Po usłyszeniu tego, co führer właśnie mu zakomunikował, suchym, rzeczowym tonem, tak, jakby mówił o zmianach w rozkładzie kolei, Prusy milczał przez krótką chwilę, wpatrując się w teczki leżące na biurku i jednocześnie pilnując, by jego twarz nie wyrażała głębszych uczuć.

– Od kiedy? – zapytał w końcu.

– Mamy już wrzesień, prawda...? – Ferenc przerzucił kartki kieszonkowego kalendarza. Gilbert ani przez sekundę nie wierzył, że führer zapomniał o dzisiejszej dacie. To nie był ten typ człowieka. – Rozumiem, że logistyka zajmie trochę czasu, okresy wypowiedzenia też swoje trwają, lepiej pozwolić im pozamykać własne sprawy na spokojnie, dyskretnie, niż wzbudzać niepotrzebną uwagę... Proponuję grudzień. Albo od nowego roku, jeśli ułatwi to papierkową robotę biuru. To też pozwoli nam przygotować odpowiedni lokal i przeszkolić personel.

A więc mniej więcej kwartał; Gilbert skinął oszczędnie głową.

– Kogo miałoby to objąć? – zapytał spokojnie, chociaż w jego głowie trwała gonitwa myśli. Trzeba będzie poinformować o tym zachód i to jak najszybciej. Ledwie wczoraj wieczorem przekazali dane dotyczące komisji, a tu już czekały kolejne rewelacje; zapowiadał się pracowity okres. – Będę musiał przeorganizować cały grafik.

– Docelowo wszystkich, ale zaczęlibyśmy od tych najbardziej potrzebujących, rzecz jasna – Ferenc Weigel sięgnął po teczki. – Na początek myślałem o tej czwórce.

Spojrzenie Gilberta przebiegło po znajomych nazwiskach; dwa z nich były oczywiste, poniekąd spodziewał się reakcji führera na wyniki Estonii i Łotwy. Trzecie było zaskoczeniem; o ile wyniki medyczne były zaskakująco dobre, tak o decyzji Ferenca musiały zaważyć dotychczasowe raporty i rzeczy, o których Gilbert przez ostatnie lata w nich wspominał.

Na widok czwartego, dość długiego, zapisanego na dodatek z błędem, ledwo powstrzymał się od zirytowanego syknięcia.

Po moim trupie, pomyślał wściekle, zastanawiając się gorączkowo, jak powinien z tego wybrnąć. Wybór Ferenca był dość rozsądny, ale ostatnią rzeczą, której potrzebowali, było wykluczenie Taurysa z gry. Ciekawe, zastanowił się nagle Prusy, patrząc na akta, czy Ferenc zdaje sobie sprawę, jak bliskie sobie towarzystwo wybrał na pierwszych lokatorów...

– Mówiłeś, że gdzie chcesz wybudować ten dom? – zagadnął, doskonale wiedząc, że lokalizacja jak dotąd nie padła. Swobodnie odchylił się na krześle i spojrzał za okno; słońce zaczęło chować się za warstwą szarawych chmur. I kolejne lato bez urlopu mija bezpowrotnie, pomyślał zirytowany i zaraz potem wrócił myślami do obecnej chwili.

– Pod Berlinem – Ferenc wziął inną teczkę z biurka i chwilę ją przeglądał. Lokale pozostające do dyspozycji państwa, zrozumiał Prusy, rozpoznając wśród planów stare mieszkanie Ludwiga w Venedig. – Mamy tutaj – Führer postukał w mapę jakiejś podberlińskiej miejscowości. – Całkiem spory kawał terenu. Byłby idealny.

Las, przynajmniej trzysta metrów oddalenia od reszty zabudowań, o ile dobrze Gilbert odczytał podziałkę. Stosunkowo dyskretnie... Cholera, nie widzę dobrze adresu...

– Laurinaitis pomieszka w Berlinie jeszcze ponad rok, o ile dobrze pamiętam – Prusy postarał się, by jego głos był raczej obojętny. – Jest pod ręką. Jeśli chcesz mnie w ten sposób odciążyć, sugerowałbym na jego miejsce kogoś innego.

– Słuszna uwaga – Führer spokojnie wstał i podszedłszy do jednego z regałów, wyciągnął stamtąd atlas geograficzny. Otworzył go na dużej, rozkładanej mapie imperium, odkładając plan okolic stolicy na bok. – Kogo byś sugerował? Pamiętaj, że brałem pod uwagę wyniki medyczne.

Prusy ponownie odchylił się na krześle i udał, że się zastanawia.

– Dania – powiedział po chwili, szturchając palcem Livland, jeden z regionów administracyjnych kraju ze stolicą w Ridze. – Jego wyniki są...

Zmarszczył brwi, przypominając sobie to, co czytał w dokumentach. Podejrzewał, że od wczoraj biuro zdążyło przekazać Ferencowi wszystkie wyniki, inaczej pewnie by nie rozmawiali.

– W teorii dość dobre, ale uważam, że bardziej niż Laurinaitis potrzebuje obserwacji. Lit...uaen – Miał nadzieję, że ta krótka pauza umknęła führerowi; odwykł od używania tych imion. – jest spokojnym człowiekiem, a jego stan jest stabilny. Kølher to błazen, który miewa głupie pomysły i warto, by ktoś miał na niego oko. Gdyby to on został teraz przelokowany do ośrodka, odszedłby mi cały wschodni pas – dodał, przesuwając palcem po terytorium Rzeszy. – Ponad tysiąc kilometrów w linii prostej.

Wybacz, Matthias, pomyślał Prusy, z satysfakcją zauważając, że jego argumenty trafiają do führera; Weigel wyciągnął z dokumentów szkic z cotygodniową trasą Gilberta. Spoglądał to na mapę, to na oznaczone miejsca pobytu personifikacji i skinął ze zrozumieniem głową.

Wiem, że polubiłeś tę nową robotę w barze... postaram się o jakieś rzutki w twoim nowym pokoju. Estonia, Łotwa, Ukraina... nie powinieneś narzekać na towarzystwo.

Kurwa, Nikolai będzie chciał urwać mi łeb, jak mu o tym powiem... ale tam przynajmniej będzie bezpieczna od potencjalnych manipulacji ze wschodu…

– Cały wschodni pas – powtórzył powoli Ferenc. – Tak, to znacznie by cię odciążyło... – Spojrzenie führera uniosło się i wbiło uważnie w twarz Prus. – Widzę, że praca daje ci się w kość.

Prusy zaklął w myślach. Naprawdę aż tak to widać?

– Bzdura – prychnął. – Nie myśl, że jest to dla mnie jakimś szczególnym ciężarem, Ferenc. Mogę to robić i do końca świata, ale skoro sam proponujesz modyfikację mojego grafiku, żal nie skorzystać. Dodatkowy dzień wolny zawsze jest mile widziany.

– Rozumiem – Ferenc uśmiechnął się, ale jego uśmiech nie sięgał oczu. – À propos dni wolnych... podjąłem decyzję o zaprzestaniu spotkań w Charlottenburgu. To niepotrzebny, upokarzający pokaz siły. Jesteśmy cywilizowanym krajem i tak też powinniśmy ich traktować.

Prusy zamrugał zaskoczony. Nie zatańczysz na kolejnym Charlottenburgu, Erzsi, pomyślał przelotnie.

Charlottenburg miał wady i zalety; owszem, brutalnie przypominał podbitym personifikacjom, do jakiej pozycji ich zepchnięto, ale pozwalał się spotkać; rozmawiać, szeptać, spędzać czas, nadrabiać stracone lata. W rzeczywistości, w której nie mogli się kontaktować ze sobą na co dzień, ten wieczór był na wagę złota.

Co ty dokładnie planujesz, Ferenc? Mówisz ładne słówka o opiece i odpowiedzialności, gromadząc ich w jednym miejscu, w tym jednym domu pod lasem, ale przez tyle lat to cię w ogóle nie obchodziło… Przypomniał mu się inny führer i inne miejsca, gdzie spędzano tych niepotrzebnych i niechcianych; ale Ferenc Weigel nie był, a tak przynajmniej Gilbert chciał sądzić, człowiekiem, który wydawał takie rozkazy...

A może jednak?

– Wydajesz się lubić pana Laurinaitisa, Gilbercie – Ferenc rzucił na pozór spokojnie, zerkając w akta; litewskie nazwisko zabrzmiało w jego ustach jak swoja kiepska podróbka.

Prusy zaklął w myślach, niemile zaskoczony tym pytaniem.

– Nie będę ukrywał, że znamy się od wieków – Wzruszył ramionami. – Mamy trochę wspólnych historycznych zaszłości, ale nie nazwałbym tego „lubieniem" – Spojrzał Führerowi w oczy. – Czy najwyższy wódz ma jakieś wątpliwości co do mojej lojalności? – zapytał oficjalnie.

– Skądże – Ferenc uniósł pojednawczo dłonie. – Rozumiem, że w twoim przypadku może to być trudne, przywiązanie, przyzwyczajenie do tych ludzi... Twój brat jest w końcu znacznie młodszy od ciebie, prawda? Nie miał tyle czasu, by nawiązać więzi... czy z panem Litwą, czy z panną Węgry, czy też ze świętej pamięci już panem Polską...

Ty chuju, pomyślał Gilbert, bardzo starając się, by jego mina i spojrzenie nie odzwierciedlały morderczych myśli, które właśnie przemykały mu przez głowę. Jak zaczniesz odwalać mi tu pseudoanalizę moich relacji, to nie ręczę za siebie, jutro imperium obiegnie szokująca wiadomość o führerze Ferencu Weiglu, który wypadł z okna swojego biura wprost na Große Platz. Ot, taki nieszczęśliwy wypadek...

– Przychylę się do twojej prośby – Führer spoglądał mu w oczy z tym swoim dziadkowym uśmiechem. – Pierwszą grupą, która trafi do Domu Jesiennego, będą Ukraina, Łotwa, Estonia i Dania. Liczę na to, że zredukowanie liczby wizytacji wpłynie pozytywnie na twoją aktywność podczas pozostałych. Rozumiem, że jesteś przepracowany. Mam nadzieję, że nowe warunki pozwolą ci... – Oczy miał lodowato zimne. – bardziej się zaangażować, Gilbercie. Zdajesz sobie sprawę, że to rozkaz, prawda?

Gilbert zacisnął szczęki; żwawo poderwał się na równe nogi i rozpoznając moment, zasalutował wyciągniętą dłonią.

– Jawohl, Mein Führer!

Chyba właśnie wykopał sobie grób.


Materac był miękki, otulająca go pościel ciepła, a noc cicha i spokojna; Polska otworzył oczy, sennie zastanawiając się, co wyrwało go z przyjemnego snu.

Zamrugał, przyzwyczajając oczy do półmroku, rozpraszanego pomarańczowym blaskiem lamp ulicznych, przenikających przez odsłonięte okna. Zarysy mebli, mała czerwona kropka na obudowie poczerniałego monitora, poukładane dokumenty na biurku, zwykłe kapcie na szarym dywanie, bo jesień z wolna wkradała się w mury budynku i Feliks musiał niechętnie zrezygnować z chodzenia boso po mieszkaniu...

Wszystko tak, jak być powinno; Feliks opuścił ciężkie powieki i już chciał zasnąć ponownie, gdy doszło do niego, że nie słyszy znajomego rytmu głębokich oddechów.

Obrócił się na plecy, zauważając, że kołdra owija tylko jego; Taurys półleżał, półsiedział obok, opierając się o zagłówek łóżka i trzymał coś w dłoniach.

– Znowu nie śpisz...? – wymamrotał Feliks, zmuszając się do siadu i zamrugał półprzytomnie. Przedmiot w dłoniach Litwy okazał się kubkiem, nad którym unosiły się kłęby pary.

– Od dwóch godzin – powiedział cicho Taurys, a w jego głosie zabrzmiało zmęczenie. – Poszedłem zrobić sobie coś do picia, starałem się cię nie obudzić, ale...

– Daj spokój – Polska potrząsnął głową, przygryzając jednocześnie wargę. – Nie przejmuj się tym.

Było mu trochę głupio; wiedział, że Taurys cierpi na bezsenność, słyszał go czasem przez ściany saloniku, ale dopiero odkąd kilka dni temu zaczęli spać razem, dopiero wtedy zrozumiał, jak wiele godzin Litwa spędza na wpatrywaniu się w sufit...

Wciągnął powietrze w płuca i rozpoznał zapach napoju, którego ostrożny łyk brał właśnie Taurys.

Rumianek był strzałem w dziesiątkę, w przeciwieństwie do zbożówki – na samą myśl Feliks poczuł wyrzuty sumienia, ale na swoje usprawiedliwienie miał to, że nie mógł wiedzieć, że Litwa zareaguje na nią tak negatywnie – był dobrym zwrotem w jego planie zadbania o zdrowie Taurysa. Litwa lubił jego delikatny smak, a wyciszające właściwości mogły tylko wyjść mu na dobre; zwłaszcza, pomyślał Feliks gorzko, że od dnia komisji Litwa był dość kiepsko maskującym się kłębkiem nerwów i niepokoju.

– Sny, czy natrętne myśli...? – zagadnął niepewnie, gdy Taurys ostrożnie przechylił się ponad nim, by odłożyć kubek na szafkę nocną. Gdy porcelana stuknęła o drewno, Feliks złapał lekko za brzeg koszuli Taurysa, dając mu do zrozumienia, by się nie odsuwał.

– Myśli – Taurys wypuścił powietrze i usiadł tuż przy Feliksie. – Ale... ale czasem wolałbym sny – przyznał gorzko, pochylając głowę; kurtyna włosów zasłoniła jego oczy. – Są straszniejsze, ale... ale się rozmywają, a nie tkwią cały czas w głowie...

Polska położył dłoń na dłoni Taurysa i mocno ścisnął.

– Sny też są koszmarne – wymamrotał cicho, a potem krzywo się uśmiechnął. – Ha, koszmarne, łapiesz?

Taurys nie zaśmiał się; pokręcił głową i westchnął.

– Przepraszam – powiedział, odwzajemniając uścisk palców. – Sam też masz własne problemy, a ciągle zajmujesz się moimi...

– Nawet nie waż się kończyć tego zdania – przerwał mu Feliks, słysząc cień poczucia winy. Wyciągnął ręce w kierunku Litwy. – Chodź tutaj, Licia – szepnął miękko, odsuwając leżącą na swoich kolanach kołdrę. – Zmarzniesz.

Przyszedł; ułożyli się razem, a Litwa schował twarz gdzieś w zagłębieniu feliksowej szyi i odetchnął głęboko. Dłonie Feliksa same pobiegły do jego pleców, pogłaskały i zatoczyły kręgi; przez materiał pidżamy nie był w stanie wyczuć większości blizn, ale wiedział, że tam są.

I, z czego jakiś czas temu zdał sobie sprawę, Taurys miał znacznie więcej blizn niż mogło się wydawać, a nosił je tam, gdzie nosił swoje Polska; w duszy.

– Feliksai – odezwał się Taurys ochrypłym szeptem wiele minut później. – Nie śpisz, prawda?

Polska potwierdził szeptem, że nie. Leżał, trzymając Litwę w objęciach i czekał, podświadomie czując, że ten chce powiedzieć mu coś ważnego. Nie mylił się; Taurys wziął głęboki wdech, jak przed wskoczeniem w głęboką, ciemną otchłań.

– Pamiętasz, jak wracaliśmy od Erzsébet? – zaczął niepewnie, jakby walczył ze sobą o każde wypowiedziane słowo. – Mówiłeś o tym, że... nie wiesz, jak jej pomóc. Że na zachodzie są lekarze, specjaliści, którzy wiedzą... jak mogłaby powrócić do normalności?

– Tak – wyszeptał Polska, czując jak jego serce znów ściska się z bólu. – Ja... działam po omacku. Nie wiem, czy... czy to, co powiem, nie... nie pogorszy sytuacji. Czuję się... bezradny. Bezużyteczny.

I nie mówię tylko o Erzsi, Liciu.

– Ona tego potrzebuje, zgadzam się... Też ma jaskółkę w karcie obywatela, też nie może przekroczyć granicy, a u nas... w Rzeszy – Litwa poprawił się, a jego słowa były zduszone, jakby coś trzymało go za gardło żelaznym uściskiem. – Tego tu nie ma. Ja... Annika mówiła mi kiedyś, że po Kursku niektórzy żołnierze mieli kilka spotkań... Wojsko sprowadziło dla nich jakichś zagranicznych lekarzy.

– Nigdy o tym nie słyszałem – Feliks zagryzł wargi. Zjednoczona Rzesza Niemiecka była w tej kwestii prosta: albo jesteś normalnym obywatelem albo przeszkadzasz społeczeństwu, więc zamkniemy cię w szpitalu. Nie było nic pomiędzy i im dłużej Polska przebywał poza granicami Imperium, tym bardziej się zżymał na skostniałe normy tego państwa. – Niech ich szlag. Nikt o tym oficjalnie nie mówił, prawda? Wojsko Rzeszy jest w końcu silne, szlachetne i pozbawione słabości – dodał z przekąsem.

– Mówiłeś, że chciałbyś, by Erzsébet miała dostęp do fachowej pomocy – kontynuował Litwa bezbarwnym głosem. Ani na moment nie uniósł głowy, ciągle chowając twarz w szyi Feliksa. – Ona zdecydowanie tego potrzebuje... i ma o wiele, wiele gorzej niż ja... i wstyd mi, że nawet o tym myślę, ale...

– Licia... – szepnął miękko Feliks, rozumiejąc, dokąd zmierza jego ukochany. To też była jedna z jego myśli, tym razem niewypowiedziana. – Nie musisz się wstydzić, ja...

– Jestem zmęczony, Feliksai.

Polska zagryzł wargi aż do bólu i tylko wzmocnił uścisk. Ciemność pomagała; Litwa mówił dalej, potykając się o własne słowa.

– Zmęczony tym, co robi ze mną moja własna głowa... Nie mogę spać, ciągle tylko myślę... Jesteś ze mną, jestem szczęśliwy tak, jak nie byłem od lat, ale... ale ciągle... jeden czarny scenariusz za drugim... nawet teraz, boję się, że...

Litwa urwał; wcisnął się mocniej w Feliksa, a drżenie jego ciała i oddechu sprawiło, że Polska sam zacisnął powieki, czując głęboki ból w sercu.

Jakaś naiwna część niego sądziła, że od środy, od tego cudownego momentu, w którym całowali się ponad czarno-białą klawiaturą, będzie tylko lepiej; znikną demony przeszłości, tabuny czarnych myśli, bolesne wspomnienia i koszmary; zrozumienie, że miłość nie jest cudownym lekiem, było bardzo gorzkie.

Bardzo, bardzo nie chciał teraz wyjeżdżać, zostawić Taurysa znów w tym pustym mieszkaniu i w tej chwili tak bardzo chciał rzucić to w diabły, zostawić los tego kraju samemu sobie, byle tylko nie odstępować boku mężczyzny, którego kochał...

– Tauri – powtórzył bezsilnie, przyciskając usta do skroni, czoła i włosów. Nie miał pojęcia, co jeszcze mógłby zrobić i powiedzieć, by Litwa poczuł jego miłość i wsparcie, by nie czuł się źle. – Taurysie...

– Wiesz co? – Litwa wziął drżący oddech. – Żebym miał odwagę cię pocałować, Prusy musiał... trochę mną potrząsnąć. Powiedzieć... kilka słów o tym, że... że umrę. Ż-że obaj kiedyś umrzemy i nie mam czasu na... na lęk. Strzela słowami równie celnie jak z pistoletu...

– Licia...

– I to nie jest pierwszy raz – W głosie Litwy zabrzmiało gorzkie rozbawienie. – Mówiłem ci, że... gdy zaczynałem pracę jako nauczyciel... początek roku wypadał w sobotę...?

– Nie – Polska przygryzł wargę. Czuł, że Litwa otwiera przed nim swoje poharatane serce, opowiada o rzeczach, o których wcześniej, w czasie ich całonocnej rozmowy, mówić nie chciał. – Wtedy też przychodził w piątek wieczór, prawda?

– Nie otworzyłem mu – przyznał Litwa cicho. – Nie zamknąłem na klucz, więc wszedł... Wiesz, że... że nie radzę sobie dobrze ze stresem... ale wtedy... było wyjątkowo źle... Nie byłem w stanie oddychać... czułem się, jakbym miał zaraz umrzeć. I takiego mnie znalazł.

Cisza, która zapadła, była dusząca; Polska zacisnął szczęki jeszcze mocniej.

– Jeśli nie chcesz o tym opowiadać... – zaczął nieporadnie, ale Litwa kontynuował:

– Gilbert powiedział, że jako mój wróg jest mną rozczarowany i dał mi w twarz. W jakiś sposób to pomogło – Litwa znów wciągnął powietrze w płuca; mocno, desperacko, jakby próbował przekonać sam siebie, że potrafi oddychać. – Szok, t-tak myślę.

Feliks zacisnął powieki; łzy tańczyły na jego rzęsach.

– Cóż – powiedział ze ściśniętym gardłem, gdy Litwa umilkł. – Na terapeutę to on się nie nadaje. Może i jest skuteczny, ale metody ma barbarzyńskie.

To był ryzykowny ruch, ale udało się; tym razem Taurys zatrząsł się ze mimowolnego śmiechu. Poruszył się tak, by patrzeć Feliksowi w twarz; Polska doskonale widział wilgoć w jego oczach.

– Nie, nie nadaje się – powtórzył słabo. – Ale na swatkę już tak.

– Koszmarną swatkę – Polska wywrócił oczyma. – Nie zrobił nic poza głupimi uwagami, a będzie się puszył przez kolejne pół wieku... ale niech mu będzie – Z westchnieniem przytulił się do Taurysa. – Mogę teraz ja ci coś opowiedzieć...?

Litwa sięgnął ku jego twarzy; pogłaskał ostrożnie gładki policzek i odsunął kilka jasnych kosmyków, zaczesując je za ucho. Skinął głową.

– Zawsze – wyszeptał miękko.

– Moje koszmary nie są już tak częste jak kiedyś – przyznał Feliks, poddając się temu dotykowi; tęsknił za nim przez całe stulecia. – Może dlatego, że nikt już nie cierpi... Ale zawsze widzę w nich to samo: krew, ból i upokorzenie przez silniejszego. Nikt mnie w nich nie krzywdzi – dodał pośpiesznie. – Ja po prostu... czasem mam kajdanki. Czasem moje ręce są związane sznurem. Czasem... czasem ich w ogóle nie mam. I zawsze... zawsze nie mogę nic zrobić. I... i to właśnie boli.

Ostatnie słowa były już tylko szeptem; westchnął ciężko, a potem, gdy poczuł na swoim czole ostrożny, leciutki pocałunek, jakby jakiś ciężar spadł mu z ramion. Taurys znał go od stuleci; wiedział, że w rękach Polski zawsze coś było, szabla, muszkiet czy łopata, że nigdy nie potrafił siedzieć i czekać, i jedną z najgorszych dlań rzeczy była bezradność... W jego sercu rozlało się przyjemne, otulające niczym koc ciepło.

– Nigdy nie potrafiłeś pozostać bierny, gdy ktoś cierpiał – Usłyszał cichy szept tuż przy sobie. – Nigdy... nigdy nie szukałeś wymówek. Po prostu... po prostu szedłeś i działałeś. Zawsze podziwiałem cię za tę odwagę...

Ostatnio śniłeś mi się ty. Zraniony i upokorzony, nie potrafiący się bronić. I ja, nie potrafiący obronić ciebie... Wzdrygnął się.

– Nasz lokalny pruski terapeuta powiedziałby, że to nie odwaga, a ślepa głupota – mruknął gorzko Feliks, wtulając się mocniej w Taurysa. – Ja... ja też przez to nie raz oberwałem – przyznał ze ściśniętym gardłem. Mimo kojącej bliskości, ciepła wygodnego łóżka i przyjemnej ciemności wzdrygnął się, bo przed oczami znów stanęły mu wyszczerzone kły, a w uszach zabrzmiał wściekły warkot. – To było na początku wojny. Poszedłem głupio... ale nie myślałem wtedy rozsądnie... Chciałem chronić cywili przed... przed gazem... Miałem visa w kieszeni, a oni mieli kilka psów... ale miałem mniej szczęścia, niż myślałem, że mam... i o kilka nabojów w magazynku za mało...

Taurys wciągnął powietrze przez zęby; oczy Feliksa były już tak przyzwyczajone do półmroku, że widział doskonale emocje kotłujące się w ciemnej zieleni.

– Feliksai...

– Licia – Feliks sięgnął ku dłoni, spoczywającej teraz na jego ramieniu, mocno ścisnął, a potem poprowadził ku swojemu udu. – Tu – szepnął. – I tu – Biodro. – I tu – Przedramię tej samej ręki. – Trochę mnie poszarpały – Zadrżał na wspomnienie szczęk zaciskających się na ciele, kłów wpijających się w żywe mięso. Były dobrze wytresowane; nie uciekły na huk chybionych w panice strzałów, na co rozpaczliwie liczył, gdy tylko zrozumiał, jak jest źle. – Nawet... nawet nie mam tych blizn – przyznał. – Jakoś się wygoiły... jak na psie – parsknął gorzkim śmiechem, zaraz jednak potem poczuł wstyd. – Przepraszam, Licia... Nie chciałem porównywać...

– Przestań – Taurys przycisnął usta do jego czoła. – Tak po prostu jest, pamiętasz...? – zapytał bardzo cicho. – Zawsze było.

Pamiętał; byli dziwnym gatunkiem. Rany zadane przez zwykłych ludzi czy zwierzęta goiły się na nich szybko i bez śladu; te zadane rękami innych im podobnych babrały się, ropiały, a blizny nie chciały zniknąć, czego Litwa był przykładem. Dobrze, że chociaż nie bolą, pomyślał smutno Feliks. Ale i tak nie chcę, żebyś je miał.

– Ale jesteśmy połamani – szepnął niewesoło. Uścisk wokół niego tylko się wzmocnił; odetchnął z ulgą, zamknął oczy i spróbował się zrelaksować. Gdyby Prusak nas teraz widział, zwyzywałby nas od żałosnych idiotów, którzy nie potrafią przejść nad przeszłością do porządku dziennego. Faktycznie. Strzela słowami równie celnie co z pistoletu. – Cieszę się, że jestem tutaj z tobą, Tauri.

– Ja też – Taurys oparł głowę na jego ramieniu. Milczeli przez chwilę. – Feliksai... dzisiaj jest niedziela, prawda?

– Chyba tak – Feliks nie miał zamiaru odwracać się, by sprawdzić, czy na budziku, który każdego ranka budził ich, by Taurys mógł pójść do pracy, wskazówka minęła już dwunastą. Zgadywał, że do świtu już niedaleko.

– Nasza ostatnia niedziela przed twoim wyjazdem – Taurys zamknął oczy. – Spędźmy ją jak najlepiej, dobrze? Proszę.

Feliks przytaknął; w piątek rano miał pociąg. Jadę węszyć i się tułać, pomyślał, jak zawsze. Ale teraz przynajmniej mam gdzie wrócić. Do kogo…

– Labanakt... – wymamrotał sennie po kilku minutach.

W odpowiedzi usłyszał:

– Dobrej nocy, Felku.

To nie było po niemiecku; Feliks uśmiechnął się przez półsen, w który właśnie zapadał, w ciemności sypialni i w cieple wzajemnych objęć.


Ludwig zatrzymał się ze szmatką w dłoni i zerknął zirytowany na kartonowe pudło wsunięte pod łóżko Gilberta, bardzo, ale to bardzo chcąc puścić z dymem wszystko, co się tam znajdowało.

Mężczyźni trzymali pod łóżkiem różne rzeczy. Ci niechlujni kłęby kurzu i brudne skarpetki, ci bezwstydni pisemka spod lady i nieprzyzwoite fotografie; wiedział, że żadnej z tych rzeczy tam nie znajdzie.

Obaj kochali absolutny porządek, a czasy, w których Ludwig zaczytywał się potajemnie w zakazanych książkach, dawno już minęły – na samo wspomnienie dnia, w którym Gilbert znalazł pożyczone od jakichś francuskich arystokratów rękopisy pewnego markiza i urządził mu awanturę stulecia, Niemcy zarumienił się i uciekł wzrokiem, zupełnie jakby znowu był ciekawskim nastolatkiem o zdecydowanie zbyt długich kończynach i piskliwym głosie, który właśnie poznał poglądy starszego brata na ten rodzaj literatury.

Więc ani brud, ani erotyka. Gorzej: notatki, plany, mapy i schematy, wszystko starannie zaszyfrowane i nawet gdyby zechciał, nie dowiedziałby się, co ta dokładnie banda planuje. Nie miał czasu na łamanie szyfrów; usiadł przy biurku i łypnął ponownie na kartonowe pudło, odtwarzając w głowie moment, w którym się tu znalazło.

Było czwartkowe późne popołudnie, a on gotował obiad, obracając w myślach dzisiejsze wiadomości z pruskiego parlamentu. Ustawa szkolna przeszła; prawdopodobnie imperialne ministerstwo zainteresuje się tymi zmianami w celu dostosowania obu systemów, chociaż Ludwig wątpił, by Imperium poczyniło coś więcej niż tylko drobne poprawki. Szkoda, że nie poprosił Gilberta o notatki z tej ustawy, mógłby się z nią zapoznać wcześniej, bo zanim pisma przejdą przez machiny biurokracji i trafią na jego biurko, minie kilka dni... Machinalnie obierał ziemniaki i rozmyślał nad prawodawstwem, gdy rozproszyło go pukanie do drzwi.

Nie spodziewał się nikogo, a już zwłaszcza Łukasiewicza i Laurinaitisa, stojących w jego drzwiach z pakunkiem, oznajmiających sucho, że Gilbert pozwolił im to tu zostawić. Najpierw tej diabelski kot, a teraz jakieś pudło! Czy ich mieszkanie było jakąś pieprzoną przechowalnią?!

Nie omieszkał się zapytać o to na głos; Polska zazgrzytał zębami, wyraźnie powstrzymując się od przekleństw, a Litwa odezwał cichym, nieco zduszonym głosem:

– Dziękuję za opiekę nad Bertą, Ludwigu.

Stał sztywno wyprostowany, a Niemcy mierzył się z nim na spojrzenia. Przez moment jakby znów stał na balkonie w Charlottenburgu, spoglądając w dół i zdumiewając się tym, co płonęło za tymi źrenicami, ogniem, o którym sądził, że dawno wygasł, ale tym razem usta Litwy, zamiast zaciskać się kurczowo, wypowiadały kolejne słowa.

Treść nie była istotna; Ludwig wsłuchiwał się w ich brzmienie, zaskoczony, bo gdy ostatnim razem miał okazję słyszeć Laurinaitisa, była jeszcze wojna.

Ich gatunek na ogół łatwo przyswajał sobie języki, ale mało kto walczył z akcentami, o ile nie musiał; spodziewał się niemieckiego, oczywiście, każdy przecież mówił tu po niemiecku, ale mówionego ze wschodnim, melodyjnym akcentem; zamiast tego stojący przed nim nie-człowiek wypowiadał się tak, jakby urodził się trzy dekady wcześniej na osiedlu w Mitte. Gdyby Ludwig nie znał jego personaliów, gdyby nie wiedział, że też jest personifikacją i to stulecia starszą od niego...

Cofnął się o krok, gdy przez jego głowę przeleciała szybka myśl: czy to miałeś na myśli, mówiąc o zaburzonym porządku, Gilbercie?

– Wejdźcie – rzucił ostro, usuwając się na bok i próbując nie dać po sobie poznać, o czym myśli.

Rozmawialiśmy o tym, bracie; tak to działa od tysięcy lat. Imperia wchłaniają nowe tereny, narody pojawiają się i znikają... I nasz gatunek też potrafi umrzeć! Rzym zmarł, Germania zniknął, pozostawiając watahę synów, Sumer odeszła dawno temu... Boli cię to tylko dlatego, że ich znasz! Taka jest naturalna kolej rzeczy... więc dlaczego oni patrzą na mnie jak na mordercę?!

– Dzięki za łaskę – Polska ruszył do przodu, trzymając w ramionach pudło. – Zostawię to u niego – dodał, ruszając korytarzem do pokoju Gilberta. Ludwig zazgrzytał zębami ze złości.

– Tak – Litwa stanął w drzwiach salonu i spoglądał na ścianę pełną zdjęć. – Nami się nie przejmuj... jak zawsze.

– Jasne – sarknął Ludwig, wracając do rzeczywistości. Posłał mordercze spojrzenie pudełku i opadł ciężko na krzesło przy biurku Gilberta, ciskając szmatkę na blat. – Jak Rzesza coś zrobi, to ja jestem odpowiedzialny. Jak wasze kraje coś spieprzyły, to nagle „to nie my podejmowaliśmy decyzje". Scheiße, jak wygodnie. Hipokryci...

To nie chodzi o to, czy podejmujesz decyzje, czy nie, szepnął głos w jego głowie, irytująco podobny do Gilberta. Tylko czy się z nimi zgadzasz, czy nie.

Niemcy prychnął w odpowiedzi na ten niewypowiedziany zarzut.

Jestem wierny temu krajowi i jego interesom. Im więcej mniejszości etnicznych, tym większe ryzyko destabilizacji imperium. Każdy führer to rozumiał. Adolf podszedł do tego siłowo, Claus wybrał inną drogę i długofalowo okazała się skuteczniejsza. Gdy Ferenc objął władzę, niewiele już musiał robić poza utrzymywaniem statusu quo. Teraz zaczęło cię to oburzać?

Zresztą, pomyślał, wstając i przechodząc do salonu, jak to było z naszą rodziną, nie pamiętasz? Zjednoczyliśmy się dokładnie tak samo!

Większość zdjęć na ścianie stanowili on i Gilbert; tylko jedno było zdjęciem rodzinnym. Ludwig spoglądał w znajome oczy starszych braci, stojących dumnie wyprostowanych, podczas gdy on, jeszcze dziecko, siedział na krześle i starał się wyglądać równie poważnie. Wyglądali jak mała armia i jej wychowanek, syn pułku.

– Wszystkie te księstwa i królestwa, zjednoczone w jedno silne państwo, w jedność, we mnie – wyszeptał. – Friedrich, Christian, Wilhelm, Albrecht, wszyscy rozumieli, że tak ma być, zaakceptowali to i usunęli się w cień! Gdy zapytasz na ulicy człowieka, odpowie ci, że jest Niemcem! Nie Saksończykiem, nie Bawarczykiem, nie Brandenburczykiem, nie...

Nie Prusakiem, chciał dodać, ale te słowa ugrzęzły mu w gardle, gdy napotkał zadowolone z siebie oczy Gilberta; Prusy na fotografii patrzył z uśmiechem w obiektyw aparatu, ale jego palce zaciskały się wspierająco na drobnym ramieniu chłopca na krześle.

Kraj Autonomiczny Prus rozlewał się po mapie, sięgając od Stettina po Memel i dalej, wydzielony z terytorium rodzącej się Zjednoczonej Rzeszy na jego własną prośbę. Ludwig zacisnął zęby.

Po prostu chciałem, byś był w tym ze mną. Żebyśmy wzajemnie chronili swoje plecy... Więc dlaczego jest między nami coraz gorzej?

– I dlaczego uważasz, że zjednoczenie Europy w ten sam sposób jest złe?

– Bo to nie to samo.

Ludwig obrócił się gwałtownie przez ramię; nie słyszał brzdęku kluczy, ale jego brat stał w przejściu do salonu i spoglądał nań ze zmarszczonymi brwiami. Niemcy nagle uderzyło, jak źle Prusy wygląda; cienie pod jego powiekami odcinały się ciemną szarością od jasnej skóry. Serce zabiło mu mocniej, ale szybko użył zdrowego rozsądku; to tylko zmęczenie. Zamiast skorzystać z wolnego czasu i odpocząć, pałęta się po klubach i barach. A podobno starsi brata mieli być mądrzejsi.

– Rozmawialiśmy już o tym – Niemcy podniósł głos. – Sam walczyłeś w wojnach, sam podbijałeś! Nie bądź hipokrytą, Gilbert!

– A ty nie porównuj podbojów do naszej rodziny! – warknął Gilbert, zaskakując brata. Zamrugał i zreflektował się, spoglądając na tę samą fotografię. – Jeszcze zanim pojawiłeś się na świecie, wiedzieliśmy już, że pełne zjednoczenie Niemiec to tylko kwestia czasu – zaczął ciszej i spokojniej. – Rozumieliśmy to i godziliśmy się na to, bo my de facto i tak byliśmy jednym Królestwem Niemieckim, po prostu rozbitym na maleńkie kawałki przez długi czas. Ten mały blond dzieciak z oczami jak niebo, plątający się nam pod nogami – Prusy uśmiechnął się melancholijnie i nieco odlegle. – Był tego żywym dowodem. To była naturalna kolej rzeczy, braciszku.

– Ale? – Niemcy zacisnął zęby.

– Ale nikt oprócz nas nie był tą jednością – Prusy oparł się plecami o ścianę. – Italia. Węgry. Czechy. Cała reszta. Nie jesteśmy rodziną, nie jesteśmy jednością. Nigdy nie byliśmy. Przez ponad tysiąc lat granice się zmieniały, podbijaliśmy się wzajemnie, rozszarpywaliśmy mapy na strzępy, racja. To było nawet zabawne.

– Teraz przestało?

– To, co chciała zrobić Rzesza – Gilbert wzruszył ramionami. – Też jeszcze wpisywało się w normę, jeśli spojrzysz na to z tej perspektywy. Kolejne europejskie imperium, idące po swoje po trupach, chcące więcej i więcej ziemi. Ale personifikacje, zamiast być podbitymi i rzucać nam gniewne spojrzenia i przeklinać, gdy nie patrzyliśmy, zaczęły nieodwracalnie gasnąć. I to nie jest już normą.

– Więc wolałbyś, żeby zamiast zjednoczenia pod jedną flagą, Europa wykrwawiała się przez kolejne tysiąc lat? – Ludwig spojrzał na brata spode łba.

Prusy warknął przez zęby.

– Nie wkładaj mi w usta słów, których nie powiedziałem!

– Czyli miałem rację – Ludwig obrócił się plecami do brata. – Zdajesz sobie sprawę z tego, że tak to ma być. Boli cię to tylko dlatego, że ich lubisz.

Zapadła ciężka cisza; Prusy z irytacją uderzył dłonią o ścianę, tuż ponad zdjęciami, ale nie odpowiedział. Bez słowa podszedł do barku i wyciągnął stamtąd butelkę gdańskiej. Nalał sobie migoczący złotymi drobinkami alkohol do kieliszka i wychylił go jednym łykiem.

– Gilbert...

– Mam do ciebie dwa pytania, braciszku – szepnął Prusy, opierając się dłońmi o blat barku. Obejrzał się przez ramię, a coś w jego oczach sprawiło, że Ludwig poczuł nagle gwałtowne uderzenie poczucia winy. – Mogę?

– Oczywiście – wyszeptał Ludwig, czując jak jego serce ściska się boleśnie.

– Dwa tygodnie temu Borussia przegrała ósmy mecz z rzędu. Dlaczego powiedziałeś mi, że wygrała?

Ludwig otworzył usta, ale zaraz potem je zamknął. Oczy Prus zwęziły się w cienkie szparki.

– I drugie pytanie... Czy wiedziałeś, że Ferenc podejrzewa, że nie wykonuję swoich obowiązków sumiennie?


Gdy kilka godzin później Polska ponownie uchylił powiek, było już jasno; za oknem niebo pokryło się szarością zwiastującą nadciągający deszcz. Na stoliku nocnym cichy budzik wskazywał na dziesiątą rano; Feliks ziewnął szeroko i zamrugał zaskoczony. O ile dla niego pobudka o tej godzinie nie była czymś niezwykłym, tak Taurys zwykle od dawna był już na nogach... Zwykle; Feliks obrócił się ostrożnie w obejmujących go ramionach i czule spojrzał na Litwę.

Klatka piersiowa Taurysa unosiła się w głębokim, powolnym oddechu, a na twarzy miał czysty spokój, zupełnie jakby ich nocna rozmowa zdjęła z jego serca ogromny ciężar, pozwalając w końcu usnąć; Polska przygryzł wargę, przypominając sobie, co Litwa mu wyznał, znajdując odwagę w ciemnościach i wzajemnej bliskości.

Co ten skurwysyn ci zrobił, pomyślał Polska z bólem, wyciągając dłoń, by ostrożnie dotknąć policzka ukochanego.

Gdy zobaczył blizny, potworne ślady cięć i szarpań, znaczące skórę Taurysa jak makabryczna parodia dziecięcego rysunku – czerwona kredka przyciśnięta do papieru ze zbyt dużą siłą, długie, ostre linie, wymięty, rozdarty papier – przestraszył się, ale widział tylko pozostałości fizycznej przemocy. Kolejne tygodnie, które spędził z Litwą, sprawiły, że do Feliksa dotarło, że te blizny na plecach nie były jedyną krzywdą, jaką mu wyrządzono; oprócz krwi odebrano mu też spokój ducha i poczucie własnej wartości.

Szkoda, że mnie tam nie było, Feliks spoglądał na śpiącego, wspominając. Może nasze relacje nie były wtedy już takie dobre, ale... ale nie pozwoliłbym, żeby się nad tobą znęcał.

Od upadku Rzeczpospolitej Feliks robił co mógł, by jak najrzadziej pojawiać się w bezpośrednim towarzystwie Rodericha, Iwana czy Gilberta i Friedricha; rozdział ziem dał mu paradoksalną wolność, pozwolił na przemykanie po kątach, pojawianie się to na ziemiach zabranych przez Imperium Rosyjskie, to w Galicji czy Prusach na parę tygodni, nigdy nie dość silny, by być dlań zagrożeniem.

Przymknął oczy i westchnął ciężko, a wspomnienie przebiegło przez jego umysł jak grzmot przez niebo na zewnątrz.

Odgłosy awantury odbijały się od ścian gabinetu i zasuniętych szczelnie, ciężkich zasłon; zirytowany Prusy uniósł ręce ponad głowę i wymownie je opuścił, dając do zrozumienia, że ma dość tej rozmowy. Brandenburgia już ochrypł od krzyku, a Polska odgryzał się równie ostro, czerpiąc ponurą satysfakcję z wytrącania ich z równowagi; w drzwiach, niezauważony, stał chłopiec o niebieskich oczach, dzieciak w połowie drogi do dorosłości. Znad jego ramienia spoglądał Saksonia; Feliks zerknął w tamtą stronę i zamyślone, spokojne spojrzenie Christiana tylko sprawiło, że jego i tak wzburzona krew zawrzała jeszcze mocniej.

– Idź do diabła! – wrzasnął nagle Friedrich, wskazując mu drzwi i Polska nie omieszkał się nie skorzystać z zaproszenia. Minął Prusy, który wywrócił oczami, minął milczącego Saksonię, minął Ludwiga, który pośpiesznie usunął się na bok i odszedł w noc.

Czasem był to Berlin, czasem Wiedeń, czasem Sankt Petersburg; gdy chcieli go widzieć, posyłali po niego i wściekali się, gdy przybywał opornie, spóźniony nieraz kilka tygodni, z ssącym głodem w żołądku i żarem w oczach, ale nigdy nie zatrzymali go, gdy odchodził – jakby trzej zaborcy jednomyślnie uznali, że Feliks Łukasiewicz w niewoli doprowadzi ich do szału i byli pewni, że i tak nie będzie mógł im zaszkodzić. Niech się pląta, niech próbuje; i tak nic nie zdziała...

To było paskudne, ciężkie pół-życie, tułaczka po rozdzielonych ziemiach, nocowanie po dworcach kolejowych i zaprzyjaźnionych domach, pod milczącym przyzwoleniem, które mogli cofnąć w każdej chwili, ale to była jedyna namiastka wolności, jaką miał i Feliks wówczas łapczywie z niej korzystał. Taurysa widział może kilka razy, zawsze z daleka i poza skinięciem głową nigdy nie wymienili nawet pozdrowień. Feliks zapamiętał jedynie poszarzałą twarz i uciekające spojrzenie.

Kolejny wiek był wiekiem odzyskanej na chwilę wolności, sprzecznych interesów i wojennego szaleństwa i dopiero teraz, w roku dwa tysiące dziewiętnastym, Feliks w pełni pojął, co Iwan zrobił jego dawnemu przyjacielowi i kochankowi.

Czując pieczenie w kącikach oczu, jeszcze raz pogłaskał Taurysa po policzku, składając mu ciche obietnice. Potem przysunął się bliżej i dotknął ustami tego samego miejsca, wyczuwając wargami tycie igiełki zarostu, który zniknie, gdy tylko Litwa uda się do łazienki. Taurys wydał z siebie senny pomruk, ale nie otworzył oczu, a Feliks z ciepłem w sercu obserwował króciutki, ciemny włosek, który ledwie przebił się przez skórę.

Taurys nigdy nie nosił zarostu; odkąd Polska go znał, Litwa przywiązywał dużą wagę do gładkiej szczęki, niezależnie od panującej mody i był bardziej niż rozbawiony, gdy Polska swego czasu usilnie starał się wyhodować sarmackie wąsy... z bardzo mizernym skutkiem.

Na samo wspomnienie Feliks zachichotał. Wąsów już nie chciał, nie kojarzyły mu się dobrze; a bez brody znacznie przyjemniej było się całować.

Gdy Polska skradł mu kolejnego całusa, tym razem w czoło, Taurys uchylił powiek i leniwie się uśmiechnął. Senny, zrelaksowany, pozbawiony trosk; takiego Feliks pragnął go widzieć znacznie częściej.

– Dzień dobry, mężu – wyszeptał wesoło Feliks. – Mamy piękny niedzielny poranek, nie?

Za oknem dudniły przytłumione, odległe grzmoty, a deszcz wystukiwał już gwałtowny rytm na szybie, ale pogoda była ostatnią rzeczą, jaka teraz Polskę obchodziła. Leżeli razem, w wygodnej, ciepłej pościeli, i mieli przed sobą cały dzień tylko dla nich; Polska podczas tych wakacji zapałał szczerą miłością do niedziel.

– Cześć – Taurys przymknął oczy na moment, wciąż jedną nogą we śnie. Kosmyk włosów opadał mu na oczy; Polska czule go odgarnął. – Myślę, że... jeden z najmilszych w moim życiu.

– Będzie takich więcej – Polska uśmiechnął się szeroko. Jak już tylko się z tym wszystkim uporamy, będzie już dobrze, pomyślał zaciekle. Nie obchodzi mnie, ile życia nam zostało, zrobię wszystko, by każdy pozostały nam dzień był taki, jak ten. – Mężu – powtórzył, z lubością smakując to słowo. – Jak to jest po litewsku...?

Taurys uniósł powieki i zmarszczył brwi; te kilka sekund zastanowienia sprawiło, że Feliksa nagle zabolało serce.

– Vyras... Mano vyre, Feliksai – wyszeptał, a jego usta wygięły się w nieśmiałym uśmiechu, jakby nie mógł uwierzyć, że pamięta te słowa... i że może tak się do Feliksa zwracać.

Polska zamierzał wybić Taurysowi z głowy wszelkie brednie o niezasługiwaniu na szczęście. Oparł się na łokciu i z szerokim uśmiechem, którego nie mógł powstrzymać, przyglądał się ukochanemu.

Zawsze uważał Taurysa za przystojnego mężczyznę; ciemny odcień brązu, jaki miały jego włosy, ładnie kontrastował z dość jasnym odcieniem jego skóry, a oczy, głęboko zielone i ciemno oprawione, wyjątkowo się Polsce podobały. Może czas i los odcisnęły na tej urodzie piękno; może i zostawiły ślady na skórze, uwidoczniły żebra i zniweczyły dawne mięśnie, sprawiły, że włosy straciły zdrowy blask, ale Feliks dalej trwał w swoim przekonaniu.

Litwa patrzył na niego spod zmrużonych, ciężkich od snu powiek; górny guzik pidżamy był rozpięty i odsłaniał fragment klatki piersiowej. Polska bez większego namysłu zaczął bawić się tym guzikiem; obracał go między palcami, a po chwili zsunął dłoń na pierś Taurysa, chcąc poczuć przez materiał i skórę bicie jego serca.

I czuł; miarowe uderzenia roznosiły po jego ciele czyste szczęście; Polska przycisnął wargi do czoła Taurysa.

– Która jest godzina...? – Litwa zamrugał, a potem uciekł wzrokiem w bok. – Tak późno...?

– Nie idziesz dzisiaj do pracy.

– Ale Berta jest pewnie głodna.

Nastawili uszu, ale zza zamkniętych drzwi nie dobiegał żaden dźwięk. Polska odetchnął z ulgą, chociaż i tak jego stosunki z kotem zdecydowanie się polepszyły w ostatnich dniach. Zgadywał, że nocując w tym samym łóżku, przesiąkł zapachem Taurysa na tyle, że kocica nie uznawała go już za zagrożenie. Zachichotał, przypominając sobie, jak obwąchiwała go każdego poranka, podczas gdy Taurys sypiał karmy do jej miski.

– Czyli twoja strażniczka też jeszcze śpi – uznał wesoło. – Skoro jest niedziela, Licia, to mam plan.

– Jaki? – Litwa przymknął oczy i przeciągnął się.

– Zostajemy do południa w łóżku, a potem idziemy na spacer i na obiad – oznajmił Feliks. – Do knajpki, którą znalazłem ostatnio. Mają przepyszne kluski... Chyba, że wolisz inaczej...? – zapytał, nagle przypominając sobie nocną prośbę Taurysa. Chciał, by spędzili ten dzień wyjątkowo...

Litwa uśmiechnął się do niego.

– Podoba mi się ten plan – szepnął. – Ale co z wieczorem?

Polska się zastanowił.

– Nie masz nic do zrobienia? – zapytał, unosząc się nieco i zerkając na stos dokumentów na biurku. Litwa pokręcił głową.

– Miałem okienko w piątek, uzupełniłem wszystkie– wyjaśnił, a potem zawahał się. – Może... Annika wspominała, że w Musikinstrumenten-Museum jest nowa wystawa. Podobno zebrali mało znane instrumenty z terenu całego kraju... – Teraz on spojrzał przez pokój, na szafę. Polska wiedział, że trzyma tam ważne dla siebie stare kankle i pokiwał głową, odpowiadając na pytanie, nim ono padło. – Chciałbyś ze mną tam pójść...?

Feliks w odpowiedzi musnął ustami wargi Taurysa.

– Na randkę do muzeum? – zachichotał. – Licia, cały ty.

Rumieńce, które pojawiły się na twarzy Taurysa, sprawiły, że Polska tylko roześmiał się głośniej. Świat mógłby w tej chwili spłonąć, a do drzwi zapukać Lefevre z führerem; miał to gdzieś. Odzyskał swojego męża i nie mógł być szczęśliwszy.

Gdy znów posmakował warg Taurysa, ten wyciągnął ku niemu ramiona, odpowiadając na pocałunek, i przyciągnął do siebie; Feliks zamruczał i zamknął oczy. Było tak, jak kiedyś; dłonie dotykały jego ramion z czułością i delikatnością, przesuwały się po obojczykach i barkach, nadal jeszcze skrytych pod cienką warstwą bawełnianej koszulki, ale świat przez moment znów był oświetloną świecami komnatą sprzed wieków, gdzie pieścił się ze swoim mężem.

Niedzielny, spokojny poranek sprzyjał pragnieniom; przemiłe dreszcze przeszły Polskę, gdy tylko poczuł dotyk palców na swojej skórze. Smakując wargi, policzek, prosty nos, szyję, czując, jak ręce Taurysa wplątują się w jego włosy, muskają ucho, ujmują w dłonie jego twarz, Feliks pomyślał, że jest w raju.

I to była ostatnia myśl, zanikła pod powodzią pragnień; pidżama Litwy miała zbyt dużo guzików, ale nie były one zbyt dużą przeszkodą; przesuwając dłońmi po brzuchu, po bokach, klatce piersiowej, Feliksa nie obchodziły ani wyczuwalne krawędzie żeber, ani mięśnie, które straciły swoją dawną twardość; liczyło się serce, które biło żywo pod jego dłońmi, ciepło skóry, chęć i ochota, bo Taurys odwzajemniał pieszczoty z entuzjazmem, który był przyjemnym zaskoczeniem po tym, co wyznawał w nocy; jakby niepokój i lęk zniknęły na zawsze z powierzchni świata.

Mano...

Ciało rwało się do tańca; głodne, stęsknione dotyku, reagowało szybko i nim Feliks się obejrzał, to on leżał na plecach, a Taurys pochylał się nad nim i całował linię jego obojczyków, od lewa do prawa, a Polska sięgał instynktownie ku jego plecom; rozpięta koszula pozwoliła mu śledzić blizny, poszarpane linie, wypukłe, płaskie i wklęsłe, tak delikatnie, jakby wmasowywał w nie kojący balsam.

I, co cieszyło go niezwykle, Litwa nie odsunął się, nie wzdrygnął ani nie zareagował inaczej na ten dotyk niż przyciśnięciem się bliżej i kolejnymi pocałunkami, i ta ufność zrodziła w sercu Polski kolejną, gwałtowną falę szczęścia... i równie gwałtowną falę podniecenia.

Koci wrzask za zamkniętymi drzwiami sypialni sprawił, że Taurys odskoczył od Feliksa jak oparzony. Berta powtórzyła wysoki, pełen wyrzutu miauk; Feliks opadł na pościel i z absurdu tej sytuacji po prostu wybuchnął śmiechem.

Strażniczka, psia jej mać.

–Ta twoja ruda diablica... – wydyszał.

– Jest głodna – wymamrotał Litwa, siadając na skraju łóżka; oczy miał rozognione, policzki zaczerwienione, włosy rozczochrane, a koszula pidżamy ledwie trzymała się na jego ciele, zaczepiona gdzieś o łokcie; oddychał ciężko.

Jakaś część Feliksa bardzo chciała przyciągnąć Taurysa z powrotem do ciebie, zapomnieć o bożym świcie i diabelskim kocie, ale Berta pozostała nieugięta; Litwa, unikając jego spojrzenia, wstał i niezbyt pewnym krokiem podszedł do drzwi. Gdy tylko je uchylił, Gilberta zadarła głowę i głośno dała wyraz swojemu oburzeniu.

Feliks roześmiał się jeszcze głośniej, rozkładając się wygodniej na skotłowanej pościeli.

To będzie dobry dzień.


Popołudniowe promienie słońca rozświetlały świeże, żółte róże i odbijały się w szklance z wodą; Erzsébet bezmyślnie wzięła łyk, nie odrywając się od pracy. Zaczynała trochę żałować, że wybrała akurat te zlecenie; kimkolwiek był autor tej powiastki, Polak sprzed stu lat, lubował się w grach słownych i tłumaczenie ich na niemiecki spędzało jej sen z powiek. Spodziewała się przyjemnej roboty z językiem, który znała i lubiła, tymczasem musiała przedzierać się przez dziesiątki obcych jej skojarzeń; westchnęła i spojrzała na leżący na stole sprecher.

Kusiło, by zadzwonić do Felka i poprosić o pomoc, ale nie będzie przecież zawracała mu głowy taką drobnostką, zwłaszcza teraz, gdy w końcu zszedł się z Taurysem. Uśmiechnęła się na wspomnienie podekscytowanego tonu przyjaciela, który usłyszała, gdy rozmawiali przed kilkoma dniami.

– Bardzo się cieszę – powiedziała mu wtedy, ukradkiem wycierając łzę. – Obaj sporo przeszliście. Zasługujecie na szczęście.

Spróbowała powrócić do pracy, ale ciągle nie mogła się w pełni skupić, co rusz zerkając na wygaszony ekran sprechera.

Po kwadransie spojrzała na drzwi, a potem na wiszący na ścianie kalendarz i westchnęła. Oczywiście, że Gilbert nie był w stanie przyjeżdżać co tydzień, by jej towarzyszyć, ale miała dziwne wrażenie, że tym razem było coś nie tak.

Prusy brzmiał przez sprecher na dziwnie przygnębionego; może znowu nie dogaduje się z Ludwigiem, pomyślała i zamknęła notes, w którym próbowała rozpisać ciąg skojarzeń autora. Nie dzisiaj, pomyślała, odsuwając kartki na bok. Poproszę szefa o przedłużenie terminu. Dzisiaj... dzisiaj idę trochę powalczyć.

Słoneczne promienie wolno przesuwały się po kuchni; drobinki złota w pęknięciach czarnego dzbanka zaczęły niemal płonąć. Podeszła bliżej blatu i położyła dłonie na porcelanie, wpatrując się w łączenia.

– Nawet nie wiesz, jak tego potrzebowałam, Gilbert – wyszeptała, a potem zmusiła się do uśmiechu. – Jest piękny.

Chwilę jeszcze tak stała, oddychając głęboko i przygotowując się do tego, co chciała zrobić; gdy poprzedniego tygodnia wróciła z klubu do domu, skuliła się pod kocem i nie wychodziła spod niego przez wiele godzin. Palce paliły żywym ogniem, a przecież to był tylko Gilbert; a teraz chciała wyjść sama.

– Pójdę – wyszeptała do swojego odbicia w łazience, w swoje szeroko otwarte, lśniące wilgocią oczy. – Byłam na komisji i nic się nie stało. Byłam tam z Gilbertem i też nic się nie stało. I – Mocno zacisnęła palce na krawędzi umywalki. – I dzisiaj tam pójdę, będę się, kurwa, dobrze bawić, i nic się nie stanie. A potem... – Wciągnęła powietrze w płuca, obserwując w lustrze śliczną, błękitną sukienkę, sukienkę, którą zobaczyła dzisiaj rano na sklepowej wystawie, gdy szła po poranne zakupy, sukienkę, która uśmiechnęła się do niej błękitem niezapominajek. – I potem... jak już wszystko będzie normalne... uratujemy ten kraj.

A gdy wyjdziecie z więzienia, będę na to gotowa, skurwysyny.


Blask latarni odbijał się od pokrytych ogromnymi kałużami ścieżek parku, rozpraszając nieco mrok; utrzymujący się od porannej burzy chłód i późna pora nie zachęcały do spacerów, więc od kilku minut nie spotkali nikogo. Zostawione samym sobie drzewa i zarośla tworzyły ciemną gęstwinę, z których od czasu do czasu wyskakiwała spłoszona wiewiórka, przecinając im drogę. Na ciemnej tafli jeziora pływały łabędzie.

Nie śpieszyli się; splótłszy palce, szli ciemniejącymi alejkami i nie mówili nic, co chwila posyłając sobie ciepłe spojrzenia. Podmuchy wiatru szarpały włosy i ubrania, a ciszę przerywał jedynie chrzęst mokrego piasku pod ich butami.

Feliks odruchowo ścisnął dłoń Taurysa, gdy w zasięgu wzroku pojawiła się kobieta z dużym psem na smyczy. W odpowiedzi palce Taurysa rozluźniły uścisk, jakby miał cofnąć rękę; Polska poczuł krótkie, bolesne ukłucie w sercu, ale zaraz potem Litwa wzmocnił chwyt. Zerkając w bok, zauważył, że Litwa kiwa głową i uśmiecha się przepraszająco.

Kobieta wybrała inną alejkę, nie poświęcając spacerującym mężczyznom ani jednego spojrzenia; pies, ogromny dog niemiecki, truchtał przed siebie z nosem przy ziemi, merdając ogonem. Polska oderwał wzrok od Taurysa i posłał długie spojrzenie oddalającemu się psu.

– Wygląda na całkiem dobrego pieska – wymamrotał, a potem potrząsnął głową. Ta kwestia może na razie poczekać. – Wracamy do domu?

– Wracamy – przytaknął Litwa. – To był długi dzień.

Polska musiał się z tym zgodzić; po śniadaniu i przebłaganiu obrażonej Berty, wyszli z mieszkania na długi wspólny spacer. Zjedli porządny posiłek w przytulnej restauracji, siedząc naprzeciw siebie i dobrze się bawiąc, a wczesnym wieczorem pojechali autem do muzeum, trafiając akurat na lekcję prowadzoną przez wyjątkowo rozentuzjazmowanego przewodnika; stojąc z tyłu, w zamyśleniu słuchali historii zgromadzonych tam eksponatów.

– To jak słuchanie znajomej piosenki, w której ktoś podmienił niektóre nuty – Polsce udzielił się nastrój; szeptał do Taurysa, wskazując na wystawiony w gablotce flet poprzeczny. – Dam sobie rękę uciąć, że to nie jest flet starego Fritza, tylko Gilberta. Spójrz. Są nawet inicjały. Tam, przy ustniku, widzisz?

Taurysa zainteresowała niewielka salka z instrumentami znad Bałtyku; znaleźli kankle bardzo podobne do tych, które sam posiadał, i zbliżone łotewskie kokle. Feliks wpatrywał się w cichym zachwycie w zgrabne skrzypki o czterech szeroko rozstawionych strunach; wyglądały bardzo znajomo. Na schematycznym rysunku grajek grał, siedząc na krześle i trzymając instrument przed sobą; Polska widział taki koncert setki razy, gdy z kielichem pełnym miodu w dłoni bawił się i śmiał, dawno, dawno temu...

Wyszli z muzeum w ciszy; Litwa dopiero w drodze powrotnej wypowiedział na głos to, co krążyło Feliksowi po głowie:

– Nie wszystko zostało wymazane.

Nie wszystko, powtórzył Polska w myślach, gdy Taurys skupił się na zaparkowaniu samochodu na Viktoriastraße, ostrożnie wciskając się między ciasno postawione auta. Naprawiony volkswagen wydawał się pracować głośniej niż wcześniej. To... taka ulga.

– Znowu będzie obrażona – mruknął Litwa, gdy wchodzili na trzecie piętro schodami. Jego głos lekko się rwał z wysiłku, a głos odbijał lekkim echem po klatce schodowej. – Berta.

Polska zachichotał na samo wspomnienie rozczochranego, ciągle zarumienionego Taurysa, kucającego przed kotem i szeptem błagającego ją o to, by zaczęła jeść. Najwidoczniej o dziesiątej rano nie była na tyle głodna, by oszczędzić im focha.

– Nazwałeś ją Gilberta – rzucił wesoło, skręcając za róg korytarza. – Czego się niby spodziewałeś, pokojowej współpracy?

– Jeszcze jedno słowo, Polen, a urwę ci łeb.

Zatrzymali się w pół kroku; Prusy opierał się o ścianę naprzeciw drzwi i posyłał im mordercze spojrzenia. Polska zmrużył oczy, a jego dobry humor prysł.

– Nic nie zrobiłem...? – zaczął obronnie.

– Ty nie – burknął Gilbert, zakładając ręce na piersi. – Lit też nie. Ale nie radzę mnie dzisiaj wkurwiać, bo nie ręczę za siebie.

Taurys rozejrzał się dyskretnie po korytarzu, a potem sięgnął do kieszeni po klucze. Otworzył drzwi i wpuścił Feliksa i Gilberta do środka. Gdy drzwi się zamknęły, a ciasny przedpokój zalało światło, Litwa przyjrzał się uważnie Prusom.

– Co się stało? – zapytał, wyraźnie zaniepokojony.

Polska przygryzł wargę; niespodziewana wizyta Prusaka w niedzielę wieczorem, w czasie, gdy ten miał w zwyczaju pić w klubach, nie wróżyła nic dobrego.

– Rób kawę – nakazał Gilbert, przechodząc do kuchni. Opadł na krzesło, w swojej szarej koszuli i ciemnych spodniach przypominając chmurę gradową.

– Nie rób – Polska powstrzymał Litwę, gdy ten odruchowo sięgnął po kawiarkę. – Jak go napoisz kofeiną, to będzie jeszcze bardziej nie do zniesienia – Zmrużył oczy i usiadł naprzeciwko. – Co jest, Prusy?

Do jego nozdrzy dobiegła słaba woń alkoholu, ale Gilbert nie sprawiał wrażenia nietrzeźwego; wręcz przeciwnie, jego spojrzenie było ostre jak brzytwa. Polska zaczął zastanawiać się gorączkowo, co wydarzyło się przez ostatnie dwa dni; Prusy tymczasem odchylił się na krześle i zaczął się na nim bujać. Berta, która po cichu zjawiła się w kuchni, wystrzeliła spomiędzy jego nóg z oburzonym miauknięciem.

– Uchroniłem cię od najnowszego pomysłu Ferenca – powiedział zimno, spoglądając na Litwę. Ten znieruchomiał. – Wybacz, że nie spędzisz sobie kolejnego kwartału w miłym towarzystwie Łotwy i Estonii, ale kolidowało nam to z planami. I przy okazji, odcięłoby cię od tego tu obecnego zmartwychwstańca. Oszczędziłem ci emocjonalnych dylematów.

Taurys wolno odsunął krzesło od stołu i usiadł.

– O czym ty mówisz...?

– Prusy...! – syknął tymczasem Polska, z niepokojem zerkając na blednącego Litwę. Spokój i radość, które towarzyszyły Taurysowi przez cały dzień, zniknęły bez śladu.

– Chce stworzyć domy opieki. Ponurej jesieni, czy jak to tam nazwał. Zebrać was wszystkich w jedno miejsce – wycedził Prusy. – Zasugerowałem, by zastąpił cię kto inny.

Taurys zacisnął szczęki.

– Rozumiem – powiedział powoli, bardzo cicho. Opuścił głowę i wpatrywał się w blat, myślami będąc gdzieś daleko. Polska sięgnął i pod stołem uścisnął mocno jego palce, wpatrując się w Gilberta spode łba. Naprawdę, nie był w stanie powiedzieć tego delikatniej?!

– Problem w tym – wycedził Prusy, ciągle kipiąc wściekłością. – Że führer przez lata nie interesował się pracą biura i dlatego miałem swobodę. Dlatego mogłem trochę nagiąć zasady, trochę wam... pomóc – Słowa wychodziły z jego gardła z trudem; poderwał się na równe nogi i podszedł do okna. Pchnął okiennice i otworzył je na oścież; do kuchni wpadło świeże, zimne powietrze. – Miałem być na bezpiecznej pozycji na tej rozmowie – wyszeptał nagle, obracając przez ramię. – Zasugerowałem zmianę, bo byłem pewny – Szept przeszedł w warkot. – Że mogę to zrobić bezpiecznie, a tymczasem się wystawiłem. Wie więcej niż powinien.

Prusy powrócił do stołu, oparł dłonie o blat i spojrzał im w oczy; w czerwieni krwi i bursztynu zdrada zalśniła czystym bólem.

– I mój własny brat postanowił mi o tym nie mówić.


A/N: Czy Licia może mieć trochę spokoju we własnej głowie? Może, ale jeszcze nie teraz... wybacz, kochanie. W każdym razie, w łabędziowym kalendarzu jest niedziela, więc wykorzystałam to, by w końcu mogli spędzić ze sobą dużo czasu jako para :)

Nie planuję w Polowaniu sceny erotycznej, musiałabym podnieść rating całości, ale jest pewien mini-wątek, który chcę poprowadzić (i w który w sumie już zarysowałam wcześniej, ale to w swoim czasie), więc jeszcze o temat zahaczymy :) jak ktoś chce teksty +18 o tej dwójce w moim wykonaniu, to zapraszam do Pogoni za tobą, tam jest ich parę, plus do "W kniejach".

Co Felek robił w czasach zaborów, skoro kanonicznie nie wiedział o bliznach Litwy, to temat-rzeka, ale więc poszły w ruch moje headcanony, że on na miejscu nie usiedzi.

jak zwykle, notatki:

pisma pewnego markiza - "120 dni Sodomy" de Sade'a, erotyczna powieść z 1785 r.

Musikinstrumenten-Museum - berlińskie muzeum instrumentów muzycznych

Kokle - łotewski instrument strunowy, spokrewniony . z litewskimi kanklami

instrument, na który patrzył Felek, to suka (suka biłgorajska), polski ludowy instrument muzyczny, rodzaj polskich skrzypiec