Nie rozumieją się na rzeczy ci, którzy wzorują się wyłącznie na lwie. Otóż mądry pan nie może ani powinien dotrzymywać wiary, jeżeli takie dotrzymywanie przynosi mu szkodę i gdy zniknęły przyczyny, które spowodowały jego przyrzeczenie.
Niccolo Machiavelli
Poczuł w lewym przedramieniu palący ból o niespotykanym wcześniej natężeniu, niczym nie przypominający delikatnej emanacji mocy, jaka popieściła jego skórę w chwili naznaczenia Mrocznym Znakiem. Odruchowo zgiął rękę w łokciu. Jego pan był tak podniecony wizją tego, co miało dziś nastąpić, że pozwolił sobie na swobodne uwolnienie swojej mrocznej, szorstkiej magii, odbijającej dziką ekscytację, objawiającą się z fizyczną intensywnością.
Czas rozstrzygnięcia znany był nielicznym, a Severus nie dostąpił zaszczytu znalezienia się w gronie dobrze poinformowanych, miał za to swoje przypuszczenia na podstawie obserwowania wzmożonej aktywności Lucjusza i ukradkiem usłyszanych, pozornie ze sobą niezwiązanych informacji. Ważniejsze było jednak miejsce, a to akurat Dumbledore wybrał sam, oczywiście nie informując o tym, na wszelki wypadek, swojego szpiega. Taktycznie właściwe posunięcie, jednak jakaś część severusowej osobowości buntowała się przed zostawianiem go zawsze na marginesie. Tak było bezpieczniej, co nie zmieniało faktu, że naturalna potrzeba bycia przygotowanym na wszystkie ewentualności skomlała w jego głowie wygłodniała.
Severus, by nie ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi i niewygodnych podejrzeń, na wszelki wypadek nie starał się dochodzić, jakimi kanałami Dumbledore zamierzał rozprzestrzenić sugestię co do wyboru lokalizacji. Jego rola ograniczała się do wyczekiwania odpowiedniej chwili. Teraz ścisnął w dłoni obłożony dziesiątkami zaklęć pierścień, przesyłając sygnał zasiadającemu w hogwarckim, owalnym gabinecie posiadaczowi bliźniaczej kopii artefaktu, że nadeszło nieuniknione. Żadne zwerbalizowane wiadomości nie były potrzebne.
Od zawsze był z gruntu pesymistą, ale ostatnio jego definicja tego słowa się nieco zmieniła. Wcześniej zwyczajnie wietrzył wszędzie klęski – nastawienie w obecnych warunkach mocno demotywujące. Teraz po prostu wolał nie oczekiwać zmaksymalizowanych efektów, bo taka naiwność była zazwyczaj powodem do frustracji, a raczej czerpać satysfakcję z każdego osiągnięcia, które nie wydawało się z założenia pewnym. Takie ujęcie tematu uważał za względnie zdrowe.
W ogrodzie, tuż za granicą antyaportacyjnego pola, czekał już Malfoy i obaj, wymieniając tylko spojrzenia, bez słowa deportowali się, wiedzieni magią Czarnego Pana, zaklętą w jego Znaku na ich skórze.
Severus nie próbował zgadywać, co zastaną w docelowym miejscu, do którego zostali wezwani. Oczekiwał jakiegoś przegrupowania sił i podrywającej do walki, bogatej w propagandowe hasełka mowy Voldemorta, ale ten miał tendencję do zaskakiwania. Pierwszym, co chłopak zarejestrował po zmaterializowaniu się na otwartej przestrzeni, okrytej ciemnością nocy, było to, że nie znał tego miejsca i nie pasowało ono do opisów żadnego, o którym słyszał. Rozejrzał się nienachlanie dookoła, napotykając równie zaintrygowane spojrzenia innych obecnych, obleczonych w czerń, których wciąż przybywało. Wielu z nich nie rozpoznawał i to nie z powodu masek na twarzach.
Dzisiaj nie było masek. Armia Ciemnej Strony wychodziła z cienia, by przejąć władzę nad światem czarodziejów, przestępując nad truchłami swoich wrogów.
Absolutną, napiętą ciszę oczekiwania przerwał czysty, niski głos, nie do pomylenia z żadnym innym. Severus odwrócił się w jego stronę, by rozpoznać, pomimo mroku, emanującą siłą i drapieżnością twarz Czarnego Pana.
No to teraz oczekiwał spodziewanej pogadanki. Jego osądy zostały szybko zweryfikowane.
– Dzisiejszej nocy – rozbrzmiało kusząco, upajającym i zarazem drapieżnym tonem – przejawi swoją moc prawdziwa, najczystsza magia. Niech nie oszczędzi tych, którzy okażą się jej niegodni.
Nic więcej, żadnych manifestów i rasistowskich odwołań. Wyraźny przekaz dotarł do każdego. Także sam Severus zrozumiał. Ci śmierciożercy, którzy nie sprostają magii Jasnej Strony, zostaną dziś odsiani. A więc masowe wcielanie ochotników w szeregi mrocznej armii nie było ze strony Voldemorta ruchem, wywołanym desperacją i pychą we własną siłę. Nawet po Ciemnej Stronie trzeba sobie na miejsce wśród wybranych zasłużyć. Słabi zostaną wyłuskani i nigdy stąd nie wrócą. Śmierciożercy nie prowadzili polowego szpitala i nie działali jak kolektyw, a stanowili zbiorowość zindywidualizowanych jednostek, najsilniejszych i godnych prawdziwej mocy. W końcu Czarna Magia, jak kiedyś powiedział Syriusz, zabijała niezdolnych do jej opanowania. Nawet z czystokrwistym nazwiskiem wyżej dupy nie podskoczysz.
Na znak Czarnego Pana wszyscy unieśli swoje różdżki i ruszyli, z początku nieśpiesznie, zanim kilku entuzjastów nie wyrwało się przed szereg, skłaniając całą resztę do przyspieszenia kroku. Ich celem była majacząca w oddali, otoczona zapuszczonym parkiem, nieznana rezydencja.
Żadnych więcej rozkazów czy planu taktycznego. Swobodny wybór celów.
– Snape. – Niezupełnie rozkazującym tonem, jednak z nutką władczości przywołał Severusa głos Lucjusza Malfoya, pewnie kroczącego przed siebie po jego lewej. Nie było trzeba dłuższej wiadomości, bo sam wzrok arystokraty wyrażał wszystko. Trzymaj się blisko.
Jakże miło, prawie jak troska, chociaż patrząc na to inaczej… Malfoy i towarzyszący mu Lestrange'owie oraz Regulus Black będą polować na grubszą zwierzynę i nie stronić od wyzwań.
Coś Severusowi mówiło, że po dzisiejszej nocy, bez względu na to, co się wydarzy i kto wyjdzie zwycięsko z wielkiej bitwy, on sam nie będzie mógł się pokazać na oczy nikomu po Jasnej Stronie. Nie, jeśli wkroczy do tych ogrodów i wielkiego domu w towarzystwie Lucjusza, Bellatrix i Regulusa.
Priorytetem było przetrwanie, bo nadal miał misję. Luster i tak już unikał.
Musiał naprawdę być czujny, bo tak blisko prawdziwego syfu jeszcze nie był.
Gdzieś z boku mignęła mu twarz Calla Flinta, której wyraz nie odbijał szczególnie dalekowzrocznych planów na życie, w odróżnieniu od czystej żądzy krwi, malującej się na obliczu Tertiusa Avery'ego, u boku swojego ojca i braci.
Jeśli dziś Snape kogoś zabije, to niewykluczone, a nawet mocno uprawdopodobnione, że będzie to Avery. W końcu w takim ścisku i szaleństwie o nieszczęśliwy wypadek nietrudno.
Czekał w pogotowiu od kilku dni, jak zresztą wszyscy. Znał dokładne miejsce, które Zakon Feniksa, a właściwie Dumbledore, wybrał starannie wcześniej. Tajemnicą pozostawał konkretny czas. To w całym planie bardzo nie pasowało.
Syriusz miał co do tego bardzo złe przeczucia, chociaż wszystko zaplanowano bardzo dokładnie, a z jego strony każdy szczegół został kilkakrotnie poddany weryfikacji. O ile nagle Voldemort nie znajdzie sposobu na przełamanie praw magii, to przynajmniej sposób ewentualnej ewakuacji był idealny.
W tym całym przedsięwzięciu nie pasował jednak element potencjalnie niewiadomy. Jak można było znać miejsce, ale nie czas, skoro to pierwsze zostało zasugerowane wrogowi? Black miał bardzo nieprzyjemne uczucie, że Dumbledore prowadził własną grę, a frustrującym było to, że chłopak nie potrafił jej rozgryźć. Nie próbował nawet naciskać na starca – to się nie sprawdzało, a mogło skutkować odsunięciem na boczny tor w związku z kwestionowaniem autorytetu przywódcy. Jak by nie patrzeć, może i byli niesformalizowaną oraz niezbyt karną armią, ale z autorytarnym łańcuchem dowodzenia.
Kiedy pojawił się sygnał, bez wahania sięgnął po świstoklik. Vitalia czasowo gościła u Weasleyów i pod groźbą przywiązania do łóżka miała nie opuszczać Nory. Black dostatecznie poznał już Molly, aby mieć pewność, że w przypływie matczynego przewrażliwienia nie pozwoli dziewczynie ruszyć się od siebie na dziesięć kroków. Nie musiał wyjaśniać Vitalii, że jego filozofia nie pakowania się bez potrzeby w kłopoty nie miała zastosowania do tego przypadku. Też by tu z nim była, gdyby wciąż nie dochodziła do ładu z regenerującą się powoli magią.
Z perspektywy Syriusz miał wręcz wrażenie, że Sev specjalnie potraktował ją akurat tym zaklęciem, do tego jakoś podrasowanym, by została na ławce rezerwowych. O tak, mieli sobie do pogadania, kiedy tylko padalca dorwie.
To był syriuszowy plan na dzisiaj.
Świstoklik zaprowadził Blacka do punktu zbiórki w wielkim hallu posiadłości Elfiasa Doge'a, starego przyjaciela dyrektora Hogwartu i wysoko postawionego członka Zakonu. I tu spotkała chłopaka niemiła niespodzianka, bo wiele wskazywało na to, że Dumbledore i kilku innych czarodziejów czekało na miejscu od kilku godzin. Wiedzieli, że to miało być dziś, zanim nadeszła informacja. Jak na sygnał rozproszyli się pomiędzy zielenią ogrodu, nim nowo przybyli zdążyli zorientować się w sytuacji.
Coś tu było bardzo nie halo.
Sekundy po nim pojawił się także Remus, a z nim James i Lily. Wymienili spojrzenia i delikatne, niewesołe uśmiechy.
Chwilę później zobaczył grupę, nie – całą armię podwładnych Voldemorta, nadciągającą z łąk, otaczających wiejską posiadłość. Gdzieś tam, w mrowiu czarno odzianych postaci, był Sev, a Syriusz musiał do niego dotrzeć, zanim zacznie się rzeźnia. Blackowi daleko było teraz do opanowania. Rozejrzał się na boki, by spotkać równie zaniepokojone, a nawet przerażone spojrzenia przyjaciół i znajomych, zaciskających dłonie na różdżkach.
– Jak się bawić, to się bawić – z głupia walnął Rogacz, przerzucając różdżkę do prawej dłoni. – Co się będziemy rozmieniali na drobne.
Pozostali, jak na komendę, tylko przewrócili oczami.
– Pilnujcie świstoklików i uważajcie na siebie. Mam ambiwalentne odczucia co do oświeconej strategii Dumbledore'a – zakomunikował przyjaciołom Syriusz, zerkając nieznacznie w kierunku dyrektora.
– Łapo, czarnowidztwo zarezerwowane jest dla Lunatyka. – Lekki ton Pottera nie pasował do poważnego wyrazu twarzy i chociaż Black miał już ochotę rzucić mu wiązankę i zbesztać lekkomyślność, powstrzymał się.
Wszyscy wiedzieli, że to nie zabawa. Przy doświadczonych magach, pokroju Dumbledore'a, McGonagall czy Moody'ego, wypadali mizernie jak banda dzieciaków, którymi tak niedawno jeszcze byli.
I wszystko się zaczęło, kiedy pierwsi wrogowie w czerni przedarli się przez park i dopadli budynków.
Już po pięciu minutach, uskakując przed klątwami jakiegoś nieznanego śmierciożercy, Syriusz uzmysłowił sobie, że nie ma żadnego wielkiego, oświeconego planu, a jeśli nawet był, to poszedł w rozsypkę, bo i przeciwnicy do żadnej taktyki się nie stosowali. Klątwy latały w powietrzu, rozświetlając ciemność nocy jak fajerwerki, takie z wyższej półki, bo z efektami specjalnymi. Stracił z oczu Remusa i Jamesa, ale dopóki jego pierścień nie wykazywał żadnych zmian w natężeniu ich mocy, był o chłopaków umiarkowanie spokojny. Nie mógł wisieć im za plecami, bo miał na dziś własne plany.
Na klatce schodowej minął dwa ciała, nie okryte czarnymi płaszczami, ale nawet nie miał czasu ani ochoty szczególnie przyglądać się twarzom. Jego umysł i ręce zajmowało co innego. W biegu potraktował Drętwotą jakiegoś gówniarza, chyba dwa lata od siebie młodszego, jeśli dobrze pamiętał ze szkoły. Liczebna przewaga śmierciożerców nie odzwierciedlała ich potencjału bitewnego, bo zapewne duża część stała w zakresie władania magią na poziomie przedowutemowym. Jednak jedna Bellatrix, siejąca spustoszenie przy ogrodowej fontannie, jak zauważył przez okno, starczała za kilka niewyrośniętych łamag. Wojownicy Jasnej Strony byli spychani do defensywy w kierunku zabudowań. Kolejne zaklęcia ochronne wokół domu ustępowały pod wściekłymi atakami Czarnej Magii. Trupy po stronie Zakonu można było już liczyć na palcach kilku dłoni. To nie wyglądało za dobrze.
Wyglądało na to, że Zakon miał zdrowo przejebane, cytując klasyka.
Syriusz przedzierał się przez kolejne pomieszczenia, nie kierując się w głąb ogromnego domu, a w stronę dziedzińca. Zdawał sobie sprawę, że tam czekał tłum ciskających klątwy wrogów, ale musiał kogoś odnaleźć i to w tej ponuro czarnej zbieraninie. Niezbędnym było przeżyć dostatecznie długo, by mieć szanse zrealizować swoje zamierzenie.
Przestał się bawić w uprzejmości po tym, jak Avada niemal musnęła mu skroń, dopadając innego ruchomego celu dwa metry za jego plecami. Od tego momentu coś się zmieniło.
Daleko mu było do naiwnej wiary, że przeciwnicy zaczną stosować się do jakichś zasad i grzecznie porzucą pomysł korzystania z Zaklęć Niewybaczalnych. Wiedział, że śmierciożercy będą używać Czarnej Magii, ale jego dusza buntowała się przed przeciwstawianiem się, sięgając do tej samej broni. Teraz wstrząsnęło nim odkrycie, że tylko tak można z nimi walczyć i przeżyć. I skończył z eleganckim rozbrajaniem na rzecz czarów ofensywnych. Nie przebierał już w środkach, mrocznym sukinsyństwem, które kiedyś przetestował na ojcu w czasie pamiętnej kłótni, częstując teraz zakapturzonego nieznajomego, usiłującego popieścić go Cruciatusem. Nie drgnęła mu powieka, gdy usłyszał za plecami rozdzierający wrzask i nie sprawdził, z jakiego powodu śmierciożerca umilkł. Wolał myśleć, że kanalia zdarła gardło i straciła chwilowo przytomność, a nie usnęła snem wiekuistym.
W końcu to nie tak, że ktoś Voldemorta i jego sługusów tutaj zapraszał.
Syriusz przeskoczył nad wciąż rzucającym się w drgawkach ciałem kolejnego, powalonego Czarną Magią wroga. Pokonał niewysoki kamienny mur, oddzielający przydomowy ogród wokół rezydencji od zdziczałego parku, ciągnącego się akrami w kierunku rzeki, skąd nadciągnęli agresorzy. Nie szukał walki, starając się eliminować tylko tych przeciwników, którzy zastępowali mu drogę.
Nie w przypływie miłosierdzia, ale zwyczajnie nie miał na nich czasu.
– Ava… – usłyszał przed sobą w ciemności i struchlał.
O szlag.
W panice nie potrafił nawet zmusić mięśni, by pozwoliły mu się usunąć z przewidywanego toru lotu zabójczej klątwy. Mimowolnie zacisnął powieki, by zamiast szmaragdowego blasku przywołać wspomnienie ciepłego spojrzenia o barwie miodu i karmelu.
Schrzaniłem, zganił w myślach swoją bezmyślność, czekając na dokończenie inkantacji. Ciekawe, czy coś poczuję, pomyślał jeszcze głupio, jakby to doświadczenie miało mu się do czegoś przydać.
Nie miał okazji rozwiać swoich wątpliwości w zakresie umierania, bo w ciemności zaległa cisza. Wciąż sparaliżowany, otworzył powoli oczy i nie oślepił go oczekiwany rozbłysk zieleni. Przez sekundę wydawało się Blackowi, że to tylko omamy od nadmiaru adrenaliny. A przynajmniej dopóki nie wypatrzył w mroku czarnego płaszcza, okrywającego postać wroga od stóp do głów, z wyjątkiem odsłoniętej twarzy.
Nie więcej niż trzy metry od Syriusza stał Regulus, zastygły w pozycji bojowej z różdżką wycelowaną w tors swojego brata. Głos zamarł mu w gardle i rozszerzonymi w szoku źrenicami tępo wpatrywał się w bliźniaczo szare oczy. Syriusz także skamieniał jak pod wpływem paraliżującej klątwy, z niemal identycznie pochyloną sylwetką.
To było takie… nierealne.
Wokół nich ciemne niebo rozbłyskało blaskiem rzucanych i odbijanych zaklęć, ludzie padali na ziemię albo miotali się po niej w torturach, a oni dwaj zwyczajnie nie byli w stanie zrobić kroku. Mogło to trwać kilka sekund, chociaż dla starszego z Blacków ciągnęło się minutami.
I nagle z łoskotem coś… a raczej ktoś uderzył o kamienny mur, kilka kroków od miejsca, w którym bracia stali oniemiali. Czar prysł i równocześnie obaj rzucili się z różne strony, instynktownie wymijając bez słowa i nie patrząc za siebie.
Można było pomyśleć, że to się w ogóle nie wydarzyło.
Syriusz półprzytomnie wpadł w kępę krzaków, nie rozeznając się w terenie, a mając przed oczami nadal twarz młodszego brata, szokująco niepodobną do niczego, co widział wcześniej. Była tam pozbawiona lęku determinacja, ale jednak spojrzenie pozostawało jakieś puste. A może wręcz przeciwnie – tak mogły patrzeć oczy, które widziały za dużo i zupełnie nie to, co chciały widzieć. Dlatego Regulus nie dokończył inkantacji? Wcześniej nie miał oporów, atakując jego magiczny rdzeń.
A dziś… Tej nocy wszystko się zmieniło. Nie było już piętnowania szlam czy pozbawiania innych czarodziejów magii. Tamto się skończyło, ustępując miejsca Niewybaczalnym. Regulus prawie odpalił Avadę, gotowy zabić. Wtedy, w Hogsmeade, w oczach młodszego Blacka czaił się strach, a dziś… Syriusz nie znalazł w zimnym, rozmytym spojrzeniu lęku, nienawiści czy gniewu. Nawet odrobiny typowo regulusowego poczucia wyższości i pogardy. Wyglądało na to, że jego głupi, młodszy brat wyłączył wszystko, nie pozwalając sobie już czuć czegokolwiek. Coś się zmieniło.
Szlag, pewnie, że coś się zmieniło! Nie tak dawno jeszcze mały, naiwny, pieruńsko dumny i rozkapryszony chłopiec już nie istniał.
Dzisiaj Regulus zabijał.
A sam Syriusz? Całymi sekwencjami rzucał czarnomagiczne inkantacje, a te przechodziły mu przez usta bez zająknięcia. Nawet nie zerkał na skutki, objawiające się agonalnymi wrzaskami za jego plecami. Cała empatia wyemigrowała w najgłębszy zakątek jego głowy, jak najdalej od serca. Nawet nie miał pewności, że kogoś nie zabił. Nie tylko Avada odsyłała w zaświaty.
Kurwa mać, jak do tego doszło?
– Łapo!
Z odrętwienia wyrwał go głos Remusa, który dopadł do niego i chwycił za ramiona.
– O Merlinie – wydyszał spanikowany, zapewne na widok twarzy przyjaciela. – Co się…?
– Wszystko w porządku – skłamał Black, nieudolnie uspokajając Lupina i siebie samego. Przynajmniej jego przyjaciel nie odniósł fizycznych obrażeń, choć psychicznie wydawał się w niewiele lepszym stanie niż on sam.
– Nie jest dobrze. Ministerstwo… – wyszeptał Remus i Syriusz w lot zrozumiał.
Nie było aurorów, poza tymi, którzy należeli do Zakonu Feniksa. Minister nie przysłał wsparcia.
Wystawił ich.
– Lunatyku, zbierajcie się stąd – nakazał z naciskiem.
Dumbledore nie był taki głupi i za chwilę zapewne sam zarządzi odwrót.
– Czytasz mi w myślach – niewesoło rzucił Remus w odpowiedzi. – Spadamy w cholerę.
Chwycił lekko Blacka, ale ten odtrącił jego rękę.
– Ja mam tu coś do załatwienia. Nawet nie próbuj – ostrzegł, widząc determinację drugiego chłopaka. – Muszę…
– Snape był podobno z Malfoyem i Lestrange'ami, ale się rozdzielili – wszedł mu w słowo Lupin, doskonale odczytując intencje Syriusza. – Chwilę temu widziałem go przy altanie, w tamtą stronę. – Jego ręka wskazała na południe. – Chyba wpadł na McGonagall.
Black ścisnął ramię przyjaciela i sekundę później przedzierał się między drzewami, oddalając od głównego pola bitwy. McGonagall nie była aurorem i przynajmniej nie używała Niewybaczalnych. Z drugiej strony, jeśli Sev szalał z Malfoyem, Bellatrix i zapewne Regulusem, to nie mógł być traktowany ulgowo.
Oby tylko nie było za późno.
– Parszywe miernoty – niemal załkała Bellatrix, kopiąc zwłoki, wciąż wstrząsane pośmiertnymi drgawkami. Z miną naburmuszoną jak u niesłusznie skarconej dziewczynki, której odmówiono słodkiego deseru, wrzasnęła w kierunku spanikowanej grupki czarodziejów Zakonu, chroniących się za w połowie zburzoną ścianą jakiegoś warsztatu. – Wyłazić, wszy, bo nie będę taka miła, kiedy sama się do was pofatyguję!
Odkąd weszli do parku, posuwali się powoli w stronę zabudowań, niemal spacerkiem. Lestrange'owie musieli się wyżyć, a Malfoy nie zwykł biegać, jak to miało w zwyczaju pospólstwo i pewnie kroczył naprzód, od niechcenia oczyszczając sobie drogę eleganckimi ruchami różdżki. Z kolei Black atakował wszystko co się ruszało, nie w jakimś opętańczym amoku, a z zimną precyzją i niewzruszonym wyrazem twarzy. To właśnie Regulus przerażał z nich wszystkich Severusa najbardziej, pomimo wymyślnych tortur, jakie Bella i Rudolf serwowali ofiarom, czy bezwzględności, z jaką poczynał sobie Lucjusz, wyraźnie czerpiąc jakąś perwersyjną satysfakcję z posiadania władzy nad czyimś życiem i śmiercią.
Z kolei najmłodszy w tym gronie chłopak rzucał klątwy, nawet nie ciesząc oczu ich bolesnymi następstwami. Jego rozszerzone źrenice, okalane szarymi tęczówkami, były puste. Zupełnie się wyłączył, w niczym nie przypominając spanikowanego dzieciaka sprzed kwadransa, gdy mierzył różdżką do swojej pierwszej ofiary, a kuzynka zachęcająco szeptała mu do ucha dwa słowa, jakby sam zapomniał odpowiedniej inkantacji. A potem było zielone światło, krótki, paniczny krzyk kilka kroków przed nimi i czuły całus od Bellatrix w czubek ciemnej głowy kuzyna.
Severus starał się dotrzymywać im kroku, w jakimś stopniu nawet zadowolony, że znajduje się między drapieżnikami, sprzątającymi mu ewentualny łup sprzed nosa. Ciskał czarnomagiczne klątwy, ranił, ogłuszał i głęboko kaleczył przeciwników, ale nie zabijał. Jeszcze. To była kwestia czasu, jeśli zostanie w tym towarzystwie, a nie mógł nagle się odłączyć. Nadzieja, że dzisiaj to wszystko się skończy, zgasła w nim z chwilą, kiedy zdał sobie sprawę, że aurorzy nie przybędą. Zakon Feniksa poniesie tu klęskę, a w takim razie on sam nie miał po co próbować stąd uciec. Dopóki żył Voldmort, nic nie było skończone i na potrzeby kontynuowania swojej prywatnej vendetty Severus musiał zostać przy jego boku.
O tym, jak odnieść się do kwestii dalszej współpracy z Dumbledorem, zastanowi się na chłodno. W tej chwili nie zawahałby się cisnąć w starego sukinsyna Avadą. Jako sprawdzony szpieg dał dyrektorowi najdokładniejsze informacje i zdecydował zostać ze śmierciożercami, by nie wzbudzać podejrzeń i wszystkiego nie zaprzepaścić. Nie wierzył, że dzisiaj się to skończy, miał jednak nadzieję zobaczyć armię Voldemorta rozbitą i zmuszoną do odwrotu. Ale aurorzy nie przybyli, a to była działka Dumbledore'a.
Dzisiejsza klęska była winą czarodzieja, który być może niepostrzeżenie zardzewiał za dyrektorskim biurkiem od czasów Grindelwalda.
Dlaczego Snape nie wziął tego wcześniej pod rozwagę? Jeśli Dumbledore miał być rozwiązaniem wszystkich kłopotów, to jakim cudem pozwolił, by Tom Riddle aż tak urósł w siłę?
A może dlatego dzisiaj dyrektor nie mógł sobie odpuścić i zdecydował o walce, nie będąc pewnym lojalności sojuszników? Chciał konfrontacji, by udowodnić, że ma posłuch i władzę nie mniejszą niż jego przeciwnik. Dwóch doświadczonych strategów przywiodło ze sobą tłumy głupich dzieciaków, aby spróbować szczęścia.
Przez chwilę przyszło Severusowi do głowy, że Albus Dumbledore tylko dlatego stał się przywódcą Jasnej Strony, że w okopach naprzeciwko ta pozycja była już zajęta, najpierw przez Grindelwalda, a obecnie Voldemorta. Jeśli dyrektor Hogwartu chciał swój autorytet utrzymać, musiał znowu zwyciężyć. Nie tyle z altruistycznych pobudek, co dlatego, że nienawidził przegrywać. Tego akurat Snape był już pewien, bo podobne potrzeby siedziały także i w nim samym.
Istniało jednak coś więcej poza władzą i potęgą, jakkolwiek jeszcze niedawno chłopak by o tym nie pomyślał.
Dotąd wszystko kręciło się wokół Lily i zachowania jej przy życiu. Sam także nie szafował własnym, nie był w końcu skretyniałym Gryfonem. Właściwie ze szpiegowaniem nie wiązało się żadne niebezpieczeństwo i Severus nie miał okazji doświadczyć przez te miesiące choćby delikatnego niezadowolenia swojego pana. Nie mógłby narzekać, gdyby nie pewna drażniąca kwestia.
Chłopakowi gdzieś po drodze przestało zależeć tylko na przetrwaniu. Pojawiała się perspektywa przyszłości, na wypadek, gdyby jakaś przyszłość go czekała.
A wizja świata, serwowana przez Czarnego Pana, nie utrafiała w severusowe gusta. Dodając do tego sprawę bezpieczeństwa Lily i osobistej zemsty za pamiętną noc, umilaną wrzaskami Bredforta, Severus znalazł dostatecznie wiele powodów, by się nie wycofać, nawet rezygnując z układu z Dumbledorem. Nawet łamiąc zasady.
Zabije przypadkowych, jeśli okoliczności go do tego zmuszą, aby zyskać czas, zaufanie i szansę na prawdziwe zaszkodzenie Czarnemu Panu. Za daleko zaszedł, by zwyczajnie dać się posłać do piachu albo bezproduktywnie zamknąć w Azkabanie. Nie miał pojęcia jak zrealizować swój cel i był przerażająco świadomy swojej własnej słabości w obliczu jego mocy, ale jeśli zdobędzie czas, wiedzę i środki, zaczeka na sprzyjającą okazję…
– Wybaczcie, moi dzielni panowie. – Głos Bellatrix, zwracającej się do wszystkich poza jej małżonkiem, przebił się ponad agonalnym wrzaskiem jakiegoś mężczyzny, na którym skupiał swoją sadystyczną uwagę Rudolf. – Chyba musimy się na chwilę odłączyć, bo zwierzyna pierzcha na widok naszej łowczej zgrai. Nieczęsto mam okazję sobie pofolgować i planuję ją wykorzystać. Mężu?
Słodki głosik pani Lestrange oderwał wreszcie jej drugą połówkę od krwawej rozrywki. Rudolf uwolnił nieszczęśnika spod Cruciatusa, nawet nie zadając sobie trudu, by go dobić. Kiedy małżonkowie zniknęli w mroku pomiędzy drzewami, ocieniającymi lewe skrzydło rezydencji, także Regulus odłączył się od Severusa i Lucjusza. Po jakiejś minucie również Malfoy zniknął dziewiętnastolatkowi z oczu, z dużym prawdopodobieństwem ze względu na przeniesienie ciężaru walki w okolice głównego budynku. Najbliżsi podwładni Czarnego Pana nie mogli sobie pozwolić na przegapienie finału. Snape nie miał pojęcia, gdzie znajdował się przywódca Ciemnej Strony, ale jakoś mu się do niego w tej chwili nie spieszyło.
Skoro każdy wyruszył na łowy, także Severus nie mógł pozostać biernym. Chwilę temu gdzieś mignęła mu sylwetka Tetriusa Avery'ego i w tym kierunku planował się udać.
Pora przysłużyć się ludzkości. Skoro już zdecydował zabijać, to tych właściwych, a Avery królował na jego liście do odstrzału.
Niespodziewanie w kierunku chłopaka pomknął urok rozbrajający, a on miał dość czasu, by ustawić jedynie słabą tarczę. Czerwień odbiła się od ochronnej bariery, ale impet odepchnął go lekko do tyłu. Zachwiał się, podrywając głowę do góry w poszukiwaniu źródła ataku. Zamarł, widząc wyłaniającą się z ciemności wiedźmę, której twarz rozjaśnił blask kolejnej klątwy, która już zmierzała w jego kierunku. Odbił ją sprawnie, choć nie bez odrobiny trudności i sam zaryzykował z Drętwotą, której kobieta oczywiście umknęła. Na chwilę na jej twarzy pojawiło się niedowierzanie. Zapewne spodziewała się Avady na dzień dobry.
No to severusowe plany wzięły w łeb.
Bardzo nie chciał spotkać akurat tej czarownicy, z różnych powodów. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego, ale spośród dawnych nauczycieli do niej nigdy nie potrafił zapałać naturalną – wydawałoby się z jego punktu widzenia – niechęcią. Może dlatego, że była prawdziwie kompetentna i nie tak do końca pobłażała własnym wychowankom, jak choćby miał w zwyczaju czynić Slughorn, wchodzący durnym, rozkapryszonym ślizgońskim nastolatkom w dupę bez mydła.
Przede wszystkim jednak Severus nie miał w tej chwili szansy, by się jakoś z tego pojedynku wykręcić bez nieodwracalnych szkód. Minerwa McGonagall nie popełniała błędów i nie dawała sobie grać na emocjach.
Nie chodziło o to, że mogła go zabić, jak dla przykładu zrobiłby to Moody bez większych oporów i nie czekając na wyjaśnienia. Ona zwyczajnie nie da się chłopakowi stąd ruszyć. Złoi mu tyłek i nie pozwoli wrócić do Czarnego Pana. Olać już to, czy Dumbledore się do Snape'a przyzna, czy pozwoli mu gnić w Azkabanie. Po czymś takim Severus nie będzie mógł kontynuować zadania. Jako szpieg będzie spalony.
Nie miał czasu się nad tym roztkliwiać, osłaniając się przed kolejnymi zaklęciami. Już nawet nie atakował, a usiłował nie dać się zwalić z nóg. Jak na swoje kilka dekad na karku ta wiedźma poruszała się z gracją nastolatki, to trzeba jej było oddać. Uskoczył przed kolejnym czarem obezwładniającym i udało mu się wyprowadzić Ascendio, które niemal sięgnęło celu. Na sekundę twarz kobiety odbiła zaskoczenie z odrobiną uznania.
– Jestem pod wrażeniem, panie Snape – przyznała poważnie.
– Może więc z szacunkiem dla swoich umiejętności rozejdziemy się pokojowo, pani profesor? – zaryzykował, bez większych nadziei.
– Doceniam, że nie próbowałeś na mnie użyć Czarnej Magii – zaczęła – zdajesz sobie jednak sprawę, że nie pozwolę ci stąd odejść. Nie rozumiem, czego szukasz… po tamtej stronie. Nigdy nie zdradzałeś zamiłowania do okrucieństwa i potrafiłeś podejmować mądre decyzje. Mogę nawet kilka przywołać ze szkolnych czasów. Ludzie popełniają błędy, ale zawsze można zrobić krok wstecz – dokończyła opiekunka Gryffindoru, zaskakując ex–Ślizgona tym, że w ogóle wyraziła ochotę z nim rozmawiać, zważywszy na okoliczności.
Severus uniósł lekko kąciki ust, zupełnie mimowolnie. Ta wiedźma była daleko bardziej niezwykła niż przypuszczał. Niestety, nie została wtajemniczona i chłopak nie potrafił teraz znaleźć powodu, dla którego mogłaby mu uwierzyć.
– Wybaczy pani, ale obrałem już stronę w tej wojnie. – Nie potrafił dobrać odpowiednio słów, kiedy kontynuował, bez większych nadziei. – Gdyby tylko…
Nie dokończył, bo przed oczami przemknął mu słup jasnego światła i prawie uderzył McGonagall, która w ostatniej chwili zasłoniła się, rzucając naprędce Protego. Nadal mierząc do siebie różdżkami, oboje odwrócili głowy w kierunku niespodziewanej odsieczy w osobie Calla Flinta, który wyrósł obok Snape'a.
Genialnie, psia mać.
– Spieprzaj stąd, póki jeszcze żyjesz – syknął do młodszego chłopaka. Teraz już odpadała próba ewentualnego wytłumaczenia profesorce, dlaczego miałaby puścić wolno Severusa.
– Tam? – Flint wykonał nieokreślony ruch ręką, wskazując na migoczące od magii okolice rezydencji. Zaśmiał się histerycznie. – Tam jest rzeź. Dorwali nawet Sidiusa Yaxleya. I tak jestem trupem. Przecież wiesz, Snape.
McGonagall wydawała się odrobinę zdezorientowana, ale nawet wytrącona z równowagi nadal pozostawała sobą. Ich teoretyczna przewaga liczebna nic nie znaczyła. Świeżo przybyły zaryzykował i posłał w kierunku wiedźmy skleconą nie szybko sekwencję zaklęć, ale ta bez problemu się przed nimi uchyliła i przemieściła za ich plecy, zaskakując po raz kolejny swoją kocią zwinnością. Cichnące w oddali odgłosy świadczyły o podjęciu przez Zakon akcji ewakuacyjnej i kobieta musiała zdać sobie z tego sprawę. Musiała kończyć szybko, zwłaszcza że gdzieś z boku usłyszeli odgłosy zbliżającej się biegiem, skrywanej przez noc postaci.
Jakby nie mogło być gorzej.
– Pani profesor – dobiegło z ciemności. Severus zmartwiał. – Ten padalec po prawej jest mój, przynajmniej dopóki z nim nie skończę – oznajmił wszem i wobec Syriusz, stając pomiędzy nimi i nic sobie nie robiąc z trzech różdżek, wycelowanych w jego ciało.
Z ogniem w oczach, wkurwiony jak chyba nigdy dotąd i zupełnie ignorując zaskoczenie obecnych, Black przerzucił różdżkę do lewej dłoni. Prawą zacisnął w pięść, doskoczył do Snape'a i z całej siły przygrzmocił mu w szczękę, aż ofiarę fizycznej przemocy na chwilę zamroczyło.
– Już ty, kurwa, wiesz za co – wycedził Syriusz przez zaciśnięte zęby.
No i chłopaki mają wreszcie chwilę dla siebie ;)
Nie krępujcie się zasygnalizować, czy historia trzyma się kupy. Komentarze mile widziane, a za te już pozostawione – dzięki.
