Tytuł: Złamać

Oryginalny tytuł: Crush

Autor: stereobone

Zgoda na tłumaczenie: Czekam

Tłumaczenie: Lampira7

Beta: Nie mam

Link: /works/610141

Złamać

Był chudy. Bond żartował, że brakowało mu jednego przegapionego posiłku do padnięcia z głodu. Ukrywał to pod warstwami ubrań, pulowerami i płaszczami, ale Bond musiał tylko dotknąć jego nadgarstka, wyczuwając kości, by wiedzieć, jak bardzo był chudy. Mógłby złamać Q na pół. Kiedy o tym myślał był pół twardy, zachowując się jak nastolatek, a nie mężczyzna w średnim wieku jakim był. Wyobrażał sobie Q pod sobą, a może na górze. Jego usta wyschły jakby był na pustyni.

Pragnął go, a Bondowi rzadko odmawiano.

Działo się to tak: po krótkiej rozmowie z M poszli razem korytarzem, a Bond obserwował szyję Q. Była blada, bez żadnych skaz, jak kawałek marmuru. Bond chciał go. Misja była piekłem i teraz praktycznie trząsł się ze zmęczenia. Jedynie o czym mógł myśleć to oznaczenie szyi Q.

— Chciałbym zabrać cię do domu — powiedział i to nie było pytanie.

Q patrzył na niego bez mrugnięcia okiem, bez wahania w swoim chodzie. Poza lekkim rozszerzeniem źrenic ledwo zareagował.

— Przepraszam — powiedział po pięciu sekundach wewnętrznej narady. — Nie mam zwyczaju pieprzyć ludzi, z którymi pracuję. Rozumiesz, osobista polityka.

Bond położył dłoń na jego ramieniu, a Q zatrzymał się, ale nie patrzył Bondowi w oczy, tylko w odległy punkt, skupiając wzrok gdzieś indziej. Bond drugą rękę umieścił na ścianie, aby móc pochylić się bliżej naruszając osobistą przestrzeń Q. Jego usta znalazły się blisko jego ucha.

— Z pewnością możesz raz złamać tę regułę.

Q wziął wdech, trzęsąc się. Bond czuł, jak oddech młodszego mężczyzny muskał jego szczękę ciepłymi obłoczkami. Z tej odległości czuł całego Q - zapach bergamotki pochodzący z jego herbaty, mydła. Bond podszedł bliżej.

— Uważam, że to zły pomysł — powiedział Q.

— Żyję ze złych pomysłów.

Bond musnął swoimi ustami ucho Q i odsunął się. Wygrał, źrenice Q były rozszerzone i wielkie niczym dyski.

OoO

Ten stan rzeczy nie miał trwał więcej niż jedną noc. Romans był niebezpieczną rzeczą, zwłaszcza w jego zawodzie, a Bond wiele razy nauczył się tej lekcji. Ale seks to była inna historia i w przyćmionym korytarzu MI6 Q powiedział:

— Mam nadzieję, że przyjechałeś samochodem.

Bond zabrał go do domu i pieprzył. Rozebrał Q i odkrył całą jego skórę, żebra, kanciaste ramiona i widoczne żyły. To Q przejął inicjatywę. Wpełzł na łóżko i czekał na niego podparty na łokciach z erekcją i rozwartymi nogami w rażącym zaproszeniu. Bond wślizgnął się na niego i pocałował go na tyle mocno, że Q opadł płasko na materac, oddychając ciężko w aprobacie. Bond odsunął się tylko po to, by zobaczyć poruszenie klatki piersiowej Q w trakcie wdechu i wydechu. Zarys jego żeber były niczym klawisze fortepianu.

— Nie muszę pytać, czy robiłeś to wcześniej, czyż nie — powiedział Q.

— Bezczelny. — Usta Bonda wykrzywiły się w uśmiechu. — To ja powinienem cię o to zapytać, chłopcze.

Nie chciał go zniszczyć, ale myślał o tym. Wcisnął się w niego trochę za ostro, a powieki Q zatrzepotały w bólu, ale nic nie powiedział, może mu się to podobało. Bond zakrył jego ciało własnym, aż stali się prawie jednością. Skóra, kości i mięśnie poruszały się razem.

Q został na noc, ale Bond wyszedł rano, zanim się obudził.

I to było na tyle.

OoO

Mylił się.

OoO

— Dubaj — powiedział M, a Bond pokręcił głową.

— Nie moje ulubione miejsce na wakacje.

— Nie wymądrzaj się.

M opuścił na jego kolana teczkę z napisem Burj Al Arab. W środku były zdjęcia trzech mężczyzn, których miał zabić. Nie przypuszczał, że M powie mu, dlaczego ma ich zlikwidować, tylko że musi.

— Zejdź na dół do Q, zanim wyjdziesz. Wyda ci sprzęt. Potrzebujemy ich martwych i niesprawiających problemów.

Na niektórych zdjęciach była kobieta, ubrana w sarong i obejmująca ramieniem jednego z mężczyzn. M wskazał na nią, kiedy zauważył, że Bond na nią patrzy.

— Może się przydać, by się do nich zbliżyć.

— Racja. — Bond zamknął akta. — Dlaczego zatrzymali się w najdroższym hotelu na świecie? Wydaje mi się to trochę zbyt krzykliwe dla terrorystów.

— Ponieważ nie są terrorystami, ale ich finansują — powiedział M. — Czas odciąć ich od źródła.

Bond schował akta do kieszeni marynarki i zszedł do oddziału Q.

Minął tydzień, odkąd zostawił Q w jego łóżku, a chłopiec nie zmienił swojego zachowania wokół niego. Bond nazywał go chłopcem, ale wiedział, że był mężczyzną, który za trzy miesiące będzie miał dwadzieścia pięć lat i że posiadał inteligencję na poziomie geniusza. Q był tak profesjonalny, jak Bond tego potrzebował i mógł zignorować sposób, w jaki Q wpatrywał się teraz w jego usta i dłonie.

Q wręczył mu kopertę i metalową teczkę.

— Twój bilet na lot — powiedział.

Bond patrzył na teczkę.

— Czy mogę zapytać, co w niej jest?

— Narzędzia do wspinaczki — powiedział Q. — Burj Al Arab jest czwartym co do wysokości hotelem na świecie.

To wszystko bardzo przypominało Mission Impossiblei Bond to powiedział.

— Nie bądź śmieszny. — Q zabrał teczkę z powrotem, aby ją otworzyć. — To sprzęt umożliwiający przedostanie się niezauważonym do szybów windy. Każdy, kto próbowałby wspiąć się na zewnętrzną ścianę hotelu, byłby idiotą, bez względu jak wysoki byłby budynek.

Był tak poważny w swojej krytyce, że Bond zgodził się z nim. Sprzęt wewnątrz były prosty w swojej innowacyjności i cuchnął poręczną pracą Q. Bond myślał o tym, jak nad nim pracował, o nocach spędzonych na doskonaleniu go, wiedząc, że trafi do niego. Sprawiło to, że się uśmiechnął. Q ponownie zamknął teczkę i przesunął ją po stole do Bonda. Ich spojrzenia się spotkały, a w laboratoryjnym świetle źrenice Q wydawały się prawie białe. Bondowi przyszły na myśl klawisze fortepianu i płatki bergamotki. Odszedł.

Śmierć schwytała go w Dubaju i ledwo umknął z jej uścisku.

Pieniądze otwierały drzwi, a niektórzy mężczyźnie byli bardziej lojalni niż inni. Zastrzelił swój ostatni cel, gdy maniakalny ochroniarz z nożem dźgnął go w nogę, niebezpiecznie blisko tętnicy udowej. Prawie wykrwawił się w zaułku, nogawka spodni była czerwona od jego własnej, ciepłej krwi. Uratowała go dziewczyna jednego z zamordowanych, Jasmyn. Bond znał ją z akt. Miała pytania. Czy nie oni wszyscy?

Uprawiał z nią seks, ale jej ciało nie wydawało się być w porządku, a Bond myśla swetrze z palcami uderzającymi w klawisze laptopa i ustami na kubku, ale nie chciał więcej o tym myśleć.

W końcu próbowała go zabić (lojalność, panie Bond), więc posłał jej kulkę w głowę.

Dlatego wrócił do MI6 utykając i z laską. Ewa jak zawsze była sympatyzująca.

— Przynajmniej tym razem to nie byłam ja — powiedziała.

— Myślę, że wolę twój zły dotyk od tego. — Bond opierał się o laskę. M naprawdę się postarał. Ta miała ukryte ostrze. — Jakieś wieści dla mnie?

— Żadnych — odpowiedziała Ewa. — Jesteś na urlopie od pracy w terenie. Wiesz o tym.

Bond pokuśtykał ku niej, starając się wzbudzić więcej współczucia. Nienawidził zwolnień, naprawdę ich nienawidził. To przynosiło nudę, co dało miejsce na myślenie, a bezczynny umysł nigdy nie był dobry dla agenta terenowego.

— Nic nie mogę zrobić?

Eve zacisnęła usta, żeby powstrzymać uśmiech. Potem chwyciła paczkę ze swojego biurka i podała ją Bondowi, mówiąc:

— Bądź kochany i dostarcz to Q ode mnie. Jestem pewien, że spodoba mu się laska, staruszku.

— Jestem kontuzjowany — powiedział Bond, już chwytając paczkę.

— Potrzebujesz ćwiczeń.

Q miał obie ręce wewnątrz komputera, kiedy Bond go znalazł. Wiązka splątanych drutów sięgała mu aż po rękawy. Koncentrował się na swoim zadaniu, mając zmarszczone brwi i zaciśnięte usta. To sprawiło, że Bond chciał go od nowa i to nie tylko w sposób, w jaki miał go wcześniej. Chciał zdjąć okulary Q i wsunąć palce w jego włosy. Miał ochotę zabrać go na dobry posiłek, a potem znowu zacisnąć dłonie na tej chudej tali. Pragnął tego.

— Co ty, u licha, robisz? — zapytał Bond.

Kiedy Q podniósł wzrok, jego wyraz twarzy był prawie zakłopotany, jakby został na czymś przyłapany. To co naprawdę czuł, i tym co Bond wiedział z doświadczenia, był nagły spadek czujności na jego widok.

— Buduję komputer, to oczywiste — powiedział i poprawił okulary. — Dlaczego masz laskę?

— Zgadnij.

Bond przeniósł ciężar ciała i podszedł do przodu. Nadal nie opanował chodzenia z nią, więc jego ruchy były powolne. Q obserwował jego utykanie ze zmarszczonym czołem, wysuwając ręce z wnętrza komputera.

— Rana kłuta — powiedział w końcu Q, odrywając spojrzenie od nogi Bonda.

Jego szczęka drżała, a Bond obserwował go, kiwając twierdząco głową. Zapomniał o paczce w dłoni, dopóki Q nie pytał, po co przyszedł.

— Czy potrzebuję powodu, by odwiedzić starego przyjaciela? — zapytał Bond.

— Kto jest stary? — Q oparł się o biurko i przesunął dłońmi po materiale swetra. Bond przypomniał sobie, że to był ten ohydny brązowy z misji Skyfall. Śnił o tym, żeby go spalić. — Chcesz czegoś, 007?

— Przyniosłem paczkę od naszej drogiej Moneypenny.

Bond położył pakunek obok Q, który natychmiast go otworzył. To musiało mieć coś wspólnego z komputerem, który budował, bo znowu zaczął się nim bawić.

— Kazała ci przejść całą drogę tutaj? — zapytał Q, odwrócony do niego plecami. — Wydaje się to trochę okrutne, biorąc pod uwagę, że jesteś ranny.

— Nie przeszkadzało mi to — odpowiedział Bond.

Powiedział to z takim uczuciem, że Q zamarł, ale tylko na chwilę. Jego ciało znów się poruszyło i nawet przez sweter Bond widział jego łopatki. Nadal chciał go doprowadzić do utraty zmysłów, ale chciał zrobić o wiele więcej.

— Co myślisz o kolacji?

Minął już ponad miesiąc, odkąd ze sobą spali i kontynuowali swój wcześniejszy stosunek do siebie. Może Q się tego spodziewał, może nie, ale też nic na ten temat nie powiedział. Bond strzelał na ciemno w tej sprawie. Na szczęście zwykle miał dobry cel.

Q odwrócił się i powiedział:

— Nie mam tu jedzenia.

Bond na chwilę zapomniał o swojej zranionej nodze i zrobił krok do przodu, ciągnąc za sobą laskę. To cholernie bolało, ale zignorował to. Q znów na niego nie patrzył, skupiając wzrok gdzie indziej, więc Bond wyciągnął rękę i chwycił go za nadgarstek. Puls przyspieszył pod jego palcami, jak u królika. Q wreszcie na niego spojrzał.

— Miałem na myśli wspólną kolację — powiedział Bond i lekko zacisnął swój uścisk.

Usta Q otwierały się i zamykały, prawie mechanicznie. Bond czuł, że myślał o tym, zastanawiając się. Pociągnął lekko ręką, aby wyrwać nadgarstek z uścisku Bonda, ale poza tym nie odsunął się. Rozglądał się pośpiesznie, jakby chciał sprawdzić, czy inni podsłuchują, a potem znowu otworzył usta, ale nic z nich nie wyszło. Dosłownie nie wiedział, co powiedzieć.

— To tylko kolacja — powiedział Bond, oddychając głęboko.

Usta Q ułożyły się w milczące "tylko". Jego postawa była obronna i podejrzliwa. Bond go nie winił. Q miał pytania, Bond mógł na nie odpowiedzieć, ale nie chciał robić tego tutaj.

— Miałem doświadczenie bliskie śmierci — powiedział Bond. — Myślę, że zasługuje przynajmniej na towarzystwo przy kolacji.

Q w końcu odpowiedział:

— Każdego dnia masz doświadczenie bliskie śmierci. — Chociaż jego ton był prawie nieczytelny, jego kąciki ust były uniesione. — Nie sądzę, żeby to wymagało świętowania.

Odsunął się od Bonda, ponieważ coś zaczęło brzęczeć w laptopie za nim. Jego palce wędrowały po klawiaturze, wściekle stukając w klawisze. Bond podążył za nim, chociaż całe to poruszanie się było absolutnym piekłem dla jego nogi.

— O nic więcej nie proszę — powiedział.

Q przestał pisać, jego ręce znieruchomiały. Następnie uderzył ostro w ENTER i obrócił się. Wszystko to w jednym ruchu.

— Prawdopodobnie znajdę wolną godzinę po mojej zmianie, żeby coś zjeść.

Bond uśmiechnął się, a Q natychmiast odwrócił się z powrotem pisząc na klawiaturze, skupiając się ponownie na pracy. Bond pozwolił sobie na chwilę obserwowania, podziwiania, a potem musnął dłonią przedramię Q. Pożegnalny gest, który był zbyt ulotny i krótki, by można było go uznać za coś sugestywnego.

— Przyjdę po ciebie — poinformował. — Zrób coś z tym swetrem.

Q go zignorował.

OoO

— To trochę przesadzone, nie sądzisz?

Bond zdjął marynarkę i podwinął mankiety koszuli, po czym chwycił menu. Byli w bardzo, ale to bardzo miłej restauracji, a Q wyglądał przezabawnie nieswojo, chociaż przynajmniej pozbył się swetra. Tutejsze danie kosztowało co najmniej trzydzieści funtów od osoby, ale Bonda było na to stać. Bycie agentem 00 miało pewne zalety, a jeśli chodziło o niego, nic nie było przesadą. Jako agent terenowy żyjesz szybko i ekstrawagancko, bo równie szybko możesz umrzeć.

— W ogóle — odpowiedział. — I przydałby ci się dobry posiłek lub dwa. Wolisz czerwone czy białe wino?

— Żadne — powiedział Q. — Nie piję.

James podniósł wzrok znad swojego menu, ponieważ była to najbardziej zaskakująca rzecz, jaką usłyszał w ciągu dnia. Q poprawił swoją pozycję na krześle z zaciśniętymi ustami.

— Z pewnością jesteś wystarczająco dorosły — powiedział chytrze James.

— Nie bądź celowo głupi — warknął Q. — Oczywiście, że tak. Po prostu zdecydowałem, że nie piję.

Bond nie był pewien, czy rozumiał ten ostatni fragment, ponieważ nigdy nie doświadczył dobrego powodu, by nie pić.

— Oświeć mnie: dlaczego?

— Po prostu… — Q urwał i potrząsnął głową, zirytowany, jakby nie chciał powiedzieć. — Alkohol rozkłada się bardzo powoli w mojej wątrobie, a mój typ ciała utrudnia spożywanie umiarkowanych ilości bez odczuwania skutków.

Bond odchylił się na krześle.

— Mówisz mi, że masz słabą głowę.

— Jest to spowodowane kilkoma warunkami.

W tym czasie Q miał już swój nos zakopany w menu, a Bond uważał go za dwa razy bardziej fascynującego. Nie miał pojęcia, że Q nie pił alkoholu. Ale z drugiej strony, kiedy naprawdę się nad tym zastanowił, nie wiedział o nim zbyt wiele. Aż do tej chwili w ogóle nie chciał go poznać. To, co robił Q poza pracą, było tajemnicą, a Bond chciał ją rozwiązać.

Q zamówił danie z wołowiny, co zaskoczyło Bonda, ponieważ mógłby przysiąc, że Q był wegetarianinem. Zwrócił na to uwagę.

— Dlaczego? Bo jestem szczupły? — Q pociął mięso na równe części. — Lubię mięso tak samo jak każdy inny mężczyzna.

— Tak, wiem — powiedział Bond.

Palce Q zacisnęły się na jego sztućcach.

— Nie możesz wytrzymać pięciu minut bez sprośnej uwagi?

— Nie zrobiłem takiej uwagi.

— Twój ton sugerował, a to praktycznie to samo — powiedział Q.

Bond wziął kęs swojego własnego posiłku, popijając go winem z kieliszka i nie czując się ani trochę pijany. Patrzył, jak Q jadł i zauważył kolejną niespodziankę - najwyraźniej Q mógł bez problemu zjeść obfity posiłek. Miał nawet odrobinę sosu rozmazanego w lewym kąciku ust. Kiedy Bond zwrócił na to uwagę, użył języka, by go zlizać. Bond zaproponował deser, a młodszy mężczyzna nie odmówił.

— Jesteś pełen niespodzianek. — Bond patrzył, jak nabierał łyżką budyń. — Wyobrażałem sobie, że jesz jak ptaszek, biorąc pod uwagę, jak jesteś chudy.

— Właściwie — powiedział Q — nierzadko zdarza się, że ptaki w ciągu jednego dnia jedzą więcej niż ich własna waga.

Brwi Bonda uniosły się.

— Zapamiętam to.

Q ostatecznie wypił pół kieliszka wina po deserze, cabernet sauvignon, które było jedynym winem, jakie Bond naprawdę mógł docenić. Zapłacił za posiłek, zanim Q mógł nawet spróbować się temu sprzeciwić i wyruszyli w deszczową londyńską noc.

— Spałeś z nią — powiedział Q później w samochodzie.

Bondowi wystarczyła chwila, by zorientować się, o kim mówił.

— Tak.

— Czy to zawsze jest takie łatwe?

Q spoglądał przez okno na chmury i mokre ulice.

— Czasami — odpowiedział Bond. — Innym razem nie.

Znał drogę do mieszkania Q bez konieczności dopytywania się. Deszcz miarowo uderzał w przednią szybę, a reszta drogi przebiegła w ciszy i oczekiwaniu. Q miał ręce złożone na kolanach, jakby musiał je tam trzymać siłą. Bond czuł się jak okrutnik, mimo że nic nie zrobił. Może właśnie dlatego. Podjechał pod mieszkanie Q i zaparkował samochód, ale nie wykonał żadnego ruchu, by wysiąść. To była tylko kolacja, tak jak mówił, i dotrzymywał słowa. Ale Q patrzył na niego, jakby oszalał.

— Naprawdę nie zamierzasz spróbować wejść na górę? — zapytał.

Bond przełknął ślinę, bo chciał spróbować. Naprawdę.

— Czy chciałbyś, abym to zrobił?

— Właściwie to nie wiem.

Q trzymał rękę na klamce, ale jeszcze nie otworzył drzwi samochodu. Rękaw jego płaszcza podniósł się i znów było widać jego nadgarstki. Smukłe i blade. Złamałbym cię - pomyślał Bond i czyż nie tak się zaczęło. W końcu Q otworzył drzwi.

— Dobranoc, 007 — powiedział i wysiadł.

OoO

Dwa tygodnie później Bond był z powrotem w terenie. Jego noga była w zasadzie zagojona, chociaż blizna wciąż miała brzydkie wybrzuszenie. Q śledził jego wędrówkę przez Pragę. Jego gładki głos był w jego uchu, a od czasu do czasu M dołączała, aby na niego nakrzyczeć. Sytuacja była delikatna - gdzieś w budynku była bomba. Prezydent i premier zostali już ewakuowani, ale potencjalne szkody wyrządzone w najbliższym obszarze mogą wynosić setki ofiar. Jego partner również nie żył.

— Parker nie żyje… ile mam czasu?

— Dziewięć minut, czterdzieści dwie sekundy i coraz mniej z każdą chwilą.

Bond usłyszał M w tle.

— Nie żyje? Jesteś pewien?

— Całkiem, biorąc pod uwagę, że jego mózg jest na całej ścianie. Nie martw się, jego zabójcy również. — Bond otworzył drzwi serwisowe na polecenie Q. — Powiedz mi, że idę we właściwym kierunku.

— Czujniki wskazują, że bomba znajduje się dwieście metrów na lewo, tuż pod windami. Radziłbym się pospieszyć.

— Dziękuję, Q.

Q poprowadził go w dół klatki schodowej, a następnie do pustej przestrzeni. W każdej sytuacji, w jakiej kiedykolwiek byli razem, Q zawsze brzmiał spokojnie, instruując Bonda tak, jakby pomagał składać meble, a nie wchodzić w sytuacje życia lub śmierci. A Bond wiedział, że to nie dlatego, że Q nie rozumiał lub go to nie obchodziło - to dlatego, że właśnie tak było. Przynajmniej Q wiedział, co robić, kiedy miał życie w swoich rękach. Z pustej przestrzeni, która okazała się szybem wentylacyjnym, Bond znalazł się pod windami, a bomba była tam, tak jak powiedział Q.

I był tam ktoś jeszcze. Trzymał bombę w dłoniach i kiedy zobaczył Bonda, zaczął biec w przeciwnym kierunku.

Cholera.

— Co się dzieje? — zapytał Q.

— Do diabła, Bond — krzyknął M. — Co robisz?

Bond nie odpowiedział, tylko zaczął biec. Mógł strzelać do człowieka, ale jeśli trafi w bombę, to wszystko będzie przejebane. Musiał go dogonić pieszo i mieć nadzieję, że do cholery go złapie.

— Bond — powiedział Q. — Dlaczego biegniesz?

— Bomba jest w ruchu. — Bond wskoczył na drabinę w szybie windy, wspinając się w górę, aby podążyć za mężczyzną. — Ścigam cel, który ma bombę. Powtarzam: ktoś ma bombę.

Cichy szept przekleństw M rozbrzmiało mu w uchu, ale Q nic nie powiedział. Płuca Bonda napełniały się powietrzem, rozszerzając się i piekąc z wysiłku. Kogokolwiek ścigał, to drań biegał szybko. Prawdopodobnie miał teraz mniej niż siedem minut. Na pierwszym piętrze miał możliwość czystego strzału w głowę wroga, więc to zrobił. To było ryzykowne, ale zadziałało. Mężczyzna upadł, podobnie jak bomba, która na szczęście była na tyle zaawansowana technologicznie, że nie wybuchła od wstrząsu. Bond wziął bombę w ramiona. Pięć minut.

— Mam ją — powiedział. — Powiedz mi, co mam robić.

— Daj mi chwilę — odparł Q.

Bond zaśmiałby się, gdyby nie miał mniej niż pięć minut na powstrzymanie eksplozji.

— Ta bomba zaraz wybuchnie.

— Cóż, z pewnością byłoby szkoda, gdyby się tak stało. Posłuchaj uważnie, proszę, musisz otworzyć komorę po lewej stronie. Widzisz ją?

Chrząknął twierdząco, a Q udzielił mu instrukcji krok po kroku, jak rozbroić bombę, zaczynając od przedstawienia czterech różnych przewodów, aby odbezpieczyć zabezpieczenie przed manipulacją. Dłonie Bonda były spocone; wciąż miał trzy minuty, ale to mogło być wszystko, co miał. Ostatecznie sprowadziło się to do dwóch drutów, które wyglądały identycznie. Q milczał przez całe dwadzieścia osiem sekund.

— Powinien być tylko jeden przewód — powiedział.

Żołądek Bonda opadł.

To oznacza, że jeden albo drugi może być prawidłowy.

— Dokładnie. — Q wziął gwałtowny oddech przez linię komunikacyjną. — Bond, musisz natychmiast stamtąd wyjść.

Mógł, powinien, ale to nie należało w jego naturze. Zamierzał ukończyć tę misję w taki czy inny sposób.

— Nie, mogę ją rozbroić.

Q po raz pierwszy brzmiał na spanikowanego.

Nie możesz wiedzieć

— Musisz mi zaufać — powiedział Bond. — Po prostu mi zaufaj.

Nastała cisza. Mijały sekundy, cenne sekundy, ale Bond czekał.

— W porządku — rzekł Q.

Bond przeciął lewy przewód.

OoO

Odebrał Q godzinę po wylądowaniu swojego samolotu i nie zawracał sobie głowy odprawą u M. Mogła poczekać do jutra. Q wsunął się na skórzane siedzenie, opadając na nie swobodnie.

— Dostanę za to reprymendę — powiedział. — Miałem nie wychodzić przez następne dwie godziny.

Bond przyspieszył.

— Ledwo zauważą, że cię nie ma.

— Oczywiście, że tak. Jestem cennym nabytkiem dla MI6 — odpowiedział Q.

— Tak, masz cenne umiejętności. — Odwrócił się, by posłać Q uśmiech, w samą porę, by zobaczyć, jak młodzieniec przewrócił oczami. — Co myślisz o kolacji?

Q podniósł wzrok, jakby się zastanawiał, pocierając skórę w miejscu, w którym kołnierzyk jego koszuli stykał się z szyją.

— Powinniśmy wziąć na wynos — powiedział w końcu.

OoO

Q wyglądał jednocześnie na starszego i młodszego, gdy Bond zdjął mu okulary. W miejscu, gdzie spoczywały, po obu stronach jego nosa, było widać lekkie czerwone wgłębienia, a włosy Q wydawały się być teraz bardziej narażone na wpadnięcie do jego oczu. Bond pociągnął go na siebie, kładąc ręce na biodrach Q i dotykając wystającym tam kości. Policzki Q były zarumienione.

— Chcę patrzeć, jak ujeżdżasz mojego penisa — powiedział Bond.

— Powinienem był wiedzieć, że w twoim wieku lenistwo weźmie górę — stwierdził Q, ale i tak zaczął kręcić biodrami.

Bond wzmocnił uścisk.

— Nie prowokuj mnie do tego, bym cię zakneblował.

— Mam nadzieję, że to nie była groźba. — Q uniósł biodra. Był już rozciągnięty przez palce Bonda jak i własne, a potem powoli wsunął męskość Bonda w siebie, centymetr po centymetrze. Wyglądało na to, że od nowa przyzwyczajał się do niego. Przymknął powieki, a usta rozchyliły się. — Cholera — powiedział. — Och, cholera.

Bond przesuwał dłońmi w górę i w dół klatki piersiowej Q, kiedy ten na nim jeździł, obserwując, jak jego skóra przesuwała się po żebrach. Chryste, był taki chudy. Q pieprzył się z taką łatwością, że Bond uznał, że miał dużo praktyki. Gorące uczucie zazdrości w jego piersi było czymś, co musiał zignorować. Sięgnął, by chwycić tyłek Q obiema rękami i ścisnął go, wpychając go głębiej na swoją erekcję. Q drgnął na jego biodrach, zadowolony z kąta. Wyglądał na małego i Bond nie wiedział, dlaczego to go tak cholernie kręciło, ale tak było.

— Chryste — powiedział. — Mógłbym cię złamać na pół.

Q parsknął śmiechem, bez tchu.

— Kiedy mówisz takie rzeczy… Wciąż ci nie ufam.

— Dobrze — powiedział Bond. — Nie rób tego. Nie warto mi ufać.

OoO

Później w ciemnościach powiedział:

— Za dzień wyjeżdżam do Tokio.

Q milczał, śpiąc, ale Bond wiedział, że udawał.

OoO

Kiedy następnym razem zobaczyć Q, chłopiec był w rozsypce.

— Wiem, że dopiero co wróciłeś — powiedziała Eve, kiedy do niego zadzwoniła — ale myślę, że powinieneś przyjść tu od razu.

Kiedy Bond się pojawił, został Q z głową ukrytą w dłoniach, rozwalonego na krześle i wyglądającego na małego i młodego. Nie potrzebował nikogo, by powiedział mu, co się stało. Uklęknął na jedno kolano, więc byli na tym samym poziomie wzroku, ignorując ciągnięcie blizny na swojej nodze.

— Q — powiedział głosem, który był niczym innym jak łagodnym zrozumieniem. — Zabiorę cię teraz do domu.

Nie było odpowiedzi, nie żeby jej potrzebował. Ręce Q zsunęły się z jego twarzy i pozwolił Bondowi podnieść się do pionu, gdy agent trzymał go za ramiona. M był obok nich, na jego twarzy był widoczny stres odbijający się na gładko ogolonych policzkach. Zmarszczył brwi na słowa Bonda.

— Nawet nie…

— Odwal się — powiedział Bond.

Wnętrze mieszkania Q był dokładnie takie, jak Bond sobie wyobrażał - schludne, ale widocznie zamieszkałe. W środku były podłogi z ciemnego wiśniowego drewna i lekko pożółkłe ściany. Książki były wszędzie, dosłownie wszędzie; Bond znalazł jedną w szafce Q, ale wydawało się, że wszystkie te woluminy w jakiś sposób tam pasują. Pod telewizorem znajdowały się cztery różne konsole do gier, z których jedna wyglądała na zbudowaną od podstaw. Bond nie wykluczał tej opcji.

Q zachowywał się jak lalka, całkowicie bezbronny. Bezwładny i cichy, pozwolił Bondowi zaprowadzić się do kuchni i posadzić przy stole; opadł na siedzenie z hukiem i nic więcej, jego spojrzenie było odległe i martwe. Bond znalazł herbatę Q i zaczął robić mu filiżankę.

— Mam wódkę — powiedział Q, odzywając się po raz pierwszy. — Używam jej do gotowania.

Bondowi nie trzeba było mówić nic więcej. Nalał trochę do kubka i postawił go przed Q, który popił jego zawartość szybko, krztusząc się. Bond siedział naprzeciw niego przy stole z rękami na kolanach. Q patrzył na niego ciemnymi oczami. Jego spojrzenie nie było przyjemne.

— To naprawdę nie jest konieczne — powiedział.

— Niewiele z tego, co robię, jest konieczne — powiedział Bond.

W rzeczywistości trochę go to przerażało, że chciał to zrobić. Przerażało go to, że kiedy Eve zadzwoniła i powiedziała o Q, żołądek podszedł mu do gardła. Wspomina, że wiedział, jak to było stracić agenta. A Q był młody i miał nieszczęście doświadczyć tych wszystkich rzeczy po raz pierwszy i nie wiedzieć, jak sobie z nimi poradzić. Może wspomnienie tego sprawiło, że Bond patrzył na niego czule z drugiego końca stołu. Może to wiedza, że ze wszystkich ludzi, którym Q odpowiedział, to był on. Tak czy inaczej, Q skrzywił się, gdy widział sposób, w jaki Bond na niego patrzył.

— Jeśli myślisz, że chcę być rozpieszczany… — Q zamilknął i palcem wskazującym potarł kącik oka. — Wiedziałem, że tak się stanie… Po prostu… Wiedziałem…

— W porządku — powiedział Bond.

— To nie jest w porządku! — Q przyłożył dłoń do ust, jakby był zaskoczony swoim podniesionym głosem. — Nie jest to w porządku - powiedział ponownie, ciszej. — Byłem odpowiedzialny za jego życie.

Nie znał szczegółów, wiedział tylko, że agent został zabity. Z tego, co dowiedział się Bond, śmierć była powolna, a Q nadal go monitorował, kiedy to się stało. Dlatego Q był przy jego śmierci, więc go to złamało. Bond nie czuł w sobie tego rodzaju człowieczeństwa od bardzo dawna, a lubił to w Q. Nie będzie udawał, że nie było to samolubne.

Ręce Q trzęsły się, kiedy ponownie podniósł kubek do ust i przełknął napój. Bond dokładnie wiedział, gdzie był jego umysł; odtwarzając ten moment w kółko, myśląc o tym, co mógł zrobić inaczej. Wiedział dokładnie, przez co przechodził Q i nic nie mówił, ponieważ nic, co mógłby powiedzieć, nie sprawi, że w tej chwili Q poczuje się lepiej. Q skończył wódkę po trzecim łyku i odsunął kubek z powrotem w stronę Bonda, więc agent wstał, by nalać mu więcej.

— Myślę, że udusił się własną krwią. W każdym razie tak to brzmiało.

Bond oddał mu kubek i powiedział:

— Musisz przestać myśleć.

— Błagał mnie, żebym go uratował. — Q pokręcił głową, wciąż nie przelał żadnych łez. — Nie mogłem.

— Nie możesz, nie zawsze.

Stał teraz obok Q, patrząc na niego z góry i czekając, aż Q podniesie wzrok.

— Mam nadzieję, że nie zawsze będzie to tak bardzo bolało.

— Można się do tego przyzwyczaić — powiedział Bond, a Q zaśmiał się.

— Niezwykłe — powiedział. — Ludzie są okrutni.

Tak, jesteśmy - pomyślał Bond.

Q w końcu na niego spojrzał.

— Chcę, żebyś mnie przeleciał — stwierdził.

To był zły pomysł i obaj o tym wiedzieli. Bond wiedział również, że powinien odrzucić Q, zwłaszcza w jego stanie umysłu. Powinien położyć go do łóżka i pozwolić mu przespać smutek. Q zaproponował to tylko dlatego, że chciał się rozproszyć, chciał zapomnieć, a Bond powinien to wiedzieć. Wiedział to, ale w tej chwili, gdy Q przemówił, wiedział już, że powie "tak". Właściwie na to czekał. Bond wziął go za rękę, a Q potykał się zanim. Jego stopy już się plątały, gdy był pijany smutkiem i wódką.

Tak, jesteśmy - pomyślał.

OoO

Tępymi, obgryzionymi paznokciami Q zostawił na jego plecach czerwone ślady, a Bond to uwielbiał. Pieprzył go, żeby zapomniał, bo tego właśnie potrzebował Q. Zabierał mu oddech, patrząc, jak szczęka Q rozluźniała się coraz bardziej, aż słowa, które wypowiadał stały się tylko dźwiękami. Bond chwycił go za nadgarstek i polizał jego skórę.

— Nie musisz tego robić — powiedział Q przy tym. — Nie musisz.

— Chcę — powiedział Bond. Pocałował go, żeby przestał mówić.

Nawet po tym, jak Q doszedł, zaciskając się wokół niego, Bond nadal go pieprzył, trzymając jego uda obiema rękami, aby mógł opuścić biodra w dół, aż wyglądało na to, że Q dosłownie stracił przytomność z powodu nadmiernej stymulacji. Potem Bond wycofał się, nie dochodząc, po prostu przewrócił się i przyciągnął Q do swojej klatki piersiowej, przez co był dużą łyżeczką. Owinął ramię wokół Q, który był tak chudy, że powinno to był odtrącające. Nie było.

Jego oddech w końcu wrócił do normy i wyrównał się tak bardzo, że Bond był pewien, że Q zasnął. Ale potem wydał z siebie jeden szloch, jeden okropny, samotny szloch, który brzmiał boleśnie i wstrząsnął całym łóżkiem. Później był cichy.

OoO

Następnie Q go unikał. Prawdopodobnie. Bond nie był pewien, ale zdecydowanie nie robił nic, aby z nim porozmawiać. Q rzucił się z powrotem w swoją pracę, co było prawdopodobnie najlepsze, a Bond był rzucany po całym świecie. Pozostali profesjonalistami.

— Prawda jest taka, że MI6 rozpadłoby się beze mnie — powiedział do Eve, która uderzyła go w ramię.

— Twoje ego doprowadzi cię do śmierci — stwierdziła.

Prawdę mówiąc był jedynym wystarczająco wykwalifikowanym i wystarczająco głupim, by wykonać połowę misji, która zlecił mu M. W tym ten. Za dwa dni wyjeżdżał do Włoch i wróci za trzy, jeśli jeszcze trochę pozostało mu szczęścia. Bond nadal używał laski, bo była naprawdę niesamowita i wymachiwał nią beztrosko, schodząc w dół, żeby zobaczyć Q. Czekał na niego, a kiedy Bond tam dotarł, opierał się o stół z małą walizką pod pachą. Obserwował kołysanie się laski Bonda z pewnym rozbawieniem.

— Jesteś tu po swoją broń — powiedział.

— Między innymi.

— Nie ma innych rzeczy. — Q wcisnął mu walizkę w pierś. — Moneypenny ma informacje o twoim locie. Będę cię obserwować.

Bond otworzył walizkę, aby podziwiać broń w środku. Podniecenie związane z nową bronią to jedna rzeczy, których Bond nigdy nie stracił. Ich blask i zapach były prawie tak dobre jak seks. Zamknął walizkę i odłożył ją na bok. Q obserwował go otwarcie. Minął już prawie tydzień i wydał się być w znacznie lepszym stanie. M powiedział, że odmówił wzięcia urlopu, co zdaniem Bonda było najlepszym rozwiązaniem. Q był do niego podobny, ponieważ lepiej funkcjonował, gdy był zajęty. Wcześniej wydawał się taki zmęczony. Teraz był pobudzony. Patrzył nawet na Bonda, jakby naprawdę rozważał tolerowanie go.

— Nic ci nie jest? — Bond i tak zapytał.

Q kiwnął głową.

— Teraz tak. Dziękuję.

Bond położył dłoń na talii Q, zanim ten mógł się odwrócić. Jeśli nie powie tego teraz, nie powie nigdy.

— Kiedy powiedziałem wcześniej, że tego chcę, miałem to właśnie na myśli.

Czuł, jak ciało Q napięło się, a potem rozluźniło. Wiedział, że jego szczęka drgnie, zanim to nastąpiło. Q ze swojej strony wyglądał na zaskoczonego. I złego.

— Zawsze jesteś taki trudny? — Głos Q spadł do niższego tonu. — To była umowa na jedną noc i wiedziałem o tym. Byłem na to przygotowany.

Tak było. Naprawdę było. Bond był zadowolony, wiedząc, że Q nigdy nie był tak naiwny, młody tak, ale nie naiwny. Był prawie zły na Q, kiedy myślał o tym więcej, ponieważ obaj byli na to przygotowani. Bond po prostu nie zdawał sobie sprawy, że nie chciał tego. Naprawdę lubił Q i wszystko, co go dotyczyło, w tym ohydny brązowy sweter i fantastyczny suchy sarkazm. Bondowi podobało się to, że był chudy jak patyk, ale jadł, jakby miał dwa żołądki. Podobało mu się, że Q był wciąż wystarczająco ludzki, by opłakiwać śmierć mężczyzny, którego nigdy nie spotkał i nie radził sobie z alkoholem. To graniczyło z romansem jak z filmów.

Co więcej, Q pragnął go. Czy to w przelotnej fantazji, czy w prawdziwym zauroczeniu, pozwolił Bondowi rozebrać się na kawałki i nie oczekiwał później przeprosin. Powinien powiedzieć coś, czego nie robił - Bond miał wśród kobiet reputację, którzy wszyscy znali, a może Q po prostu to akceptował, a może wolał o tym nie myślał. Był idealnym przykładem, kogoś, z kim nie należało się wiązać, jeśli jego osiągnięcia były czymś godnym uwagi, a jednak oto byli w tej sytuacji. Wszystko było bezpieczne i znajome, dopóki takie nie było.

Bond bardzo dobrze pamiętał pierwszy raz, kiedy zobaczył Q, wyzywającego z czupryną włosów i prawie o połowę młodszego od niego w za dużych ubraniach. Miał ten uśmieszek na twarzy, jakby wyzywał Bonda, by spróbował z nim zadrzeć i Bond to zrobił, choć trochę mu to zajęło. Q zawsze siedział mu z tyłu głowy i nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.

— Cóż, tak miało być — powiedział Bond. — Ale potem wszystko spieprzyłeś.

Powoli, ostrożnie, Q przyglądał się jego twarzy, od czubka włosów po zaokrąglenie podbródka. To tak, jakby mógł coś z niej wyczytać i musiał być zadowolony z tego, czego się dowiedział, ponieważ uśmiechnął się i było to tak wyzywające, jak w dniu, w którym Bond zobaczył go pierwszy raz.

— Przeprosiłbym, ale uważam, że raczej nie jest mi przykro.

Bond ścisnął jego biodra i desperacko chciał podejść bliżej i przycisnąć usta do szyi Q, ale podejrzewał, że chłopak mógł go odtrącić. Zamiast tego zabrał rękę i wycofał się, obserwując jego szyję i wszystko, co było z nią związane.

— Pod warunkiem, że wrócę w jednym kawałku, powinniśmy iść na kolację.

— Być może — odpowiedział, a Bond szczerze nie mógł powiedzieć, czy to oznaczało tak, czy nie.

OoO

Marzył w Rzymie o szczupłej sylwetce Q, o drutach owiniętych wokół jego szyi, by go udusić. Śniło mu się, że łamie Q na pół, a chłopiec znów wraca do siebie.

Wrócił do Londynu i mieli kolację, a potem "zjadł" Q na swoim łóżku, chciwy i obojętny na jego jęki. Bond lubił odgłosy wyrywane z gardła Q, litanię: "O Boże, o Boże" i "proszę". Utrzymywał ten stan rzeczy, aż poczuł, jak ciało Q spięło się w orgazmie, napinając się w łuk, a potem rozluźniając.

— Myślę, że trochę przytyłeś — powiedział znacznie później, kiedy mieli wymówkę, że byli zbyt splątani w pościel, aby wstać z łóżka.

Q szturchnął swój brzuch.

— Czy przestałbyś ze mną sypiać, gdybym utył?

— Tak — powiedział Bond.

— Nie martw się, zanim to się stanie, prawdopodobnie będziesz za stary, by dać na to radę.

Bond dźgnął go w żebra.

— Niegrzecznie — powiedział.

Po raz pierwszy był na miejscu, kiedy Q obudził się. Przez chwilę Bond czuł, jak drżał w jego ramionach, jakby budzenie się przytulonym do kogoś było rzadkością. Potem Q rozluźnił się i obrócił, by stanąć twarzą w twarz z Bondem, z włosami, które były prawdziwym gniazdem. Bond przesunął po nich palcami, rozbawiony, gdy Q mu na to pozwolił.

— Twoje włosy są w nieładzie — powiedział, a Q tylko westchnął.

Bond zdecydował, że lubi tego porannego Q. Był mniej sarkastyczny, prawie śpiący, kiedy się budził. Jego oczy wciąż były na wpół przymknięte, jakby w każdej chwili mógł z powrotem zasnąć. Bond pocałował go, aby tego nie zrobił. Q oddał pocałunek z leniwym entuzjazmem, praktycznie ziewając mu w usta. To było wystarczająco satysfakcjonujące, żeby Bond postanowił usprawiedliwić poranny oddech. To była chwila spokoju, o której obaj wiedzieli, że nie będzie zdarzać się często. Znów zamknęli oczy, ignorując wszystko i wszystkich.

— Jestem głodny — powiedział w końcu Q, poruszający się. — Potrzebuję tostów. I herbaty.

— Ty i twoja herbata — mruknął Bond, otwierając jedno oko. — Potrzebujemy porządnego angielskiego śniadania.

— Więc zrób jedno.

Pocałowali się ponownie, ponieważ oczywiście żaden z nich nie zamierzał zrobić śniadania. Bond objął potylicę Q i pocałował go czule, ponieważ nie był pewien, czy kiedykolwiek to robił. Niewiele z tego, co robił, można było uznać za czułe, ale miał pewne momenty. Odsunął się i ujrzał, że Q wciąż miał otwarte oczy. Czekał. To był naprawdę mądry chłopak.

— Powinieneś wiedzieć, że nie mogę składać obietnic — powiedział Bond. — Mógłbym spróbować, ale bym ją złamał.

Spojrzenie, które otrzymał, zawierało pewną dozę niedowierzania. W każdy sposób mówiło mu, że chłopak o tym wiedział. Q usiadł na nim okrakiem, pochylając się tak nisko, że Bond nie widział nic innego oprócz niego.

— Dlaczego myślisz, że chcę obietnicy, 007?

Bond tylko się gapił, bo tak naprawdę nie przyszło mu to do głowy. Q całował jego obojczyk, a potem wstał z łóżka, aby przygotować śniadanie. Bond patrzył, jak szedł nagi, rozciągając mięśnie. Zamknął oczy i słuchał krzątaniny Q w kuchni, wyobrażając sobie kości jego nadgarstków. Mógł się złamać, mogli się złamać nawzajem.

Z drugiej strony nie musiało tak być.

Koniec