym miejscu z wyciągniętą przed sobą prawą dłonią. Jak realistyczny posąg wojowniczki.

Shaka zrobił dwa pijane kroki w jej kierunku, gdy wtem coś chrupnęło pod ich stopami. Polka, jakby obudzona z transu, spojrzała pod nogi.

Wąwóz mógł zatrzymać ciężar resztki lawiny. Ale dla skalnej półki, na której stali, ostatnie wstrząsy to było zdecydowanie za wiele.

Przeciągły jęk podłoża. Tylko ich włosy załopotały na wietrze.

Spadali w czerń nocy.

Liwia nie broniła się w żaden sposób. Leciała w dół z półotwartymi oczami, będąc jeszcze gdzieś tam, w labiryncie własnego cosmo. Nic już nie było ważne. Zrobiła jedyną rzecz, na jakiej jej zależało.

Ze spadaniem już sobie Shaka poradzi.

Włosy wyrwały się z kucyka i wzbiły w powietrze, smagając twarz.

Coś nią szarpnęło.

– Trzymaj się mnie! – wrzasnął Shaka, łapiąc ją w talii.

Śnieg na dnie doliny był tuż tuż. Zaraz ozdobią go szkarłatem.

– Słyszysz? – Głos Złotego Rycerza wyrzucił ją z lepkiego marazmu. – Złap się mnie i nie waż puszczać!

Usłuchała. Zacisnęła ramiona, oplatając jego pierś i obserwowała ostatnie metry, jakie dzieliły ich od ziemi. Wtem błysnęło, zawirowało kolorami, pasma galaktyk migały obustronnie, jak na przyspieszonej taśmie filmowej, powykrzywiane płaszczyzny stykały się ze sobą i rozdzielały pod nieistniejącymi kątami. Rwało i ciągnęło nią na wszystkie strony. Wibrujący dźwięk miażdżył umysł, a krew wrzała i lodowato stygła w milisekundowych odstępach. Bolało. Tylko co bolało, nie miała pojęcia. Jedyne, na czym się skupiła, to żelazny uścisk złotego ramienia na jej ciele. Tuliła się do niego i nawet nie wiedziała, że krzyczy.

Wtem błysk, podmuch chłodu i uderzenie o twardą ziemię. Przeturlali się po śnieżnych zaspach, aż z impetem uderzyli o ścianę jaskini. Shaka jęknął z bólu. Liwia otwarła oczy.

Brzytwy ogromnych lodowych kolców zakołysały się i odpadły ze sklepienia. Ich zęby leciały wprost na leżącego obok Złotego Rycerza.

Ostatnie, co zdołała zrobić, to przytulić się i okryć go własnym ciałem.

Czekała na przeszywające uczucie śmierci, ale nic się nie wydarzyło. Nieśmiało uniosła podbródek.

Shaka patrzył na nią tymi swoimi zamkniętymi powiekami. Na jego twarzy malowała się przezabawna mieszanka zdziwienia, zakłopotania i zainteresowania.

Spojrzała w górę. Ramię Złotego Rycerza było wyciągnięte nad ich głowami. Rozbite sople zjechały po elipsie połyskującej bariery i spadły gdzieś z boku.

– Ekhm…

Natychmiast zsunęła się z jego klatki piersiowej i położyła obok na śniegu. Ich ciężkie oddechy wytwarzały białą mgiełkę.

Już nie pamiętała, które z nich zaczęło się pierwsze śmiać. Chyba ona. Ale nie dałaby sobie ręki uciąć.


Po tym, jak zostali odnalezieni przez Błękitnych Wojowników, którzy upewnili ich, iż przejście próby polegało na chęci zatrzymania lawiny, by nie spadła na wioskę, a nie na ucieczce (sama wioska była opuszczona, a światła pozapalali podwładni Piotra), po tym, jak zapewnili o dotrzymaniu obietnicy i podzieleniu się kontraktem oraz przetransportowali ich do hotelu, gdzie Liwia i Shaka padli niczym zabici i spali do późnych godzin, a gdzie rano obsługa hotelowa żegnała ich z wyraźnym uczuciem ulgi na twarzach, po tym, jak poszli razem na samolot i ten przetransportował ich – tym razem bez przygód – z powrotem do Grecji, gdzie ruszyli w milczeniu w stronę Sanktuarium i dotarli do zabudowań Srebrnych Rycerzy, Shaka zatrzymał się i rzekł dziwnie miękkim tonem:

– Jeśli nadal będziesz tak postępować, Liwio Kasandro Korczyńska, to faktycznie w końcu nie zobaczysz tego, co odsłania bitewny pył. A byłaby wielka szkoda.

To powiedziawszy ruszył ku Domom Zodiaku. Spod złotych rękawic i napierśnika wystawała biała, doskonale dobrana koszula.