Pogromca Pokus i Łowca Demonów

Wielki Mistrz bębnił palcami po blacie stołu.

– Dałeś im wyjątkowo dogodne warunki współpracy, Shaka – wymamrotał suweren Rycerzy. Nie był specjalnie zadowolony z układu wypracowanego przez dwójkę podwładnych.

– Uznałem je za konieczne, by jakikolwiek układ w ogóle zaistniał, Wielki Mistrzu – odparł bez zbędnej pokory strażnik szóstego Pałacu. – Wybacz, jeśli zawiodło to twoje oczekiwania, niemniej Wojownicy Bluegradu mogliby stanowić silną flankę naszych sił, zwłaszcza na wypadek inwazji Posejdona. Nie chciałem zmarnować podobnego potencjału.

Wielki Mistrz westchnął.

– W porządku, może faktycznie okaże się, że jeszcze na tym zyskamy. Koniec końców wykonałeś swoją misję, Shaka. Dobra robota.

Blondyn skłonił lekko głowę i miał już odwracać się ku wyjściu, gdy zatrzymało go pytanie:

– Rycerz Lisa na cokolwiek się przydała? Czy robiła tylko za organizatora wycieczki?

Shaka chwilę ważył słowa. Zrezygnował z przekazania Wielkiemu Mistrzowi, że właśnie tę organizację najbardziej doceniał, pal licho nawet stopienie czoła lawiny i osłonięcie go własnym ciałem przed sztychami sopli. O tym wszystkim – o jej potężnym wybuchu cosmo, o rezonowaniu ich energii oraz o wspólnym, skrajnie ryzykownym skoku przez inne wymiary nic przełożonemu nie wspomniał. Miał niejasne przeczucie, że wówczas Arles jeszcze mocniej skupiłby się na dręczeniu Srebrnego Rycerza Lisa. A póki co to Shaka chciał rozwikłać tę zagadkę. Zagadkę ich dziwnego oddziaływania na siebie.

– Nie mogę jej nic zarzucić – odrzekł krótko, nie wchodząc w dalsze dyskusje.

– Yhm – wymruczał niezadowolony Arles i pozwolił Shace się oddalić.

Buddysta ruszył w dół schodów, a w trakcie wędrówki odtwarzał w głowie przedwczorajsze wydarzenia. Skądkolwiek by na nie spojrzał, do których z nich nie przystawiałby mentalnego szkła powiększającego i tak nie był w stanie znaleźć przyczyny rzeczy. Istniała jakaś niewiadoma, której wywieść z obliczeń i kombinowania nijak się nie dało, pozostawała uparcie jeno kształtem puzzla, dziurą pośrodku obrazka. Nie to było jednak najgorsze. Najgorszym był fakt, że Shaka nie miał pewności, za pomocą czego wypełnić białą plamę, jakich narzędzi użyć, gdzie szukać tropu. Nie było jego zgody na określenie tego mianem „przeznaczenia". Jak niby miałby medytować nad czymś tak nieokreślonym jak przeznaczenie, którego istnienia buddyzm nawet nie dopuszczał?

Nie mógł jednak zaprzeczać, że coś wymykającego się regułom świata oraz jego własnej, niemalże boskiej percepcji, istniało między nim a Rycerzem Lisa. Czyli Liwią Kasandrą Korczyńską.

Ileż by teraz dał za dostęp do Biblioteki Sanktuarium! Wszystkie tajemnice starożytnej siedziby Ateny, wszechstronna wiedza o Rycerzach, o Świętych Wojnach, czy o wrogach bogini była tam, na wyciągniecie dłoni. Musiał się jednak obejść smakiem – dostęp do świętej czytelni miał jedynie Wielki Mistrz. Prośba o wgląd spotkałaby się w najlepszym razie z podejrzliwością, a Arles potrzebował zwykle znacznie mniej, by wziąć kogoś na cel. Shaka, oczywiście, był najzupełniej bezpieczny, ale gdyby wyszło, jak wielką mocą dysponuje Gość Sanktuarium…

Nie. Na razie przemilczy sprawę. Będzie musiał jednak odsłonić jedną ze swoich tajemnic, by przetestować cosmo dziewczyny. Oby było warto.


Arles wrócił z Biblioteki Sanktuarium w takim samym podłym nastroju jak ostatnio. Utwierdził się tylko, że nie było sensu tam chodzić: wszystko, co zdawało się jakkolwiek przydatne w obliczu przyszłych konfliktów z bogami już przeczytał. Przyswoił kompendium traktujące o zbrojach Rycerzy Ateny, uraczył się do snu pozycją o siłach na Północy, czyli o obrońcach z Bluegradu oraz Świętych Wojownikach Asgardu. Przejrzał też gromadzone od wieków tomiszcza opisujące pod różnymi kątami astronomię i mitologię. Nic nowego nie znalazł. Jeśli istniał jakiś opis zeszłych Świętych Wojen lub jeśli Shion prowadził swój pamiętnik, gdzie wspominał o poprzednim Cyklu, to Arles ich nie znalazł. Kolejna porażka.

A może zabicie Ateny było błędem? Może należało zdobyć jej zaufanie i nią manipulować? Lub poczekać aż wygra wojnę z Hadesem i wtedy zaatakować?

Warknął rozeźlony. Nie. Stało się. Może była to jedyna okazja do przewrotu, a on wykorzystał ją doskonale. Jest teraz najpotężniejszym człowiekiem na Ziemi, nie będzie się obarczał zbędnymi wątpliwościami.

Przeszedł prywatnymi komnatami do olbrzymiej łaźni, mogącej pomieścić pół zastępu Saintów, ale, rzecz jasna, będącej do wyłącznej dyspozycji Wielkiego Mistrza. Bezceremonialnie rzucił szkarłatny hełm, maskę i naszyjniki na podłogę. I ubrania bynajmniej nie składał w kostkę. Zanurzył się w letniej, przyjemnie otulającej skórę wodzie.

Co jak co, ale Arles uwielbiał kąpiele.


Oddawszy białą laskę i wykupiwszy leki, Liwia podążyła znaną drogą ku Sanktuarium. Czuła się już zdecydowanie lepiej, niemniej na brane dotychczas medykamenty najzupełniej się uodporniła i musiała poprosić lekarza rodzinnego Saintów o coś innego. Skąd miała wiedzieć, kiedy i czy nie za chwilę Wielki Mistrz wyprawi ją w kolejną podróż? Nie mogła pozwolić sobie na luksus spokojnego leczenia.

Pogoda była średnia, jak na przednówek wiosny przystało. Jej domek tonął w szarej brei ni to mgły, ni to dymu, sprawiając wrażenie upiornej chatki Baby Jagi wyrosłej na bagnach. Nic tylko rzucić jakiś egzorcyzm przed wycieraczką.

Położyła na stole wykupione leki, wstawiła wodę, po czym zaczęła kroić cytrynę i imbir. Miała dreszcze i bała się, że ta krótka wycieczka do miasta mogła nadwątlić jej polepszające się zdrowie. Musiała się wzmocnić, tym bardziej że ostatniej nocy nie spała najlepiej. Bo po misji z Rycerzem Panny miała kołowrót myśli.

Dlaczego jest w stanie przy nim tak mocno rozbudzić swoją energię kosmiczną? Jest potężny, to prawda, ale przecież reszta Złotych Rycerzy to bynajmniej nie laicy. Saga, uznawany za jednego z najsilniejszych Rycerzy Ateny sprawiał, że coś się przewracało w jej trzewiach, ale nie pobudzał przy tym jej cosmo. Ani nie wywoływał wizji. Z Alem i Milo przebywała (przynajmniej swego czasu) tyle godzin, że gdyby chodziło o „napromieniowanie" energią, to w ich obecności ciskałaby kulami ognia wielkości małych księżyców. Z Milo nawet podczas… w każdym razie gdyby chodziło o jej własne zaangażowanie, okoliczności podobnych wybuchów mocy byłyby inne. Natomiast przy Pannie wszystko działo się samoistnie, bez udziału ich woli. Jakby świat chciał im coś przekazać. Tylko co?

Dlaczego Shaka powiedział, że nie jest w stanie przenosić kogokolwiek poza sobą przez inne wymiary, kiedy właśnie to zrobili? Liwia była tak tym wszystkim oszołomiona, że nawet nie odważyła się spytać, czy Hindus ma jakieś teorie. Bo to, że kłamał, wykluczyła od razu. On nigdy nie kłamał i każdy to wiedział. A co z lawiną? Przecież miała świadomość, że – mimo iż nie była najgorsza w swojej dziedzinie – normalnie nie miałaby szans na stopienie czoła śnieżnej powodzi i odparowywania jej w locie! Była jak w transie, mało z tego pamiętała, ale jedno wiedziała na pewno: jakimś cudem poczuła, że jej cosmo łączy się z tym Shaki i pozwala jej uczynić wszystko, by go ocalić. Potem czuła tak wielkie wyczerpanie, jak po każdej ze swoich wizji. Jakby wydrążono ją, wydarto energię, osobowość, cel istnienia. Jakby żyła tylko dla tej jednej przeszłej chwili. Gdyby nie Złoty Rycerz, skończyłaby jako szkarłatna plama na śniegu.

Czy to właśnie jest jej przeznaczenie? Ochronić w kluczowym momencie strażnika szóstego Domu Zodiaku? To chcą jej przekazać obie energie kosmiczne i nachalne wizje?

Pukanie do drzwi wyszarpnęło ją z zamyślania z takim impetem, że zamiast ukroić plaster cytryny, niemalże odkroiła sobie palec. Jęknęła i włożyła go do ust. Smak żelaza przyćmił tymianek z tabletki na gardło.

Otworzyła drzwi spodziewając się Byka lub może nawet Skorpiona, zatem gdy ujrzała długowłosego blondyna, jej mina musiała być nie do podrobienia. Zwłaszcza, że usta miała czerwone od krwi. W tle krzyczał gwizdek od czajnika.

– Mogę wejść? – rzucił bez zbędnych wstępów Shaka, choć jego badawczy „wzrok" zapewne sugerował również kilka innych pytań.

– Yyy tak, proszę – wydukała i zaprosiła go gestem do środka. W panice zastanawiała się, czy jego wizyta nie jest spowodowana reakcją Wielkiego Mistrza na raport po ich misji. A jeśli suweren Sanktuarium jest wściekły za takie rozwiązanie sprawy z Błękitnymi Wojownikami? Albo, co gorsza, uznał zatrzymanie lawiny za abominację i teraz będą trzymać ją w lochu jako potencjalne zagrożenie dla reszty? Lub wtrącą ją do więzienia pod Przylądkiem Sounion? A ona nie umie pływać!

Shaka swoim spokojnym krokiem podążył ku kuchni i zanim usiadł na krześle, wyłączył gaz z palnika pod gwiżdżącym niemiłosiernie czajnikiem. Jakby był u siebie. Liwia nie wiedziała, czy teraz kurek pokryje się pozłotą i nie będzie już go mogła używać.

– Mam propozycję – powiedział kierując na nią zamknięte powieki. – Możemy spróbować poszukać odpowiedzi, dlaczego nasze energie kosmiczne oddziałują na siebie.

– Dopiero co się nad tym zastanawiałam – niemal wyszeptała Liwia, jakby podobne wyznanie było jednym z tych intymnych.

– I? – zapytał blondyn lekko ironicznym tonem.

– I nic, nie wiem, skąd ta zależność. – Wzruszyła ramionami, siląc się na nonszalancję. – Pomyślałam tylko… no… może to moje przeznaczenie? Wiesz, pomóc jakoś, albo coś…

– Przeznaczenie – ni to stwierdził, ni to prychnął Shaka. – Bezwola i słowo-wytrych. Nie niesie sensu, mądrości, ani odpowiedzi. Tych prawdziwych, oczywiście.

– Ciężko w podobnych okolicznościach o znalezienie namacalnego sensu, nie uważasz? – broniła się Liwia. Nie chciała wyjść na naiwną, zadawalającą się mocno literackimi rozwiązaniami dzierlatkę. – Masz inny pomysł?

– Jeszcze nie, ale stąd właśnie moja propozycja. – Hindus „zerknął" przez okno w stronę zamglonych Domów Zodiaku. Liwia pomyślała, że Aphrodite dałby się pokroić za jego długie rzęsy. – Możemy spróbować medytacji.

– Eee – brwi Lisicy powędrowały w górę – wiesz, tak szczerze, to ja nigdy nie medytowałam. Nie tak jak ty, w każdym razie. Bo klasyczne uspokajanie cosmo się raczej nie liczy.

– Nikt nie medytuje tak jak ja – odparł tonem zupełnej oczywistości. Wyższy poziom chwalipięctwa. – Chodzi o twoją obecność i próbę dostosowania energii. Nie wiem, co z tego wyjdzie, ale nie widzę innego sposobu na znalezienie odpowiedzi.

Liwia milczała.

– Boisz się wizji – stwierdził, jak zwykle celnie.

– Już dość nawieszczyłam – wymruczała, gładząc opuszkami szczypiącą ranę na palcu. – Wielki Mistrz nie chciałby kolejnej przepowiedni i paniki w Sanktuarium.

– Wielki Mistrz nie musi o tym wiedzieć.

Liwia spojrzała na niego w osłupieniu. Takie zachowanie nie pasowało do prawdomównego, kryształowego, ascetycznego Rycerza Panny.

– Przynajmniej o ile nie zapyta wprost – dopowiedział Shaka. – Nie będę go okłamywał, lecz uważam, że to sprawa między tobą a mną. A innego sposobu na rozwikłanie zagadki nie widzę. Poza tym czy mi się wydaje, czy od przyszłego roku miałaś przechodzić krótkie szkolenia u każdego ze Złotych Rycerzy? Nie widzę przeciwskazań do przyspieszenia tej procedury.

To była prawda: Gość Sanktuarium w trzecim roku swej służby miał pobrać pobieżne nauki u rycerskiej elity. Liwia od samego początku czekała na to z niecierpliwością. Po niedawnych wydarzeniach jej zapał jednakże mocno osłabł. Puste Domy Strzelca i Bliźniąt, sytuacja między nią a Milo, niechęć Wielkiego Mistrza… Zaszczyt i potencjalna przygoda życia przeistaczała się powoli w coś mniej pozytywnego. Zresztą spodziewała się, że zwierzchnik Sanktuarium zniesie tę tradycję i zakaże podobnych szkoleń. Nie ufał jej przecież ani trochę.

– A jak nasze energie znowu się połączą i wybuchną? To raczej powie więcej niż tysiąc słów – rzekła sceptycznym tonem Liwia, zasłaniając się tym razem trudnościami natury praktycznej.

– Jest pewne miejsce, które, gdy chcę, potrafi zatrzymać w swoim obrębie większość uwolnionego cosmo – odparł Shaka. – Musiałabyś jednak przysiąc, że nikomu o nim nie powiesz.

Liwia westchnęła.

– Oczywiście dochowam tajemnicy. Wciąż jednak nie jestem przekonana, czy to dobry pomysł. Możliwe, że pojawi się jeszcze więcej pytań, a żadnej odpowiedzi. Albo że znowu nieświadomie zaatakuję cię impulsem mocy.

– Bez obaw, nie polegnę – parsknął cicho Shaka. – A może boisz się rewanżu?

– Raczej że znowu zmusisz mnie do wyciągania wizji na świeżo – burknęła dziewczyna.

Panna wstał z krzesła i przeszedł w stronę korytarza. Liwia była pewna, że zniecierpliwiony blondyn po prostu wyjdzie, ucinając tym samym temat. Ale on usiadł niespodziewanie na podłodze, dokładnie w tym samym miejscu, co wtedy, po rytuale Dziadów. Biały płaszcz przerzucił sobie przez jedno ramię na wzór starożytnej tuniki.

– Nie będę na to naciskał. Powiesz mi, kiedy poczujesz się na siłach je odkryć. Spróbujmy teraz.

– Tutaj?

– Bez nadmiernego rozpalania cosmo, tylko drobna próba. Jeśli okaże się, że wpadniesz w trans albo stracisz przytomność, zaniechamy procedury – odparł spokojnie Złoty Rycerz. – Tym bardziej, że w miejscu docelowym jest bardziej niż pewne, że coś poczujesz.

Liwia zerknęła niepewnie za okno.

– Nikogo nie wyczuwam – odpowiedział na jej niewyartykułowaną wątpliwość.

Bogowie, potrafił być bardzo nieludzki.

Lisica podeszła i usiadła po turecku w korytarzu, naprzeciwko Panny.

– Co mam robić?

– Na początku nic. Nie zapalaj cosmo. Zobaczymy, co się stanie, gdy zrobię to tylko ja.

Już za moment obleczone Złotą Zbroją ciało Shaki otoczył równie złoty nimb jego energii kosmicznej. Liwia widziała ten obrazek wielokrotnie przy przekraczaniu szóstego Pałacu Zodiaku, ani razu jednak nie mogła podziwiać go tak jak teraz, na spokojnie. Jasne włosy opadały na posadzkę prostym strumieniem. Oblicza rycerza nic nie mąciło, było posągowo niewzruszone. Cosmo niosło ze sobą poczucie harmonii i ciepła, a także, gdzieś głębiej, obietnicę ogromnej siły, gdyby nadeszła potrzeba jej uwolnienia. Można było się poczuć onieśmielonym: oto tuż obok znajdował się jeden z najsilniejszych, jeśli nie najsilniejszy Rycerz na Ziemi. A jednak, poza autentycznym podziwem, Liwia czuła coś jeszcze. Zadziwiającą sympatię. Ich wspólna misja pokazała, że Shaka, mimo zwyczajowego lewitowania gdzieś ponad emocjami, był dobrym człowiekiem. Sprawiedliwym człowiekiem, a nie tylko potężnym prawie-bogiem. Patrzyła teraz na niego inaczej, niż niegdyś. Widziała spokojnego, surowego i mało społecznego mężczyznę z zestawem przyzwyczajeń i rytuałów, lecz przy tym zabawnego i inteligentnego. Przystojnego mężczyznę. Okolone długimi rzęsami powieki skrywały kolor tęczówek, regularne rysy i subtelnie zarysowana szczęka sprawiały, że bardziej pasował na elfa z tolkienowskiego świata, niż twardego wojownika Bogini Wojny. Prosty nos, symetryczne, delikatne usta…

– Coś się dzieje? – zapytał nagle blondyn. – Przestałaś mrugać.

– Nie, nie, nic nadzwyczajnego. Trochę drapie mnie w gardle z przeziębienia – sprostowała szybko, modląc się, by nie analizował jej zaróżowionych policzków.

Nie analizował. Przynajmniej nie na głos. Jego cosmo stało się bardziej transparentne i wreszcie znikło.

– Teraz ty.

Liwia skinęła, zamknęła oczy dla lepszego skupienia i przywołała swoją ognistą energię. Lubiła to poczucie ciepła, bezpieczeństwa, siły i niezależności. Manifestację bycia Rycerzem Ateny. Jednym z osiemdziesięciu ośmiu, Srebrnym Rycerzem i Gościem Sanktuarium. Wybraną przez Wielkiego Mistrza służką dla błogosławionych spod dwunastu znaków zodiaku. Czy to takie dziwne, że zrobiłaby dla nich wszystko? Że na myśl o utracie kolejnego z nich serce ściskało się w arytmicznych odstępach? Czy to takie dziwne, że chciała być im potrzebna, niezbędna? Że pragnęła się przydać właśnie jemu? Że nie chciała go zawieść? Chociażby z racji tych wszystkich wizji z jego udziałem lub przy jego udziale. Była mu to winna. Obowiązek, tak, to właśnie to. To musiało być to, bo cóż innego?

Miała wrażenie, że jej cosmo było gorętsze niż zwykle.

– Teraz dołączę – ostrzegł Shaka, a Liwia potaknęła na znak zgody. Złota aura wypełniła powietrze. Nie działo się nic niezwykłego, ot dwie różne energie w jednym pomieszczeniu. Druga zdecydowanie potężniejsza od pierwszej. Jednako nieagresywne, neutralne. Rana na jej palcu zaczęła nieco bardziej swędzieć, zapewne od trzaskającej wokół mocy. Zapach kadzidełek otulał zmysły i zdało się, że opuścili szarawe okolice Aten, a przenieśli się na barwny i tętniący gorącem targ w Bombaju. Instynktownie poczuła jakiś ruch, więc otworzyła oczy. Shaka zmienił pozycję dłoni z luźno opartych o kolana na uniesione do wysokości klatki piersiowej. Dłonie nie były jednak ustawione tak sztywno jak do modlitwy; swobodnie zwracał je jedna ku drugiej. Bardziej przypominał teraz buddyjskiego mnicha–nauczyciela niż rozmodlonego świętego.

Czuła się dobrze w jego obecności. Zniknął gdzieś nabożny strach i zimny dystans. Chciała go lepiej poznać.

Jedna z dłoni blondyna zmieniła położenie: opuszki skierowane ku górze jakby coś formowały, jakby gromadziły osobną moc. Liwia poczuła dziwny podmuch i wtem nad dłonią Shaki zaczęły płonąć ogniki rdzawego cosmo. Jej cosmo.

– Jak…? – wydukała niemal tracąc rezon.

– Skup się.

Postąpiła wedle zalecenia i starała się opanować szok. Inny rycerz właśnie przejął jej energię kosmiczną. Nie atak, lecz swobodną, niezwiązaną energię kosmiczną. Do tej pory była pewna, że to niemożliwe. Przynajmniej dla śmiertelników. Tymczasem ognista energia płonęła w dłoni Shaki jak śmieszna pochodnia. Wreszcie aura Hindusa zaczęła się wyciszać, złota mgiełka rozwiewała się, aż strażnik szóstego Domu Zodiaku wyłączył ją zupełnie, pozostając jedynie z jej własnymi ognikami energii ponad palcami. Wtem Liwia poczuła coś na tyle charakterystycznego, że nie dało się tego z niczym innym pomylić: przeistoczenie się energii kosmicznej w konkretną namacalną moc destrukcyjną. Shaka zamienił odrobinę jej cosmo nad którym panował w język ognia. I osmalił przy tym porządnie powałę domku. Dziewczyna na ten widok już kompletnie wytrąciła się z równowagi i jej aura cosmo zniknęła bez śladu. Za to sufit miał wyraźny ślad.

– Shaka… wiedziałeś?

– Podejrzewałem – przyznał blondyn, zbierając się z podłogi. – W końcu zatrzymałaś lawinę wplatając w atak moje cosmo.

A więc jednak to zrobiła. Niewiele pamiętała z tego momentu. Na pewno ogromną moc i ogromny strach. I jakieś urywki wizji. Podejrzewała, że – postawiona pod ścianą – zareagowała instynktownie. A instynkt kazał jej ochronić Złotego Rycerza. Aktualny test pokazał jednak, że nawet w warunkach kontrolowanych ich energie mają do siebie dostęp i możliwy jest ich swobodny przepływ.

Jedna z głównych zasad fizyki energii kosmicznych właśnie została obalona.

– Nie wiem, czy umiałabym zrobić to tak jak ty, na spokojnie – zawahała się Lisica. – Do tej pory to wszystko były, no, takie wypadki przy pracy.

– Sprawdzimy to, ale już nie tutaj – odrzekł buddysta. – O ile będziesz gotowa zaryzykować. Jestem niemal pewien, że doznasz jakiejś wizji, więc decyzja należy do ciebie.

Liwia nie zastanawiała się długo. Po tym, czego właśnie doświadczyła, nie było już odwrotu. Jeśli ich energie łamały odwieczne prawa fizyki, to sprawa była poważniejsza niż przypuszczała. Gdy na szali stać mógł wynik Świętej Wojny, nie miała prawa odmawiać. Nie ze względu na strach.

– Zróbmy to – odparła z determinacją w głosie.

Shaka skinął powoli głową.

– Jutro po zachodzie słońca staw się w Domu Panny.

Miała przyjść do niego? Przecież mówił o jakimś tajemnym miejscu, nie łatwiej byłoby, gdy spotkali się u stóp Pałaców? Wolała jednak nie dyskutować, bo miała większy problem.

– Yyym, nie mogę, wyjątkowo mam wtedy zaplanowaną służbę u ministra Gigasa. Znając jego przywiązanie do formalności, nie skończę wypełniać tych papierów przed północą.

– Zatem pojutrze.

– Eee, wtedy jest zaopatrzeniówka. Cały dzień zanoszę wam…

– Czy to Złoty Rycerz ma się dopasować do Srebrnego Rycerza? – zapytał zirytowany Shaka, pokazując jak niewiele ma cierpliwości do zwykłych ziemskich spraw, takich jak terminarz zajęć.

– Wybacz – wydukała Liwia. – Spojrzę na grafik.

Pospiesznie podeszła do kalendarza wiszącego na ścianie w kuchni i nerwowo przeglądała najbliższe dni i tygodnie w poszukiwaniu jakiejkolwiek okołowieczornej luki. Nic.

– A co powiesz na dzisiejszy wieczór? – wyrzuciła w nagłym olśnieniu. – Mam wolne, wiesz, odpoczynek po powrocie z wyjazdu.

– Ja też – odpowiedział ironicznym tonem Shaka, a Liwia aż oblała się rumieńcem.

No przecież.

– Bądź po zachodzie słońca – rzucił odwracając się w kierunku drzwi wyjściowych. – I ciepło się ubierz.


Siąpiło. Szara wata chmur stanowiła dla światła barierę nie do przebicia, więc Liwia cieszyła się, że w jej kalendarzu sumienny drukarz pozwolił sobie na informację, o której każdego dnia słońce wschodzi i zachodzi. Miała też świadomość, że późnym popołudniem Shaka często medytował ze swoimi uczniami, przyjście za szybko było więc wykluczone. Nie wiedziała bowiem, czy Shiva i Agora są zaznajomieni z kwestią wspólnoty cosmo i planami na jej zrozumienie, a wolała nie sprawiać człowiekowi najbliższemu bogom kłopotu. Już i tak cała ta sytuacja, wyrywająca go z codziennej rutyny i pewności prawideł świata, musiała być dla niego nieznośna. Inaczej nie fatygowałby się aż do jej chatki.

Po powrocie ze składziku i zamalowaniu jako tako osmalonego sufitu, zjadła ciepły, pokrzepiający obiad, nafaszerowała się lekami i zerknęła na zegar. Już czas.

Wyłączyła radio, przygłuszające odrobinę kołowrót myśli, narzuciła na zbroję obszyty futerkiem płaszcz, a na głowę naciągnęła kaptur.

Schody prowadzące do dwunastu Domów Zodiaku były niebezpiecznie śliskie i już kilka razy noga pojechała jej w losowym kierunku tak, że musiała panicznie łapać równowagę. Gdyby nie przeziębienie, z gracją tancerki unikałaby wszelkich tego typu potknięć i ślizgów. Mimo wszystko uważała tę konstrukcję za niezgodną z zasadami BHP: rowki na powierzchni schodów były kolejnym punktem na jej prywatnej liście potrzebnych świątynnych udogodnień. Zaraz obok klimatyzacji czy lodówek w domach Srebrnych i Brązowych Rycerzy.

Z szarej zawiesiny horyzontu wyłonił się nagle żółto–pomarańczowy płomień. Liwia odwróciła głowę i choć z obecnej lokalizacji nie była w stanie wyraźnie rozróżnić sylwetek wojowników, mógł być to tylko jeden z dwóch jej kolegów-srebrniaków: rycerz Centaura, Babel lub rycerz Pieca, zwany Rycerzem Płomieni – Ennet. Obaj młodzieńcy, podobnie jak ona korzystali z mocy ognia, często więc razem ćwiczyli i dyskutowali na temat swoich umiejętności. O ile Babel był raczej z tych rozważnych, spokojnych (co nieco kłóciło się z opanowanym przez niego żywiołem), o tyle Ennet miał w zwyczaju popisywać się przed Liwią i w niezdarnych próbach zaimponowania jej potrafił być bardzo kreatywny. Nie zrażała go niezręczna cisza, wymowne spojrzenia w bok i teksty o zostawieniu żelazka na gazie: Rycerz Płomieni potrafił ni z tego ni z owego przyjść na plac treningowy z pochodnią w postaci płonącego kawałka kaloryfera, przy czym śmiał się, że jest Rycerzem Pieca, a nie Grzejnika i musiał go trochę podrasować. Innym razem wypalił sobie na ramieniu słowa „Desire of Fire" i przez kilka miesięcy bez względu na pogodę paradował w bezrękawniku.

Mimo wszystko Liwia lubiła obu płomiennych panów. Żaden z nich nie traktował dziewczyny gorzej ze względu na jej płeć, żaden nie przekraczał też granicy przyzwoitości przy ich wspólnych sparingach. Dzięki nim poszerzyła swoją wiedzę w obrębie własnej dziedziny, miała z kim skonsultować się w razie nowych pomysłów na wykorzystanie ognia w walce i pobijać rekordy w osiąganej temperaturze płomienia.

Kolejny słup ognia wystrzelił w niebo nad placem treningowym, a Liwia uśmiechnęła się na myśl o Ennecie i jego kreatywności. Odwracała się już, by wspinać się dalej, gdy noga ponownie ślizgnęła się na przemarzniętym schodku i dziewczyna niechybnie spadłaby z przynajmniej kilku stopni, gdyby nie ramię obleczone w Złotą Zbroję. Była zszokowana i zawstydzona, że nie usłyszała jak idzie. Musiała się porządnie wyleczyć i popracować nad wyostrzeniem zmysłów. I zachowywaniem równowagi.

– Ojoj, Liwuś – zaczął lekko uśmiechnięty Milo. Dzisiejsze „Liwuś" nie miało jednak tej magii, co kiedyś. – Musisz być ostrożniejsza w taką zdradziecką pogodę.

– Tak, wiem. Dzięki – odparła nie patrząc mu w oczy.

Było jej dziwnie niezręcznie.

– Szybko wróciłaś z wyjazdu – zagadał Skorpion, wyraźnie siląc się na normalny ton i starając się stworzyć wrażenie zwyczajnego small talku.

– Tak, udało się wszystko załatwić w założonym czasie. A co z tobą? Nie miałeś jechać gdzieś na Daleki Wschód?

– Tak, do Japonii. Byłem tam jakieś dwa tygodnie temu.

Zrobiło jej się strasznie głupio. Naraz wyszło, jak bardzo przestała się interesować jego życiem. Mimo zadry, którą miała w sercu, nie powinna dopuszczać do tego typu sytuacji. Była Gościem Sanktuarium, musiała wiedzieć o wszystkim, co dzieje się w Świątyni Ateny. A już na pewno o każdym wyjeździe Złotego Rycerza.

– Liwuś, słuchaj…

– Wybacz, ale trochę się spieszę. Pogadamy kiedy indziej.

Weszła na kolejny stopień, ale Milo chwycił nagle jej dłoń i przyciągnął do siebie sprawiając, że zsunęła się z góry i wpadła w jego ramiona.

– Nie mogę znieść tej sytuacji – wyszeptał, zanurzając twarz w futerku okalającym kaptur jej płaszcza. – Proszę, daj mi jeszcze jedną szansę. Wszystko sobie poukładałem w głowie…

– Milo…

– …i wciąż zapewniam cię, że jesteś dla mnie Liwią. Sobą. Chcę pójść naprzód, z tobą u boku. Proszę, nie skreślaj mnie tak szybko.

Czuła na twarzy jego gorący oddech, a na dłoni dotyk jego palców. Wskazujący, zakończony dłuższym paznokciem, potrafił w ułamku sekundy porazić układ nerwowy, doprowadzić do szaleństwa, w końcu zabić. Teraz gładził wnętrze jej dłoni. Mimo założonej rękawicy ze Zbroi Lisa dziewczyna miała dreszcze.

– Milo, to nie jest tylko kwestia twojej… przeszłości. – Starała się wziąć w garść, ale ciało odmawiało posłuszeństwa. Pragnęła tego ciepła, tej bliskości, poczucia adoracji. Ale nie mogła ich przyjąć. Nie z czystym sumieniem.

– Więc nic do mnie nie czujesz? – Skorpion był jak zwykle bezpośredni, choć w jego głosie nie było ani złości, ani smutku, tylko spokój.

– Czuję, że jesteś mi bliski, przecież wiesz. – Liwia zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy. Kropelki wątłego deszczu osadziły się na futerku z jej płaszcza tworząc małe, niestałe diamenty. – Ale…

– Jako przyjaciel i kochanek, a nie miłość twojego życia – dokończył za nią.

Nie była w stanie nic powiedzieć. Zresztą nie musiała, wyraz jej twarzy zdradzał odpowiedź. Milo rozluźnił chwyt i oddalił twarz od futrzanego kołnierza. Uśmiechnął się nagle pogodnie, schylił ku jej dłoni i złożył na niej pocałunek. Jak rycerz z baśni. Potem zagwizdał wesoło i zaczął schodzić ku niższym Pałacom, jakby nic nie naruszyło jego pozytywnego nastawienia do świata.

Liwia oddychała głęboko, z całych sił próbując się nie rozpłakać.

Całe szczęście nie spotkała już nikogo więcej w drodze do szóstego Pałacu Zodiaku.

Wnętrze Domu Panny było ciemne i ciche. Nadchodzący wieczór przecedzał mgliste światło dnia i Liwia nie bardzo wiedziała, gdzie powinna zaczekać na buddystę. Gdy przyzwyczaiła już nieco wzrok, weszła w głąb budynku, w stronę rysującego się mrocznym kształtem kamiennego lotosu. Bóstwo opuściło piedestał, rzeźbiony kwiat nie miał więc w sobie nic miękkiego, nic wspaniałego. Zwykle robił wrażenie wyjętego z raju, gdy żywe słońce panowało nad nim i roztaczało swoją świetlistą moc, lecz teraz jedynie potęgowało uczucie zimna i obcości. Ziemia, na której nie ma boga.

Nie śmiała zrobić ani kroku więcej, stała więc tam, gdzie zwykle. Na podłodze zrobiła się mała kałuża od całej deszczówki, jaką na sobie przyniosła. W słabych przebłyskach ostatniego dziennego światła lśniła jak żywe srebro. Liwii przemknęło przez myśl, że może ze względu na spotkanie ze Skorpionem i te przeklęte śliskie schody spóźniła się i Shaka nie ma już zamiaru jej dzisiaj przyjąć. Zamknęła więc na chwilę oczy, próbując odszukać jego energię kosmiczną. Poczuła się jak wtedy, gdy wyjąwszy z umysłu świeżą wizję, zapadała się w miękką, bezwymiarową pustkę bez odniesień, bez kierunku, bez śladu i świadomości siebie. Choć może nie całkiem, miała bowiem wrażenie, że czuje kadzidlany zapach. Chciała za nim podążyć, ale zakręciło jej się w głowie i znów straciła mentalny grunt pod nogami. Wzdrygnęła się. Nie, nie teraz, nie będzie kusić losu i narażać się na wizje, jeśli jeszcze nawet nie rozpoczęła testu.

Otworzyła oczy i naraz okrzyk wyrwał się z jej ust. Tuż przed nią stał Shaka.

– Zobaczyłaś ducha? – zapytał ewidentnie rozbawiony, choć ton jego głosu był bliski nijakiemu. – Chyba nie kazałem ci czekać tak długo, że zasnęłaś na stojąco?

Miała déjà vu. Za to nie miała pojęcia, jakim cudem ją tak podszedł. Nawet jeśli zaczynała głuchnąć, co sugerować mogła wcześniejsza sytuacja na schodach, to przecież powinna wyczuć jego obecność, jego energię.

– Chodź – rzucił, zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.

Czy zaraz zobaczy prywatną kwaterę Rycerza Panny? Po czymś takim można umrzeć w poczuciu spełnienia.

Poszli na prawo od kamiennego lotosu, by następnie skręcić w głąb części wspólnej, aż do mało widocznego wyjścia z głównej komnaty. Szli chwilę ciemnym korytarzem, po drodze mijając jakieś drzwi, podobnie jak w przypadku Pałacu Byka, aż doszli do migoczącego światłem rozwidlenia. Przestrzeń była spora, choć pusta. Na prawo i lewo wiodły identyczne kamienne korytarze, na środku zaś, na małej ściennej półce stał posążek Buddy otoczony kilkoma palącymi się świecami. Liwia poczuła sporą niepewność. Była intruzem. Nie pasowała tutaj, nie rozumiała świata wschodnich wartości, nie była oświeconym, ascetycznym umysłem.

Jeśli prawdą było, że Shaka rozmawiał z Buddą, to czy opowiedział mu o niej i tych wszystkich wizjach?

Światłocień zatańczył na spatynowanej powierzchni posążka i Lisica zadrgała, gdy rysy twarzy Buddy straciły na moment wrażenie wyrozumiałości.

Shaka zatrzymał się i odwrócił w stronę dziewczyny. Nic nie mówił, tylko „patrzył".

– Coś nie tak? – odważyła się zapytać. Głos zdradzał jej niepokój.

Blondyn milczał jeszcze chwilę, po czym westchnął.

– Nic z tego nie będzie. Twój umysł jest tak daleki od spokojnego, jak tylko może.

Liwia speszyła się. Oczywiście, że był daleki. Nie wiedziała, co ją za chwilę czeka. Co więcej, w głowie przetwarzała spotkanie z Milo. A na policzku wciąż czuła jego ciepły oddech.

– Więc naucz mnie, proszę – powiedziała, zaskakując samą siebie odwagą. – Naucz mnie, jak uspokoić umysł.

– Nie jesteś moją uczennicą – odparł beznamiętnie Shaka.

– Wiem, ale jeśli mam spróbować przywołać do siebie twoją energię kosmiczną lub zapanować nad wizjami, muszę nauczyć się tego spokoju. Proszę cię więc o naukę, abym mogła z tobą sprawdzać limity energii kosmicznych i zrozumieć, do czego będę ci potrzebna w przyszłości.

– Do czego będziesz mi potrzebna w przyszłości? – powtórzył jak echo Hindus.

Liwia potaknęła.

– Jestem gotowa na poświęcenie. Jeśli moje wizje mają na celu przygotowanie mnie do walki w twojej obronie, do zapobiegnięcia katastrofie, to chcę się przygotować najlepiej jak się da.

– A skąd przekonanie, że chodzi o moją ochronę? – zapytał dociekliwym tonem strażnik szóstego Pałacu.

– Nie wiem. Po prostu… czuję, że odegram jakąś rolę w twoim życiu. Że te wszystkie emocje, te słowa, których znaczenia jeszcze nie rozumiem, staną się w końcu jasne. I wtedy będę wiedziała, co muszę zrobić.

– Jak nad przepaścią w obliczu lawiny? – zapytał.

– Jak nad przepaścią w obliczu lawiny – potwierdziła cicho.

Płomienie świec tańczyły, rzucając na kamienną ścianę poszarpane cienie.

– Nie trzymajmy się żadnej z hipotez, bo będziemy patrzeć na to, co się dzieje przez jej pryzmat – odparł beznamiętnie Złoty Rycerz. – Idź przodem. Korytarz na prawo. Możesz sobie przyświecać energią.

Szaty Buddy z posążka zafalowały światłem, gdy niepewnie ruszyła wskazanym przez gospodarza Pałacu mrocznym korytarzem.

– Mogę wyciągnąć jedno z ostrzy? – zapytała blondyna, nie będąc pewna, czy w buddyjskim Domu Zodiaku to nie jakieś faux pas.

Chyba nie do końca wiedział, w jakim celu, ale najwyraźniej postanowił przekonać się na własne oczy. Nawet te zamknięte. Skinął, dając Polce zgodę.

Liwia sięgnęła za plecy i wyciągnęła srebrzysty Pazur. Położyła na nim dłoń i przejechała delikatnie palcami po klindze, która w tej sekundzie zapłonęła żywym ogniem.

– Tak będzie poręczniej – rzekła dla wyjaśnienia i nie odwracając się więcej podążyła naprzód, przyświecając sobie gorejącą bronią jak efektowną pochodnią. Nie widziała zatem wyrazu rozbawienia na twarzy rycerza.

Shaka zdawał sobie sprawę, że nie powinien traktować tego jak rozrywki, a jednak musiał przyznać, że cała ta sytuacja z Rycerzem Lisa stanowiła… ciekawą odmianę. Shiva i Agora byli utalentowanymi, pokornymi i pilnymi uczniami, ale przy tym najczęściej okropnie nudnymi i przewidywalnymi. Zaś ta dziewczyna była pełna niespodzianek.

Srebrna wojowniczka rozglądała się delikatnie na boki, ale po drodze nie było nic wartego uwagi: wciąż te same kamienne ściany bez żadnych drzwi czy odnóg. Jeden długi korytarz. Zadziwiająco długi jak na wielkość Pałacu.

– Czy my… idziemy w głąb Świętej Góry? – zapytała, gdy upewniła się wreszcie, iż żaden z Domów Zodiaku nie jest tak przestronny. – A może to iluzja? Podobna do tej z Domu Bliźniąt, gdy… Saga jeszcze żył.

– Nie myślisz chyba, że męczyłbym się z własną iluzją? – prychnął. – Dokładniej mówiąc, idziemy na przestrzał Świętej Góry.

Oczy Liwii rozszerzyły się w szoku. Święta Góra, na której znajdowało się dwanaście Domów Zodiaku i Posąg Ateny była szczytem, nad którym nie dałyby rady latać żadne samoloty czy helikoptery z uwagi na Barierę. Pałace rozmieszczone były szeroko, na całym podejściu do szczytu wszerz i wzdłuż, w górę i w dół, ale tylko z jednej strony góry. Tak naprawdę nikt oprócz Wielkiego Mistrza nie miał wglądu na drugą stronę, gdyż widoczna była jedynie z wysokości Posągu i Wieży Ateny (poza szczególnymi okolicznościami reszta rycerzy, nawet Złotych Rycerzy, nie miała wstępu powyżej Pałacu Wielkiego Mistrza). A i stamtąd widać było tylko fragment ściany: liczne nawisy i bujna, nieograniczana ręką człowieka zieloność zasłaniały sporą część zbocza. Gdyby zaś zejść na dół i zobaczyć Świętą Górę od tyłu, widać byłoby jedynie obraz skał i drzew, niczym dobrej jakości print nadrukowany na leciutko połyskującej w słońcu Barierze. Żaden wróg czy nawet przyjaciel nie byłby w stanie wspiąć się na górę od tej strony. Jedyna ścieżka ku szczytowi wiodła przez Domy Zodiaku.

A teraz Liwia zobaczy, co kryje się pod tym „nadrukowanym" na Barierze obrazem. Zobaczy drugą stronę Świętej Góry.

– Czy ktoś wie o tym miejscu? – zapytała blondyna.

– Wielki Mistrz, Stary Mistrz, moi uczniowie. I Mu – odpowiedział.

Mu… No tak, w końcu był jego najlepszym przyjacielem. Liwii zrobiło się smutno, a płomień na ostrzu delikatnie przygasł.

– I na tobie ta wyliczanka ma się skończyć – powiedział nagle Shaka takim tonem, że nawet niebiosa mogłyby tylko pokornie przytaknąć.

– Oczywiście. Przysięgam nikomu o nim nie powiedzieć. – Liwia schyliła lekko głowę, gdy nagle coś szarpnęło jej świadomością. Odwróciła się szybko i wpatrywała w ciemność przed sobą.

– Mów. – Shaka, zauważywszy zmianę w zachowaniu i energii Polki, skupił się w oczekiwaniu na niewiadome. Czyżby zaczęła coś czuć? Kolejna wizja?

– Te cienie… ty też je widzisz? To twoje dzieło? – zapytała wodząc niespokojnie oczyma po ścianach korytarza.

Oprócz cieni generowanych przez jej płonące ostrze Shaka nie dostrzegał ani nie wyczuwał nic.

– Nie. Jak wyglądają?

Liwia zrobiła krok naprzód, potem drugi, aż zaczęła iść pewnie i szybko. Złoty Rycerz podążył za nią.

– Mów.

– Ja… – Liwia nie mogła zebrać myśli, by opisać to, co zjawiało się i ginęło na skraju jej spojrzenia. – Sylwetki… dwie osoby… nie! Trzy! Mają… to pewnie rycerze! Chyba za kimś idą!

Dziewczyna niemal biegła, więc i Shaka przyspieszył.

I pomyśleć, że zakładał, iż Rycerz Lisa zacznie wieszczyć dopiero po przekroczeniu bram ogrodu. Naiwne z jego strony.

Wtem brunetka zatrzymała się jak na rozkaz i spojrzała za siebie. Nie patrzyła jednak na Pannę, ale wodziła wzrokiem po bokach, jakby się czemuś lub komuś przyglądała. Shaka nie wiedział, czy te trzy mary czasem nie zawróciły.

– Dokąd idą? – zapytał imperatywnym tonem dziewczynę.

Wtem płonące w jej rękach ostrzę zgasło i wokół nastał mrok. Wzrok Liwii, teraz dziwnie pusty i nieobecny zawiesił się na Rycerzu Panny. Odpowiedziała:

– Do miejsca naszej śmierci.

Shakę przeszedł dreszcz.

„Na Garudę… masz, co chciałeś", skarcił się w myślach Shaka. Taka pogoń za wiedzą mogła skończyć się katastrofą. Ale było już za późno, żeby się cofnąć.

– Idź – rozkazał Liwii, a wojowniczka posłusznie odwróciła głowę i zaczęła iść jeszcze paręnaście kroków, zanim trafiła na bramę. Wielkie złote odrzwia łączył pośrodku równie potężny, prześliczny kwiat lotosu. Mimo swych rozmiarów płatki miały w sobie tyle delikatności, co dopiero zerwane kwiaty. Ze szczeliny dolatywał cichutki szum mokrego wiatru.

– Otwórz bramę – nakazał dziewczynie i ta bez dalszego wahania pchnęła złote skrzydła drzwi na boki.

Mżawka zwilżyła ich twarze i zlepiła rzęsy.

– Shaka?

Nie było już pustki w jej oczach, jedynie strach i niezrozumienie tego, co się przed chwilą stało. Z jej nosa zaczęła lecieć strużka krwi.

– Chyba… chyba odpłynęłam. Nie pamiętam, jak tu doszłam – wyszeptała oddychając coraz szybciej. Prawa dłoń ściskała rękojeść Pazura tak mocno, że aż zbielały jej kostki. Lewa dotknęła skóry nad ustami i upewniła się, że to, co pociekło jej po twarzy, to krew.

– Miałaś wizję. Uprzedzałem – dodał, widząc jej zaskoczenie. Podszedł do płytkiej jaskini nieopodal wejścia i wziął stamtąd ręcznik. Podał go dziewczynie i powiedział: – Nie przejmuj się tym, potem o niej porozmawiamy.

– Nic nie pamiętam. – Pokręciła głową i przyłożyła ręcznik do ust i nosa. Mżawka pomogła jej wytrzeć czerwone ślady. Dopiero teraz wyszła nieco dalej od złotej bramy, którą najwyraźniej otworzyła i dostrzegła, że kamienne kafelki zaczynają ustępować porośniętej bujną trawą ziemi. Szaro-granatowe niebo rozpościerało się nad ich głowami. Pomijając kilka skalnych nawisów, mieli niemal nieograniczone pole obserwacji nieboskłonu. Jednocześnie zieleniec znajdował się pod takim kątem na zboczu góry, że Pałac Wielkiego Mistrza, Posąg i Wieża Ateny nie były stąd widoczne. Idealne miejsce odosobnienia do kontemplacji natury.

Ogród porastały już pierwsze, nieśmiałe wiosenne kwiaty, grunt falował wraz z gęstą trawą, a w głębi widać było jakby dwie potężne figury wschodnich bóstw ze wzniesionymi ku górze licznymi rękoma. Liwia zamrugała i przegnała z oczu krople mżawki. Nie, to nie były posągi. To były dwa, niezwykle wysokie, smukłe drzewa.

Sceneria przypominała kadr ze snu.

– Pięknie tutaj – szepnęła, a Virgo tylko wzruszył ramionami.

– Podczas takiej pogody i na przednówku wiosny nie oddaje ono swojego uroku. Jak się czujesz?

Liwia, nieco zbita z tropu, ścisnęła w dłoni poplamiony ręcznik.

– Nic mi nie jest, dziękuję.

– W takim razie chodź.

Rycerz Panny ruszył niespiesznym krokiem w stronę dwóch drzew. Dziewczyna zauważyła, że nie wezwał delikatnej bariery „Kan", której używał jak parasola. Pozwalał, by siąpiący deszcz osiadał na jego długich rzęsach, krople zjeżdżały mokrym torem po Złotej Zbroi, a włosy robiły się ciężkie i ciemne. Liwia nigdy go takim nie widziała. Choć sceneria przypominała jakiś boski wymiar, sam Shaka był tu porażająco ludzki.

Może właśnie o to w tym chodziło: o medytacyjne zjednanie się z naturą. Mogła tylko zgadywać. Sama wolała jednać się w bardziej sprzyjających warunkach pogodowych.

Naciągnęła na głowę kaptur i podążyła za nim, czasami prawie tańcząc na palcach zbroi, by nie zdeptać żadnego wczesnowiosennego kwiatka. Tak się w tym zadaniu zatraciła, że nie zauważyła kiedy dotarła pod jeszcze nagie korony obu drzew i prawie wpadła na Shakę, znów przyglądającego się jej się tymi zamkniętymi powiekami z niewielką sugestią uśmiechu na ustach.

Liwia cieszyła się w duchu, że mężczyzna nie wygonił jej z Pałacu, zniechęcony i przerażony tymi wszystkimi wizjami na jego temat. To była… miła odmiana. Inni w podobnej sytuacji dawno chcieliby się jej pozbyć z najbliższego otoczenia, byle już żadna śmiertelna przepowiednia nie zabrała im spokojnych nocy. A Panna nie dość że sam pchał ją w objęcia Pytii, to jeszcze miał na tyle dobry nastrój, by wyśmiać niewerbalnie jej ekologiczne tańce.

– Usiądź naprzeciwko mnie.

Podwinęła płaszcz i usiadła po turecku na jego krańcu. „Będę musiała odwiedzić pralnię", westchnęła.

– Zaczniemy tak, jak w twoim domu.

Skinęła na znak zgody.

Shaka już po chwili oblekł się złocistą aurą cosmo. Ciepłe blaski odbijały się w wilgotnych partiach zbroi i potęgowały wytwarzaną świetlistość. Przyklejone do skóry mokre pasmo włosów przecinało jego czoło i namalowaną tam czerwoną kropkę. Krople deszczu spadały po policzkach jak łzy rozmodlonego świętego. Niektóre szły torem blond kosmyków i ginęły za złotym kołnierzem. Liwia mimowolnie zadrżała, jakby te krople poczuła na własnej piersi. Złote światło zgasło.

– Teraz ty.

Zapaliła cosmo i oblekła się nim jak drugim płaszczem. Gdyby wzmocniła je jeszcze trochę, krople na jej ciele zaczęłyby odparowywać, jednak nie chciała wykonywać żadnych gwałtownych zmian. Zadowoliła się tą odrobiną ciepła, jaka otuliła jej mokre dłonie. Nie zamykała jednak oczu. Obawiała się, że znów pochłonie ją jakaś wizja; wolała być jak najdłużej przytomna i świadoma. Patrzyła więc najpierw na swoje oparte o kolana dłonie, następnie na łebki krokusów i delikatne zawilce, wyłaniające się z trawy między nią a blondynem. Wreszcie jej wzrok padł na złote nagolenice. Chciałaby siedzieć po turecku tak dostojnie jak on. Tak bez wysiłku. Zdała sobie właśnie sprawę, że Shaka musi być bardzo wygimnastykowany. To było faktycznie odkrycie: na co dzień sztywny jak wykrochmalony obrus, Shaka nie wyglądał na kogoś, kto dałby radę zwinąć się w paragraf. Ale przecież jeśli harmonia była jego drugim imieniem, to pewnie uprawiał jogę i wyginał ciało pod wszelkimi kątami. Cała jego sylwetka była tak wspaniale symetryczna, jak wycięta na połówce zgiętej równo kartki. Tylko ten kosmyk włosów opadający ku ustom…

– Mam nadzieję, że nie zamierzasz mnie namalować, by sprzedawać monidło na ateńskich straganach?

– Słucham? – odparła zdezorientowana, gdy wyrzucił ją z toru własnych myśli.

– Skup się. Dołączam.

Cosmo Rycerza Panny zaświeciło złotymi pasmami. Zrobiło się jaśniej i cieplej. Powietrze zapachniało przyprawami.

Czy to ten zapach sprawia, że serce zaczyna bić w jej piersi jak oszalałe? Zawsze miała na jego punkcie słabość, ale teraz, w tej mżawce, jakby spotęgował swoje działanie. A może po prostu tak desperacko szukała choćby odrobiny ciepła? Jak ćma lecąca w ogień… a że jeden z nich wygasł, podąża bezmyślnie ku innemu.

– Skup się, rycerzu. – Ton Shaki był ostrzejszy niż do tej pory.

Robiła, co mogła, ale z jakiegoś powodu emocje nie dawały się zagłuszyć. Czy umrze, nie zdoławszy poznać prawdziwej miłości? Czy od początku jej rola, tak jak rola każdego innego wojownika Ateny sprowadzała się do poświęcenia i bycia tylko cegiełką na budowie planu obalenia Hadesa? Jeśli tak, to czemu w momencie przywdziewania zbroi nie wymazywało z ich serc tych zbędnych emocji? Na co jej to wszystko?

– Rycerzu Lisa!

Opadły zbyt ciężkie powieki. Zamiast ukojenia odnalazła jedynie więcej rozedrgania. Więcej niepotrzebnych, obezwładniających uczuć.

Brązowym – opóźnić, Srebrnym – poświęcić, Złotym – zwyciężyć.

Krew płonie do wrzenia, przed ogniem nie ma ucieczki. Spala wszystko, co dobre i złe. Odparowuje łzy, wypala blizny, potęguje nienawiść. Wszystko zamienia w jatkę. Mięso i kości pod nogami, buty ślizgają się na posoce.

Gdzieś w oddali narasta furkot piór w pędzie wiatru.

Szkarłatne smugi na paciorkach różańca brudzą dłonie, krople krwi na bladoróżowych płatkach jak męczeńska śmierć natury.

Wtem trzask rozdziera powietrze. Czy to grzmot burzy? Rubinowa linia przedarła niebo, czy też ciało? Trzask jak nahajem zabiera wszystko. Raz po raz. W równomiernych, przewidywalnych odstępach. Jak tykanie zegara w pustym mieszkaniu. Ile ich? Dziesięć? A może dwanaście? Jedyną miłość, jaką zdoła poznać, to miłość do popiołów. Jedyny dom, jaki może mieć, to stos ofiarny. Wysoki jak Święta Góra.

Jakieś dziwne poczucie dezintegracji zaczęło ogarniać najpierw dłonie, później stopy, by wreszcie próbować przedostać się w głąb piersi. Szarpnęła się w niemej odmowie, bunt wzniecił na nowo zgasłe siły, gotów palić wszystko na swojej drodze. Bez ostrzeżenia. Bez sentymentów. Bez…

„Liwia Kasandra Korczyńska!"

Naraz szalejący żywioł skurczył się, a rdzawe języki ognia zamilkły, choć wcześniej ich skowyt doprowadzał do szaleństwa. Wsłuchiwała się w powstałą ciszę, by usłyszeć znajomy głos, lecz już się nie pojawił. Czy ją opuścił? Czy może wołał ku sobie? Skąd miała wiedzieć, gdzie go szukać? Za czym podążać? Bezradnie odwracała się wokół, ale wszędzie widziała czerń. Jakby zgasły wszystkie gwiazdy we Wszechświecie. Został tylko mrok… i kadzidlany zapach?

Liwia zamrugała raz i drugi. Czuła jak skronie pulsują boleśnie i rytmicznie, a na usta ścieka jej substancja o smaku żelaza. Karuzela przed jej oczami składała się w głównej mierze z mokrej trawy i szaro-granatowego nieba. Kiedy mdlące wiraże uspokoiły się nieco, dostrzegła również wyróżniającą się z otoczenia złotą plamę. Znajdowała się w pewnej odległości.

– Shaka? – zapytała nieprzytomnie, bezmyślnie rozmazując wierzchem dłoni czerwone strużki skapujące z nosa.

Skupiła wzrok i zobaczyła, że Złoty Rycerz próbował zebrać się z mokrej trawy, ale nie dał rady. Rozkaszlał się i jego usta ozdobiły krople krwi.

– Shaka!

Zerwała się do biegu jak oszalała. Niemal upadła po kilku susach, gdy noga ślizgnęła się na mokrej trawie, więc podparła się boleśnie ręką i nie zważając na nic dopadła do próbującego wstać rycerza.

– Przeżyję – powiedział niemalże swoim pewnym i aroganckim głosem, gdy pomagała mu klęknąć, ale wtedy zakaszlał znowu, zasłaniając się dłonią, a czerwień upstrzyła jego złotą rękawicę.

– Trzymaj się, zawołam pomoc!

– Nigdzie nie pójdziesz.

– Co ja najlepszego…

– Stój, powiedziałem.

– Kaszlesz krwią, nie wiem, co ci zrobiłam, muszę…

– Jeśli w tej chwili się nie uspokoisz – zawarczał – to Budda świadkiem, że zabiorę Ci przynajmniej zmysł ruchu i mowy.

No, to podziałało od razu.

– Przepraszam – wyszeptała Liwia, gdy blondyn usiadł z wielkim trudem. Ku olbrzymiemu zdziwieniu strażnika szóstego Domu Zodiaku dziewczyna ujęła jego twarz w swoje dłonie i kciukiem wytarła stróżkę krwi z kącika ust. Jak wtedy, gdy brała miarę na koszulę lub wtedy w samolocie po wylądowaniu – Shaka stał niczym sparaliżowany. Nie przywykł do tego typu zachowań, do takiej bezpośredniości. Do czyjegoś dotyku na swojej twarzy. Przy tym jeszcze nikt nigdy nie patrzył na niego w ten sposób. Z tak olbrzymią troską.

– Przyniosę ręcznik – powiedziała, zanim zdążył zareagować. – Nie rzucaj Tenbu Hōrin, proszę.

Na dodatek kompletnie się go nie bała. Jak do tego doszło? Nie wiedział.

Żołądek i klatka piersiowa bolały go jak diabli.

Gdy wróciła, miała już czystą twarz. Shaka zdołał wstać w tym czasie i przejść niepewnie kilka kroków. Podała mu poplamiony krwią ręcznik, a buddysta pomyślał, że nie będzie sensu go prać.

– To była moja wina – uprzedził ją, gdy miała już coś powiedzieć. – Widziałem, że twój umysł nie jest spokojny, że wpadłaś w trans, ale chciałem spróbować przejęcia cosmo. Teraz przynajmniej wiemy, że potrzeba do tego pełnej zgody właściciela – dodał z przekąsem.

Liwia była milcząca. Szła obok Złotego Rycerza w jego tempie, co jakiś czas rzucając ukradkowe spojrzenia na jego brzuch, który przyciskał dłonią. „Tutaj zapewne skończą się nasze testy i dywagacje", pomyślała. Virgo raczej nie będzie miał ochoty na pracę z tak niestabilnym umysłem jak jej własny. Może nie będzie chciał, żeby już w ogóle się do niego zbliżała. Zabolała ją ta myśl.

Drobiny mżawki działały jak powolna trucizna: dopiero gdy dotarli do bramy i kamiennego korytarza, Liwia zdała sobie sprawę, że są cali przemoczeni. Fala dreszczy przeszła ją od czubka głowy aż po palce stóp. Miała takie szanse, by wyleczyć przeziębienie, jakie ma diler na życie z uczciwej pracy.

– Zaczekaj, wysuszę nas. Chociaż tyle dobrego z mojej energii – wymruczała. O dziwo blondyn nie protestował. Z uwagą śledził drżące ręce dziewczyny: jedną z nich położyła na swojej piersi, drugą – na jego. Gdy przez przypadek dotknęła dłoni Hindusa (wciąż trzymał się za brzuch) drgnęła i przestawiła rękę nieco w bok. Następnie przywołała swoje cosmo i zwiększała jego ciepło aż do momentu, w którym wirujące powietrze przenikało przez tkaniny, podnosiło kosmyki włosów, furkotało jej płaszczem.

„To miłe uczucie", pomyślał Shaka. „Jak letni wietrzyk na szczycie wieży w Jamirze". Mięśnie rozluźniły się, nawet brzuch przestał wysyłać fale bólu, a jedynie kłuł przypominając, że lepiej nie igrać z wieszczką podczas jej transu.

– Chodźmy – powiedział i siłą umysłu zatrzasnął za nimi złote odrzwia. W korytarzu zaległa okropna ciemność. Liwia niepewnie sięgnęła za plecy w stronę klingi.

– Nie musisz – rzekł blondyn.

Cały korytarz w jednej chwili przemienił się w leśną ścieżkę. Nad głowami, tam, gdzie powinien być kamienny sufit, lśniło wiosenne słońce, oświetlając całą drogę. Wyraźnie było widać, jak długi jest ten korytarz. Szpaler drzew zapraszał do przyjemnego spaceru. Gdzieś w gałęziach mignęła ruda kita wiewiórki.

– Teraz to się popisujesz – powiedziała zawstydzona Liwia.

A ona wyjechała z tą płonącą klingą…

Shaka uniósł kąciki ust. Nie mógł sobie odmówić.

Znalazłszy się przy rozstaju dróg zobaczyli, jak leśna kapliczka Buddy zamienia się z powrotem w zwykły ołtarzyk na ponurej ścianie. Płomienie świec nieco mocniej wytopiły słupki wosku. Twarz świętego męża była zmienna i zależna od pełgających cieni. Strażnik szóstego Pałacu nie zatrzymał się jednak, ani nie odprowadził Lisicy do wyjścia z tej części jego posiadłości, tylko zaczął iść w drugą odnogę, tę po lewej od posążka.

Problem z ludźmi pokroju Shaki był taki, że nikt nie wiedział, gdzie kończyły się ich ubogie zdolności społeczne, a zaczynała totalna obojętność.

– Yyy, to ja już pójdę – powiedziała niepewnie dziewczyna.

– Jeszcze nie – rzekł autorytatywnie. – Musimy porozmawiać. A nie będę rozmawiał bez herbaty – dodał tonem oczywistości.

Liwia nie wiedziała, która jest godzina, ale z pewnością na tyle późna, że spodziewałaby się po Pannie już raczej szykowania do nocnego spoczynku niż chęci na rozmowy o wizjach i energiach kosmicznych. Nie protestowała jednak. Miałaby protestować, kiedy spotykał ją tak wielki zaszczyt, a ciekawość, jak wyglądają prywatne kwatery człowieka najbliższego bogom zżerała z siłą Czarnych Róż Aphrodite? Całe szczęście ten korytarz miał normalną, standardową długość. Po minięciu kilkorga zamkniętych drzwi (jedne z nich wyjątkowo przyciągnęły jej uwagę, choć nie miała pojęcia, dlaczego) wyszli na wprost do wielkiego salonu.

Liwia czasami wyobrażała sobie, że kwatera Virgo zanurzona była w feerii barw rodem z targowiska w Bombaju, że wszystko tonęło w morzu oranżu i fuksji, że na całej powierzchni podłogi porozkładane były satynowe poduszki obszyte chwostami, pod sufitem dzwoniły małe miedziane dzwoneczki, a zwiewne połacie materiału falowały wśród kadzidlanego dymu.

„Chwosty, kurwa…", oceniła swój pomysł dziewczyna, gdy przestąpiła próg salonu. Jeśli różnił się czymś od celi, w której po aferze z trucizną spędziła trzy dni swojego życia, to tylko aneksem kuchennym. Całe pomieszczenie było architektonicznym zobrazowaniem idei ascezy: podłogę i ściany pokrywał surowy kamień, stół, podobnie jak krzesła, były najprostszej konstrukcji, a zamiast typowej dla salonu sofy, stała drewniana ławka z wysokim oparciem.

Tylko w jednym się nie pomyliła: cały pokój musiał nasiąknąć kadzidlanymi woniami, bo choć dedykowane pachnidłom podstawki stały puste, drzewo sandałowe i róża otulały zmysły od samego progu.

– Usiądź – rzucił przez ramię Shaka, a sam skierował się powoli ku aneksowi kuchennemu. Po drodze pozwolił Złotej Zbroi Panny spocząć nieopodal i zapalił światło; smutny klosz rozjarzył się słabym blaskiem. Mężczyzna miał na sobie długą białą bluzkę ze stójką i bordowe proste spodnie, na nogach zaś zwykłe czarne trzewiki. Poza kolorem spodni i krojem koszuli nic orientalnego. Spod jasnego materiału zaczął przezierać ciemny, okrągły kształt.

– Shaka, twój brzuch – zwróciła niezdarnie uwagę.

– Znam swoje ciało i mówiłem, że nie masz się czym przejmować – odparł blondyn już lekko znudzonym tonem.

To prawda, że rany Rycerzy goiły się dużo, dużo szybciej niż u normalnych ludzi, złamania zrastały błyskawicznie, a zadrapania znikały tak szybko, że nie było sensu ich opatrywać. Ale sam fakt, że obleczone Złotą Zbroją ciało mogło tak ucierpieć, wciąż ją niepokoił. Nie miała jednak wyjścia i musiała odpuścić.

Przestąpiła z nogi na nogę, nie będąc pewną, gdzie powinna spocząć. Normalnie uwaliłaby się na sofie, może więc należało wybrać ławkę?

Zdjęła swój czarny, obszyty futerkiem płaszcz i trzymając się go niczym jedynego przyjaciela usiadła cichutko na brzeżku ławki. Jakby czekała w kolejce do spowiedzi.

– Wygodnie? – zapytał Shaka.

Dziewczyna uśmiechnęła się głupio i wykonała jakiś bliżej nieokreślony gest.

Hindus prychnął i, wyszczerzony jak nigdy, wskazał jej miejsce przy stole w wykuszu okna.

– To odpowiedniejsze miejsce dla gościa.

Liwia wstała i podeszła niepewnie. Dopiero teraz zauważyła, że jedno z krzeseł przy stole odstawało od reszty: dużo bardziej przypominało fotel przez szersze siedzenie i oparcie. Mebel obity był miękką tkaniną w zielono-złote liście i kwiaty, a podłokietniki z ciemnego drewna miały bogate zdobienia.

Rycerz Lisa poczuła ucisk w gardle. Widziała już taki sam. Stał on jednak w innym Pałacu.

– Identyczny miał…

– Tak. Zawsze na nim siedział.

– Shaka… Czy mogę zapytać…

– Lepiej nie.

Liwia skinęła, zrozumiawszy w pełni. Dotknęła delikatnie karwasza i pozwoliła Srebrnej Zbroi Lisa spocząć nieopodal rynsztunku Shaki. Zadziwiający był to widok: rozmodlona uskrzydlona dziewica i wpatrzony w nią lis. Jak słowiańska Żywia ze swoim zwierzęcym przyjacielem. Scenka z mitologii.

Wojowniczka przerzuciła płaszcz przez oparcie, sama zaś zajęła prawdopodobnie najwygodniejsze miejsce w całym Domu Panny i czekała nie tylko na, obecnie, najlepszą herbatę w Sanktuarium. Czekała przede wszystkim na pierwsze pytanie.

– Jak sytuacja w twoim kraju? – zapytał rycerz, wciąż krzątając się przy zaparzaniu napoju.

Zaskoczył ją tym. Myślała, że bez wstępnych ceregieli zacznie rozmowę o wizjach.

– Represje, internowania, zwolnienia z pracy, podwyżki cen, tłumienie strajków, likwidowanie stowarzyszeń, wprowadzenie godziny milicyjnej… typowy stan wojny – wyliczyła kwaśno Liwia. – Przynajmniej jeszcze do niedawna tak było. Nie mam świeżych informacji.

– Jakieś jednak masz – zauważył Shaka, zdejmując z półki czarkę i większe, gliniane naczynie, wielkością przypominające kubek tylko bez ucha. – Z kim udało ci się skontaktować?

– Z ciotką. Siostrą mamy – doprecyzowała. – Wcześniej byłam w kontakcie także z moim mistrzem, Srebrnym Rycerzem Rysia i przyjacielem, Srebrnym Rycerzem Tarczy, ale dostali rozkaz wyjazdu do NRD. Gdyby nie ciotka, nie miałabym tylu informacji. Całe szczęście czar przodowników nauki radzieckiej, jaki roztaczali moi rodzice wciąż działa.

– Nie rozumiem.

Opowiedziała więc Złotemu Rycerzowi o mamie archeolożce i tacie paleontologu, o ich odkryciu, międzynarodowej karierze naukowej, zagranicznych wyjazdach i fascynacji Rycerzami Ateny. O wypadku, w którym zginęli tylko wspomniała: nie miała ochoty tego odtwarzać.

– Później zajmowała się tobą ta krewna?

– Tak. Przez wojnę światową niewielu więcej ich zostało. Część z nich zaginęła, prawdopodobnie trafiła do obozu pracy, ale raczej już się tego nie dowiem.

Shaka milczał pewien czas. Powolnymi ruchami dosypywał jakichś ingrediencji do małego garnka. Wreszcie zapytał:

– Twój dom wciąż stoi?

Uśmiechnęła się.

– Mam nadzieję. Zostawiłam w nim bardzo wygodne kapcie i kolekcję poezji starożytnej.

Oblicze Złotego Rycerza rozpogodziło się subtelnie.

– Na co spoglądałaś z jego okien?

Co to za dziwne pytanie?

– Jeśli chciałbyś mnie odwiedzić, to nie musisz tak krążyć – uśmiechnęła się, ale Shaka nie stracił rezonu. Zamieszał łyżką w garnku, a po pomieszczeniu rozeszła się przyjemna woń przypraw.

– Chciałem sobie wyobrazić twój kraj.

Serce zabiło jej mocniej na te słowa. To było dziwnie miłe. Jakby się nad tym zastanowić, to w przeciwieństwie do Indii, które każdemu rzucają masę skojarzeń i obrazów, Polska mogła być jedną wielką niewiadomą.

– Dom moich rodziców stoi na wsi, we względnej bliskości od sporego miasta, ale na tyle daleko, by poczuć się jak w typowym sielskim polskim zaścianku – zaczęła, a na jej wargi wpłynął lekki uśmiech. – Z okna mojej sypialni widziałam pole żyta, zawsze gęsto przeplatanego chabrami i makami. Obok była polana z rozłożystą lipą na jej brzegu; tata zawiesił mi na niej huśtawkę z kołka przewiązanego grubym sznurem. Nie zliczę, ile razy lądowałam na ziemi po zbyt ekstremalnych ewolucjach w powietrzu. Za polaną zaczynała się brzezina. Lubiłam tam biegać, czułam się jak nimfa z opowieści mamy. Z drugiej strony domu była ubita droga prowadząca do kolejnych wiosek i najbliższego miasteczka. Kiedy przeszło się nią trochę, docierało się do rozdroża. Stary drewniany kierunkowskaz nie miał się najlepiej, bo kołek na którym go wsparto zgnił i strzałka z każdym rokiem wskazywała raczej kierunek do piekła – zaśmiała się dziewczyna. – We wsi obok była maleńka stadnina, gdzie nauczyłam się jeździć konno. Za stadniną rósł dziki sad z najsmaczniejszymi jabłkami, jakie jadłam w życiu. A kiedy poszło się jeszcze dalej, tak daleko, że rodzice gniewaliby się gdyby wiedzieli, to znalazło się wzgórze okolone starymi dębami, na którym z innymi dzieciakami bawiłam się w druidów, fałszowałam na ręcznej roboty piszczałce, a wieczorem kładłam na łaskoczącej trawie i spoglądałam w niebo, chwaląc się przed rówieśnikami znajomością rozpoznawania gwiazdozbiorów. Później zawsze wracałam na złamanie karku, żeby nie zarobić kary i jednocześnie zdążyć, zanim wystygną naleśniki. Mama, która tylko wzdychała na te moje eskapady mówiła, że kompletnie wdałam się w swoją przodkinię, Annę Korczyńską, której portret wisiał na jednej ze ścian w holu. Nie dość, że już za dziecka byłam do niej niezwykle podobna, to jeszcze mowa była o zbuntowanej szlachciance, co to bojkotowała wystawne życie szlachty za panowania Augusta III Sasa, sprzeciwiała się bierności Rzeczypospolitej na arenie europejskiej, podkreślała niebezpieczeństwa związane z rozdrabnianiem władzy centralnej pomiędzy potężne już wtedy rody magnackie... i narobiła sobie przez to wszystko mnóstwa wrogów. Nie złożyła broni po którejś z kolei potyczce z Rosjanami, tylko uchodząc przed nieoficjalnym wyrokiem śmierci ze strony prawie wszystkich ludzi u steru państwa, zabrała wierny oddział podkomendnych wraz ze swym husarskim koniem za granicę, za co już niechybnie zostałaby stracona jako zdrajczyni, i przepadła bez wieści. Były pogłoski, że wyjechała na południe, że husarskie skrzydła rozwinęły się jeszcze raz przed jej śmiercią w czasie szaleńczej szarży na wroga, ale to były tylko pogłoski.

Liwia zamilkła, a po chwili ocknęła się z zamyślenia i spojrzała na Shakę. Słuchał jej uważnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Obok bulgotał delikatnie aromatyczny płyn w małym emaliowanym garnku.

– Wybacz, ależ mi wyszedł wykład – zaśmiała się zakłopotana i zerknęła za okno. Jakieś słabe światełka przedzierały się przez ciemność i deszcz. Pewnie Srebrni Rycerze szykowali kolację i ciuchy na następny dzień.

– Ciekawie się tego słucha – odparł blondyn, zdejmując z ognia cokolwiek tam gotował. – Jak baśni z innego kontynentu.

Zbił ją z tropu. Czy nie wierzył w jej słowa sądząc, że zmyśla i maluje jakieś wspaniałe krajobrazy nieistniejącego dzieciństwa? A może po prostu podobne doświadczenia były mu tak obce? Przecież był biednym chłopcem bez domu i imienia. Dziecięciem Świtu, spędzającym teoretycznie najbardziej beztroskie lata życia w zimnych i ciemnych, murach świątyni.

Może nie powinna tyle opowiadać.

Gdy podniosła na niego wzrok właśnie kładł przed nią kubek–czarkę z przygotowanym napojem. Podziękowała mu cicho. Ze zdziwieniem stwierdziła, że napar ma mleczne zabarwienie i wygląda bardziej jak kawa niż herbata. Schyliła się i powąchała zawartość. Pachniała cynamonem, imbirem, goździkami, kardamonem i – tak – zdecydowanie mocną czarną herbatą.

– Czy to słynna masala chai?

– Jak na zachodniego ignoranta wiesz całkiem sporo o herbacie – powiedział Shaka zbliżając się i siadając obok ze swoją czarką. Zmrużył powieki w nagłym przypływie bólu, ale nie poprawiał się na krześle, tylko siedział sztywny i niewzruszony jak zawsze. Jego napój miał gorzkawy zapach i dziwną siną barwę.

– Ja… chyba nie wiem, jak mam na to odpowiedzieć. – Liwia wzięła oburącz dziwny kubek i upiła łyk jego zawartości. Choć obiecywała sobie, że poza mruganiem nie będzie już dzisiaj zamykała oczu zanim nie położy się do łóżka, nie mogła się powstrzymać. Wzięła drugi łyk i rozkoszowała się niespodziewaną słodyczą.

– To… – westchnęła, kręcąc głową. – To najlepsze, co w życiu piłam.

Shaka uśmiechnął się lekko, przyjmując komplement.

– Może w końcu wyleczysz się z przeziębienia. Rycerz Ateny nie powinien chorować tak długo.

– Wiesz, wpadanie do Oceanu Arktycznego, potem szwedzka zabawa w „kto ucieknie przed lawiną", a następnie nasiąkanie mżawką podczas serii wizji to nie są aktywności wybitnie sprzyjające zdrowieniu.

Virgo znów tylko lekko się uśmiechnął i upił łyk ze swojej czarki. Unosił ją w jakiś dziwny sposób, zapewne na modłę wschodnioazjatycką.

– Co, pewnie złamałam którąś z zasad właściwego trzymania naczynia do masali chai? – zapytała, zgadując. – Zabranie którego ze zmysłów mi za to grozi?

– Takie trzymanie z pewnością groziłoby utracie zmysłu dotyku – odparł pogodnym tonem. – Ale tylko ludziom, których parzy wrzątek.

Liwia zamrugała i spojrzała na swoje dłonie. No tak, jeszcze ani razu nie odstawiła naczynia na stół, tylko pozwalała napojowi ogrzewać przyjemnie jej dłonie. Innym zostałaby już tylko amputacja. W Polsce piła gorącą herbatę trzymając szklankę bezpośrednio, a nie przez metalowy koszyczek. Ciotka nigdy nie mogła na to patrzeć.

– Jakby wpadło ci coś nieopatrznie do rozpalonego kominka, daj znać – zażartowała.

Przeczuwała, że nadszedł czas na poważniejsze tematy i nie rozczarowała się.

– Wtedy nad przepaścią – zagadał wreszcie. – Opowiedz, co czułaś i widziałaś.

Dziewczyna ścisnęła mocniej kubek i zrelacjonowała buddyście wszystko, co pamiętała z tej przerażającej chwili. O wizji świateł w oddali i krwi na koralach. O strachu przed poświęceniem się rycerza, o determinacji i niewytłumaczalnej złości na zagrożenie. O poczuciu, że w obronie Rycerza Panny nie ma dla niej rzeczy niemożliwych.

– Tyle pamiętam – zakończyła. – Potem była już tylko taka otępiająca zasłona. Dopiero kiedy krzyknąłeś, żebym się ciebie trzymała… – Liwia przerwała i spojrzała w jego zamknięte powieki. – Shaka, mówiłeś przed Próbą, że nie jesteś w stanie przenosić przez inne wymiary nikogo poza sobą. Więc dlaczego…?

– Dlaczego jednak to zrobiłem? – dokończył jej pytanie. – Bo nie było żadnego ryzyka.

– Jak to? – Lisica nie zrozumiała.

– Jeśli bym nie spróbował, to i tak zginęłabyś przez upadek. – Wzruszył ramionami. – Gdybyś wyszła z bramy innego wymiaru w kilku kawałkach albo zmiażdżyłyby cię wewnętrzne naprężenia i siły, co podpowiadało doświadczenie, to i tak miałbym czyste sumienie.

„No faktycznie, zupełny brak ryzyka", pomyślała z przekąsem Liwia.

– Czyli już kiedyś próbowałeś z kimś takiej sztuczki?

Shaka odstawił czarkę na blat stołu.

– „Sztuczka"… rozważniej dobierałbym słowa, Liwio Kasandro Korczyńska. W trakcie podobnej podróży należy zachować pewność siebie i silny umysł, mogący znieść załamania prawideł naszego świata i czterech znanych wymiarów. Z ciekawości zabrałem w tę podróż Czarnego Rycerza. To, co z niego zostało, przekonało mnie dobitnie, by przemieszczać się tym sposobem w pojedynkę.

– Czarny Rycerz? – Liwia nie miała pojęcia, o kogo chodziło.

– Wojownicy, którzy przegrali w staraniach o zbroję i nie mogą się z tym pogodzić – wyjaśnił. – Najczęściej terroryści i mordercy. Jeszcze do niedawna nie było ich więcej niż kilku. W miarę odkrywania kolejnych zbroi ze Srebra i Brązu pokonanych i zbuntowanych przybywa.

Liwia nigdy jakoś o tym nie pomyślała. W jej grupie było kilkoro dziewcząt i chłopców, którzy odpadli w staraniach o zbroję, ale miała wrażenie, że – przynajmniej część z nich – odczuwała ulgę, gdy to wszystko się kończyło. Katorżniczy trening, ostre sparingi, Próby Ognia – to wszystko nie były spacerki po parku. Nie przeszło jej przez myśl, że ktoś może odczuwać takie rozgoryczenie, że wykorzystuje rozbudzoną moc do niecnych czynów.

– Więc jakim cudem, mimo uczucia rozrywania od środka, przeżyłam ten skok przez wymiary? – zapytała, odchylając się na bogate oparcie. – I wylądowałam na ziemi w jednym kawałku?

Shaka westchnął cicho.

– Zapewne takim samym, jakim dzieją się inne niezrozumiałe zjawiska wokół nas.

– No i raczej nie przytulałeś tego Czarnego Rycerza tak mocno jak mnie, prawda? – zażartowała Liwia, tradycyjnie dobierając słowa w ten sposób, by już za chwilę poczuć balast zażenowania. Shaka najwidoczniej też się lekko zmieszał, bo odchrząknął i natychmiast zmienił temat.

– W korytarzu podążyłaś za jakimiś cieniami. Wydawało się, że za kimś idą. Wreszcie na moje pytanie, dokąd zmierzają, odparłaś, że „do miejsca naszej śmierci". Mówi ci to coś?

„Na wszystkie świętości…", pomyślała, czując nagłe zimno. Mimowolnie wzdrygnęła się i skuliła, chcąc zagarnąć więcej ciepła z otoczenia

– Nie. Ale to chyba przesądza sprawę – dodała smutno. – No i upewnia, że będę gdzieś niedaleko, że będę miała w tym jakąś rolę.

– To tylko interpretacja – odparł zupełnie spokojnie Shaka. Jakby przepowiedziane miejsce zgonu w ogóle nie robiło na nim wrażenia. – Nie wiadomo, kim były te postacie i w imieniu kogo wypowiadałaś słowa.

– Niby tak – mruknęła nieprzekonana, ale buddysta pociągnął już inny temat.

– Reakcja twojego organizmu na wizje bywa różna. Dziś byłaś dużo bardziej świadoma otoczenia po „wybudzeniu", z kolei zamiast omdlenia czy drgawek puściła ci się krew z nosa. Zwróć na to uwagę, monitoruj zmiany w przechodzeniu napadów, być może jest szansa, żebyś nie odczuwała ich tak agresywnie.

– Myślisz, że to coś do wypracowania? – zdziwiła się Liwia.

Przytaknął.

– Jeśli, oczywiście, będzie umiejętnie opanowane. A do tego niezbędna byłaby nauka pozbywania się emocji i oczyszczania umysłu.

Zatem nie miała zbyt wysokich szans na powodzenie.

– Widziałeś, co się dzisiaj stało – rzekła cicho i zamieszała resztką napoju w naczyniu. Osiadłe na dnie przyprawy zatoczyły koło. – Nie potrafię. Jestem tylko kukiełką w szponach tej mocy. Choćbym się starała, będę tylko…

– …biegać w kółko po dłoni Buddy – dokończył niespodziewanie Shaka. Miał dziwny wyraz twarzy. Coś jak determinacja i walka ze sobą w jednym. – Tak. Nie masz szans. O ile nie wskaże ci się właściwych technik. Czy sama mnie dziś o to nie prosiłaś?

– Tak, ale…

– Uważasz, że to dzieje się poza tobą. Mylisz się. Nie pracujesz ani nad ciałem, ani nad umysłem, wizje czynią cię narzędziem, niezdolnym do zapanowania nawet nad cząstką siebie. Użalasz się nad sobą, szukasz usprawiedliwienia, podczas gdy wystarczyłoby zwiększyć samoświadomość, by móc wizje chociażby obserwować, a nie jedynie przeżywać.

Liwia zacisnęła zęby. Reprymenda zabolała dotkliwie. Jeszcze dwa lata temu zapewne odgryzłaby się, uświadomiła interlokutora, iż nie wie, o czym mówi. Nikt nie wiedział, z czym się tak naprawdę zmagała. Jak trudne i traumatyczne były momenty wieszczenia. Ale teraz… pierwszy raz w życiu dostawała szansę, by przestać być marionetką w rękach nieznanych mocy. Pierwszy raz ktoś dał jej nadzieję. I nie odrzucił mimo wszystkich nieprzyjemności, jakich za sprawą prekognicji doznawał.

– Masz rację. Od razu się poddawałam – przyznała po dwóch głębszych wdechach. – Prawdę mówiąc wciąż jestem mocno sceptyczna, ale chciałabym przynajmniej spróbować. O ile mi pozwolisz.

– Nie mam czasu na zabawy i testowanie – odparł sucho Shaka. – Jeśli mam cię uczyć wyciszenia, musisz być w to kompletnie zaangażowana.

– Rozumiem – powiedziała. – Zgadzam się i będę się maksymalnie starała, by opanować twoje nauki. Jedynie nie mogę zaniedbać swoich obowiązków jako Gość Sanktuarium. Poza tym jestem do twojej dyspozycji.

– Przekonamy się – odparł tajemniczo blondyn.

I tak właśnie zaczął się jeden z najdziwniejszych okresów w życiu Liwii.


Wiosna nie wiedzieć kiedy rozpanoszyła się świeżością liści. Przyjemne ciepełko powróciło w glorii na swe włości, rozchylając bezwstydnie płatki kwiatów. Nawet surowe, kamienne okolice Sanktuarium wyglądały teraz piękniej niż kiedykolwiek: trawa wystająca spomiędzy skał jak niewyskubane brwi była na pewno delikatniejsza dla oka niż wszechobecny monumentalizm. Bugenwilla różowiła ściany budynków (tych oddalonych od Areny, wszystko stojące bliżej narażone było na wybuchy cosmo), a woda znów nabrała tej beztroskiej, szafirowej barwy.

Dla Liwii był to dużo lepszy czas niż dopiero co pożegnana zima. Nie dość, że w końcu wyleczyła się z przeziębienia, to jeszcze jej codzienny grafik przestał być tak uciążliwie gęsty od obowiązków, głównie za sprawą rzadszych zagranicznych wyjazdów i częściowego przejęcia zaopatrzeniówki przez Phaetona, pomocnika ministra Gigasa. Młody Grek zajmował się wszystkim, co skupiało się w obrębie potrzeb materialnych Wielkiego Mistrza: Liwia nie była wzywana (dzięki bogom) do Arlesa, poza tym miała dość roboty przy wszystkich rycerzach, a Gigas znowuż cierpiał na problemy z kręgosłupem i wchodzenie na sam szczyt góry, żeby otrzymać listę zakupów, nie wchodziło – nomen omen – już w grę.

A skąd nagle rzadsze wyjazdy – Liwia nie miała pojęcia. Zastanawiała się, czy Wielki Mistrz nie zaczął wyczerpywać powoli bazy ekstraordynaryjnych pomysłów na zwiększenie swojej władzy poza Grecją, ale było też kilka przesłanek, każących spojrzeć dokładniej na stabilność umysłu Arlesa. Co jakiś czas zdarzało mu się bowiem zachowywać kompletnie do siebie niepodobnie. Jednego dnia sprowadzał skąpo ubrane dziewczyny do swych komnat, drugiego zamykał się na cztery spusty i nikogo nie przyjmował. Raz wprowadzał totalny terror i bywały tygodnie, że trzeba było dwu-, trzykrotnie dzwonić do zaufanej firmy pogrzebowej, a innym razem na jego rozkaz organizowano prawdziwą fetę z jadłem, napitkiem i tańcami do białego rana.

Życie w Sanktuarium przypominało intensywne skakanie po trampolinie: momentami wysoko aż do utraty tchu, a potem ekstremalnie nisko, niemalże słysząc trzaskające gumy i sprężyny.

W tej kołomyi tylko czwartki i niedziele wydawały się stabilne. Liwia nie wrzucała wtedy żadnych dodatkowych punktów do grafiku, trzymała się sztywnych ram czasu i załatwiała sprawunki najpóźniej do osiemnastej. Wtedy wracała do swojej chatki, brała prysznic, przebierała się w wygodne, luźne ubranie i chwilę przed dziewiętnastą siedziała już po turecku na podłodze swojej sypialni.

Zadanie, jakie wyznaczył jej Shaka było tak trudne, jak proste się na początku wydawało. Polka miała dwa razy w tygodniu o danej porze uspokajać zupełnie swój umysł, pozbywać się emocji, balastów codzienności i materialności. I choć od czasu jej wizyty w komnatach Domu Panny minęły dwa miesiące, dziewczyna niewiele posunęła się do przodu w swoich medytacyjnych treningach. Zaczęła za to rozróżniać w głosie Złotego Rycerza wszystkie odcienie niezadowolenia, znużenia, ironii i pogardy, a belferskie docinki i przytyki aż za bardzo przypominały terminowanie u jej mistrza. Co jak co, ale uwagi Gerarda, Srebrnego Rycerza Rysia, cięły równie głęboko, co jego miecze.

Zaczęło się od fatalnej pomyłki: Liwia była przekonana, że dziewiętnasta w te dwa dni tygodnia to taki sposób na systematyczność. Nie miała pojęcia, że kiedy pierwsza próba zaczęła się ziewaniem i odpływaniem w stronę krain Morfeusza, w jej głowie zabrzmi ostra jak wojskowa pobudka nagana buddysty. On się po prostu o tej godzinie wkradał w jej umysł i sprawdzał, czy choćby stara się odciąć od więzów rzeczywistości. Od tej pory walczyła z siłą Samsona, byle nie myśleć o miękkości poduszki, aczkolwiek z marnym skutkiem, przynajmniej na początku. Po miesiącu faktycznie była w stanie zmobilizować umysł do wyrzucenia wydarzeń dnia, ale nieustannie, wraz z osiąganą watą pozornej pustki, przychodziła zdradziecka senność, a szczęka bolała wtedy od wstrzymywanych ziewań (co i tak było na nic, bo jak skonstatował Shaka, „ziewanie zaczyna się w głowie").

Po którejś z tych beznadziejnych sesji, kiedy spokój nie przychodził ani na moment, a zamiast jednolitej sfery, w mózgu czuła szalejące dziko kolaże, blondyn westchnął, aż jej zadzwoniło w uszach i powiedział:

– Czysty umysł kojarzy ci się z białą przestrzenią, ta zaś jest zawsze blisko znużenia i znudzenia. To żaden spokój. Spróbuj znaleźć w głowie inną przestrzeń, mniej… nudną. Miejsce, w którym będziesz odpoczywała, ale nie traciła czujności.

Wzięła sobie radę Hindusa do serca i przez kilka dni szukała w pamięci czy wyobraźni czegoś, co dałoby jej właśnie poczucie bezpieczeństwa i braku bodźców. Swojej umysłowej przystani. Daleko od sypialni w małej chatce, ale nie tak daleko jak metafizyczna pustka, którą do tej pory łączyła z pojęciami harmonii, wyciszenia czy opanowania. I wtedy przypomniała sobie o ich rozmowie w szóstym Domu Zodiaku, kiedy opowiadała Pannie o domu rodzinnym. Mimo bolesnej straty rodziców nigdy nie kojarzyła tych murów ze smutkiem. Raczej z przestrzenią, gdzie wciąż czuje ich obecność, gdzie wraca jak po męczącej podróży, by zostawić to, co złe w tyle. Sam dom miał jednak zbyt wiele szczegółów, zbyt wiele narzucających się historii i potencjalnych reakcji ruchowych. Musiała ograniczyć zaangażowanie. Pomyślała wówczas o polanie przy lasku brzozowym, z której miała widok na dom, na szumiące pole zbóż, na stare drzewo i huśtawkę. Czuła lekki wiatr. Zapach roślin koił jak obietnica wspaniałego, ciepłego wieczoru. Czuła bliskość domu, ale nie miała potrzeby tam wchodzić, wystarczyło jej wesoło świecące z okien światło i taniec firanki w ich uchylonych skrzydłach. Bezpieczeństwo, spokój i skupienie – nie miała potrzeby być nigdzie indziej.

I to okazało się strzałem w dziesiątkę.

Dopiero wtedy bez znużenia zaczęła trenować samoświadomość, wyciszanie radości i pozbywanie się lęku. Każda myśl była teraz filtrowana jak przez gazę, jednocześnie serce zwalniało, ciało rozluźniało się, lecz nie rozmaślało jak do snu. Starała się siedzieć prosto, kontrolować oddech. Była obserwatorem: nie uczestnikiem, ale i nie przechodniem.

Zaczęła wreszcie robić jakieś postępy.

Nastała połowa maja, przyszła jedna z niedziel, a wraz z nią kolejna sesja. Sypialnia spowita przytłumionym zasłonami światłem sprawiała wrażenie zawieszonej gdzieś poza czasem. Liwia siedziała w tym samym miejscu co zwykle, czyli zarówno na podłodze pokoju w swojej chatce, jak i na trawiastym przedpolu brzeziny. Czuła się dziś silna, miała kontrolę nad sobą. Myśli nie biegały wokół jak chomiki na haju. Analiza swą siecią wyłapywała pojawiające się powidoki, wrażenia emocji i sortowała zgodnie z przeznaczeniem, by móc skutecznie się od nich odciąć. Poznanie i odrzucenie. Poznanie i odrzucenie.

– Wystarczy – w głowie usłyszała nagle głos Shaki.

Była zdziwiona. Już? A tak dobrze jej szło!

– Ujdzie. – Jakby przeczytał jej myśl i dodał zaraz z nutą złośliwej dumy: – Shiva i Agora doszli do tego po pierwszej godzinie medytacji.

Najgorsza była świadomość, że nie kłamie.

Westchnęła i otworzyła oczy. Słońce przebijało się przez zasłony krwawą łuną, więc musiało być jakoś po dwudziestej. Może zje jeszcze szybką kolację i…

Nagle do Liwii dotarło coś niezwykłego. Podbiegła do okna nad łóżkiem i rozsunęła energicznie zasłony. Owszem, widziała czerwoną kulę słońca, barwiącą niebo na ciepłe odcienie, jednak problem polegał na tym, że jej sypialnię wybudowano na wschodniej ścianie budynku.

– Czwartek wieczorem w Domu Panny, ta sama godzina – rzucił w jej głowie Shaka i zerwał kontakt.

Gdzieś od strony Rodorio piskliwie zapiał kogut.


Słomiany manekin stracił głowę w tak błyskawicznym cięciu, że dopiero podmuch wiatru strącił ją ze zgrubnego korpusu. Ziemia wokół była rozgrzebana i porozrzucana daleko od pierwotnego miejsca utwardzenia, skały popękały na miał, a powietrze parowało od kosmicznego gorąca.

Liwia, dysząc, schowała Pazur do pochwy. Mimo piekielnego zmęczenia była szczęśliwa i uśmiech mimowolnie wpłynął na jej usta. Dawno już nie trenowała tak ostro. Przez obowiązki w Sanktuarium i zagraniczne wyjazdy zaniedbała kondycję, co martwiło ją niepomiernie. Nie miała czasu na takie ćwiczenia, jakim poddawała się w Polsce czy nawet tutaj, za panowania Wielkiego Mistrza Shiona, przez co stopniowo pogorszała się jej wyjątkowa wśród Rycerzy Ateny szybkość, zwinność i różnorodność w technikach walki. Zwłaszcza po tak długiej niedyspozycji z powodu przeziębienia.

Czas najwyższy, by wrócić do dawnego poziomu. Ba, być jeszcze lepszą. Co prawda doświadczenie nabyte przez te dwa lata sprawiło, że jej ciosy były zdecydowanie silniejsze i gorętsze, niszczyły również materię w większym niż dotychczas stopniu, jednak rodzaje ataków spod konstelacji Lisa bazowały na prędkości i niespodziewanych ciosach, na zmianach kierunku uderzeń i dostosowywaniu się do aktualnych warunków pola walki. Musiała na powrót skakać jak lis, biegać jak lis, umykać przed wrogiem i odskakiwać na czas, by następnie zatopić zęby w szyi przeciwnika, kiedy ten najmniej się tego spodziewa.

Postanowiła wydłużać poranny trening, co wiązało się z przykrym wstawaniem skoro świt, lecz obiecywało zarazem zauważalny progres już w ciągu najbliższego miesiąca.

Wytarła twarz i kark ręcznikiem, następnie ruszyła w stronę swojego domku, żeby ogarnąć się i pozałatwiać wszystko przed wieczornym spotkaniem z Shaką. Starała się zachować spokój, ale miała lekką tremę: co, jeśli wszystkie te medytacje pójdą na marne i przy pierwszej próbie przejęcia energii kosmicznej opanują ją wizje? Nie chciała zawieść buddysty, ale przestrzeń mentalna to nie był jej ulubiony plac treningowy.

– Lepiej wypieprzaj do domu póki czas, bo inaczej cię w trumnie wywiozą.

Liwia usłyszała nieopodal jakiś rechot kilku gardeł. Zaintrygowana podeszła bliżej

– Możecie dać mi spokój? – zapytał niepewnie młody głos.

– Niech się zastanowię. Hmmm… Nie, kurwa, nie możemy.

Gdy Polka dotarła do miejsca zbiegowiska, trzech osiłków ryczało ze śmiechu, przypominając jakieś niezbyt rozgarnięte, ale za to bardzo agresywne trolle. Mogła się już wcześniej domyślić, kogo zobaczy. W całym Sanktuarium tylko Aldebaran robił wrażenie większej góry mięsa.

Bracia Dokrat i Kasjos najwyraźniej strzygli się u tego samego fryzjera, bo obaj mieli wygolone boki i imponującego irokeza pośrodku czaszki. Jaki natomiast był po prostu brzydki. Dziewczyna nie była w stanie wymyślić dla niego żadnej metafory – zbyt długie patrzenie na jego fizis powodowało łzawienie i refluks żołądka.

Troje karków otaczało wątłą postać Yericha, chłopaczka z Rodorio, który wybił się na tyle, by móc trenować na sanktuaryjnych placach. Mówiono, że to niezły materiał na przyszłego ucznia i – kto wie – może i Brązowego Rycerza.

– Przecież mam prawo tu ćwiczyć…

– Srawo masz. Albo sobie wywalczysz to miejsce, albo wypierdalaj.

– Co tu się dzieje? – zapytała Liwia, podchodząc bliżej. Dwóch osiłków zaśmiało się głupio na jej widok. Kasjos zrobił butną minę i demonstracyjnie zacisnął pięści. Yerich zaś wyraźnie odetchnął z ulgą.

– Ależ nic a nic. Nie, chłopaki? – zapytał Dokrat, a Jaki potaknął, choć bardziej przypominało to końskie machanie łbem.

– Skoro nic, to nie rozumiem, dlaczego przeszkadzacie innemu kandydatowi w treningu – powiedziała niewzruszonym tonem.

– Bo też ten tu kandydat zajął nasze miejsce – wyjaśnił niewinnie Dokrat, podchodząc kilka kroków, tak, by jeszcze mocniej zaznaczyć różnice w ich rozmiarach. – Zatem grzecznie poprosiliśmy go o przeniesienie się.

– Słowo „grzecznie" brzmi w twoim wykonaniu jak fałszywa nuta – rzuciła zimnym tonem dziewczyna. – Nie będę tolerowała wszczynania burd. Yerich, byłeś tu pierwszy?

– Tak jest, pani Liwio – odpowiedział niepewnie młodzik.

– Zatem nie widzę przedmiotu sporu. Plac to nie stolik w restauracji, nie obowiązują żadne rezerwacje. A miejsca macie dość gdzie indziej. Odmaszerować.

– Taka ładna, a taka wredna, hehe – rzucił Jaki, śmiejąc się głupkowato.

Po ułamku sekundy leżał rozciągnięty na ziemi. Jego tors miał wypalony znak na wzór zwierząt hodowlanych.

– Zachowujecie się jak bydło – powiedziała z pogardą Liwia, uspokajając swoje cosmo. Wiedziała, że Wielki Mistrz daje się wybić podobnym brutalom, w końcu nie zadawali pytań, a każdą brudną robotę wykonywali z onieśmielającą gorliwością. Póki jednak miała cokolwiek do powiedzenia, nie zamierzała im pobłażać i przymykać oczu na próby zaprowadzania własnych rządów wśród nieutytułowanych. Oraz na brak poważania dla Gościa Sanktuarium. – Puste mięśnie i puste głowy. Mam wam przypomnieć, co grozi za ubliżanie rycerzowi wyższemu stopniem?

Dokrat wciąż próbował zachować pozory nonszalancji, ale chyba zabrakło mu tekstu. Za to Kasjos wpatrywał się w nią z nieukrywaną niechęcią.

– Ty też masz coś do powiedzenia? – warknęła w jego kierunku Liwia. – Chyba twoja mistrzyni nauczyła cię, że do Srebrnego Rycerza trzeba zwracać się z należytym szacunkiem?

– Kobieta-rycerz nosi maskę – wydusił wreszcie Grek, ale Dokrat pchnął go szybko w plecy, zmuszając do wycofania.

Jaki nadal leżał na ziemi, pojękując.

Pomyśleć, że kwestia jej wyglądu i innych tradycji może ciągnąć ten spór już drugi rok… Brak maski sprawiał, że Liwia była wojowniczką, za którą oglądała się większość mężczyzn, ale za to ci sami mężczyźni nader często nie okazywali jej takiego szacunku, na jaki zasługiwała. A może chodziło o jej pozycję? W końcu Shaina przyzwyczaiła się do roli liderki dla kobiet-rycerzy. Funkcja Gościa Sanktuarium była jednak czymś wyjątkowym, czymś spoza zwykłej jurysdykcji. Kto wie, czy nawet nosząc maskę, nie znalazłaby sobie w zielonowłosej wroga od pierwszego dnia w Sanktuarium.

Tak czy siak, wraz z pojawieniem się Arlesa, jej tytuł przestał robić wrażenie. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że Liwia nie dostąpiła zaszczytu wychowywania i trenowania ucznia? Shaina uczyła Kasjosa, Rigiel dostał Dioniza, Noesis miał sympatycznego Retsu za ucznia, chodziły też słuchy, że Algol ma kogoś dostać. Że nie wspomni o Albiorze, który już dawno szkoli młodych na Wyspie Andromedy i dla pedagogiki zrezygnował nawet z pozostania w Grecji po spełnieniu misji Gościa Sanktuarium.

Liwia chciała się trzymać myśli, że to przez mnogie obowiązki, jakie miała na barkach Wielki Mistrz nie proponuje jej wzięcia sobie kogoś na ucznia. Ale przeczuwała, że prawda leży gdzie indziej.

Po dotarciu do chatki wykąpała się, przebrała i ruszyła spełniać sanktuaryjne obowiązki. W Atenach spotkała patrolującego ulice Aldebarana i zatrzymała się, by z nim pogawędzić. Przechodnie odwracali głowy w ich kierunku. Już choćby różnica ich gabarytów sprawiała, że przyciągali wzrok.

– To czadersko! – zawołała Liwia w odpowiedzi na informacje od Byka. Wielkolud miał niedługo w ramach misji zagranicznej odwiedzić swoją ojczyznę. – Zobaczysz znajomych?

– Jeśli zdążę. Będzie tam trochę zabawy – westchnął strażnik drugiego Domu Zodiaku. – A co z tobą, jakiś wyjazd w najbliższej przyszłości?

Pokręciła głową.

– Na razie spokój; zobaczymy, jak długo to potrwa. Zamierzam wykorzystać każde wolne na powrót do formy, bo ostatnimi czasy bardziej przypominałam pokojówkę niż rycerza.

– A właśnie, skoro wspominasz o treningach… – Aldebaran nagle spuścił wzrok i zaczął czochrać swoje włosy w klarownym geście zakłopotania. – Bo wiesz, Milo ma już trochę dosyć Shury, facet sprawia, że powietrze gęstnieje, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie to, że go oceniam, po czymś takim to każdy… no ale tak pomyślałem: może byście się z Milo umówili na wspólny trening, co? Jedno i drugie potrzebuje kogoś szybkiego do trenowania ataków, to czemu by nie skorzystać?

Liwia westchnęła. Doceniała starania Brazylijczyka, rozumiała jego chęć naprawienia sytuacji, ale nie mogła mu wytłumaczyć, że to nie jest kwestia kłótni, dotarcia się, szczerego porozmawiania. Nie bez zdradzania historii Milo, a to była jego prywatna sprawa. Nie miała co prawda pewności, czy Aldebaran nie zna historii o Korze: zważywszy na ich przyjaźń nie było to tak nieprawdopodobne, jednak nie chciała ryzykować zdradzenia intymnych szczegółów z życia Skorpiona. Poza tym nie czuła się też na siłach, żeby tłumaczyć Aldebaranowi swoje sercowe rozterki.

Mimo to pomysł wspólnych treningów nie wydawał się najgorszy. Może dzięki temu wrócą choć trochę do dawnych, luźniejszych relacji, nie stracą kontaktu, a przy okazji ich umiejętności bojowe mogłyby na tym zyskać – w całym Sanktuarium ich dwoje wyróżniało się używaniem nadzwyczajnej prędkości do osaczania przeciwnika. Nie szło nawet o samą szybkość ataku – tu Liwia przecież nie mogła konkurować nie tylko z Milo, ale i z żadnym innym Złotym Rycerzem – lecz o wykorzystywanie samego biegu, skoków, zmiany kierunku, gibkości i zręczności w tworzeniu sytuacji bojowych. Doświadczenie Milo byłoby nie do przecenienia, a jeśli nie zdecyduje się teraz, gdy wyjazdy i obowiązki sanktuaryjne nieco zelżały, później może nie mieć już tylu okazji.

– W sumie nie jest to głupi pomysł. Porozmawiam o tym z Milo przy najbliższej okazji.

– No i super, Livinha! – ucieszył się Aldebaran, mając zapewne nadzieję na więcej, niż tylko udany trening swoich przyjaciół. – Powiem mu wieczorem, chyba że pierwsza się z nim widzisz?

– Nie, dzisiaj już nie zdążę, mam napięty harmonogram. Zaraz lecę, chcesz coś z targu?

– Wszystko mam, dzięki, mała. Dbaj tam o siebie. Nie masz aby jakichś problemów? Na przykład z Shaką?

Och, gdyby wiedział…

– Nigdy mu nie odpuścisz, co, Al? – zaśmiała się dziewczyna. – Shaka jest naprawdę w porządku. Szczerze mówiąc to go polubiłam, zdecydowanie zyskuje przy lepszym poznaniu. Ta zimna, surowa powierzchowność skrywa ciekawe wnętrze.

– Yhm. Tylko trzeba by młota pneumatycznego, by się do tego wnętrza dostać – burknął Byk. – Dobra z ciebie dziewczyna, ale nie powinnaś ufać mu tylko dlatego, że jest Złotym Rycerzem. Ma swoje ukryte motywy i jestem więcej niż pewien, iż dla ich zrealizowania byłby gotów poświęcić wszystko i wszystkich wokół. W końcu kimże jesteśmy wobec jego boskich ambicji?

– Póki stoimy po tej samej stronie nie mamy się czego obawiać. – Uśmiechnięta Liwia założyła pasma włosów za ucho. Było gorąco i zanim skończy swoją dzisiejszą służbę będzie już zapocona i zaczerwieniona od późnowiosennych promieni. – Lecę. Trzymaj się, Al, jak będę mogła, to wpadnę za parę dni na jakieś piwko.

– Będę czekał. – Olbrzym wyprostował się, a w jego oczach zagrały wesołe ogniki. Pomachał na pożegnanie dłonią i zdało się, jakby pióro wiosła rozgarniało parne powietrze.

Ateńskie targowisko kipiało towarami, podniesionymi głosami, pomieszanymi zapachami i językami. Liwia zaczynała łapać grecki na tyle, że docierały już do niej jakieś urwane zdania, szczątkowe sensy. Chciała przyłożyć się do nauki, ale jak zwykle brakowało na to czasu. Całe szczęście bez problemu zaliczyła wszystkie przedmioty na specjalnym kursie edukacyjnym dla wojowników i rycerzy Sanktuarium. Nie żeby papierek będący ekwiwalentem świadectwa maturalnego był jej na coś potrzebny. Nauka miała za zadanie pomóc takiemu obrońcy ludzkości zrozumieć reguły świata, a nie wspierać rozwój wchodzącej na rynek pracy młodzieży.

W końcu na co komu głębokie studia, gdy uczeń prawdopodobnie nie dożyje wieku średniego, nie mówiąc nawet o emeryturze?

Po kilku godzinach, załatwiwszy masę sprawunków, Liwia zapięła porządnie torbę, w której znajdowały się jakieś ekstra ważne dokumenty dla Camusa i podążyła drogą powrotną. Słońce smażyło ludzi, jakby zamierzało zrobić z nich masło klarowane, więc dziewczyna zwolniła i sięgnęła po butelkę z wodą. Przez błękitnawy plastik dostrzegła nagle karykaturalnie zniekształconą postać biegnącego ku niej Srebrnego Rycerza Woźnicy.

– Liwia! Liwia! Yyy… Szybki… problem tam.

– Gdzie? Co się stało? – Dziewczyna spięła wszystkie mięśnie, gotowa na natychmiastowe działanie. Należało tylko dobrze zinterpretować Capellę, dla którego angielski wciąż stanowił nieujarzmioną bestię.

– Yyy… ten… musieć ciebie tam. Szef kuchni… bam bam! Arena!

– Antidius przewrócił się na Arenie? – zgadywała niepewnie.

Nowy kucharz był może lekko nierozgarnięty, ale żeby aż tak niezdarny?

Capella pokręcił głową. Pudło.

– Arena… yyy… páli – tu pokazał jak dwie wyprostowane ręce uderzają o siebie – yyy… szybki wielki zły!

– Ale że co, Dokrat albo Jaki podpalili Arenę? – spróbowała tym razem, choć nic a nic jej się nie kleiło. Z tego wszystkiego nie ogarnęła, że páli bynajmniej nie stanowiło polskiego wtrętu.

Rycerz Woźnicy jęknął, sfrustrowany.

– Grande Padano! Szybki! Phaeton jest! Ty jest! Organono show!

– Jaki ser? Jakie organono? Że co ja niby, co mam robić? Jeszcze z Phaetonem?!

Srebrniak schował twarz w dłoniach, całkiem pokonany.

– Capella, dawaj po grecku, chłopie.

– Wielki Mistrz żąda twojej natychmiastowej obecności przy Arenie. Chce, żebyście z Phaetonem zorganizowali tam turniej rycerski, zamierza to omówić – powiedział oklapłym tonem wojownik w swoim ojczystym.

Faktycznie, grecki szedł jej całkiem nieźle.

– Kurwaaaa!

Liwia puściła się pędem ku Sanktuarium, wzbijany kurz drażnił gardło i oczy. Torba zawierająca Camusowe papiery odbijała się od jej pośladków jak o głuchy bęben. Jeszcze nigdy nie pokonała tej trasy tak szybko, jednocześnie mając wrażenie, że droga jest zabójczo długa.

Po dotarciu na miejsce była wrakiem.

Szata Wielkiego Mistrza zamiatała pył z przyświątynnych terenów, gdy suweren wojowników Ateny chodził nerwowo po kompleksie i wykrzykiwał do zgromadzonych rycerzy coś o przebrzmiałej wielkości. Gdy podchodziła na palcach do Phaetona, mimo strumieni potu miała na skórze ciary.

– Pojebało go znowu – mruknął do niej Grek. – Lepiej przytakuj i się niczemu nie dziw, bo będziesz miała przesrane.

– Noted – wyszeptała i spróbowała uspokoić swój oddech na tyle, by móc prowadzić profesjonalnie konformistyczną konwersację.

– Jesteś wreszcie, ile można czekać? – warknął Arles, zwracając się w jej stronę.

– Wybacz zwłokę, Wielki Mistrzu.

– Zawsze to samo. Dobra, do rzeczy. Mamy w zasobach Grecji kilka Brązowych zbroi. Walka o pierwszą ma się odbyć niedługo, powiedzmy za miesiąc-dwa, nie później. Część kandydatów powinna być już gotowa. Macie mi to wszystko zorganizować od alfa do omega: chcę wykaz kandydatów, raport postępów od mistrzów, propozycje par pojedynkowych. Zrozumiano?

– Tak jest, Wielki Mistrzu – odpowiedzieli synchronicznie.

– Mają być prawdziwe rozgrywki Rycerzy. Nie cholerne sparingi wagi muszej! To potencjalnie jedni z niespełna 90 najpotężniejszych wojowników na Ziemi, chcę widzieć pompę, na jaką to widowisko zasługuje! Mają być…

Arles skrzywił się nagle i złapał za głowę.

– Wielki Mistrzu? – Skonsternowany Phaeton postąpił krok naprzód.

– …konie! Rozumiecie? Wjeżdżać na koniach… – suweren Rycerzy Ateny widocznie cierpiał na jakiś nagły atak migreny, ale ani Liwia, ani Phaeton nie byli na tyle głupi, by spróbować mu pomóc, wziąć pod rękę i zaprowadzić do cienia. Ograniczyli się do wyrażenia obaw o jego zdrowie.

– Może przynieść wody, Wielki Mistrzu? – Liwia świetnie zamarkowała troskę.

– Cisza! Mają być laurowe wieńce… i trąbki… Pierdoleni trębacze, jasne?!

– Najzupełniej, Wielki Mistrzu. – Phaeton kiwał głową z tak naturalnym zrozumieniem, jakby istotnie trębacze stanowili must have rzeźniczych turniejów.

Liwia kątem oka dostrzegła dwie złote plamy. Maska i Dite przysłuchiwali się im z bliższej niż reszta odległości i ewidentnie mieli solidny ubaw.

– Pierwsza zbroja… Sieć. Brązowy Rycerz Sieci… jasne?

– Tak jest, Wielki Mistrzu!

– Sieć Panie nad jego duszą! – wykrzyknął rozbawiony Deathmask, a Aphrodite zachichotał po dziewczęcemu.

Arles zwrócił ku nim błyszczące złowrogo oblicze maski.

– Obecność Złotych Rycerzy obowiązkowa! Spróbujcie mi tylko nie przyjść! – wykrzyknął jakby resztką sił i dzikim krokiem pognał w stronę schodów Świętej Góry.

– Dom wariatów – skonstatował Maska, gdy sylwetka Arlesa zmalała na horyzoncie. Wyciągnął zza ucha pokrzywionego papierosa i posłał Liwii buziaka.

Skrzywiona nie mniej niż rzeczony papieros, pstryknęła teatralnie palcami i odpaliła go nutką swojego cosmo.

– Musimy wszystko omówić – westchnął Phaeton. – Roboty w cholerę, więc nie ma na co czekać. Dziś wieczorem?

– Nie mogę. Jutro wieczorem powinnam wygospodarować chwilę.

– To nie zajmie chwili. – Wzrok Greka był kamienny. Praca na obecnym stanowisku mocno go sponiewierała, zwłaszcza odkąd Wielki Mistrz zaczął przejawiać tak skrajne wahania nastroju. – Mamy maksymalnie dwa miesiące, a kandydaci do przywdziania Zbroi Sieci są tak przygotowani, jak młodociany ojciec na ogówniałą pieluszkę.

– Spokojnie, ja mogę zająć się kandydatami i raportami, a ty tym całym blichtrem. Jutro dopracujemy plan. A co z Ministrem?

– Co najwyżej przygotuje stosowną dokumentację i pozwolenia. Ostatnio ledwo się rusza, nie chcę go przeciążyć – odparł Phaeton, a jego głos od razu zmiękł. Szambelan Gigas był dla niego jak ojciec.

– Jasne, rozumiem. Coś wymyślimy. Wybacz, muszę lecieć, ale jutro cię znajdę. Zatrąbię!

– Bardzo śmieszne.

Dziewczyna pognała w stronę swojego domku. Była obrzydliwie mokra i zakurzona, niczym kropielnica w kraju niewiernych. Chciała szybko się ogarnąć i zjeść kolację, by znaleźć jeszcze chwilę na wyciszenie, uspokojenie umysłu po tym zwariowanym dniu. Nie szło nie docenić wagi tych medytacji: Liwia czuła się po nich silniejsza, choć zrelaksowana, jej umysł był ostry, ale nie pulsujący możliwymi scenariuszami. Więcej zrobić nie mogła.

Odpoczęła, przygotowała się według planu i wreszcie spojrzała na zegarek; już po kilku minutach maszerowała w stronę Domów Zodiaku. Przed sesją z Panną musiała jeszcze zanieść Wodnikowi przytargane z miasta dokumenty.

Słońce wciąż stało wysoko, ale nie roztapiało już skóry, a roztropnie oddawało ziemi pokłady ciepła przed zbliżającym się niespiesznie zmierzchem. Mokre po kąpieli włosy przyjemnie schły na powietrzu, świerszcze zaczynały stroić się przed nocnym koncertem, a księżyc był na niebie jeszcze tylko białym kształtem, jak zbyt regularna chmurka. Zapach kwiatów otaczał tę ekskluzywną krainę, tłumił nawet krew i pot, każdego dnia obficie skrapiające przyświątynne tereny.

Na schodach spotkała Aiolię; młody Lew pozdrowił ją niemrawym głosem.

– Mam się niepokoić? – Polka starała się wciągnąć rówieśnika w rozmowę. Zamknięty w sobie brat Aiolosa wyglądał momentami na bardzo przygnębionego i samotnego. – Znasz to porzekadło z twojej ojczyzny, nie? Że jak Grek mówi po cichu to jest podejrzany.

Nareszcie zielonkawe oczy Aiolii rozbłysły od delikatnych iskierek.

– A ja słyszałem, że Polaki to cwaniaki. Chcesz mnie okpić, Liwia?

– To zależy – uniosła rękę w filozoficznym geście – czy masz pożyczyć 50 drachm.

Zaśmiali się pospołu.

– Co, wieczorny trening? – zagadała.

– Tylko bieganie. Nie dam rady dzisiaj zrobić nic więcej przez te fale.

– Jakie fale?

– No tak. Złoci dużo mocniej wyczuwają swoje cosmo. Jak się zbliżysz do szóstego Domu to poczujesz. Shaka chyba zamierza odpowiedzieć na odwieczne pytanie o pierwszeństwo jajka lub kury. Głowa pęka od tego natężenia mocy, aż dzwoni w uszach.

Liwia rzeczywiście czuła od kilku godzin cosmo Shaki, ale sądziła, że po prostu skupiała się na nim ze względu na swoją wieczorną próbę. No i faktycznie nie przeciążało jej zmysłów tak, jak odczuwał to Złoty Lew.

– Może coś się wydarzyło? – zapytała, teraz lekko zaniepokojona. Jakoś wątpiła, by blondyn aż tak przygotowywał się do ich spotkania.

– A kto go tam zrozumie. – W tym zdaniu wrócił ponury, cichy Aiolia. Chłopak wyraźnie łączył strażnika szóstego Pałacu z wydarzeniami fatalnej nocy. Nawet jeśli buddysta nie przyczynił się w żaden sposób do śmierci jego brata.

– Pójdę zobaczyć. Trzymaj się, Aiolia. I wpadnij czasem do Ala, martwi się o ciebie.

Złoty Rycerz pokiwał na odczep głową i zbiegł z kamiennych schodów. Liwia zaś mocniej ścisnęła pasek torby i ruszyła w górę, wytrącona z harmonii, którą z takim trudem wymedytowała przed wyjściem.

Teraz wyraźnie już wyczuwała, że cosmo Shaki nie przypomina tego standardowego, uchwytnego podczas przechodzenia przez jego Pałac. Już z odległości Domu Lwa można było dostać migreny: fale aktywnej energii rezonowały w równych odstępach czasu, jakby skanowały albo napromieniowywały cały teren. Liwia nie pamiętała, by kiedykolwiek czuła podobną moc u Shaki: nie przypominała tej gęstej, za pomocą której wyjął z innego wymiaru ich zbroje ani tej, którą zamierzał ostatecznie zatrzymać lawinę. To było coś innego.

Dotarła wreszcie do szóstego Domu Zodiaku. Zmrużywszy odruchowo oczy, jakby walczyła z burzą piaskową, weszła w głąb budowli i starając się być możliwie cicho, zbliżyła do źródła mocy.

Ewidentnie coś było nie tak.

Shaka lewitował nad kamiennym lotosem. Dłonie, opierające się o uda, leżały wierzchem ku górze i miały splecione palce. Liwia nie wiedziała, co mogła symbolizować ta mudra czy też raczej: co miała wzmacniać (buddysta, niezwykle oszczędny w gestach, raczej nie polegał na czymś tak niepraktycznym jak symbole). Blondyn był lekko pochylony, jego głowa, zazwyczaj wyprostowana, jak gdyby miast szyi umieszczono mu ruszt z grilla, teraz opadała delikatnie. Nie sprawiało to jednak wrażenia, jakby buddysta był wyczerpany. Wręcz przeciwnie: dawało do zrozumienia, jak mocno jest skupiony i poświęcony swojemu zadaniu. Mówiły też o tym drgające co jakiś czas powieki.

Nie był to obecnie człowiek-harmonia, a wojownik-paladyn, tropiący bliżej nieokreślone Zło.

Liwia, stąpając na palcach, dotarła do wyjścia z Pałacu Panny i odetchnęła z ulgą. Bała się, że swoją obecnością w jakiś sposób zaburzy Shace tę intensywną medytację, ale całe szczęście jej cosmo nie postanowiło tym razem spłatać prekognicyjnego figla.

Gdy po jakimś czasie przybyła do Okrąglaka (jak nazywano Pałac Wodnika), przekonała się, że nie tylko ją martwi ta medytacyjna haubica.

– Zdarzało mu się ostatnimi czasy intensyfikować treningi, ale pierwszy raz pozostaje w podobnym stanie tak długo – powiedział Camus, odbierając od niej papiery. – Mam wrażenie, że czegoś szuka, ale też nie jestem w stanie przeniknąć jego energii, by poznać cel czy kierunek. W każdym razie nie wygląda mi to na zwykłe ćwiczenie koncentracji. Hm. Dobra robota z tymi dokumentami, może uda mi się w końcu coś załatwić. Napijesz się lemoniady?

– Chętnie, dziękuję. Jutrzejszy ranek aktualny? – zapytała. Według planu mieli popracować nad jednym z pism, będących składową inicjatywy ustawodawczej.

– Tak, o ile nie masz innych zajęć – odparł swoim typowym, spokojnym głosem Camus. Rzadko kiedy zmieniała mu się modulacja, a w tony wchodziły nowe nuty. Był jak znana rzeka o regularnych brzegach. Liwia nie umiała sobie wyobrazić jakby to wyglądało, gdyby ta rzeka się wzburzyła i zerwała bezpieczne brzegi, niosąc ze swym nurtem wszystko, co miało nieszczęście stać na jej drodze.

Wypiwszy do dna przyjemnie zimny napój Liwia pożegnała Wodnika i zaczęła schodzić ku środkowym Pałacom.

Wskazówki ręcznego zegarka pokazywały dziewiętnastą, kiedy Vulpecula usiadła na kamiennym schodku tuż przy Domu Panny. Cosmo Shaki wciąż buzowało jak wrzątek pod pokrywką, więc dziewczyna postanowiła zaczekać na zewnątrz. W międzyczasie spotkała wracającego z patrolu Shurę, później także Aphrodite, z którym poplotkowała o kilku wojownikach Ateny, a na końcu zdziwionego jej widokiem Milo. Mężczyzna wychodził dopiero na miasto.

– Służba czy rozrywka? – zapytała Liwia.

– Ostatnio służba jest jak przedszkole: uczy i bawi, więc może da się to połączyć – zażartował Skorpion i zaraz dodał: – Nie idzie wytrzymać tych rezonansów Shaki, muszę się gdzieś ulotnić. Jak ty to znosisz przez… ile właściwie na niego czekasz?

– Będą ze dwie godziny – zastanowiła się Liwia. – Ale, szczerze mówiąc, po jakimś czasie przestajesz już zwracać na to uwagę. Przyzwyczajasz się jak do tykania głośnego zegarka w nocy.

– Może Srebrni tak mają – pokręcił głową Milo. – Odkąd nasz złotowłosy przyjaciel zaczął roentgenować mózgiem całą południową Europę, mam okropne mdłości. Gorsze miałem tylko po tych twoich pierogach.

– Jak ty możesz z tego żartować? – westchnęła dziewczyna.

– Na żart o kalece się nie oburzałaś – zripostował rozbawiony wojownik.

– Bo to nie hipotetyczny kaleka prawie mi umarł na rękach – rzekła, mimowolnie ściszając głos.

„Źle, źle, nie gadaj takich rzeczy, nie rób mu mętliku w głowie!", pomyślała prawie od razu po swojej wypowiedzi.

– Wiecznie się wszystkim przejmujesz, Liwuś. – W głosie Milo dało się słyszeć dziwny smutek. – Nas jest parę dziesiątek, a ty tylko jedna. Gość Sanktuarium powinien pamiętać, że samym sobą też musi się kiedyś zająć.

– Sugerujesz, że się nie kąpię, czy jak?

– No i masz, kto teraz żartuje z poważnych rzeczy? Tak w ogóle to Al mówił mi o treningach. Serio, chcesz?

– Pewnie, o ile nie masz przeciwskazań. Muszę wrócić do formy. Jeśli nie będziemy się ścigać w prędkości ciosów, to chyba możemy trochę porywalizować.

– Bogom dzięki! – Milo udał, że wznosi modły ku niebiosom. – Po sparingach z Shurą miałem pierwsze objawy depresji i Alzheimera.

Liwia nie mogła się powstrzymać i wybuchła śmiechem.

– Milowicz! To nie jest zabawne!

– Pewnie, że nie. Alzheimer w moim wieku? Ale nie martw się, Liwuś, o niektórych postanowieniach wciąż pamiętam. Nie musisz się bać, że wykorzystam jakoś te treningi. Tylko przyjaźń.

Śmiech zamarł na ustach dziewczyny.

– O, czyżby nasz mnich wreszcie kończył? – Milo odwrócił się w stronę wejścia do Domu Panny, dzięki czemu wybawił Liwię od spojrzenia mu w oczy i niezręcznej próby odpowiedzi.

Faktycznie, fale obezwładniającego cosmo zaczynały wyraźnie przycichać.

– Tak w ogóle, to co to za ważna sprawa, że czekałaś na niego tyle czasu? – Skorpion jakby uświadomił sobie nagle, że nie wiedział najważniejszej rzeczy.

Całe szczęście na podobne pytanie Liwia miała przygotowaną wcześniej odpowiedź. I to wcale nie zmyśloną.

– Ciągnie się jedna kwestia po naszym wspólnym wyjeździe do Szwecji – odparła najnormalniejszym tonem. – Musimy to ogarnąć.

– Jak tajemniczo. – Milo dotrzymywał jej kroku, gdy przekraczała próg Pałacu i zanurzyła się w kadzidlanej ciemności. Teraz już szeptał konspiracyjnie: – Ale rozumiem, to w końcu prawie-bóg, lepiej nie zdradzać jego tajemnic, bo gotów zabrać zmysł mowy albo tak namieszać w łepetynie, że na jego widok będziesz robić rękami słonia jak na bollywoodzkich tańcach.

– Chryste, Milo! – Liwia poważnie zaczęła wątpić w swój spokojny umysł po czymś tak obrazowym.

– Zaczekać na ciebie?

– Nie, dzięki, nie wiem, jak długo to potrwa. Zgadamy się niedługo.

– Jasne.

Podeszli do części wspólnej, gdzie zobaczyli Shakę, siedzącego na lotosowym podeście. Nie lewitował już, dłonie nie układały się w żadne mudry, a opierały o kamień postumentu jakby zamierzał się podnieść.

– Cześć, Shaka – zawołał Milo, a Liwia dostała mikrozawału z powodu głośności okrzyku; w tym Pałacu było to bardzo nie na miejscu. – Mam nadzieję, że posiadasz dobre ubezpieczenie, bo wisisz połowie Sanktuarium za tabletki przeciwbólowe.

Odpowiedź nie nadeszła, ale nie, jak obstawiała Liwia, z powodu zwyczajowej ignorancji buddysty.

– Jeszcze sobie z kimś gada – westchnął Skorpion, odczytując energię blondyna. –Dobra, jeśli odkrył przebudzenie Hadesa czy innego dziadostwa, to dowiemy się prędzej niż później. Idę, poskąpiono mi przy narodzinach cnoty cierpliwości. Mam nadzieję, że wzięłaś śpiwór.

– Trzymaj się, Milo. Uważaj na siebie.

– Ty również, Liwuś. Ty również.

Wojownik zniknął w ciemności korytarza, a Polka zerknęła na Pannę. Trudno było zinterpretować wyraz jego twarzy, zmarszczone brwi, przekrzywioną lekko głowę. Czy faktycznie za chwilę całe Sanktuarium stanie na nogi i zacznie się mobilizować do walki ze starożytnym wrogiem?

– Która godzina?

Zmęczony głos Hindusa przebudził ją z quasi-letargu.

– W pół do dziesiątej. Wieczorem – dodała, nie będąc pewna, jak bardzo skołowany jest Virgo. – Shaka, czy… czy to on?

– Kto? – zapytał nieprzytomnie.

– Hades. Przebudził się?

– Nie sądzę. Jesteś gotowa do próby?

– Eee… tak, ale co z tobą?

– Co ze mną? – Shaka zaczął podnosić się z siadu.

„Bogowie, sądziłby kto, że gorzej niż zazwyczaj nie da się z nim konwersować".

– Jesteś pewnie wykończony, medytowałeś w tym natężeniu wiele godzin. Nie wolisz teraz odpocząć? Możemy podjąć próbę kiedy indziej.

Liwia nie wiedziała, że owszem, Shaka bardzo by chciał udać się na spoczynek, może nawet padłby na łóżko bez wcześniejszej kąpieli, lecz nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu. Nie teraz, gdy zagrożenie było tak blisko, a on w swoich próbach otwarcia się na ósmy zmysł tak daleko.

– Czyżbyś się o mnie martwiła, Liwio Kasandro Korczyńska? – zironizował, chcąc ją spłoszyć i uciąć niepotrzebną rozmowę. Wstał i zaczął iść w kierunku prywatnych komnat, nie oglądając się na dziewczynę.

– Oczywiście, że się o ciebie martwię.

Shaka nie sądził, że dostanie błyskawiczną karmą. Aż mu odebrało mowę od tego silnego stwierdzenia.

– Tak bardzo cię to dziwi? – zapytała od razu, nie dając mu szansy ochłonąć.

– Może i nie powinno. To zapewne część obowiązków Gościa Sanktuarium – wydusił wreszcie, zły na siebie, że w ogóle zaczął ten temat.

Szli ciemnym korytarzem, widząc już przed sobą statuetkę Buddy. Wszystkie świece zgasły i święty mąż miał tylko ogólne zarysy, z trudnością wyciągające go z macek mroku.

– Myślisz, że jestem miła z obowiązku? A może to empatia? Buddyzm nakazuje być empatycznym, prawda?

Liwia nie wiedziała, co jej się stało, skąd ta nagła siła i bezpardonowość. Jakiś mały diabełek podpowiadał słowa, których jeszcze niedawno za Chiny Ludowe nie odważyłaby się wypowiedzieć w obecności blondyna. Ale tej sile było jeszcze mało. W ramach kary za insynuowanie jej, że wszystko jest tylko wyuczonym zachowaniem, miała ochotę zobaczyć go przypartego do muru. Pewnie myślał, że fałszywie bije przed nim pokłony, ze strachu lub chciwej pokory. No to masz.

– A może cię po prostu lubię, hm?

Och. Mimo wciąż zamkniętych oczu, Shaka miał niepowtarzalny wyraz twarzy. Coś między szokiem, niedowierzaniem, negacją i przerażeniem.

– Nie wiem, o której jadłeś dzisiaj ostatni posiłek, ale skoro Shiva i Agora są na misji, to pewnie nikt nie przyniósł ci obiadu? Wybacz, nie wiedziałam, że jesteś tak pochłonięty medytacjami, inaczej bym się tym zajęła. Ale mam jabłecznik! Sama upiekłam. Zanim spróbujemy dostosować swoje energie dobrze zjeść coś ciepłego. Masz piekarnik do podgrzania?

To był nokaut. Shaka zdołał tylko skinąć na potwierdzenie.

– Klawo! Szarlotka najlepiej smakuje na ciepło. I świetnie komponuje się z herbatą.

Na wspomnienie herbaty wszelki opór Hindusa ustał. Zdał sobie sprawę, że zużył ogrom kalorii i ciało domagało się zadośćuczynienia. Oczywiście mógł to z łatwością zwalczyć, zignorować pokusy ciała, tej skorupy otaczającej żywą wolę. Musiał się jednak wzmocnić przed kolejnym wyzwaniem i tym, co mogła przynieść przyszłość.

– Nie jest aby zatruty? – Zaskakujące, że mimo wyraźnego zmęczenia wciąż miał siłę na droczenie się z nią.

– E tam. Twoja śmierć nie jest warta kolejnej blizny na twarzy i trzech dni w więzieniu – skrzywiła się Polka.

Wtem aż ją sparaliżowało, gdy poczuła na szczęce zimne palce mężczyzny. Shaka odwrócił jej twarz w swoją stronę, lekko uniósł i „przyglądał się" białej linii przecinającej jej usta.

– Podejrzewano, że chciałaś otruć Złotego Rycerza Skorpiona? – zapytał dociekliwie, po czym puścił ją wolno i wznowił marsz ku salonowi. Liwia poczuła dreszcze od tego zimnego dotyku. Wkroczyli do ascetycznego pomieszczenia i Hindus zapalił światło żarówek.

– Może w pierwszej chwili. Ale to nie przez to. Zresztą nieważne. Chcesz chwilę odpocząć, a ja bym ci zrobiła w tym czasie herbatę? Czy jednak boisz się, że coś doleję, jak nie będziesz patrzył?

Blondyn zmrużył powieki.

– Byłaś tu raz i już się czujesz jak u siebie, Rycerzu Lisa?

Liwia wyciągała z torby-listonoszki pojemnik z ciastem, ale zamarła, przestraszona. O cholera. Przegięła. Faktycznie, poczuła się zbyt pewnie zapominając, z kim ma do czynienia. Skulić się i przeprosić?

– Brązowa puszka w szafce po lewej. Ma wyjść intensywna i pobudzająca – rzucił Shaka, zanim jej ściśnięte gardło wydało jakąkolwiek odpowiedź, a następnie wyszedł z salonu.

Zaczęła na powrót oddychać.

„Tylko tego nie spierdol, Liwka!", powiedziała sobie i sięgnęła po czajnik.

Nie była mistrzynią parzenia herbaty, nie znała związanych z nią rytuałów, nie odróżniała poszczególnych odmian, o ile nie były wyraźnie inne i w ogóle nie potrafiła na oko określić temperatury wody przed zalaniem liści – ale zrobiła wszystko jak umiała najlepiej. Zielona herbata pachniała intensywnie i dziewczyna miała nadzieję, że była wystarczająco pobudzająca, by zadowolić Hindusa.

Ten jeszcze się nie pojawił, ale echo spadającej wody mówiło, że mężczyzna bierze prysznic. Pewnie chciał się trochę orzeźwić po tym wielogodzinnym przesiadywaniu w sztywnej pozycji. Jeśli cały czas był skupiony i czegoś szukał, to pewnie jego mięśnie, mimo pozornego bezruchu, były napięte jak postronki, a głowa tętniła od mentalnego wysiłku. Taka chłodna kąpiel z pewnością stanowiła balsam dla ciała i umysłu. Czy związał swoje niesamowicie długie włosy, żeby ich nie zamoczyć? A może właśnie spadają złotą kurtyną wzdłuż sztywnych, mokrych pleców i końcówkami dotykają…

Liwia wstała z krzesła jak wystrzelona z katapulty i zaczęła dłońmi wachlować sobie poczerwieniałą twarz. Och, rany. Co jej strzeliło do głowy, żeby pociągnąć akurat tę nitkę wyobraźni? Oczywiście, nie była świętoszką, Milo o to zadbał, ale jednak Shaka… To jakby grzeszyć podwójnie. Kiedy przyjdzie i zobaczy jej zawstydzenie… A jeśli odczyta też myśli? Może już czyta? „Yyy… Shaka, halo?". Na wszystkie świętości, musi wyczyścić sobie umysł! „Myśl o czymś innym! O czymś totalnie nieseksownym! Hmm…", panicznie szukała w pokoju jakiejś cnotliwej przystani dla umysłu. Jak na złość wszystko, na co nagle spoglądała, przybierało falliczne kształty albo zamieniało się w jakieś zbereźne zabawki erotyczne: kurki od kuchenki, kadzidełka, ucho kubka… Nawet przeklęta przypieczona skórka na wierzchu jabłecznika unosiła się i opadała w gorącym piekarniku, robiąc pełne słodkiej rozkoszy „uch".

Ratowała się powietrzem z otwartego okna, kiedy usłyszała kroki. Gdzieniegdzie wilgotne pasma włosów moczyły białą koszulę rycerza, sprawiając, że stawała się przezroczysta i klejąca do ciała.

Właśnie tego jej trzeba było: uwidocznionych mięśni pod mokrym ubraniem.

– Już wyciągam ciasto. Herbata na stole. – Liwia czym prędzej pochyliła się i schowała za blatem. Gorąc piekarnika nie mógł się równać z jej policzkami, ale dzięki niemu właśnie znalazła dobre wytłumaczenie na tę zdradziecką purpurę. Blondyn nic nie mówił, ale też przez te przeklęte zamknięte oczy nie umiała stwierdzić, czy czasem jej nie obserwuje.

Sięgnął po czarkę i upił łyk.

– Ujdzie – powiedział zwyczajowym, aroganckim tonem. Zerknął do kubka, w którym dziewczyna przygotowała napój dla siebie. – Assam z cytryną? Przewidywalne.

– Jakbyś widział, co za herbatę pije się w moim kraju, byłbyś dla mnie bardziej wyrozumiały – rzekła dziewczyna, stawiając przed Virgo talerz z szarlotką i widelczyk. W powietrzu uniósł się przyjemny zapach domowego ciepła.

– Zastawę też znalazłaś – rzucił niby mimochodem. – W jednym z pokojów są już pewnie twoje rzeczy?

– Miałam się zmieścić w jednym? – udała konsternację.

Shaka westchnął teatralnie i uszczknął kawałek z ciepłego trójkąta. Liwia obserwowała go spod czarnych rzęs. Liczyła na coś lepszego, niż „ujdzie" czy „jadłem lepsze", ale nie miała też wielkich nadziei. Skąd mogła wiedzieć, czy najlepszy jabłecznik domu Korczyńskich to coś, co doceni obywatel z drugiego końca świata?

Widelczyk ponownie zanurzył się w wypieku, więc chyba nie było tak źle.

– Jak się nazywa to ciasto?

– Yyy no szarlotka, ciasto z jabłkami.

– A w twoim kraju?

– Jabłecznik – powiedziała po polsku, lekko skonsternowana.

– Ya..bue…chnick – powtórzył całkiem zgrabnie Shaka, a Liwia szeroko się uśmiechnęła. – Yabuechnick jest bardzo dobry.

– Cieszę się, że ci smakuje – odparła dumna i aż pokraśniała ponownie.

– Nie jadłem nigdy czegoś podobnego.

– Żartujesz? Akurat chyba każdy kraj ma swoją szarlotkę.

– Zazwyczaj nie jadam słodyczy. Cukier uzależnia.

– Teina teoretycznie też – zripostowała. Widząc jednak jak jej interlokutor kwaśnieje, dodała szybko: – Myślę, że akurat Sainci mogą sobie pozwolić na małe przyjemności. Zapewne do czasu rozwinięcia się cukrzycy, alkoholizmu czy innych chorób dawno będziemy już martwi.

– Twój optymizm krzepi podobnie do cukru – mruknął buddysta i upił łyk herbaty. – Kiedy nie panujesz nad drobnymi zachciankami, nie opanujesz tym bardziej większej żądzy. Wolę ćwiczy się tak samo, jak mięśnie.

– Czyli według ciebie jesteśmy tylko rolą do spełnienia? Niczym ponad to? – zapytała Liwia. Może zabrzmiała nieco napastliwie, ale to pytanie tak często powracało do niej, tak często gryzło ją bezsennymi nocami, że nie zastanawiała się długo przed jego zadaniem.

– Czego innego oczekiwałaś, Rycerzu Lisa, po przyjęciu godności obrończyni Ateny i strażniczki pokoju na świecie? – odpowiedział pytaniem Shaka.

– Po prostu pomyślałam sobie… – dziewczyna zawahała się. Co innego rozważać podobne wątpliwości podczas samotnych wieczorów, a co innego zdradzać je uosobieniu mądrości. Jednak zaczęła, wypadało więc skończyć. – Jeśli Atena chciałaby tylko silnych, karnych wojowników, to czy w jej zastępach nie znaleźliby się jacyś popierający ją mitologiczni bogowie? Albo inne stworzenia, jakie oglądały Olimp? Dlaczego akurat ludzie? No jasne, mamy energię kosmiczną, nie należymy już do zwykłych śmiertelników, ale jednak to nie tak, że jesteśmy jakąś wyrzeźbioną przez niebiosa armią. Dalej pozostajemy ludźmi, tyle że obdarzonymi niezwykłą mocą. Okej, jeśli Atena postanowiła bronić ludzkości, wstawiła się za nami, to ma to sens, żebyśmy byli jej adiutantami. Ale co, jeśli to nie wszystko? Co, jeśli Atena broniła ludzkości, bo wierzyła, że właśnie te nasze ludzkie serca, rozchybotane emocjami i walką ze śmiertelnością są największą siłą, dzięki której Ziemia wciąż istnieje, mimo poprzednich cykli Świętych Wojen?

– Jednym słowem usprawiedliwiasz wszystkie słabości Rycerzy ich marnym, krótkim żywotem oraz niepopartą niczym teorią o prawdziwej ludzkiej sile, biorącej się z człowieczych niedoskonałości? – Shaka nadział na widelczyk kawałek ciasta i wziął go do ust.

– Przecież wiem, że we wszystkim musi być umiar – burknęła lekko obrażona Liwia. – Po prostu uważam, że te drobne przyjemności nie uczynią żadnej krzywdy, a pomogą trochę się rozluźnić, odstresować, dać ciału i zmysłom coś w zamian za wieczne wymagania i podnoszenie poprzeczki. Przy okazji przypominają, po co to wszystko robimy: chciałabym, żeby wielu mogło się delektować jabłecznikiem i czerpać z tego radość, zamiast kulić się gdzieś w piwnicy i nasłuchiwać eksplozji.

– Zatem dziękuję, Liwio Kasandro Korczyńska za słodycz yabuechnicka. – Na twarzy Shaki pojawił się ironiczny uśmieszek, gdy odsuwał pusty talerzyk. – Dzięki niej z radością zejdę z boskiego piedestału, by wczuć się w tak trudny do pojęcia umysł zwykłego, szarego człowieka. Godziny medytacji w końcu nabrały sensu.

Nie przejąwszy się zwarzoną miną Polki, blondyn wstał od stołu i zerknął na zegarek, wiszący na przeciwległej ścianie i będący tejże jedyną ozdobą. O ile można tak nazwać prosty do przesady okrąg z mechanizmem. Nie musiał nic mówić, Liwia po prostu wstała, odniosła szybko talerze i kubki do zlewu, po czym podążyła za Złotym Rycerzem. Obie zbroje natychmiast oblekły ich ciała.

Przechodząc blisko jednych z kilkorga drzwi dziewczyna zawahała się i zwolniła kroku. To kolejny raz, kiedy coś kryjącego się za nimi przyciągnęło jej umysł.

– Co tam jest? – odważyła się zapytać. – Jakaś energia stamtąd przykuwa moją uwagę.

– Poprzednio też to czułaś?

Skinęła na potwierdzenie, a Hindus westchnął.

– Nie dziś. Chodźmy.

Liwia przypomniała sobie czasy, kiedy rodzice chowali do lodówki wszystkie te pyszne potrawy, bo miały być dopiero na święta. Teraz, jako dorosła, nie zamierzała tak łatwo odpuszczać. Przynajmniej nie wszystkie pytania, które ją dręczyły.

– Shaka? – zaczęła, gdy szli już rozświetlonym jego iluzjami korytarzem na przestrzał Świętej Góry. – Co dzisiaj wyczułeś? Czym jest to zagrożenie, jeśli nie Hadesem?

Chwilę milczał.

– Wielki Mistrz sam postanowi czy lub kiedy poinformować o tym wszystkim rycerzy – odparł beznamiętnie. – Nie ma sensu wywoływać paniki, kiedy nie ma wszystkich danych.

– Wciąż masz wątpliwości, czy potrafię dotrzymać tajemnicy? – Liwia poczuła się dotknięta. Co trzeba zrobić, by ten prawie-bóg obdarzył kogoś zaufaniem? – Nie pytam z pustej ciekawości, Shaka. Jestem Gościem Sanktuarium. Cokolwiek dziś wyczułeś, może oznaczać, że będzie trzeba przygotować Sanktuarium do obrony. A tym zajmuję się w dużej mierze ja, bo to mnie i Noesisowi podlegać będą Srebrni i Brązowi Rycerze. W jaki sposób mogę rozważać strategie i rozmieszczenie sił, kiedy nie wiem, na co się szykować? Jeśli mam być szczera to wolę, by twoja ocena okazała się błędna, ale szybka, niż ostrożna i pewna, lecz zbyt opieszała. Kwestie organizacyjne są żmudne, długotrwałe i mało epickie, ale niezbędne dla utrzymania przy życiu jak największej liczby wojowników. Póki nie otrzymam rozkazu nie będę wykonywała żadnych ruchów, ale przynajmniej mogłabym przemyśleć niektóre scenariusze. To chyba dość dobry powód do wtajemniczenia mnie, nie sądzisz?

Shaka jak zwykle dawał sobie czas na odpowiedź. Wreszcie powiedział:

– Na terenie Tesalii, w okolicach Kalambaki i tamtejszych wzgórz rodzi się jakaś potężna siła. Nie wydaje się jednak scentralizowana, dlatego odrzucam teorię, by był to któryś z głównych wrogów Ateny. Niemniej ewidentnie coś powoli przerywa nasz wymiar i zmierza właśnie stamtąd.

– Czyli jakaś grupa? – zapytała w odpowiedzi na te rewelacje wojowniczka. – Bierzesz już coś pod uwagę?

– Nie, nie chcę potem szukać potwierdzenia swojego typu. Skupię się na gromadzeniu informacji, dopiero kiedy będzie ich wystarczająco dużo, wskażę prawdopodobny wynik. Powinno zająć to jeszcze chwilę; mimo dzisiejszej aktywności i konkretniejszej manifestacji mocy, nie spodziewam się ataku w najbliższych dniach.

– Czyli obstawianie zakładów też nie jest dla ciebie? – rzuciła, chcąc przełamać ponury nastrój. Prawdę mówiąc lekko jej ulżyło, odroczona groźba ze strony nieokreślonej grupy brzmi lepiej niż jutrzejszy atak olimpijskiego boga.

– A co, szukasz mi hobby, Liwio Kasandro Korczyńska? Tak, co bym lepiej zrozumiał ludzkie serca.

– Wystarczy samo „Liwia", wiesz? – powiedziała naburmuszona. Teraz Virgo będzie sobie dworował z jej filozofii przy każdej możliwej okazji. Mogła się nie uzewnętrzniać, ma za swoje. – Kiedy zwracasz się do mnie tak oficjalnie, mam wrażenie, że sobie ze mnie kpisz. Chyba że to nie tylko wrażenie.

– Jako jedna z naprawdę niewielu rycerzy masz nazwisko – odparł Shaka. Co dziwne, był wyraźnie zaskoczony. – To raczej powód do dumy, a nie kpin.

Dziewczyna pokręciła jednak głową.

– Tutaj jestem jedną z was. Nazywam się Liwia, Srebrny Rycerz Lisa. Nie wypieram się nazwiska rodowego, ale też życie członkini rodu Korczyńskich zostawiłam za sobą.

– I nigdy nie żałowałaś? – spytał, zwracając w jej stronę głowę. Była pewna, że zamierzał użyć swoich zdolności, by odczytać jej prawdomówność. Jakie szczęście, że nie musiała niczego ukrywać.

– Nie. Nigdy. Nawet w najgorszym momencie zwątpienia, wtedy, po przepowiedni… Obowiązki Gościa Sanktuarium utwierdziły mnie, że jestem na odpowiednim miejscu. Mimo wszystkich tych przerażających sytuacji i niebezpiecznej przyszłości nie zamieniłabym godności Rycerza na powrót do domu. Nawet jeśli doń tęsknię.

– Więc boisz się? – zapytał tym samym, dociekliwym tonem.

– Czego? Śmierci, cierpienia? Pewnie, jestem tylko człowiekiem. Ale bardziej, no, to chyba naturalne… – umilkła, gdyż zapędziła się w kozi róg.

– Dokończ – rozkazał.

– Bardziej mnie przeraża, że to wam się coś stanie – powiedziała spuszczając wzrok.

– Nam?

– Złotym Rycerzom – zakończyła cicho.

Shaka parsknął.

– Zdajesz sobie sprawę, że akurat my z całego Sanktuarium jesteśmy najbardziej bezpieczni? Już pominę fakt mieszkania w miejscu, przez które nikt tak po prostu sobie nie przejdzie: mocy Złotych Rycerzy mało co może zagrozić.

– Nie zgadzam się.

Shaka zmarszczył brwi.

– To wy jesteście główną siłą Sanktuarium. Rdzeniem. Ktokolwiek zaatakuje Grecję z myślą o przejęciu władzy, za cel obierze przede wszystkim was. Do tego mimo iż jesteście potężni, to nie nieśmiertelni. Milo prawie umarł na moich oczach. Aiolos… Poza tym już zapomniałeś, jak sam byłeś blisko śmierci tam, w górach?

– A kto tak powiedział? – zapytał zdziwiony Shaka.

Liwia zamrugała.

– No jak to, a te całe „Płoń, życie"? Przecież zamierzałeś zatrzymać tę lawinę swoim kosztem!

– Kosztem swojej energii, może przytomności, ale nie życia – powiedział blondyn, a dziewczynę zamurowało. – Fakt, było to wyzwanie, zwłaszcza po wcześniejszym nadużyciu mocy, ale nie wątpię, że udałoby mi się zanihilować te masy śniegu. Tylko że taki wybuch energii prawdopodobnie uruchomiłby jakąś inną lawinę, stąd ten plan był ostatecznością. Myślałaś, że się poświęcam?

Liwia starała się ukryć twarz w cieniu iluzorycznych liści. Bogowie, ale jej było głupio. Niemal słyszała, jak buddysta się uśmiecha i miała ochotę zapaść się pod ziemię.

Całe szczęście przed nimi pojawiły się złote odrzwia z wyrytym nań lotosem i mogła udawać, że podobne reliefy niezmiernie ją interesują.

A wtedy Shaka pchnął skrzydła wrót i serce Polki zaczęło szarżować niczym spłoszony koń. Odskoczyła w tył i zamknęła mocno oczy.

– Co się dzieje? – Shaka zbliżył się do niej powoli.

Nie odpowiedziała, nie mogła się teraz rozproszyć. Z całych sił walczyła, by przeciwstawić się agresywnym wizjom, by przestały atakować jej mózg obrazami, jakby w panice przekazując maksimum informacji w minimalnie krótkim czasie. Oddech. Jeszcze raz. Tak, jak ćwiczyła. Poznanie, nie emocje. Oddech.

Rycerz Panny czekał cierpliwie. Czuł, że dziewczyna walczy, że przeciwstawia się chaosowi jak umie. Nie była to wybitna obrona, ale i tak zrobiła postęp względem ich ostatniej wizyty w tym miejscu. Nie rozumiał tylko, co się mogło wydarzyć, czemu tym razem zareagowała na widok ogrodu, choć poprzednim razem akurat on nie wywołał żadnego nadnaturalnego oddźwięku. Wojownik oderwał na chwilę substytut wzroku od Polki i „zerknął" w stronę swojego azylu. Chwilę mu zajęło, zanim zrozumiał.

Poprzednim razem drzewa sal nie kwitły. Teraz nocne powietrze wypełniał słodki zapach, a wiatr podrywał i bawił się bladoróżowymi płatkami, przez co ogród wyglądał jak skąpany w konfetti.

– Shaka?

Odwrócił się natychmiast. Vulpecula opierała się o kamienną ścianę korytarza; była blada jak świeży śnieg, co jeszcze mocniej wybijało się w kontraście do jej czarnych włosów i czerwonych ust. Trzęsła się, ale wyglądała na zupełnie przytomną.

– Udało ci się nie wpaść w trans – odparł Virgo z nutą pochwały w głosie.

– Jak… – przełknęła ciężko. – Jak nazywa się to miejsce? Te drzewa…?

– To „Ogród Dwóch Sal" – odpowiedział.

– Ogród… „Kwiaty sal zwiędły…", tak to było, prawda? „Swatami zaś Sale o wiecznych słojach", przepowiedziałam podczas Dziadów...

– Tak – potwierdził blondyn, nie wchodząc w szersze dywagacje.

Liwia nabrała głęboko powietrza i wypuściła je, licząc sekundy. Udało się jej nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Shaka miał rację: wystarczyło wzmocnić wolę i umysł, aby móc nieco się od wizji odsunąć, odrobinę od nich oddzielić. Czuła się niczym po przebiegnięciu maratonu, nogi trzęsły się jak weselny galart z zimnej płyty, a głowa najchętniej oparłaby się o cokolwiek, choćby nagą skałę, ale nie miało to żadnego znaczenia.

– Nie chcę, żebyś tu przychodził – powiedziała prawie szeptem. – To miejsce… jest piękne, ale smutne. Jak ostatnie pożegnanie. Bliżej tu do śmierci niż do życia.

– Wiem. – Shaka uśmiechnął się lekko i spojrzał w głąb ogrodu, w stronę dwóch strzelistych sal. – To pod tymi drzewami Budda dostąpił nirwany. Smutek i radość. Przeciwieństwa są prawdziwe, Liwio Kas… Liwio. Dasz radę, czy wracamy?

– Dam – odparła twardo i, choć chwiejnie, ruszyła naprzód.

Bladoróżowe płatki wirowały na granatowym tle nieba, pośród błyszczących srebrem gwiazd. Ukwiecona trawa falowała hipnotycznie, zapraszająco, podobnie jak smukłe gałęzie wyprostowanych drzew. Majowy zapach kwitnienia rozbudzał zmysły, ogrzewał poliki, podrywał do skrzydlatego trzepotania serce.

– Usiądźmy w innym miejscu, dobrze? – poprosiła Liwia czując, jak emocje zaczynają panoszyć się za mocno w jej wnętrzu. – Może tam, bliżej urwiska?

Buddysta zgodził się i gestem nakazał jej wybranie drogi. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Nie chciała patrzeć na dwie sale. Nie dziś, nie teraz. Ich piękno przyprawiało ją o łzy. Zdecydowanie wolała widok na skraj góry i atramentowe sklepienie, skrywające swym mrokiem odległy krajobraz Grecji.

[Inspiracja: Besides – Linnet's Flight]

– Jest późno, dlatego od razu rozbudzimy swoje cosmo, a jeśli wszystko będzie w porządku, spróbuję stopniowo przejąć twoją energię – zarządził Virgo, gdy tylko usiedli na trawie. – Mów mi o wszystkim, co cię zaniepokoi.

– Dobrze.

Już za chwilę płomienna i złota aura rozświetliły okolicę jak ogniska. Owady zbliżały się, zwabione światłem i ciepłem, ale natychmiast odlatywały, gdy tylko poczuły, że nie jest to bezpieczna przystań.

Cosmo płonęło wokół Liwii swoim zwyczajowym, tanecznym ruchem. Kwintesencja siły Rycerza spod konstelacji Lisa: dynamika, ciepło, zwinność. A obok słońce: regularne, niespieszne, wieczne i niezwyciężone.

Zamknęła oczy dla lepszego skupienia. Gdy tylko zaczynała myśleć o czymś innym niż o ich aktualnym zadaniu, karciła się i zmuszała do powrotu na właściwe tory. Musiała dziś dać z siebie wszystko, bo jeśli to miejsce naprawdę ma być świadkiem dramatycznych wydarzeń, obrońca Domu Panny powinien mieć do dyspozycji jak najwięcej możliwości. Jak najwięcej energii kosmicznej. Nie wątpiła, że jej cosmo jest w porównaniu z tym Złotego Rycerza kroplą w morzu, ziarnkiem piasku na pustyni. Niemniej jednak z jakiegoś powodu potrafią się wymieszać, nie mogła tego zignorować. Pozwoli mu przejąć to, co miała najcenniejszego – esencję bycia Rycerzem Ateny.

Skupiła się na otwarciu, poczuciu bezpieczeństwa, na zaufaniu i oddaniu. Całą sobą wyrażała gotowość do podzielenia się mocą. Buzujące płonienie przestały nagle tańczyć jak w obronnym tornadzie, a zaczęły pełgać spokojnie.

Shaka zrozumiał i przyjął ofertę. Liwia poczuła lekkie szarpnięcie i oto tuż obok złotych promieni pojawił się ogień.

„Więcej", pomyślała. Nie miała pojęcia, czy Panna słyszał jej myśli, czy po prostu postępował według planu. Znów to dziwne uczucie, a po nim więcej języków ognia nad postacią rycerza.

Liwia nie zdawała sobie sprawy, ile czasu minęło, gdy otworzyła oczy już na stałe i tylko przyglądała się widokowi przed sobą. Shaka otoczony był gęstym nimbem pomarańczowo-złotej łuny. Wyglądał niesamowicie, nadnaturalnie. Energie kosmiczne tańczyły ze sobą, przenikały się, mieszały i widok ten zapierał dech w piersiach. Był… wzruszający. Liwia zdała sobie nagle sprawę, że na jej twarzy zagościł prawdziwie szczery uśmiech, a oczy zaszły łzami. Czuła, zupełnie bez żadnych podstaw, że tak powinno być, że jej rola, jej życie mają sens właśnie poprzez to połączenie, to oddanie.

Świetlisty obraz rozmazywał się dziwnie i choć wierzchem dłoni wycierała dokładnie mokre powieki, Shaka nadal był nieostry, nierealny. Siły opuściły ją wraz z jej energią kosmiczną, której znaczna część płonęła wokół buddysty. On sam był niesamowicie skupiony, praktycznie tak samo, jak dziś w Pałacu. Czy panowanie nad jej cosmo wymagało większego wysiłku? Czy Panna zamierzał użyć podwójnej energii do jednego ze swoich ataków? Co aktualnie testował? W jakim celu? Czy wciąż próbował odpowiedzieć na pytanie skąd to połączenie mocy między nimi?

Rozchybotane ciało Liwii kiwało się na wszystkie strony i od upadku chroniła ją jedynie pozycja siedząca. Przyglądała się Złotemu Rycerzowi i jak w malignie rozważała wszystkie dziwne scenariusze. A może potrzebował więcej? Może oddać mu całość?

Wtem w głowie przywołała słowa Aldebarana:

Ma swoje ukryte motywy i jestem więcej niż pewien, iż dla ich zrealizowania byłby gotów poświęcić wszystko i wszystkich wokół.

Ukryte motywy? Blondyn z pewnością nie mówił o większości pomysłów, jakie nasuwały się względem wykorzystania jej energii kosmicznej, ale nie chciała wierzyć, by miał robić to dla spełnienia snów o wielkości. Czy tak potężny człowiek potrzebował więcej mocy dla uczynienia siebie już nie prawie-, ale po prostu: bogiem?

– Shaka? – Po dłuższym namyśle postanowiła się odezwać. Była ledwo przytomna, nie wiedziała, jak przejęcie mocy odczuwał blondyn, a przecież właśnie to testowali.

Virgo pozostawał jednak niemy. Powieki zaciskał mocniej niż zwykle i to był już drugi raz w ciągu tej nocy, kiedy takim go widziała: skupionego do granic. Jakby nic nie było w stanie przerwać tego stanu medytacji.

A jednak.

Najpierw Liwia usłyszała z jego ust ciche jęknięcie, następnie poczuła na skórze charakterystyczny dreszcz, zwiastujący uwolnienie jej energii.

A potem był słup światła i wybuch ognia.

Lanca mocy poderwała w powietrze ziemię po ich lewej stronie. Obrośnięte trawą i kwieciem grudy spadały po chwili z siłą piłek lekarskich, nienaturalnie wręcz ciężkie i jakby żywe. Zwykłe polne kamienie turlały się nagle w głąb ogrodu, rotowały następnie lekko nad gruntem i zmieniały kierunek tak szybko, jakby zawiadowała nimi armia chochlików. Urwisko za plecami buddysty zajęczało jak wiatr w szczelinach dziurawego poszycia i zdało się, że jakaś potęga rozrywa je od środka.

– Shaka! – zawołała, teraz już wyraźnie przestraszona. Coś było nie tak i mogła to stwierdzić nawet mimo solidnego otumanienia. Jej cosmo nigdy nie powodowało podobnych zjawisk. Ogień, nad którym panowała był dynamiczny, ale nie chaotyczny – w pierwotnym tego słowa znaczeniu.

Rycerz Panny, teraz otoczony już wirującymi pasmami pomarańczowo-złotego cosmo, nie odpowiadał na jej wołanie. Jakby był za jakąś zasłoną, oddalony od niej mimo fizycznej obecności. Wyraźnie się z czymś zmagał, a to wróżyło jedynie kłopoty.

Bladoróżowe płatki kwiatów sal zaczęły tańczyć jak szalone nad ich głowami. Przypominały ćmy czy inne owady, lgnące do ognia i spalające się w nim na popiół. Tam, gdzie siedzieli, trawa rozpłaszczyła się jak przejechana walcem i podrygiwała kompulsywnie, walcząc z nieznaną siła, by na powrót wstać.

Liwia miała w sobie sprzeczne emocje: z jednej strony zmęczony umysł pragnął, by to pandemonium przerwał któryś z zaniepokojonych wybuchami mocy rycerzy, a może nawet sam Wielki Mistrz, z drugiej jednak – zdawała sobie sprawę, że wtedy oboje z Panną będą w poważnych kłopotach. Dopiero po paru minutach, spędzonych na niemym obserwowaniu jak kępka trawy spala się ponad ich głowami i opada miałkim niczym cukier puder popiołem doszło do niej, że Shaka wspominał o wyciszaniu tego miejsca i ukrywaniu wszelkiego cosmo, jakie z niego emanuje. W takim wypadku nikt jej nie pomoże i jeśli sama nie obudzi buddysty, to mogą nie przeżyć tej nocy.

Obok jej ramienia śmignął mały kamyczek, który z taką prędkością spokojnie mógłby roztrzaskać kość. Dziewczyna starała się wstać, ale nogi nie współpracowały: z ogromnym trudem udało jej się znaleźć na kolanach. Raczkowała w stronę otoczonego szalonymi płomieniami cosmo wojownika, a wzbijana ziemia sypała się jej na głowę.

– Shaka! Shaka, przestań! – wołała, ale połączone energie zdawały się zagłuszać ten krzyk. Polka miała wrażenie, że nie współpracowały ze sobą tak, jak powinny, nie mieszały się zgodnie, a raczej walczyły ze sobą, starały się dotrzeć. Dziewczyna próbowała przywołać z powrotem swoje cosmo, ale albo była na to za słaba, albo zabranie oddanej mocy nie było takie łatwe. Zwłaszcza dzierżonej przez człowieka najbliższego bogom.

Jeden z kamyków drasnął ją w szyję i Liwia poczuła piekący ból. Całe szczęście nie trafił w tętnicę, ale jak długo jeszcze będzie miała podobne szczęście?

Posuwała się na kolanach, a potem, gdy i one odmówiły posłuszeństwa, zostało jej czołganie. Nie miała już daleko do siedzącego blondyna, ale ciało poddawało się i z każdą chwilą obraz przed jej oczami zamazywał się mocniej i mocniej. Nie pomagało też pole siłowe, wirujące wokół Hindusa jak tornado.

Wtem dziewczyna poczuła wibracje na plecach. Oczy rozszerzyły się w szoku i resztką sił, najszybciej jak mogła sięgnęła ku swoim ostrzom, przymocowanym na tyle Zbroi Lisa.

Nie zdążyła.

Jeden z Pazurów wysunął się z pochwy i ściągany potężną siłą wystrzelił w powietrze, ledwie omijając dłoń Vulpeculi. Podmuch powietrza zostawił na niej równą jak od linijki krwawą linię. Przerażona Liwia mogła tylko patrzeć jak miecz mknie w stronę Rycerza Panny.

A ten chwyta jego rękojeść tak szybko, że ruch ten nie został wychwycony przez dziewczynę. Shaka, wciąż siedząc w tym samym miejscu, wciąż otoczony płomieniami cosmo, wciąż z zamkniętymi oczami, lecz jakby zupełnie odmieniony, uniósł broń sztychem ku górze, niby do dziwnego salutu.

Liwia aż jęknęła: widziała podobny obrazek: ta postawa przypominała jej zdjęcie z książki poświęconej buddyzmowi, którą wypożyczyła jakiś czas temu, żeby trochę lepiej zrozumieć Shakę (co zdało się na nic, bo dość szybko odbiła się od mnogości trudnych terminów i nie do końca jasnych odniesień). Jeden z aspektów Buddy zwrócił wtedy jej uwagę, bo nie sądziła, że ten święty mąż może być pokazywany z płonącym mieczem, w ogóle cały otoczony aureolą ognia.

I oto był. Shaka-Fudō-Ācala: Nieporuszony, Miecz Na Demony, Pogromca Pokus.

Zrobiło się dziwnie cicho. Wszystkie włoski na ciele dziewczyny uniosły się. Nadchodził atak i Liwia wiedziała nawet, jaki.

Nie była w stanie uciec czy choćby odczołgać się na bok. Straciła wszelkie siły. Wykrzyknęła rozpaczliwie jego imię, ale głos, mimo dookolnej grobowej ciszy, jakby wytracił się po drodze i nie dotarł do mężczyzny. Który otworzył usta.

Zbroja Lisa w ułamkach sekundy opuściła ciało Polki i swoją własną żywą mocą odepchnęła dziewczynę. W niemym szoku Liwia przeleciała kilkanaście metrów, upadła ciężko na trawę, siłą odrzutu przeorała kawał gruntu, aż w końcu przeturlało ją blisko pni sal.

– Tenma Kōfuku!

Eksplozja ogłuszyła ledwo przytomną wojowniczkę, a oślepiający blask wystrzelonych w noc złotych płomieni, formujących na niebie jakąś diaboliczną postać na koniu zmusił ją do zaciśnięcia powiek. Oddychała z trudem i nie chodziło nawet o parujący wokół gorąc. Pozbawione ochrony ciało stało się na powrót słabe i delikatne, więc upadek nie tylko przyczynił się do zadrapań, pozdzieranej skóry i odzieży, ale przede wszystkim wydusił z jej płuc całe powietrze.

Chyba nawet straciła na moment przytomność, bo gdy z trudem rozwarła powieki, postać Shaki-Mściciela stała nad nią z płonącym ostrzem. Mężczyzna nie miał na twarzy ani jednej emocji.

Jak to będzie, gdy jej własne ostrzę ją przebije? Czy poczuje płomienie jako część swojego cosmo, czy może będzie to inny, obcy żar, wypalający wnętrzności?

– Shaka… proszę… obudź się…

Nie było reakcji. Mężczyzna skupiał na niej swoje zamknięte powieki i wyglądał jak jakiś przedziwny hinduski robot. Maszyna do zabijania.

Gdyby miała silniejszy umysł, mogłaby dostać się do Złotego Rycerza mentalnie i przywołać go z powrotem. Tak jak to robił on, gdy pochłaniały ją wizje. Wystarczyło, że wypowiedział jej imię, a raczej imię i nazwisko, jak to miał w zwyczaju, a Liwia przypominała sobie o nim i o rzeczywistości. I wracała jak po nitce za zapachem kadzideł i tym aroganckim głosem, mówiącym Liwia Kasandra Korczyńska.

„A co jeśli…?", przebiegło przez jej spanikowany umysł.

Ręka rycerza uniosła ostrzę tak dziwnym, sztywnym ruchem, jakby to nie człowiek a manekin dzierżył broń.

– Shaka Rohan!

Powieki strażnika szóstego Pałacu zadrgały, a ręka dzierżąca płonący miecz zawisła w powietrzu jakieś pół metra od twarzy dziewczyny.

– Nawet nie myśl, że po tym wszystkim jeszcze kiedyś dostaniesz kawałek yabuechnicka – powiedziała słabym, choć pełnym złości głosem.

„Och, ale mu dogadałam", pomyślała i moment później jej zmysły osunęły się w ciemność.


Ostrzę upadło głucho na trawę tuż obok pokrwawionej dziewczyny. Shaka zasłonił dłonią usta i w osłupieniu „patrzył" na scenę przed sobą. Nie mógł zrozumieć, co się wydarzyło. Był pewien, że siedzi wciąż tam, nad skrajem urwiska i próbuje zmusić cosmo Rycerza Lisa do posłuszeństwa. Energia okazała się tak różna od jego własnej, tak intensywnie narzucająca jakieś przebłyski wspomnień, wizji, uczuć, że nijak nie szło jej dopasować do osobistej, karnej aury. Sądził, że to kwestia czasu, lecz z każdą minutą miast uspokajać ognistą energię, jego własna zaczynała się burzyć i buntować. Mimo wszystko…

Uklęknął i sprawdził puls Polki, dotykając czerwonej od krwi szyi. Żyła, całe szczęście. Ale jeszcze chwila i zabiłby ją, w jakiś sposób był tego pewien, mimo luk w pamięci. Nie wiedział, kiedy wstał. Nie miał pojęcia, skąd w jego dłoni znalazł się miecz ze Zbroi Lisa. Nie rozumiał, dlaczego stracił kontrolę. Wcześniejsze zmęczenie? Różnice w energiach?

Schował twarz w dłoniach.

A on, pełen arogancji i pychy sądził, że może opanować nieznaną moc, nic o niej nie wiedząc. Został pozbawiony odpowiedzi, ośmieszony, wykorzystany. On, najpotężniejszy umysł Sanktuarium.

Czuł w sobie tak wiele siły, jakby dopiero wstał po wielu godzinach regeneracyjnego snu, jakby był w szczycie swoich fizycznych możliwości. Zaśmiałby się, gdyby nie był tak dotkliwie pokonany.

Obejrzał się i z przerażeniem stwierdził, że jakaś jedna czwarta Ogrodu Dwóch Sal była kompletnie zniszczona. Jak przez mgłę pamiętał mocowanie się z cosmo dziewczyny, które przytłaczało nie swoją potęgą, ale intensywnością emocjonalną. Musiał uwolnić tę moc, musiał przerobić ją w atak, bo czuł, jak wysmykuje mu się spod władzy woli. W ogóle zapomniał o wszystkim innym, o czasie, przestrzeni, o okolicznościach. Czy Pacyfikator Demonów wyglądał tym razem inaczej? Był silniejszy? Czy tym atakiem tak poranił Gościa Sanktuarium? Dlaczego Zbroja Lisa spoczywała w częściach na dnie krateru, a dziewczyna w zdartej koszulce i cała poobijana leżała tu, pod dwiema salami?

– Liwia? – zapytał dziwnie sztucznie. Wszystko było jakieś sztuczne.

Wojowniczka ani drgnęła.

Musiał zabrać ją do Pałacu i opatrzeć, ale choć sił miał aż w nadmiarze, aż go roznosiło, w środku był pusty i lekki od utraconej nadziei.

Nie będzie w stanie użyć cosmo Vulpeculi do podbicia własnej puli energetycznej i przekroczenia dotychczasowej granicy: na to właśnie liczył, na brakujący element, który pozwoli mu wyjść ponad siódmy zmysł. Tymczasem nie tylko ogniste cosmo jest przez niego nie do wykorzystania, ale i posiadane umiejętności okazały się śmieszne. Miałby opanować ósmy zmysł, kiedy nie potrafił opanować samego siebie?

Zamiast poczynić postępy, miał przed sobą gorzki przykład regresu.

Gdyby Wielki Mistrz Shion żył, Shaka nie mógłby mu spojrzeć w oczy.

Cichy jęk bólu przywrócił go natychmiast do rzeczywistości. Liwia z trudem rozwarła powieki i przyglądała się mu zamglonym wzrokiem. Gdy wyciągnął rękę w jej kierunku drgnęła wyraźnie.

– Nie bój się. Już… wróciły mi zdrowe zmysły – odparł z tak wielkim wstydem, że poczuł jak jego poliki robią się gorące. Przyznanie się do tej ogromnej porażki paliło go okrutnie.

– Dzięki bogu – wymamrotała dziewczyna. – Któremukolwiek.

Jęcząc podparła się na przedramionach i próbowała unieść plecy, ale bez rezultatu. Czuła nie tylko piekący ból zdartej do żywego skóry, ale i tę dziwną niemoc. A jeśli cosmo opuściło ją na dobre? Co, jeśli już nigdy go nie odzyska?

– Spokojnie. – Złote ramię złapało ją delikatnie i uniosło do pozycji siedzącej. Shaka wychylił się nieco i „zerknął" na odsłoniętą, teraz ciemnobordową trawę. A zaraz potem na jej plecy. – Trzeba to opa…

– Moje cosmo!

– …?

– Nie mogę… nie czuję mojej energii kosmicznej! – wyjaśniła, spanikowana. – Ona nie wróci?

– Spokojnie – powtórzył tym samym kojącym tonem blondyn. – Raz rozbudzone cosmo nie znika, nie ma początku ani końca. Po odpoczynku wszystko powinno wrócić do normy.

Odetchnęła z ulgą. Nie była co prawda pewna, czy i tym razem znane reguły nie okażą się po prostu nieprzystające do ich dwójki, ale wolała wierzyć Pannie i jego mądrości w tym zakresie.

Plecy piekły, jakby wstała z rozpalonego grilla. Oddychała z lekkim trudem, brała nerwowe hausty powietrza i mrugała, chcąc przegonić mgłę ze spojrzenia. Dopiero po chwili pewne szczegóły zaczęły do niej powracać wraz z niepokojącym znaczeniem.

– Moja zbroja! Co się stało ze Zbroją Lisa?

Smutne oblicze Złotego Rycerza ożywiło się nieco. Mężczyzna uniósł drugą, niezajętą rękę (pierwszą wciąż podtrzymywał jej ciało), a moc przywołała z dna krateru wszystkie elementy srebrnego rynsztunku, składające się przed nimi w lekko świecącego, czerwono-czarnego lisa. Leżący u ich stóp długi nóż wskoczył do pustej pochwy i kompletna, połyskująca Srebrna Zbroja opadła delikatnie na trawę. Nawet mimo dookolnego mroku i widząc niewyraźnie, Liwia szybko dostrzegła kilka poważnych pęknięć na metalowej powierzchni. Poczuła ucisk w sercu, wręcz fizyczny ból spowodowany tym widokiem. Zbroja i jej ciało były połączone, dwa żywe organizmy, współpracujące ściślej niż najlepiej dobrani partnerzy.

– Prawdopodobnie uratowała ci życie – powiedział Shaka niskim głosem. – Nie została krytycznie zraniona, więc pęknięcia naprawią się same. Potrzeba tylko czasu.

Liwia odetchnęła ciężko. Wszyscy przeżyli. Zważywszy na tak niebezpieczne okoliczności, był to prawdziwy cud. Teraz tylko odpocząć. Choć na chwilę złożyć głowę, dać wolne zmysłom i rozpocząć regenerację. Nie chciała myśleć, rozkładać na czynniki tego fenomenu, który sprawił, że coś przejęło kontrolę nad najpotężniejszym znanym jej człowiekiem. Później. Wszystko późnej.

– Czy mogę… – zaczęła pytanie, choć było ledwo zrozumiałym mamrotaniem –…tutaj, tak na chwilę? Z godzinkę, potem wstanę.

– To nie jest miejsce, w którym sen jest krótki – odparł tajemniczo Virgo. Następnie niezwykle ostrożnie złapał ją drugą ręką i podniósł się z klęczek. Liwia próbowała protestować, ale chyba średnio jej to wychodziło, bo Złoty Rycerz ani się nie zatrzymał, ani nie odpowiadał.

Nie pamiętała nic z powrotu do wnętrza szóstego Domu Zodiaku. Obudziło ją dopiero delikatne szturchanie za ramię. Nie miała pojęcia, gdzie się znajdowała. Pomieszczenie miało białe, puste ściany i jedno spore okno. Siedziała oparta o ramę prostego łóżka i próbowała zrozumieć, co do niej mówi blondyn. Chyba powtarzał to któryś raz, bo zapytał:

– Czy ty mnie słyszysz?

– Ymmm… teraz raczej tak.

Westchnął.

– Jesteś w stanie się ruszać? Rany nie są tak poważne, ale transfer cosmo musiał cię dużo kosztować.

Jęknęła i po chwili udało jej się z trudem wstać. Przy podpieraniu się o ściany dała radę zrobić parę kroków, ale po chwili opadła ciężko na pościel.

– Kręgosłup cały – przyznała, odzyskując odrobinę przytomności. – Ale chyba potrzebuję jeszcze chwili, żeby wrócić do swojego domku – dodała lekko niepewnie. Jej naręczny zegarek miał zbitą szybkę, a mechanizm najwyraźniej nie wytrzymał uderzenia w ziemię i pogięte wskazówki stały w miejscu. Wciąż jednak wskazywały późną godzinę. Również ciężka ciemność za oknem sugerowała, że trwała głęboka noc i już dawno nie powinno jej tu być.

– W twoim stanie to zdecydowanie za daleka droga – potwierdził Shaka. – Prześpisz się tutaj, tylko najpierw opatrzę twoje rany. Musiałabyś…

Przerwał i Liwia zobaczyła, że Hindus jest wyraźnie zmieszany. Jeszcze nie połączyła kropek, więc nierozumiejącym wzrokiem patrzyła wprost w zamknięte powieki blondyna. On natomiast odwrócił głowę, jakby nawet substytutem zmysłu wzroku unikał jej twarzy.

– Dasz radę obmyć te rany? Są brudne od ziemi i może się wdać zakażenie – wydusił wreszcie. – Prysznic jest tuż obok.

Ojej, no tak. Jej plecy. Przez dziury w koszulce czuła chłodne powietrze na piekącej skórze i nagle zrozumiała, jak wiele tego ciała musiało prześwitywać spod pourywanego ubrania. Zapięcie stanika ledwo się trzymało i haftką drapało boleśnie.

– Tak, dziękuję, dam radę. Nie utopię się, byłoby to zbyt żałosne – rzuciła na przykrycie niezręczności.

Shaka odchrząknął.

– W środku zostawiłem ręcznik i koszulę. Nie mam nic… bardziej odpowiedniego – wydusił, zażenowany, a Liwia dostrzegła nawet, jak lekko poróżowiały mu poliki. – Włóż ją odwrotnie, guzikami do tyłu. Inaczej będzie problem z założeniem opatrunku.

– Nic mi nie jest, miałam dużo gorsze rany, Shaka – zapewniła go szybko. – Nie chcę pobrudzić pościeli, wystarczy mi ręcznik…

– Nie – uciął stanowczo buddysta. – Nie zagoją się w takim stanie. Przyjdę jak skończysz.

To powiedziawszy wstał szybko, jakby się zwolniły jakieś wewnętrzne sprężyny i niemal uciekł z pokoju, zatrzaskując drzwi.

Bogowie. Jakież musiało być to dla niego niezręczne. Święty mąż przyniósł częściowo roznegliżowaną kobietę do sypialni i jeszcze będzie dotykał jej pleców i innych części ciała. Na tym łóżku. I pozwoli jej na nim spać. Na łóżku znaczy się. W swojej koszuli.

Prychnęła. Wszystko było totalnie powalone. Świat stawał na głowie i to odkąd tu przyjechała. Atena zginęła. Wielkim Mistrzem stał się jakiś psychopata. Zatruto pierogi. Człowiek najbliższy bogom i mistrz walki umysłowej zamienił się w bezwolnego robota.

Kropką nad „i" będzie turniej o Zbroje z Brązu przy akompaniamencie trębaczy.

Nie miała siły dłużej nad tym myśleć. Przy nadludzkim wysiłku i pomocy wertykalu ścian udało się jej dobrnąć do przyległej łazienki. Oczywiście wyglądała tak samo ascetycznie co i reszta Pałacu Panny: Liwia miała wrażenie, jakby była w jakimś egzotycznym więzieniu, gdzie Beza Pavlowa i prawa człowieka stanowią podobny rarytas. Tylko czekała, aż ktoś zacznie kierować na nią zimny strumień z ogrodowego szlaucha, który wbije ją w kamienną ścianę. Okej, było też proste lustro i sanitariat, ale i tak architekci wszystkich krajów łączyliby się w bólu, patrząc na tę łazienkę.

Na półce przed prysznicem zostawiła swój zepsuty zegarek. Tam też zobaczyła złożoną w kostkę białą koszulę. Czy on serio nie miał nic czerwonego, co przynajmniej nie rzucałoby w oczy plam z sączących się otarć? Westchnęła i zapisała w pamięci, by odkupić buddyście ręczniki i ubranie. Rozwinęła koszulę, która okazała się indyjską kurtą, od góry do dołu spiętą guzikami. Spokojnie mogła robić za mini sukienkę. Dobrze się składało, bo Liwia właśnie dostrzegła, w jakim stanie są jej szorty. Jedna nogawka była rozdarta do majtek, druga cała czarno-zielona od ziemi i trawy. Leżące na półce nożyczki przekonywały, że Shaka był doskonale świadomy, do czego nadają się teraz jej ubrania. Wzięła je w pokrwawioną dłoń i po dłuższej chwili, w akompaniamencie cichych jęków i stęknięć, wyswobodziła się z koszulki. Najgorzej było tam, gdzie materiał przykleił się do żywego mięsa. Liwia z lekkim przerażeniem patrzyła na swoje plecy, z trudem odwracając głowę w stronę lustra (rana po chaotycznym kamyczku ani trochę nie pomagała). Obrażenia nie były głębokie, ale rozległe. Gdzieniegdzie wystawały z nich grudy ziemi i piachu, nawet kilka ździebeł trawy. Przytomność zachowywała pewnie tylko dlatego, że nie były to rany spowodowane bezpośrednio atakiem cosmo: jej rycerski organizm już zaczął regenerację i Liwia dała radę zachować zdrowe zmysły, gdy pierwsza fala z prysznica spadła na jej plecy. Wcześniej odkroiła nożyczkami najczystszy kawałek czarnej koszulki i zagryzała go jak knebel, nie chcąc wyć z bólu. Przynajmniej piekące niemiłosiernie rany nie pozwalały jej zasnąć, choć już po chwili poddała się, usiadła na zimnej podłodze, a głowę oparła o surową ścianę prysznica. Stojąca na kamiennych kaflach woda była ciemnoróżowa i utworzyła wokół niej brzydkie jeziorko.

Kiedy wyszła z łazienki, biała kurta miała już na sobie kilka karminowych plam. Dziewczyna czuła się, jakby dokonała jakiegoś bluźnierstwa. Utykając (jedno kolano było już sine od uderzenia w ziemię) dotarła do brzegu łóżka. Usiadła jednak na podłodze i tylko głowę i ramiona położyła na pościeli: w ten sposób będzie łatwiej Hindusowi opatrzeć rany. Przeciętą podmuchem lecącego ostrza dłoń zacisnęła w kułak, by nie poplamić poszewki.

Tak jak się spodziewała usłyszała ciche pukanie i po chwili także kroki rycerza. Nic nie mówił, usiadł tylko na podłodze, tuż obok niej i otworzył jakieś słoiki z maściami, bo do nozdrzy wojowniczki dotarły cyruliczne zapachy.

– Dziękuję – powiedziała prawie szeptem. Wszystko było lepsze niż siedzenie w niezręcznej ciszy.

– Za co? – prychnął blondyn i wtedy Liwia poczuła na skórze pleców zimno maści. Stęknęła mimowolnie, a dotykające jej ciała dłonie wyraźnie się zawahały. – Prawie cię dzisiaj zabiłem.

– Przez zmęczenie. Miałeś ciężki dzień, powinieneś był odpuścić te nasze tes... Ała…

– Przepraszam – burknął, zmieszany i jego zimne palce powędrowały dalej. Liwia zapięła guziki kurty tak, by odsłaniały całe plecy, a zasłaniały wszystko poniżej. Mimo wszystko czuła się teraz zupełnie naga. Ciało wysyłało dreszcze pod wpływem dotyku mężczyzny; całe szczęście mogła to tłumaczyć piekącymi ranami. Siebie jednak nie dała rady oszukać. – Co do testów… nie jestem pewien, czy zmęczenie jest tu krytycznym powodem tego… niepowodzenia.

– Auć. To znaczy?

– Nie mogłem zapanować nad twoją energią, bo zmuszała mnie do zanurzenia się w emocjach.

– Jakich emocjach? – dopytywała, niewiele z tego rozumiejąc.

– Wszystkich. – Niemal widziała, jak się krzywi za jej plecami. – Mnóstwo bodźców, obrazów, głosów, rozedrganie i niestabilność. Narzucające się uczucia. To wrażenie było tak intensywne, że nie potrafiłem nad nim zapanować. Musiałem przemienić je w atak, bo wysmykiwało mi się spod kontroli. Nic więcej nie pamiętam.

– Chyba zaczynam rozumieć – odparła Liwia smutnym głosem.

Shaka ewidentnie się tego nie spodziewał, bo drgnął i zatrzymał swoje palce na punkcie, który smarował. U dołu krzyża. Liwia poczuła, jak mimo chłodnego medykamentu i równie chłodnych opuszków rycerza robi się jej gorąco.

– Jeśli tak, to oświeć mnie – powiedział blondyn, a ton jego głosu niósł ze sobą tyle goryczy, że dziewczyna odwróciła się w jego stronę. Teraz z bliska widziała te jego podkrążone zamknięte oczy, tę bledszą niż normalnie twarz, te piękne długie włosy z nieco niesforną grzywką i kosmykiem opadającym ku ustom, to przyciągające na czole karminowe „trzecie oko"…

– Dlaczego jesteś taki smutny, Shaka? – zapytała nagle, wprawiając go w totalne osłupienie. Nie tylko dlatego, że było tak bezpośrednie, tak niespodziewane w zaistniałej sytuacji. Przede wszystkim dlatego, że już je kiedyś słyszał. Dawno, lata temu.

– Nie nazwałbym tego smutkiem. Raczej zawodem – odparł wreszcie, niezadowolony z tego, że musi się tłumaczyć.

– Bo nie udało ci się zapanować nad moim cosmo, czy nad samym sobą?

Shaka zmrużył powieki. Było to już zdecydowanie niekomfortowe pytanie.

– Odwróć się. Muszę jeszcze nałożyć opatrunki.

Lisica westchnęła, ponownie oparła czoło i ramiona o brzeg łóżka, ale nie zamierzała tak po prostu urwać tematu.

– Czyli nie chodziło tylko o dojście do prawdy, mam rację? Oprócz poznania przyczyny naszego wspólnego oddziaływania na siebie potrzebowałeś do czegoś mojego cosmo?

Virgo już po raz kolejny musiał przyznać, że dziewczyna nie została Gościem Sanktuarium ze względu na swoją urodę.

– Więc podejrzewasz mnie o niecne plany wykorzystania twojej energii kosmicznej do równie niecnych celów? – zironizował, używając swojej stałej zagrywki, gdy nie chciał odpowiadać na niewygodne pytania.

Brunetka pokręciła głową, a część jej czarnych włosów unurzała się w ten sposób w maści.

– Ufam ci bez granic. Do czegokolwiek chciałbyś wykorzystać moje cosmo, oddałabym ci je w całości.

Buddysta był zbity z tropu. Nie mógł jej zrozumieć: z pozycji ataku od razu przechodziła do wyznań o zaufaniu i oddaniu?

– Do utraty kontroli i próby zabicia cię również tak chętnie byś mi je oddała? – prychnął i przyłożył do najrozleglejszej rany kawałek jałowej gazy.

– Shaka, ty wcale nie straciłeś nad sobą kontroli. Wręcz przeciwnie: nawet bez świadomości kroczyłeś ścieżką swoich przekonań.

Tego było już za dużo.

– O czym ty mówisz, dziewczyno? – Złoty Rycerz szarpnął za jej ramię, zmuszając ją do odwrócenia się w jego kierunku. – O jakich przekonaniach? Stałem nad tobą zupełnie bezwolny i zamierzałem zanurzyć w tobie ostrzę! To nie jest utrata kontroli?

– Nie, o ile prawdą jest, że odrzucasz uczucia jako zbędne i przeszkadzające w osiągnięciu oświecenia – powiedziała pewnie siebie, choć Shaka wciąż ściskał jej ramię. – Twój umysł i twoje ciało zareagowały tak, jak je tego uczyłeś: w obliczu podobnej emocjonalnej intensywności po prostu chciały… no… pozbyć się źródła tych emocji. Najpierw przemieniłeś więc cosmo w atak, a potem próbowałeś wyeliminować mnie.

Blondyn był wyraźnie zszokowany. To, co mówiła wojowniczka miało sens i jakby się tak zastanowić, to jego wieloletnie medytacje, pozwalające mu odrzucić typową ludzką emocjonalność w obliczu krytycznego przeciążenia mogły zadziałać jak autopilot, chcąc chronić go przed zalewem wrogich schematów, w tym przypadku uczuciowych.

– Skąd masz taką pewność? – zapytał wreszcie, puszczając jej ramię.

– Jeszcze przed atakiem przywołałeś jedno z moich ostrzy do siebie i uniosłeś je, o tak. – Dziewczyna skrzyżowała nogi do podróby pozycji lotosu, wyprostowała się, nie bez jęknięcia, i zacisnęła dłoń na niewidzialnej rękojeści. – Skojarzyłam tę postawę z książki, to pozycja Fudō, prawda? A czy nie oznacza ona walki z emocjami?

Buddysta przytaknął niemo. A więc to tak…

– To prawdopodobne, choć nieco zaskakujące – powiedział, biorąc kolejny kawałek jałowego opatrunku i bandaż. Przyszedł czas na opatrzenie jej szyi, więc zebrała, jak umiała, wszystkie swoje włosy w garści. – I skrajnie niebezpieczne. Będę musiał… coś z tym zrobić.

– Może pozwolisz sobie na pewne emocje, bez duszenia ich w zarodku? – zaproponowała niewinnie Liwia. – Przecież to nie tak, że nie jesteś do nich zdolny.

– Radzę zastanowić się nad kolejnymi złotymi radami, Srebrny Rycerzu. Nad diagnostyką mojej osoby tym bardziej.

Oho. Przekroczyła linię.

– Przepraszam, nie chciałam brzmieć pouczająco. – Gdyby miała psie uszy, na pewno położyłaby je teraz ku sobie. – Po prostu… właśnie opatrujesz moje rany…

– Których sam byłem przyczyną – przerwał jej zirytowany blondyn. Gazę nakładał na jej szyję wyraźnie mniej delikatnym ruchem. – To żadna dobroć, Gościu Sanktuarium. Jedynie wyrównanie rachunków.

– Kiedyś zostawiłeś mnie z przedziurawioną nogą daleko od Sanktuarium. – Liwia, niewiele myśląc, podwinęła kurtę i wskazała na okrągłą bliznę po kuli na swoim udzie. – Mów co chcesz, dla mnie to progres.

Usłyszała jak blondyn wciąga głęboko powietrze i bardzo powoli je wypuszcza. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, co ona wyprawia. Do cycków mogła jeszcze tę koszulę podciągnąć. Czym prędzej spuściła na uda biały materiał.

Bandaż na szyi lekko dusił.

– Skończyłem – odparł, przedtem odchrząknąwszy. – Nie narusz opatrunków.

– Dobrze, dzię…

– Jeśli jeszcze raz mi podziękujesz to wyjdę z siebie – powiedział zimnym tonem, po czym wstał, zabrał wszystkie medykamenty i wyszedł, ale tylko z pokoju.

Liwia westchnęła, wdrapała się na łóżko i padła na brzuch. Zasypiała ze smutną myślą, że Virgo pewnie nie będzie już chciał mieć z nią nic wspólnego. I że jej plecy przez najbliższy czas nie będą wyglądały zachwycająco.

Gdyby miała świadomość tego, co ją w przyszłości czeka, nie przejmowałaby się takimi powierzchownymi ranami.


Shaka potknął się i prawie upuścił niesione maści. Zaczynała opuszczać go ta napompowana energia; wyraźnie odczuwał zmęczenie po całym intensywnym dniu i niemniej intensywnej połowy nocy. Był dziwnie otępiały, ale jednocześnie jakby mniej przygnębiony – czy to zasługa dziewczyny i jej interpretacji tego, co się stało? Czy faktycznie w obliczu nieposkromionej emocjonalności działał jak Fudō? Bronił się przed chaosem, przed narzucającą mocą, sprzeczną z jego światopoglądem? Mimo wszystko… Nie, nie teraz, umysł i ciało miały wyraźnie dość. Pomyśli nad tym jutro.


Obudził go dźwięk uchylanych drzwi na korytarzu. Piekielnie zmęczony miał ochotę to zignorować: mimo iż przez zasłony przedzierało się już poranne słońce, był strasznie zaspany. Zresztą to tylko Shiva lub Agora.

Chwila.

Nie było ich przecież w Sanktuarium.

Powoli przypominał sobie wczorajsze dzień i noc.

Organizm nadal ostro namawiał go do przymknięcia oczu. To nie dziecko, poradzi sobie, pewnie poszła do kuchni po szklankę wo…

Dźwięk wybuchu zrzucił go z łóżka. Nie dbając o nic, nawet o nałożenie koszulki, wybiegł z sypialni i zdezorientowany wyjrzał w stronę holu. Jedne z drzwi, te, które zawsze zamykał, miały zamiast klamki i zamka wypaloną dziurę.

Cholera.

Dobiegł tam niemal jednym susem i pchnął zepsute odrzwia.

Stała w mocno poplamionej kurcie na środku pokoju. Moc wirowała wokół niej, unosząc czarne pasma włosów niby żałobne wstęgi. Zakrwawioną dłoń wyciągnęła przed siebie, w stronę wiszącego na ścianie Łowcy Demonów.

– Liwia! – zakrzyknął i chciał wbiec do pomieszczenia, ale ta dziwna moc pozwalała mu jedynie na mozolne brnięcie jak przez zwały śniegu. – Liwia Kasandra Korczyńska!

Tym razem nie podziałało. Co więcej, dziewczyna zrobiła kolejny krok w stronę artefaktu. Virgo przywołał swoje cosmo i skupił je na Polce. Normalnie powinno ją unieruchomić. Ale nic tu nie było normalne. Rycerz Lisa nadal powoli zbliżała się do ściany i wyciągała przed siebie pokrwawioną dłoń, jakby czekając na reakcję różańca. Faktycznie, Łowca Demonów zaczął delikatnie kołysać się na ozdobnych hakach, złoto-brązowa barwa paciorków opalizowała i jakby emitowała własne światło.

Wkładając w to wszystkie siły dobrnął w końcu do miejsca, w którym stała Polka. Złapał ją za talię i próbował odciągnąć, ale wtedy dziewczyna, zwinna jak lis, wysmyknęła mu się z objęcia i bez żadnego wysiłku mimo tej tajemniczej, szalejącej wokół mocy, dostała się do kończącej pokój ściany i do wiszącej na niej mali, buddyjskiego różańca.

Shaka z niepokojem obserwował, jak wojowniczka sięga po przedmiot zakrwawioną dłonią i ściąga go z haków. Łowca Demonów zaczął falować w powietrzu, jakby nic nie ważył i pozwalał igrać podmuchom wiatru z koralami nanizanymi na fioletowy sznur. Blondyn wiedział jednak, że tak zachowuje się mala Rycerza Panny, gdy dzierżący ją wojownik jest z nią połączony mocą.

Łowca Demonów reagował na Liwię Kasandrę Korczyńską, a szczególnie na jej krew, która w miejscu zetknięcia się z różańcem błyskała karminowym blaskiem. Dziewczyna odwróciła głowę i pustym wzrokiem wpatrzyła się wprost w twarz Złotego Rycerza, jakby oczekując na jego ruch. Krew spływała z rany na jej szyi: po opatrunku nie zostało śladu.

Shaka zawahał się na moment, ale w zasadzie nie miał większego wyboru. Musiał rozwiązać chociaż jedną zagadkę, walka z nieuniknionym nie niosła żadnej wartości.

Czując, jak opór wietrznej siły zelżał, Hindus zbliżył się do dziewczyny i do falującego przed nią różańca. Westchnął, jakby to wszystko nie było najlepszym pomysłem, uniósł prawą rękę, a lewą przeciął powietrze na wysokości nadgarstka. Z żyły zaczęła kapać krew, brudząc palce i wnętrze dłoni.

Puste spojrzenie Liwii niezmiennie obserwowało twarz Shaki, a falujący Łowca Demonów niemal zachęcał do wzięcia paciorków w swoje dłonie. Mężczyzna przyjął to dziwne zaproszenie i pokrwawioną dłonią złapał za drugi koniec mali.

Błysnęło, a jemu zakręciło się w głowie.

Czuł ciepły wiatr wiejący od dolin. Nagie skalne szczyty łagodniały w dookolnym mroku. Jedynymi plamami światła była rozświetlona wioska w oddali oraz oni sami. A raczej ulatujące z ich ciał cosmo i kłębiące się wokół trzymanego wspólnie różańca.

Gdzieś na dole trwała zaciekła walka, ktoś całkiem blisko nich płakał.

– Wiedz, że nawet gdy zostanie tylko mrok, wciąż będę twoimi oczami, Asmito.

Odwrócił głowę i spojrzał na nią. Gdy zobaczyła jego niebieskie źrenice niemalże puściła malę.

– Świat jest rzeczywiście piękny… A ty jeszcze piękniejsza niż sobie wyobrażałem – powiedział nie swoim głosem.

Widział w jej znękanej twarzy zarówno ból, jak i szczęście, wzruszenie i determinację, delikatność i siłę. Teraz, w tych ostatnich chwilach, uczył się każdej emocji na jej przykładzie.

Ciepło ich energii kosmicznych nie mogło równać się z ciepłem w jego sercu czy z ciepłem jej oddechu. Wolną dłonią dotknął pokrwawionego policzka kobiety i zbliżył się do jej ust. Sensacja, jaką poczuł była obezwładniająca. Świat zakręcił się barwami i wrażeniami.

Brak porządku, brak odpowiedzi, brak czystej myśli – Shaka szamotał się wewnątrz wizji, chcąc odzyskać kontrolę. Wrócić, wrócić! Rozchylił palce i wypuścił złoto-brązowe paciorki, usmarowane jego krwią.

Błysnęło, a on zamrugał niepewnie.

Odchylił z przerażeniem głowę i zdał sobie sprawę, że jeszcze przed momentem całował usta Liwii Kasandry Korczyńskiej. Wolną dłonią wciąż dotykał jej zimnego policzka.

Na mądrość Buddy!

Puścił ją natychmiast. Dziewczyna, wciąż z zamkniętymi oczami, wypuściła nagle różaniec z bezwładnej dłoni, przechyliła się na ścianę i bez przytomności upadła na podłogę.

Tego było za wiele.

Wypadł z pokoju i nerwowym krokiem dotarł do salonu. Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Dotykał opuszkami ust, czując dziwne mrowienie i bezwiednie zostawiając na nich karminowy ślad krwi.

To był jego pierwszy w życiu pocałunek.

Żachnął się.

Nie jego, tylko tego Asmity i dziewczyny, którą „odgrywała" Vulpecula. Wyglądali tak samo, ale to pewnie dlatego, że weszli w ich role. Kim byli? Co to w ogóle miało być, ta scena? Zapowiedź? Wspomnienie? Czemu Łowca Demonów był łącznikiem?

Usiadł przy stole i złapał się za głowę, brudząc krzepnącą krwią jasne włosy.

Wszystko było nie tak. Miał tego dość. Wróci do dawnych porządków, zakończy wszelkie testy z Gościem Sanktuarium, skupi się ponownie na medytacjach. Cokolwiek łączy go z tą dziewczyną, nie jest warte chaosu, jaki go ogarnął. Zwłaszcza, jeśli jakaś nieznana potęga ma zamiar ruszyć na Sanktuarium.

Tak. Przywrócić porządek. To wszystko naprawi. Naprawi, prawda?

Autoprzekonywanie, Shaka? Zdawało mi się, że szczerość ze sobą to podstawa, którą zawsze rozumiałeś.

Virgo otworzył oczy. Wokół było ciemno, chłodno. Do nozdrzy dotarł zapach kamienia i kadzideł. Zapach doskonale znany z dzieciństwa.

„Nauczycielu", przywitał się Złoty Rycerz, skłaniając głęboko głowę.

Dawno się nie słyszeliśmy, Shaka. – W głosie Buddy słychać było lekką ironię. Opanowałeś moje nauki tak szybko, że praktycznie nie byłem ci już potrzebny. Aż w końcu zacząłeś się miotać jak lis złapany we wnyki.

„Pragnąłem rozszerzyć swoją moc, a zamiast tego zniżyłem się do Królestwa Ludzi i unurzałem w chaosie", przyznał blondyn z wyrazem ogromnego wstydu. „Nauczycielu, powiedz, proszę, jestem w stanie osiągnąć Arayashiki? Próbowałem najgłębszych medytacji, ale nie potrafię otworzyć się na ósmy zmysł. Czuję, że czegoś mi brakuje".

Czym jest istotność? To złoty posąg, pokryty listowiem w zapuszczonym ogrodzie, czy pomnik z tombaku na szczycie świątyni? Czy chcąc nazbierać jabłek, wejdziesz na najwyższy szczebel drabiny, co da ci pełny obraz drzewa i owoców, lecz oddali od jabłek, czy może oprzesz się o niższy stopień i wychylisz ryzykownie, by sprawniej dosięgnąć najurodzajniejszej gałęzi?

„Zatem droga nie prowadzi przez zwiększanie mocy czy przez wykorzystanie jej w pełni?"

Arayashiki to ukryty skarb. Sam musisz do niego dotrzeć. Pytanie, czy jesteś w stanie, bo twoje poszukiwania to udeptywanie wychodzonych ścieżek.

„Nauczycielu, lękam się, by przez te poszukiwania nie zejść na manowce. Nie zstąpić ku profanum, w którym wiesz, że nie znajdę niczego prócz bezsensu powtarzalności i przykrywających prawdę uczuć. Miałbym zboczyć ze ścieżki oświecenia i błądzić jak oni, zwykli ludzie?"

Określenia potrafią precyzować i zaciemniać, Shaka, nie wpadaj w tę pułapkę. Zwykli czy niezwykli, to wciąż ludzie. Człowiek najbliższy bogom jest wciąż człowiekiem. Nie poczytuj tego za wadę, lecz za fakt. Nie jesteś też pustką – masz w sobie i radość, i złość, i wrażliwość, które pozwalają ci odróżniać dobro od zła. Pamiętaj o tym. To przywraca pokorę, ale i wagę rzeczywistości, w której żyjesz i którą masz zamiar kształtować.

„A co jeśli nie zdołam wrócić? Co jeśli bycie człowiekiem przeważy, natura zwycięży nad umysłem? Jestem zbyt potężny, moja porażka oznacza niebezpieczeństwo dla świata. Do tej pory potrafiłem osądzić emocje nie musząc ich doznawać. Czy mam przejść przez każdy z Sześciu Światów osobiście, żeby odnaleźć to, co ukryte?"

Jesteś w stanie zrozumieć uczucia jedynie oglądając je? Nauka odsunięcia się od emocji była bodajże pierwszą, jaką kompletnie zgłębiłeś. Przeskoczyłeś kilka klas i zacząłeś latać, a teraz nie wiesz, jak się chodzi. Nie wiesz, przed czym się tak naprawdę bronisz. I o co walczysz. Zostałeś Rycerzem Ateny, Złota Zbroja Panny uznała cię w wieku siedmiu lat, bo nie było od stuleci równie potężnego umysłu i cosmo jak twoje. To miało swój koszt. Jesteś sam, jedyny. Nie jesteś podobny do nikogo. Nie rozumiesz, dlaczego to wszystko. Walczysz dla idei, brak ci szczerego poznania. Musisz znaleźć właściwy balans. Ale balans właśnie. Ty uparcie, z godną podziwu konsekwencją i wiedzą rzeźbisz schody do nieba. Niedługo świat, za który walczą Rycerze Zodiaku będzie zbyt nisko abyś dostrzegł, co się na nim dzieje. Gdybyś pozostał w mojej świątyni w Indiach, twoja droga byłaby wspaniała i święta. Ale jesteś Rycerzem Panny. Zostałeś stworzony do czegoś więcej, niż do świętości.

„Czy więc mam się cieszyć z regresu? Postrzegać w nim naukę i szansę na poznanie tego, co sam świadomie od dzieciństwa odrzuciłem? Tylko mój spokój i zewnętrzność pozwolą Sanktuarium przetrwać, jeśli zaatakuje któryś z boskich aspektów".

To nie jest regres, to po prostu jeden z promieni Koła Dharmy. Dopiero poznając go zrozumiesz, czym jest walka o człowieka. Wydawało mi się, że to rozumiesz. Wiesz, że wszystko jest zmienne, a jednak obwarowałeś się rytuałami, wyniosłeś ponad ludzką niestałość. Jesteś człowiekiem i za innego człowieka walczysz. A jednak bronisz się przed nieuniknionym. Dostałeś wielką szansę wprost do ręki. Zamiast z niej skorzystać, poobserwowałeś i z trwogą odrzuciłeś. To rozwój czy regres?

„Jeśli dołączę do Kręgu, nie będę mógł ich bronić".

Jeśli do niego nie dołączysz, twoja walka będzie pusta i kiedyś skończy się katastrofą. Zawsze szukasz przyczyny rzeczy, a teraz udajesz, ze jej nie ma? Albo że ją znasz, ale zadowalasz się powierzchownym frazesem o staniu po stronie dobra? Jeśli nie zgłębisz istoty człowieczeństwa, nie będziesz rozumiał celu. Dziecię Świtu w za dużej mnisiej szacie pojmowało to lepiej niż wojownik bez skazy, jakim się stałeś. Czegoś ci brak. I bynajmniej nie chodzi o poziom twojego cosmo, Shaka. To, czego się obawiasz, przed czym się bronisz stanowi w twoim przypadku jedyną ścieżkę rozwoju. Moje nauki, które zna świat są wytycznymi dla umysłów rozwijających się jak kwiat lotosu. Powoli, stopniowo, ze zrozumieniem każdego etapu. Ty byłeś zawsze otwartym, idealnym kwiatem. Silnym, symetrycznym, wręcz nierealnie pięknym. Jakbyś dojrzał za wcześnie i po nieregularnościach pąka zostało mgliste wspomnienie. Ale księżyc nie objawia się pełnią od razu po nowiu.

„Pamiętam biedę, głód, ból, upokorzenie, pamiętam zapach i widok śmierci, pamiętam rozpacz matki, która straciła jedyne dziecko. Nie zapomniałem o tych obrazach".

Bieda, głód, ból, upokorzenie… tak, pamiętasz je i znasz. Lecz co z resztą? Ostatnim dniem, w którym dopuściłeś do siebie uczucia, tak prawdziwie, bez narzędzi do pozbywania się ich po chwili, był dzień w którym usłyszałeś o Rycerzach Ateny. To za krótko. I zbyt dawno, Shaka. Ateny zabrakło, jej miłosierdzie nie otworzy cię na decyzję.

„Decyzję?"

Czy nie ma w tobie zwątpienia względem losu człowieka? Czy nie myślisz czasem, że świat oczyszczony z ludzi i ich nieustannego, bezsensownego cierpienia byłby lepszym miejscem?

„Więc to ona miałaby pokazać mi sens? Dzięki niej miałbym nadrobić brakujące etapy rozumienia?"

Tym razem to nie jest kwestia nauczania, Shaka. To kwestia wspólnego odkrywania. Tu nie ma zasad, prawideł, wytycznych. Nie ma uniwersalnych rad. Nie ma panaceum. I dlatego właśnie jest to najtrudniejsza ze ścieżek. Żaden umysł, nawet tak wyćwiczony jak twój, nie będzie podporą.

„To miałoby mi pomóc w osiągnięciu ósmego zmysłu?"

To miałoby ci pomóc w zaprzestaniu prób jego dostąpienia.

„Nie rozumiem, Nauczycielu".

Zrozumiesz, jeśli się na rozumienie otworzysz. A teraz wypadałoby, żebyś nie kalał idei naszej indyjskiej gościnności i zajął się tą biedną ranną dziewczyną, którą tak bezceremonialnie porzuciłeś na podłodze pokoju. To jakbyś obraził się na miskę, że ci zupa nie smakowała. Mam ochotę dać ci po łapach, Shaka. Zwłaszcza, że tak dobrze trafiłeś.

Ciemność rozwiała się i Virgo znów siedział w swoim salonie. Słońce wskazywało przedpołudnie, pokój nagrzał się już dość mocno, choć grube mury i tak nieźle zachowywały przyjemną temperaturę. Mężczyzna wstał i spokojnym krokiem podszedł do solidnie ostatnio eksploatowanej apteczki. Idąc ku swojej sypialni po jakąś koszulkę, owijał sobie dłoń bandażem. Wreszcie ruszył ku wiszącym krzywo i smętnie drzwiom na korytarzu oraz znajdującego się za nimi pokoju.

Vulpecula była przytomna. Siedziała na posadzce, oparta plecami o kamień ściany. Białą kurtę mógł już spisać na straty: żadne pranie nie doprowadziłoby jej do czystości. Dziewczyna była pochmurna niczym lipcowe niebo podczas ulewy. Na jego widok nawet nie drgnęła, nie zmieniła wyrazu. Ewidentnie miała dość, podobnie jak niedawno on sam.

Mala leżała niedaleko, a brązowe paciorki błyszczały jak polakierowane.

– Muszę przyznać, że zacząłem ci współczuć, Gościu Sanktuarium – zaczął Shaka, bo wojowniczka nie sprawiała wrażenia, jakby miała odezwać się pierwsza. – Nawet mnie te umysłowe wycieczki trochę zmęczyły.

Liwia prychnęła i spojrzała w bok.

– Nie martw się. Nie będę ci już sprawiała problemów. Zacznę trzymać się z dala, żeby już niczego nie wywołać. Chociaż w rozwalonych drzwiach jesteśmy teraz kwita – mruknęła, po czym wskazała na leżący nieopodal, połyskujący przedmiot. – A wiec to mnie przyciągało? Korale z mojej wizji?

– To Łowca Demonów. Buddyjski różaniec, mala. Stworzony przez innego Rycerza Panny, aby pieczętować duchy Widm.

Nieruchoma twarz Liwii w końcu nabrała wyrazu.

– Pieczętować duchy? Nie rozumiem.

– Hades panuje nad zmarłymi, prawda? Przynajmniej w dużej mierze. Gdyby nie ten przedmiot, mógłby wskrzeszać Widma w nieskończoność. Taka Święta Wojna byłaby dość… problematyczna dla sił Ateny.

– Chcesz powiedzieć, że obok mnie leży najważniejszy artefakt w starciu z Królem Podziemi? Coś, bez czego zostalibyśmy zmieceni w pięć minut?

– Teraz, gdy brakło Ateny, na pewno – odparł Shaka, wzruszając ramionami. Podszedł, sięgnął po różaniec zdrową dłonią i delikatnie umieścił go z powrotem na hakach. Fioletowe chwosty wieńczące sznur opadły bezwładnie.

– Nic nie pamiętam. Jak wróci pamięć, to podzielę się opinią, czy było warto – zironizowała Polka. Chciała się podnieść, gdy dostrzegła wysuniętą, zabandażowaną dłoń. Niepewnie przyjęła pomoc Virgo i za chwilę była już na swoich niezawodnych, chwiejnych nogach.

– Nie trzeba. Tym razem widziałem wszystko na żywo, że się tak wyrażę. Pokaż mi tę szyję, chyba rozdrapałaś ranę, żeby mieć więcej krwi na dłoni. Co aktywowało Łowcę – wyjaśnił Shaka, jakby miało to wystarczyć zszokowanej dziewczynie. Chciał ją obrócić i opatrzeć ranę, ale Lisica jakby wrosła w posadzkę.

– Jak: widziałeś? Ale że… ta ręka? To przez krew? Widziałeś moją wizję?

Rycerz Panny sucho zrelacjonował swoje świadectwo. A raczej uczestnictwo. No i przemilczał wypowiedź granego przez niego mężczyzny. I ostatnią część wizji. Nie wnosiły przecież nic do sprawy.

– Znowu ten „Asmita" – powiedziała Liwia. Jej nastrój nieco się polepszył. W końcu ktoś inny zobaczył jej wizję, w końcu nie musiała czuć wstydu, jakby wszystko zmyślała, bo słowa często nie oddawały najlepiej obrazów. – A może to nie była scena o kimś innym, wiesz, może będziesz miał taki przydomek czy coś?

Na samą myśl, że miałby to kiedyś powtórzyć, Shaka poczuł, że robi mu się gorąco.

– Nie. Ten mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby widział osobę, w którą się wcieliłaś pierwszy raz w życiu. To nie byliśmy my.

– Może to dawni Rycerze? Albo wizja przyszłości o kimś, kto będzie miał w posiadaniu Łowcę Demonów. Tylko dlaczego? Co nam przyjdzie z tej wizji?

– Na tym polega istota wróżb, że nie wiemy, nieprawdaż? – Shaka wreszcie siłą odwrócił dziewczynę, aż ta stęknęła, zaskoczona, i zebrał w garść jej czarne włosy, nieco je nawet ciągnąć, by odchyliła posłusznie głowę.

Gdyby ktoś spojrzał na nich bez kontekstu, Sanktuarium zahuczałoby od szokujących plotek.

Odległe pukanie wytrąciło ją z zawstydzenia i sprawiło, że opanował ją strach. Co, jeśli ją tu zobaczą? Jak wytłumaczą to… no to wszystko?

– Shaka? – doszedł ich stłumiony głos Camusa, stojącego zapewne za drzwiami do prywatnej części Pałacu. – Wszystko w porządku? Nie chcę zakłócać twojego odpoczynku, ale po wczorajszym wszyscy trochę się martwią.

– Co on tu robi o tej po… chwila, która godzina?

– Okolice południa.

– O kurwa – wyrwało się Polce. – Miałam rano umówione spotkanie z Camusem. To już nawet nie jest spóźnienie. Zawaliłam obowiązki, pierwszy raz zawaliłam…wyrzucą mnie…

– Lepiej się nie pokazuj w tym stanie. I w tym ubiorze – rzucił krótko Virgo przerywając jej i, kompletnie nieporuszony, poszedł w stronę głównej części Domu Panny.

Po chwili Liwia usłyszała stłumioną rozmowę.

– Mam nadzieję, że cię nie obudziłem.

– Nie spałem.

– Wielki Mistrz kazał mi do ciebie zajrzeć.

– Rozumiem. Zebranie będzie wieczorem.

– Tak, wspominał. Nie wyglądasz najlepiej. Czegoś ci trzeba? Jak się czujesz?

– Zmęczenie. Przeżyję.

Tu nastąpiła pauza, jakby Camusowi zabrakło już zdolności społecznych. Albo jakby się zawahał.

– Nie wiesz może, gdzie jest Gość Sanktuarium? Milo mówił, że wieczorem się widzieliście. Nie przyszła rano na umówione spotkanie, a nigdy jej się to nie zdarzało. W jej chacie jest pusto i zaczynamy się wszyscy nieco martwić. Może mówiła ci o jakichś planach?

Liwia poczuła w sercu nagły ból. Ale taki dziwny, bardziej może nawet silny ucisk, niż ból.

– Jest ze mną – odparł zwyczajnym tonem Shaka, a Lisica prawie zakrztusiła się śliną. – Pomaga mi w czymś. Wybacz. Nie wiedziałem, że miała inne zobowiązania.

– W porządku, nic się nie stało – odparł Wodnik, a w jego standardowo zimnym tonie dało się słyszeć cieplejsze nuty. – To nic pilnego. Cieszę się, że jest cała i zdrowa.

„No, to akurat kwestia względna", pomyślał Shaka, więc nie chcąc kłamać, nic na to nie odpowiadał.

– Nie przeszkadzam zatem. Do zobaczenia wieczorem.

Virgo skłonił lekko głowę i zamknął drzwi.

– Kogo miałaś jeszcze w harmonogramie? – zapytał blondyn, gdy jej głowa wychyliła się z pokoju.

– Trening z Syriuszem – odpowiedziała z lekką rezerwą, nie będąc pewną, co Panna zamierza z tą wiedzą zrobić. – Miał być o dziesiątej. A o dwunastej przegląd techniczny w zbrojowni z Asterionem. Potem zakupy, patrol po Atenach i wieczorne konsultacje z Phaetonem.

Shaka miał lekko skrzywioną twarz. Wreszcie wzruszył ramionami i powiedział:

– Wnioskując po przybranych imionach, ci pierwsi to Rycerze Wielkiego Psa i Psów Gończych. Jakże kynologiczne przedpołudnie. Daj mi chwilę.

Dziewczyna otworzyła i zamknęła usta. Nie wiedziała, co szokuje ją bardziej: to, że Hindus skojarzył srebrniaków wyłącznie po nazwach gwiazd, a nie tak po prostu, mimo iż w Sanktuarium byli już naprawdę długo, czy może że blondyn najwyraźniej zamierza coś z jej harmonogramem zrobić. Shaka nie był znany z przejmowania się szarą codziennością, więc wojowniczka była lekko przerażona jego zaangażowaniem. W nieświadomym geście niepewności ścisnęła rękawy kurty, aż zatrzeszczały szwy.

– Gotowe – odparł po dłuższej chwili Złoty Rycerz. – O ile nie masz do kupienia podpory Sanktuarium, możesz odpuścić zakupy i odpocząć aż do patrolu.

– Jak to? – zapytała cicho, podejrzewając przecież odpowiedź.

– Znajdą sobie zastępstwo. I przyniosą obiad. O ile przeżyją ten mentalny kontakt – skonstatował z przekąsem.

Liwia mogła sobie tylko wyobrażać przerażenie Syriusza i Asteriona, kiedy nagle usłyszeli w swoich głowach głos człowieka najbliższego bogom.

– Dziękuję – powiedziała, spojrzawszy odważnie wprost w jego zamknięte powieki. – Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.

– Uroczy patos – rzucił, przerywając jej wspaniałe wyznanie i wskazując małą, gościnną sypialenkę.

Do późnego popołudnia faktycznie odpoczęła, oporządziła się jako tako, zjadła w towarzystwie Shaki przyniesiony przez jej przerażonych towarzyszy obiad i założyła popękaną Zbroję Lisa, przykrywając tym samym pokrwawioną kurtę. Nie wiedziała, co ma rzec przed wyjściem, jak wyrazić wdzięczność, wyjaśnić wątpliwości, zapytać o przyszłość. W jej głowie toczyła się kula potencjalnych odpowiedzi, ale żadna nie była dość dobra.

Shaka całe szczęście przyszedł w sukurs i wybawił ją od tej niepewności.

Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, po prostu zamknął za nią drzwi.

Kiedyś westchnęłaby, lekko wkurzona. Teraz jednak, mimo niedawnej bliskości śmierci, mimo ran, piekących pleców i posiniaczonej, kulawej nogi, miała na ustach szczery uśmiech.

Człowiek ten był dużo bliższy ludziom, niżby się wydawało.