Są dwie drogi życia – wierzyć we wszystko lub wątpić we wszystko.
Obie sytuacje zwalniają z myślenia.
Alfred Korzybski
Syriusz ze zniecierpliwieniem bębnił w oparcie krzesła, co chwilę zerkając na wiszący na ścianie zegar. Coraz bardziej hamował się, by nie wejść w słowo Dumbledore'owi, zabawiającemu zebranych kolejną idiotyczną anegdotką. Stary piernik najwyraźniej naprawdę wierzył w swoje oratorskie uzdolnienia, zupełnie ignorując dochodzące z lewej strony stołu pochrapywanie oraz nasilającą się tendencję do ziewania wśród zasiadających po jego prawej. Jeśli w tej wojnie dałoby się uczynić użytecznymi mniej standardowe środki, to dyrektor Hogwartu mógłby z powodzeniem przyprawić kilku śmierciożerców o śmierć z nudów.
Nieszczęśliwie od blisko godziny to członkowie Zakonu Feniksa musieli dzielnie opierać się bełkotowi bezlitosnego gawędziarza, już poniekąd uodpornieni na ten rodzaj wymyślnych tortur. Sam Syriusz w przeszłości nie raz wykorzystywał wystąpienia nieustraszonego przywódcy na odespanie zarwanej nocy, ale regenerująca godzinka snu zupełnie nie wchodziła w rachubę.
Nie żeby chłopak był wypoczęty. Jego zesztywniałe ciało domagało się odpoczynku, jednak wyczekiwany sen nie przychodził. Od tygodni doraźnie jechał na eliksirach, a kiedy zużył zapasy, przerzucił się na hektolitry kawy. Potrzebował się wyspać, ale kiedy tylko zamykał oczy, zamiast sennych marzeń pojawiały się koszmary. Kilka razy niechcący obudził Vitalię krzykiem, zapominając w roztargnieniu nałożyć zaklęcia wyciszające, aż wreszcie zrezygnował i z tego pomysłu. Zazwyczaj więc czekał aż jego jasnowłosa zacznie pochrapywać i wtedy wyślizgiwał się z sypialni, by przeczekać do rana na kanapie w gościnnym. Wracał przed świtem i udawał, że u jej boku spędził ostatnich kilka godzin, nie chcąc przysparzać dziewczynie dodatkowych zmartwień. Wystarczająco już przemeblował aktualną rzeczywistość, zamieniając jej życie w piekło. Obiecał wszystko naprawić, a szło ku gorszemu. Dziewczyna wyraźnie przygasła i Syriusz miał wrażenie, że cała sytuacja odbiła się nie tylko na jej stanie psychicznym, ale również na zdrowiu. Zrobiła się milcząca i często odpływała myślami. Prawie nie wychodziła na zewnątrz, nie bardzo mając dokąd pójść, a jego własne posępne towarzystwo też nie mogło być lekarstwem, rokującym poprawę. Chyba nawet nie zauważyła, że zbliżały się święta, które dotąd co roku celebrowała z entuzjazmem, nakręcając przy okazji resztę ich gryfońskiej ekipy. A teraz… Zapowiadała się Gwiazdka jeszcze gorsza niż rok temu, a wtedy Black nie potrafił dopuścić myśli, by mogło być gorzej. Chłopak nie miał już odwagi spojrzeć w karmelowe oczy, choć te coraz natarczywiej, prawie desperacko szukały jego spojrzenia. Nie zasługiwał na łagodność i ciepło, którym próbowały wypełnić jego duszę.
Siedzenie tutaj, w tłumie wariatów i malkontentów, było ledwie namiastką kary, na jaką sobie zasłużył. Nie miał prawa złorzeczyć.
Niemniej kipiał w środku, zirytowany marnowaniem kolejnego popołudnia na bezproduktywne spotkanie Zakonu, który coraz bardziej zaczynał przypominać klub szachowy albo niedzielną szkółkę. Ludzie niezmiennie pojawiali się na wezwanie, rozsiadali na kanapach i krzesłach, sączyli herbatę i pogryzali herbatniki, debatując o wojnie. Za każdym znajdywał się jakiś zapaleniec, który wyrywał się ze swoimi odkrywczymi spostrzeżeniami, a pozostali chóralnie przyklaskiwali innowacyjnym rozwiązaniom z najszczerszym przekonaniem, że odmienią one sytuację na placu boju. Kiedy rozbudzony entuzjazm zaczynał sięgać zenitu, podbudowani bojownicy Jasnej Strony gratulowali sobie nawzajem geniuszu i zaprzysięgali wdrożyć nowy plan w życie, na pohybel śmierciożercom. A potem zwyczajowo któryś z tych trzeźwiej patrzących na rzeczywistość rzucał kontrargument, ściągając na siebie gniewne pomrukiwania nakręconych idiotów. Po chwili nieśmiało do opozycjonisty zaczynali się przyłączać inni i po kilku minutach nawet do pomysłodawcy docierała idiotyczność jego konceptu. W mgnieniu oka niedawny entuzjazm gdzieś ulatywał, ustępując miejsca zdroworozsądkowemu spojrzeniu na realia. I zazwyczaj wtedy wkraczał do akcji Dumbledore, strzelając kolejną mowę o nadziei i wytrwałości, bo zwycięstwo jest już bliskie. Wreszcie cała zgraja podnosiła się z siedzisk, rozcierała zdrętwiałe tyłki i rozchodziła się do swoich spraw, nierzadko zahaczając o jakąś knajpę.
Reasumując – Zakon Feniksa nie robił nic sensownego. Jeśli jego poszczególni członkowie mieli na swoim koncie jakieś realne osiągnięcia wojenne, to głównie dzięki działaniom we własnym zakresie. Oficjalnie ludzie uśmiechali się do siebie i wymieniali grzeczności, ale milkli, kiedy rozmowy schodziły na mniej niezobowiązujące tematy. Nie ufali znajomym spoza najbliższego kręgu na tyle, by ryzykować dla nich życiem i zwykle dlatego każda większa akcja kończyła się fiaskiem na etapie dopracowywania szczegółów. Zastępy potencjalnych samobójców, jeszcze w zeszłym roku ochoczo robiących za mięso armatnie, wykruszyły się miesiące temu. Tamci nie musieli już siedzieć razem z resztą przy lepiącym się od rozchlapanej herbaty stole i katować psychiki przemowami naczelnego wodza. Zamiast tego wąchali kwiatki od dołu gdzieś tam, po zachwaszczonych cmentarzach. Albo zawyżali te tylko nieco mniej pesymistyczne statystyki, dogorywając w Mungu, upchnięci po kątach w stanie wegetatywnym. Pozostała część militarnego zaplecza Jasnej Strony, ucząc się na cudzych błędach, szybko wyleczyła się z naiwnego idealizmu. Na zebraniach wciąż pojawiały się tłumy, a chyba tylko dlatego, że w grupie przynajmniej na chwilę można było wyciszyć niepokojące głosy w głowie. Na kilka godzin odepchnąć paraliżujący strach.
Zakon nie był już armią. Nie po bitwie pod gwiazdami w posiadłości Elphiasa Dodge'a.
Chociaż Black zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, pojawiał się na spotkaniach, nawet jeśli niewiele z nich wynikało. Nie mógł sobie teraz pozwolić na utratę kontaktu z wojownikami Jasnej Strony, ale przede wszystkim Zakon był jego jedynym punktem zaczepienia, by dotrzeć do Rogacza.
James, Lily i Remus zupełnie zniknęli z radarów. Nie reagowali na sowy, zablokowali kominki i zmienili zabezpieczenia wokół tymczasowych kryjówek, by Syriusz nie mógł się przez nie przebić. Na siedem tygodni zapadli się pod ziemię.
Syriusz jednak nie tracił nadziei i jego determinacja została wynagrodzona.
Po blisko dwóch miesiącach wysiadywania na pseudo wojennych naradach, w gromadzie mniej lub bardziej znajomych twarzy rozpoznał trójkę przyjaciół. James, kiedy tylko napotkał jego wzrok, odwrócił się do pozostałej dwójki i tamci zgodnie przemieścili się na drugi koniec ciasnego zaplecza Gospody Pod Świńskim Łbem, której właściciel dobrodusznie udostępniał swój przybytek niedobitkom Zakonu.
Zniecierpliwionego Blacka skręcało w środku, ale czekał na zakończenie zebrania, nie chcąc robić scen. Jak znał Rogacza, tamten zapewne potraktowałby Syriusza jak powietrze, odwróciłby się na pięcie i nie pokazywał publicznie przez następne pół roku.
Jakby już teraz sytuacja nie przedstawiała się kijowo.
Kiedy tylko Dumbledore wreszcie zamilkł, a pomruki ulgi oznajmiły, że towarzystwo poczuło się zwolnione z obowiązku siedzenia jak na tureckim kazaniu, Black zerwał się z miejsca. Przemknął pomiędzy zbitym przy progu tłumem i zagrodził drogę trójce przyjaciół. Jak się spodziewał, tamci nie próbowali go wyminąć, pozwalając pozostałym opuścić kanciapę. Kiedy ostatni z maruderów zniknął za uchylonymi drzwiami, James, dotąd lustrujący z zajęciem zakopcony sufit, zatrzymał wzrok na wysokości twarzy swojego przyjaciela.
Syriusz, pomimo uprzedniego dokładnego rozważenia różnych scenariuszy tej rozmowy, zupełnie stracił język w gębie. Kompletnie nie wiedział, od czego ma zacząć, by zminimalizować ryzyko zarobienia w twarz. A właściwie nie miał nic przeciwko rękoczynom, o ile Potter pozwoli mu dojść do słowa i się wytłumaczyć.
– Rogaczu… – zaczął, nadal do końca nie będąc pewnym, jaką obrać taktykę. Zimny wyraz twarzy przyjaciela, jakiego nigdy jeszcze u niego nie widział, zdecydowanie nie działał budująco.
Nie dane było Syriuszowi rozwinąć myśli.
– Spałeś na naszej kanapie, opierały cię nasze skrzaty, setki razy twój niezdarny tyłek lądował razem z miotłą w naszym żywopłocie, przy naszym stole opychałeś się babeczkami mojej matki, godzinami wyszczerzony przesiadywałeś w bibliotece mojego… – James przerwał, głośno wciągając powietrze. Kiedy znów się odezwał, jego głos był szorstki. Absolutnie beznamiętny. – Nie ogarniam, Syriusz. Najwyraźniej nie znam cię i nie potrafię zrozumieć. Nie zamierzam już próbować.
– To nie tak, Rogaczu. Znasz mnie jak nikt inny i... – zająknął się Black, nie radząc sobie z uzewnętrznieniem kłębiących mu się pod skórą uczuć. Zdołał tylko wyszeptać – Zawsze chciałem być częścią twojej rodziny, przecież wiesz.
– A co ty wiesz o rodzinie?!
Potter wyrwał się krok do przodu, unosząc różdżkę. Ostre spojrzenie paliło żywym ogniem, jednak nie zaatakował, zatrzymując się zaledwie kilka cali od rozmówcy. Remus spiął się, wyraźnie gotowy interweniować, gdyby dwóch pozostałych za bardzo poniosło, ale troska okazała się zbyteczna. Niespodziewanie cała wściekłość Jamesa gdzieś się ulotniła. Zaciśnięte usta wygięły się w imitacji uśmiechu, a wargi prawie się nie poruszyły, jakby słowa wymówione obcym głosem wypowiedział ktoś inny.
– Przecież na rodzinę można się wypiąć i zamienić na inną, prawda? Nie pierwszy raz.
Syriusz zaniemówił.
To był cios poniżej pasa i James doskonale sobie z tego zdawał sprawę. Orzechowe oczy wpatrywały się w szare z wyzwaniem i pogardą. Black odliczył w myślach do dziesięciu, by się nieco opanować i nie pozwolić sprowokować. Zanim zdążył się odnieść do argumentu przyjaciela, ten jeszcze bardziej się przybliżył i wycedził mu prosto w twarz:
– Snape jest trupem. Zacznij się rozglądać za nową rodziną, bo zapoluję na sukinsyna i utłukę jak psa. A z tobą nie chcę mieć nic wspólnego. Przestałeś dla nie istnieć, Black.
Kiedy Potter zniknął w ciemnym korytarzu za plecami Syriusza, ten nadal wgapiał się oszołomiony w zacieki na ścianie, niezdolny otworzyć ust czy choćby się poruszyć. Z opóźnieniem dotarło do niego pytanie, wymówione napiętym, przyciszonym głosem.
– Skąd on się tam wziął?
Chłopak powoli obrócił się w stronę Lily.
– Nie wiem, ale się dowiem, tego możesz być pewna.
Dziewczyna ściągnęła brwi i przecząco poruszyła głową, a rude kosmyki opadły na twarz, ukrywając malujące się na niej emocje.
– Lepiej nie próbuj szukać. Po prostu… nie pozwól im się pozabijać.
– Myślisz, że zwyczajnie odpuszczę? Znajdę wytłumaczenie. Coś poszło nie tak, ale nic nie jest tym, czym się wydaje. Coś pominęliśmy. Znajdę odpowiedzi, bo wszystko w tym nie pasuje.
– Syriusz, a jeśli odpowiedzi jeszcze bardziej ci się nie spodobają?
Obrzucił ją zaskoczonym spojrzeniem. Przez moment zupełnie nie rozumiał, o co jej w ogóle chodziło, ale powoli doszedł do konkluzji. Zrobiło mu się jeszcze gorzej na duszy.
– Zakładasz, że to nie był tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Naprawdę jesteś w stanie dopuszczać ewentualność, że Sev mógł zabić Charlusa z premedytacją?
– Nie to miałam na myśli – ostro zripostowała Lily. – Sev nie jest urodzonym zabójcą. Nie chce źle, ale podejmuje złe decyzje. Nie widzi granic. Co gorsze, nawet nie rozumie, że jego wybory i metody tylko pogarszają sprawę. Jest zagrożeniem dla samego siebie.
Black bezsilnie opuścił ręce. Po prostu… nie wierzył.
– Lily, jesteś najgłupszą wiedźmą, jaką znam, a Sev rzeczywiście ma coś z głową, skoro to mu umyka – podsumował zwięźle. – Widzisz to, co chcesz widzieć – kontynuował, ignorując jej zmieszanie. – Tak było z Purus Venenatis i naszymi przekrętami, z Wywarem Tojadowym czy odwetem na Regulusie za szlamę na twoim policzku. Widziałaś w tym tylko Czarną Magię, podczas gdy w rzeczywistości Sev warzył nieziemsko genialne eliksiry, użerał się ze Ślizgonami i próbował zapobiec zamieszkom w szkolnych murach. Wywar Tojadowy dał Lunatykowi spokojne noce, ale tego zapewne zupełnie nie zrozumiesz. Z kolei Regulusa dosięgła sprawiedliwość, a i reszta gadów załapała, że nikt nie jest bezkarny. Ale ty przy każdej okazji, kiedy tylko Sev się za coś bierze, od razu wietrzysz nieszczęście, jakby Severus Snape był jakiś przeklęty.
– Syriusz, perspektywa się trochę zmieniła. Nie mówimy o szkolnych przepychankach. On uczestniczy w śmierciożerczych rajdach, używa Czarnej Magii i warzy te swoje genialne mikstury dla Voldemorta, najniebezpieczniejszego masowego mordercy wszech czasów. To jest czyste szaleństwo i nie da się tego zbyć jakimś dobrym wytłumaczeniem. Sev przekroczył wszelkie granice, przestał nad tym panować i nie może już zawrócić. To go zabije. Albo zabije go James, jeśli do niego dotrze wcześniej. Mogę się tylko modlić, żeby ich drogi się nie skrzyżowały, bo… – Dziewczyna załamała ręce z rezygnacją i spojrzała na Blacka martwym wzrokiem. – Boję się, Syriusz.
Chłopak słuchał, powstrzymując się od wyrzucenia z siebie wszystkiego, co mu leżało na sercu. Lily nie wiedziała o prawdziwym powodzie, dla jakiego Snape zdecydował się przyjąć Mroczny Znak. Z drugiej strony sam Black także nie został przez przyjaciela wtajemniczony, a przecież się domyślił. Rudowłosa nie próbowała patrzeć szerzej.
Syriusz westchnął i obrócił się w stronę drzwi.
– Nie pozwól Rogaczowi zrobić czegoś głupiego – rzucił na odchodne. – Wiem doskonale, że teraz nie może myśleć o niczym innym i ma ochotę ciskać Avadą na oślep, ale to nie pomoże. Takie odreagowanie tylko wszystko pogorszy, wierz mi. Może jeśli trochę ochłonie, to wreszcie zechce wiedzieć co wydarzyło się naprawdę. A wtedy wiecie gdzie mnie szukać.
Lily zatrzymała go w progu.
– Więc odkryłeś, co się stało w Dolinie Godryka?
– Jeszcze nie – wyszeptał z korytarza.
Severus miał ochotę szyderczo się roześmiać, wodząc wzrokiem po kolorowych girlandach, dekoracjach z ostrokrzewu i upstrzonych błyszczącymi ozdóbkami świerkowych drzewkach. Wszystko to wprowadzało nieco cieplejszy, świąteczny klimat do urządzonych z przesadnym zadęciem pomieszczeń, wypełnionych teraz tłumem gości. I to nie byle jakich.
Salon i hall pękał w szwach od czystokrwistych czarodziejów i wiedźm, z dziecięcym entuzjazmem celebrujących Boże Narodzenie, najbardziej mugolskie święto, jakie funkcjonowało w kalendarzu.
Doprawdy, ubaw po pachy.
Wrednawy półuśmiech szybko spełzł z ust półkrwi dziewiętnastolatka, pasującego tu, z jego bożonarodzeniowym sceptycyzmem, jak kwiatek do kożucha. Gdzieś w zgiełku wychwycił znajomo wkurzający głos, wymawiający severusowe nazwisko. Jeszcze łudził się przez moment, że słuch go zawiódł. Nieznacznie obrócił się w stronę delikwenta, oceniając wiszące w powietrzu zagrożenie. I z miejsca uzyskał pewność, że ten wieczór miał szansę stać się jeszcze gorszy.
Z irytacją ściągnął brwi na widok Sidiusa, zmierzającego w jego kierunku. Padalec zupełnie nie łapał aluzji, a przecież Severus nie próbował nawet być szczególnie subtelnym, spławiając upierdliwca kwadrans temu. Gdyby znajdowali się w Malfoy Manor, mistrz eliksirów mógłby bez uczynienia nietaktu schronić się w pracowni pod pretekstem konieczności dokończenia jakiejś niezwykle cennej mikstury. Ale pechowo tym razem imprezę integracyjną organizował Orion Black i ulotnienie się bez niepożądanych konsekwencji nie wchodziło w grę. Snape nie uwierzyłby jeszcze kilka tygodni temu, że będzie mu brakować proszonych przyjęć u Malfoyów.
Ostatnimi czasy Lucjusz zmienił zwyczaje i zdecydował trzymać śmierciożerczych kolegów możliwie najdalej od swojego domu, sprowadzając wszelkie kontakty na płaszczyznę zawodową. Dobrym pretekstem była okoliczność, że Narcyza, cierpiąca na poranne mdłości i z coraz większą trudnością wciskająca się w najmodniejsze suknie, nie mogła należycie wywiązywać się z obowiązków gospodyni. Orion w swojej przemyślności zwietrzył okazję, by pozyskać sobie przychylność pomniejszych arystokratów, dotąd lawirujących między Malfoyami i Blackami. Z tej przyczyny to salony Grimmauld Place 12 rozbłyskały teraz światłem świec, zapraszając do środka gości, złaknionych plotek i rozrywki w czystokrwistym wydaniu.
Severus nie tęsknił ani za jednym, ani za drugim, ale musiał bywać, by nie wypaść z obiegu.
Z kolei Yaxley, osamotniony przez swoich stałych kompanów, zdecydowanie cierpiał na brak towarzystwa. Zazwyczaj nudę, wywołaną nieobecnością kolegów, potrafił zrekompensować mu w dwójnasób Rosier, jednak dziś Czarny Pan pozbawił kochanków możliwości spożytkowania nocy wedle uznania. Mężczyzna został wysłany, by gdzieś w świecie pod osłoną ciemności siać zniszczenie na zlecenie swego mistrza, a pozostawionego samemu sobie Sidiusa nosiło. Na kolacji zjawił się oczywiście z młodą panią Yaxley, czego wymagały zasady savoir-vivre'u, ale dla nikogo nie było dziwnym, że chłopak nie wykazywał odrobiny zainteresowania jej osobą. Bez obcesowo stronił od obecności u swego boku małżonki, jakby jej bliskośc była mu przykrą. Lawirował między gośćmi w poszukiwaniu rozrywki, która pozwoliłaby mu przetrwać kolejnych kilka godzin oczekiwania na powrót Rosiera.
Snape znalazł się na celowniku, bo padalec ubzdurał sobie, że nawiązując sojusz z protegowanym Lucjusza zbliży się do blondyna i zyska aprobatę pana Malfoy Manor, do spółki rozdającego z Caiusem Yaxleyem karty w Wewnętrznym Kręgu. Jedynak, dotąd zawsze pozostający w cieniu silnego ojca, najwyraźniej planował się wykazać samodzielnością.
Szkoda, że Severus w żadnym razie nie pałał potrzebą zacieśniania więzi akurat z tym gadem. Nie był aż takim hipokrytą.
Nazajutrz po nocy, której finał przybrał nieoczekiwany obrót, chłopak poczuł coś w rodzaju delikatnego zakłopotania, kiedy przyszło mu usiąść do stołu naprzeciw małżonków Yaxley, goszczonych na obiedzie przez Malfoyów. Snape prawie zakrztusił się kawą na wzmiankę Narcyzy, iż któryś z niedawnych gości barbarzyńsko obszedł się z zabytkowym sekretarzykiem w bibliotece. Pani domu nie mogła odcierpieć zniszczenia ornamentalnie rzeźbionego blatu, przy którym – jak wieść gminna niosła – Lucjusz Malfoy I przelewał na pergamin płomienne uczucia do niezbyt podatnej na jego urok osobisty Elżbiety Tudor. Doprawdy, iście nieludzkie, by zdewastować tak cenną rodzinną pamiątkę. Severus zatuszował wrednawy półuśmiech, zerkając przelotnie na twarz pani Yaxley. I poczuł się głupio, bo nie znalazł u niej choćby cienia zmieszania. Arystokratka nie odwzajemniła spojrzenia, skupiając całą uwagę na Narcyzie, jakby szczegóły sprawy były jej zupełnie nieznane. Z niedowierzaniem i oburzeniem wyraziła zrozumienie dla sprawiedliwego gniewu gospodyni, zimnym głosem potępiając nieokrzesanego zuchwalca. Po czym dolała sobie śmietanki do kawy, upiła łyk, poczęstowała się szarlotką i z nonszalancją zaczęła się rozwodzić nad niezwykłymi walorami smakowymi deseru.
Jakby kilka godzin wcześniej jej naga skóra nie dotykała rzeczonego blatu, paznokcie nie żłobiły w drewnie głębokich rys, a wino z przewróconego przez nią kieliszka nie ściekało po antyku, plamiąc perski dywan.
Absolutne zdystansowanie dziewczyny z miejsca upewniło Severusa, że nigdy nie wrócą do tematu minionej nocy. Tak było komfortowo. W zasadzie już dwa dni później chłopak nie miał pewności, że cokolwiek z tego, czego doświadczył w obłożonej zaklęciami bibliotece, w ogóle miało miejsce. Tamto wspomnienie rozmyło się, a obrazy zatraciły kontury, stając się dla jego podświadomości niczym więcej niż sennym majakiem. Jakby nic się nie zdarzyło. Dokładnie tak, jak zakładała ich dwustronna umowa. Odszedł mu więc z głowy ewentualny problem babrania się w całym tym kłopotliwym syfie, jaki zwykle niosły ze sobą zakazane romanse. Dziękować Merlinowi, Greengrass odniosła się do rzeczonego incydentu z pełnym profesjonalizmem i nawet, gdy zdarzało im się przebywać na moment tylko w swoim towarzystwie, nie było między nimi nijakiej niezręczności. Nie odnotował ze strony dziewczyny żadnych sugestywnych nawiązań czy dwuznacznych spojrzeń. Ani jednego głupawego półuśmieszku.
Nic nie wskazywało, by cokolwiek się zmieniło i to nie tylko w aspekcie aktywności seksualnej dziewiętnastolatka. Wszystko było zupełnie tak, jak przed Halloween.
No, może poza zniknięciem Syriusza z severusowej rzeczywistości. Jeśli pominąć ten jeden szczegół, życie toczyło się zwyczajnym rytmem.
Po tygodniu w Proroku przestały pojawiać się wzmianki o śmierci Charlusa Pottera i sprawa przycichła. Nie było podejrzanych, oficjalne dochodzenie zostało zamknięte z powodu braku poszlak. Najwyraźniej młody Potter postanowił zająć się ukaraniem mordercy we własnym zakresie. Snape'a nie przejęło to jakoś szczególnie. Miał na głowie bardziej naglące problemy, wymagające całej severusowej uwagi.
Stracił punkty zaczepienia, jeśli chodziło o jego prywatne śledztwo dotyczące halloweenowej nocy. Uzyskał niemal pewność, że został zoblivatowany i maczał w tym palce Tertius, ale tu trop się urywał. Severus nie mógł zabrać się za przepytywanie śmierciożerców na chybił trafił, by nie ujawnić słabości. Żaden z nich z kolei nie dał mu do zrozumienia, że posiada jakąkolwiek wiedzę w przedmiotowej kwestii. Najlepszym strzałem był główny podejrzany, ale ten nie pojawiał się ostatnio w Malfoy Manor. Ze strzępków informacji Snape wywnioskował, że Tertius wywinął jakiś numer jeszcze na przyjęciu Lucjusza i gospodarz niezbyt delikatnie wyprosił gościa oraz jego obstawę. Orion przy okazji wydawania nocnych balów przyjął ten sam front. Chyba tylko Bellatrix tolerowała nieokrzesanych Averych, ale nie na tyle, by jakoś szczególnie ich jej brakowało. Tak więc pomijanie przy rozsyłaniu zaproszeń synów Krezusa, jak i ich skompromitowanego bankructwem ojca, jakoś nikogo nie zdziwiło.
Samych zainteresowanych nieszczególnie dotknęło towarzyskie wykluczenie, bo ostatnimi czasy daleko było im do imprezowego nastroju. W każdym razie zapewne nie tryskała humorem dwuosobowa reprezentacja latorośli Avery'ego, pomniejszona o jego pierworodnego. Sam Primus zapadł się pod ziemię i wszelki ślad po nim zaginął. Wiadomo na pewno , że pijany w cztery dupy wpadł w ręce aurorów nazajutrz po Halloween, szlajając się po domu uprzednio przez siebie zamordowanych mugoli w poszukiwaniu… eliksiru regenerującego. Ponoć Primus zeznał niedowierzającym śledczym, że zwyczajnie pomylił adresy, mając w zamiarze aportować się przed domem jednego z czarnorynkowych szmuglerów. Mugoli z kolei uśmiercił, bo ich piskliwe głosy, którymi zaatakowali skacowanego śmierciożercę od progu, drażniły jego wyczulone bębenki. W ekspresowym tempie, z nietypowym pominięciem zwyczajnych procedur, śmierciożerca został odesłany konwojem do Azkabanu i… tu zaczynały się szeptane z ust do ust spekulacje.
Cała akcja ominęła Severusa, w tym czasie pracującego z Regulusem nad zleceniem od Czarnego Pana, ale i bez śledzenia na bieżąco doniesień chłopak wywnioskował, że Primus miał pecha trafić na bardzo mściwych aurorów. A ci zapewne z zawodowym profesjonalizmem dokładnie po sobie posprzątali i nikt nigdy nie znajdzie ciała. Nie było w końcu tajemnicą, że rodzina Averych figurowała na szczycie czarnej listy Departamentu Aurorów. Sadystycznie spaczeni bracia, zawsze wyruszający na łowy watahą, za szczególny rodzaj rozrywki obrali sobie polowanie na aurorów i ich rodziny, uciekając się do najwymyślniejszych sposobów wydłużania agonii. No i najstarszy z tych idiotów najwyraźniej się doigrał.
Chociaż zniknięcie Primusa wywołało u Severusa perwersyjną satysfakcję, to niemożność dotarcia do Tertiusa, skupionego teraz na szukaniu śladów brata, mocno mistrza eliksirów irytowała.
Irytowała? Severusa szlag trafiał.
Wszystkie inne drogi kończyły się ślepymi zaułkami, a nie należało za bardzo zwracać niczyjej uwagi. Taki Malfoy choćby nie należał do osób, które traktowałyby poważnie czarodzieja, wykazującego się tak skrajnym brakiem rozumu, by pozwolił sobie wyczyścić pamięć debilowi pokroju Avery'ego. To nie mogło się wydać, jeśli Severus nie chciał stracić potężnego potencjalnego sojusznika, którego najwyraźniej potrzebował. Zwłaszcza teraz.
Od czasu, kiedy młody czarodziej zadowalająco wywiązał się z ostatniego zadania, Czarny Pan zaczął jeszcze bardziej namacalnie okazywać mu swoje uznanie. Snape dotąd nie miał pecha podpaść bezwzględnemu magowi, więc nie spotkał się z objawami niezadowolenia. A jednak jego obecna łaskawość wyraźnie wykraczała poza pozycję, która należała się półkrwi mistrzowi eliksirów, zupełnie niezwiązanemu z arystokratycznymi kolegami. Czarny Pan nigdy nie robił niczego przypadkiem, a więc i tym razem wysyłał jakiś przekaz.
Severus nie mógł mieć pewności, ale nawet jeśli nie ufał do końca swojemu osądowi, to odwołał się do osądu Lucjusza. A Malfoy zasadniczo nie miał w zwyczaju się mylić i umiał czytać między wierszami. Jeśli wyszedł zawczasu z propozycją sojuszu, to wiedział co się święci.
Wniosek mógł być jeden – Czarny Pan rozważał włączenie Severusa do elitarnego, Wewnętrznego Kręgu.
Od momentu dołączenia do tej gry to był jeden z jej głównych celów. Zbliżenie się do najcenniejszych informacji, poznanie sekretów i słabości najniebezpieczniejszych wrogów, inwigilowanie samego przywódcy Ciemnej Strony. Wewnętrzny Krąg oznaczał również zmianę profilu usług, jakie będzie musiał świadczyć swemu mistrzowi młody śmierciożerca. Skończy się wymigiwanie od rajdów i bardziej krwawych rozrywek. Nie da rady dłużej ograniczać się w stosowaniu Niewybaczalnych. I nie można będzie zrobić kroku wstecz.
Snape stał przed otwartymi drzwiami i tylko od niego zależało, czy przekroczy próg. On nigdy nie wymuszał takich decyzji, brzydząc się słabością i strachliwą uległością. W Wewnętrznym Kręgu nie było miejsca dla niezdecydowanych.
Severus, jakkolwiek zawsze zostawiał we wszystkim ostateczną decyzję sobie, potrzebował tym razem skonfrontować własne teorie z chłodnym spojrzeniem kogoś innego, zaznajomionego z tematem. Kogoś ze ślizgońskim sprytem, swobodnie poruszającego się w świecie polityki i znającego czystokrwiste realia. Myślącego nieszablonowo. W aktualnej sytuacji dobrze byłoby poznać rzeczową opinię osoby wtajemniczonej w sprawę, godnej zaufania.
Sęk w tym, że po Halloween spotkanie z Syriuszem nie było najlepszym pomysłem. Nie należało się oszukiwać, ale zmierzyć z następstwami tamtej cholernej nocy. A sytuacja wyglądała tak, że Severus był po szyję zanurzony w gównie. Miał w głowie mętlik.
I powoli uzmysławiał sobie, że zaczyna żałować.
Z perspektywy żałował, że nie skorzystał z wiedzy Syriusza, zanim wszedł w to wariactwo obydwiema nogami. Z lepszym zapleczem mógłby więcej ugrać i uniknąć błędów. Wtedy z góry założył, że gryfoński przyjaciel walnie umoralniającą mowę i poradzi mu wycieczkę na oddział psychiatryczny do Munga, ale teraz widział to inaczej. Black nie był tak naiwny i lekkomyślny, jakim mógł się wydawać dla postronnych. Wojenne doświadczenia otworzyły ex-Huncwotowi oczy, zmuszając do pogodzenia się z dopuszczalnością naginania zasad. W końcu ich ścisłe przestrzeganie odbiło się na syriuszowym zdrowiu po wypadku z Bellą i Cruciatusem. O tak, Syriusz wyleczył się z naiwności. A jednak przy tym wszystkim pozostawał Gryfonem, umiejącym odróżnić metody akceptowalne od tych niedopuszczalnych, którego to wrodzonego daru Severus nie posiadał, zawsze stawiając na efektywność. Jak pokazywało doświadczenie, czasem to kryterium się nie sprawdzało.
Wszystko o dupę potłuc, pomyślał młody szpieg nie bez cienia rozgoryczenia.
Zdobył silną pozycję po Ciemnej Stronie i zaufanie samego Czarnego Pana, ale wszystko wymykało mu się z rąk. Mógł kontynuować, wejść do Wewnętrznego Kręgu, sięgnąć po więcej i… co dalej? Jeśli chodziło o główny cel, wciąż błądził we mgle. Czarny Pan nie był ani odrobinę mniej żywy niż rok temu. Czy zbliżenie się do niego cokolwiek zmieniało?
I zagadką pozostawało najważniejsze – co śmierciożerca musiał zrobić, by dostąpić zaszczytu włączenia do wąskiego kręgu zaufanych? Opierając się na doświadczeniach poprzedzających przyjęcie Znaku, Severus przeczuwał, że konkluzja z dużym prawdopodobieństwem mu się nie spodoba. Dodatkowo uzyskanie nowej władzy bez wątpienia przysporzy chłopakowi wrogów, a z aktualnymi miał już dość kłopotów, czego dowodziły ostatnie wypadki. No i wciąż tajemnicą owiane były tożsamość szpicla Dumbledore'a i zagadkowe zabójstwo w Dolinie Godryka.
Rozsądek nakazywał najpierw ogarnąć ten bajzel.
Znów przywołać opanowanie, odwołać się do racjonalizmu i przestać kręcić się w miejscu.
W pierwszej kolejności jednak koniecznym było uwolnić się od natrętnego towarzystwa Yaxleya.
Severus wykorzystał zamieszanie, wywołane wybuchem wesołości wśród gości w centralnej części salonu i za ich plecami prześliznął się do znajomego korytarza, obwieszonego skrzacim truchłem. Z niesmakiem omiótł wzrokiem ścianę i podążył w stronę umeblowanego w stylu wiktoriańskim kącika wypoczynkowego. Z ulgą nie wyczuł w pobliżu niczyjej obecności i zbliżył się do głębokiego fotela z zamiarem przeczekania w nim najbliższych dwóch godzin.
I wtedy usłyszał głuchy odgłos przesuwanych, a raczej przewracanych mebli piętro wyżej.
Najwłaściwszym było zignorować. Z dużym prawdopodobieństwem jakaś niewyżyta para oddawała się rozkoszom cudzołóstwa, a tego zdecydowanie chłopak nie chciał być świadkiem. Po chwili odgłosy się powtórzyły, ale tym razem nic nie zostało przewrócone, a raczej rzucone z impetem o ścianę.
Severus nasłuchiwał jeszcze jakąś minutę, nie doczekawszy się reakcji żadnego z gości, zapewne zupełnie niezdolnych w panującym gwarze za ścianą usłyszeć niczego poza rozmowami toczonymi dokoła. Bezszelestnie pokonał schody i zatrzymał w korytarzu na piętrze. Smuga światła, pełgającego po marmurowej posadzce przy uchylonych drzwiach w głębi, sugerowała gdzie należy szukać źródła hałasu. Jeszcze przez moment się wahał, ale ciekawość zwyciężyła. Zignorował głosik uzmysławiający mu, że nie miał wymówki na wypadek, gdyby zaszła konieczność wytłumaczenia się z łażenia nocą po domu jednego z najniebezpieczniejszych czarodziejów w kraju. Syriusz zawsze dysponował na takie okazje milionem patentów. Zapewne skutecznie potrafiłby użyć nawet durnej zagrywki z szukaniem toalety, wprowadzając przy tym w zakłopotanie samego pytającego. Ale Severus nie był Syriuszem.
Z wahaniem zatrzymał się przed drzwiami, zdając sobie sprawę, jaką popełnia nieostrożność.
Z drugiej strony na zakrapianych alkoholem przyjęciach wiele uchodziło płazem. Dla przykładu, tacy bracia Avery odstawiali chamówę średnio dwa razy w tygodniu i nikogo to już nie ruszało, wywołując co najwyżej lekkie zniesmaczenie. W końcy to byli… bracia Avery. Zresztą, również inni podchmieleni goście nie raz i nie dwa bywali nad ranem znajdywani w najdziwniejszych miejscach, od składziku na miotły po dach ogrodowej altany.
Udawanie nietrzeźwego nie może być trudniejsze niż łganie Czarnemu Panu.
– Towarzystwo gości się piętro niżej. Podążaj za wonią perfum, alkoholu i spisku – padło zza ściany ostrym, znajomym głosem.
Severus już zrobił krok w tył, ale coś go powstrzymało przed posłusznym powrotem na dół. Nuta czegoś nietypowego w zazwyczaj wypranym z emocji głosie Regulusa. Rozdrażnienie? Nie, coś więcej. Black znajdował się na granicy wybuchu, a zdecydowanie nie bełkotliwy ton wykluczał powiązanie jego obecnego stanu emocjonalnego z podwyższonym stężeniem Ognistej we krwi. Anomalia, nad którą Severus nie mógł przejść obojętnie.
Niezrażony sięgnął do klamki i pchnął drzwi, drugą ręką mocniej ujmując różdżkę, ukrytą w kieszeni szaty. W końcu nie był idiotą, nawet jeśli ostatnio nabrał nawyku igrania z ogniem.
Gdzie się podziała jego dawna ostrożność?
– Nie wyraziłem się jasno? – syknął Regulus już z zupełnym pominięciem uprzejmości. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wreszcie obrócił twarz w kierunku drzwi. Po ustach przemknął mu cień zdegustowania. – Snape. A tak, tobie chyba muszę rozrysować, bo najwyraźniej przyswojenie zasad dobrego wychowania przerasta twoje zdolności percepcyjne. Nawet skrzaty w lot pojmują, że nie nachodzi się ludzi nocą w ich sypialniach – wyłożył wyniośle.
Ostatki rozumu powstrzymały Severusa od przywalenia rozpuszczonemu gnojowi gołymi rękami, po mugolsku, tak jak to swego czasu zrobił Syriusz za hogwarckich czasów. Wszyscy arystokraci mieli coś z wkurzająco wielkopańskiego stylu bycia, ale ten snobistyczny paniczyk bił resztę na głowę.
Severusowi naprawdę nie przeszkadzało jego własne mieszane pochodzenie, bo całą czystokrwistą ideologię miał głęboko w poważaniu. Liczyła się moc, a ta za cholerę nie była sprzężona z krwią przodków, czego przykładem rzesze mugolaków przewyższających magicznymi umiejętnościami niejednego śmierciożercę z porządnym rodowodem.
Snape'a zupełnie nie ruszały złośliwości z ust takiego Tertiusa czy nawet Bellatrix. Ta druga była psychopatką, może i przerażająco bezwzględną, ale wcale nie tak potężną jak powszechnie uważano. Lestrange wyrabiała statystyki tłukąc czym popadło do wszystkiego co się ruszało, ale nie szło jej z bezróżdżkową i niewerbalną. W tej dziedzinie o dekadę młodszy Severus od miesięcy eksperymentował z autorskimi zaklęciami, podczas gdy arsenał zaprawionej w bojach Belli ograniczał się do kilku prostszych klątw. Może i nie brakowało jej kreatywności w zadawaniu śmierci, ale cierpiała na niedostatek finezji we władaniu magią. Także Avery nadrabiał sadystycznym entuzjazmem elementarne braki w magicznej edukacji. By ich nie ujawnić, sprytnie unikał bezpośrednich starć. Zawsze atakował w grupie, mając za plecami popapranych braci albo równie skrzywionych psychicznie kolegów. Bez nich pozostawał niczym, jak pokazywał pamiętny pojedynek na zwieńczenie siódmego roku Severusa.
Posiadacze różdżek formatu tej dwójki nic dla Snape'a nie znaczyli i ich przycinki puszczał mimo uszu. Był po prostu od nich lepszy.
Jeśli zaś chodziło o młodszego Blacka, tu sprawy się miały inaczej.
Regulus urodził się z naturalnym talentem, ale nie poprzestał na tym i ciągle się rozwijał. Jego moc rosła, a umiejętnościami przewyższał większość zasłużonych śmierciożerców, chociaż się z tym nie obnosił. Zupełnie nie zależało mu na samej władzy. Chodziło tylko o magię, a tę swobodnie kształtował z pomijaniem inkantacji i bez użycia różdżki. Naprawdę ją czuł jakby był z niej utkany. W normalnych warunkach miałby zadatki na potężnego maga, jednego z najpotężniejszych, jakich nosiła ziemia. Nieszczęśliwie dla gnojka Czarny Pan raczej nie wyznawał zasad zdrowej konkurencji. W tej konstelacji było miejsce tylko dla jednego wszechwładnego maga i potencjalni konkurenci nie mogli liczyć na dobre zakończenie. Ten pęd do wiedzy, podsycany wrodzoną dumą, zgubi Regulusa w chwili, gdy w swojej krótkowzroczności zapragnie więcej niż tylko pomniejsze miejsce u boku potężnego czarnoksiężnika. A w dzieciaku najwyraźniej zaczynał wygasać dawny żar i bezkrytyczne oddanie, skrzesane z naiwnej wiary w moc mentora. Ostatnio coś się zmieniło i jeśli Czarny Pan jeszcze tego nie dostrzegł, to tylko dlatego, że był za bardzo pochłonięty własnymi sprawami. No i jego rozpasane ego nie dopuszczało, by wierny śmierciożerca zdecydował go w swojej głupocie porzucić. Ale jeśli Severus zauważył ten inny rodzaj ognia w okalanych szarością źrenicach, to i jego wprawne oko niebawem wychwyci różnicę. I głębiej rozważy dalszą przydatność Regulusa.
Co się zmieniło? Tego Snape nie potrafił rozgryźć, zwłaszcza że Black bardzo dobrze się maskował i rok starszy kolega zapewne dał by się oszukać jak cała reszta, gdyby Regulus w jakiejś części nie był tak podobny do Syriusza. Z jednej strony wydawali się ulepieni z innej gliny, a jednak patrzyli na świat oczami o tym samym odcieniu, w których kryła się podobna przenikliwość. Obydwu zdradzały te same zmiany w mimice, identyczne gesty informowały o wewnętrznym rozdarciu, rozdrażnieniu czy motaniu się w kłamstwach.
Regulus zaczął zdradzać ledwie dostrzegalne zmiany zachowania niedługo p Halloween, po uwarzeniu specjalnej mikstury dla Czarnego Pana. Czym było tamto cholerstwo pozostawało dla mistrza eliksirów zagadką. Kolejną, do zestawu.
Pomijając jednak tego rodzaju dywagacje, Black pozostawał niebezpiecznym i godnym przeciwnikiem.
Severus z niechętnym uznaniem z dnia na dzień utwierdzał się w przekonaniu, że wyniosły gówniarz był naprawdę dobry. Być może lepszy niż on sam kiedykolwiek będzie.
I to był powód, dla którego nie potrafił zdzierżyć podszytej szyderstwem kpiny w głosie Regulusa. Dupek dogłębnie ranił severusowe ego i według severusowych kryteriów miał do tego prawo.
Ta głęboka niechęć była ewidentnie dwustronna. I tego już starszy z chłopaków nie potrafił wyjaśnić, tym bardziej że za hogwarckich czasów zachowania młodszego chłopaka nie cechowała tak czytelna pogarda dla starszego kolegi. Wtedy, przy okazji walki o władzę nad Slytherinem między dwoma prefektami, Regulus zdawał się przyjmować wyzwanie i poważać przeciwnika. Próbował go po ślizgońsku przechytrzyć, uznając Snape'a wartym zachodu.
Teraz z dawnego respektu nie został ślad, a przecież Severus obecnie zajmował miejsce poważnego gracza w śmierciożerczym kręgu, a wtedy był… nikim.
To nie pasowało.
Black traktował z dystansem wszystkich, nawet Lucjusza, z którym łączyło go coś w rodzaju porozumienia, ale nie przyjaźni. W tym czystokrwistym świecie nie można było sobie pozwolić na posiadanie przyjaciół. Każdy mógł wykorzystać potknięcia i dzięki temu posiąść władzę nad słabszym. Regulus doskonale to rozumiał i wyizolował od siebie resztę świata. W Hogwarcie, kiedy jeszcze kontrolował Slytherin, potrafił wymusić posłuch bez konieczności werbowania wianuszka dupowłazów, jaki z miejsca zorganizował sobie Avery, pozbawiony regulusowej charyzmy. Black dla odmiany zachowywał się zawsze, jakby nie potrzebował reszty świata, a ta nie była warta jego nadmiernej uwagi. Jego spojrzenie omiatało twarze rozmówców z rezerwą, choć jednocześnie nie można mu było zarzucić pomijania przyjętych zasad grzeczności i etykiety. W tym akurat dziedzic rodu Blacków niepokojąco przypominał Czarnego Pana, jak z zaintrygowaniem zauważył Severus.
Może inni też to dostrzegli i dlatego zawsze traktowali ledwie osiemnastolatka z respektem zarezerwowanym dla poważanych person.
Cała ta fasada protekcjonalnego chłodu znikała, kiedy obiektem chwilowego zainteresowania młodego Blacka stawał się Snape. I w oka mgnieniu miejsce wyrafinowanej konwersacji zajmowała zjadliwa wymiana uszczypliwości, bo i druga strona nie pozostawała bierna. Nigdy nie pozwalali sobie na zniżenie się do poziomu rynsztokowej pyskówki, bo żaden z nich nie był nieokrzesanym troglodytą, cokolwiek by o sobie nawzajem myśleli. Ta ich obopólna niechęć nie przerodziła się także w otwarty konflikt, bo nie byli również pozbawionymi samokontroli gówniarzami.
Zwyczajnie ograniczali się do działania sobie na nerwy.
Poboczni obserwatorzy odczytywali to jako przejaw współzawodnictwa, ale nawet nie zbliżali się do sedna. Regulus nic nie znaczył dla Severusa w szerszej perspektywie i nie był dla niego zagrożeniem czy przeszkodą w realizacji misji. Z kolei tamten za bardzo gardził rok starszym kolegą, by traktować go jako godnego konkurenta. Chodziło o coś innego. O co konkretnie – tego jeszcze sam Severus nie rozgryzł.
I w tym momencie stwierdził, zaskakując samego siebie, że dłużej pozostawać w nieświadomości nie zamierza.
– Co ty do mnie masz, Black? – wypalił prosto z mostu, z satysfakcją dostrzegając w stalowych oczach niedowierzanie mieszające się ze zniesmaczeniem.
Węże uwielbiały kluczyć. Ich świat opierał się na niedomówieniach i grze pozorów. Od urodzenia wpajano im, że otwarte wyrażanie emocji i myśli demaskuje słabość charakteru. To, co w konfrontacji z łatwymi do rozszyfrowania, prostolinijnymi Gryfonami stanowiło atut Ślizgonów, jednocześnie można było przeciw nim samym wykorzystać. W bezpośredniej konfrontacji tracili bezpieczny grunt pod nogami.
Regulus również przez chwilę ujawnił zagubienie, ale z charakterystyczną dla siebie wprawą szybko się opanował.
– Nic dla mnie nie znaczysz. Jesteś tylko śmieciem – syknął zimno.
I chociaż taka riposta mogła zostać odczytana jako zwykły pretekst do kolejnego słownego starcia, Snape pojął po wyrazie twarzy tamtego, że to była odpowiedź na zadane pytanie. Nie wiedzieć dlaczego, w severusowej głowie pojawiło się pewne wspomnienie rozmowy w pokoju wspólnym Slytherinu, niedługo po incydencie u Scrivenshafta.
– A jednak wchodziłeś mi w dupę. Próbowałeś mi mówić po imieniu i się zakolegować – odbił z szyderstwem.
– Wtedy żyliśmy w innej rzeczywistości, a ja nie miałem jeszcze mądrości, którą posiadam teraz – uciął ozięble Black, wyczuwalnie zażenowany. Zdecydował jednak rozwinąć myśl, odrobinę dezorientując Severusa. – W Hogwarcie widziałem w tobie Ślizgona, ale się pomyliłem. Nie jesteś tym, kim chcesz, by widzieli cię inni. Może reszta daje się mamić, ale ja wiem w co grasz.
Czarne oczy rozszerzyły się w szoku, kiedy dotarło do chłopaka drugie dno wypowiedzianych przez Regulusa słów. Ile gnojek wiedział?
– Chyba Ognista ci nie służy, Black.
Severus pokrył niepokój sarkazmem, zmuszając umysł do pracy na najwyższych obrotach.
Szło opornie.
– Czyżby? – zagadnął tamten tajemniczo, zbliżając się o krok. Szare oczy, tak podobne teraz do tych syriuszowych, przyszpiliły Snape'a z zaintrygowaniem. – Możesz oszukać większość z nas, ale nie łudź się, że Czarny Pan cię nie rozszyfrował. Bawi go to, zapewne w większym stopniu niż mnie. Uroiłeś sobie, że otwiera ci drogę do Wewnętrznego Kręgu ze względu na twoje osobiste przymioty? Jesteś tylko dla niego formą rozrywki i zdepcze cię, kiedy się znudzi – dokończył, niemal z rozbawieniem przypatrując się koledze.
Cisza, która zapadła w pomieszczeniu, dzwoniła Severusowi w uszach. Bardzo starał się zachować nieczytelny wyraz twarzy, by nie ujawnić strachu, który przyspieszył mu bicie serca.
– W jego oczach zawsze pozostaniesz tylko kanalią, która próbuje sięgnąć po więcej niż jej się należy – kontynuował Black. – Nie masz odrobiny godności. Nic nie zawdzięczasz sobie i do niczego nie doszedłeś sam. Śpisz w łóżku Lucjusza, jadasz na jego koszt, pławisz się w luksusach i obracasz w towarzystwie, do którego nigdy nie będziesz przynależał. Próbujesz się wkraść do naszego świata, zachowywać jak my, mówić z poprawną dykcją, używać właściwych sztućców, ale zawsze będziesz tylko Snapem. Udajesz przed wszystkimi, że jesteś tu dla magii, ale tak naprawdę pociąga cię władza i materialne profity. Pniesz się w górę, zmieniasz strony. W Hogwarcie nadskakiwałeś Slughornowi, by dostać się do jego elitarnego Klubu, a potem Dumbledore'owi, żeby stać się prefektem. I nagle znalazłeś się u boku Czarnego Pana, bo zwietrzyłeś dla siebie bardziej intratną szansę. Nie kieruje tobą nic poza małostkową ambicją. Brak ci odrobiny honoru – kontynuował, cedząc słowa. – Nie potrafisz zwyczajnie zaakceptować swojego miejsca. Tego, kim się urodziłeś. Dlatego jesteś wszą. Nikim.
Severus odetchnął głębiej. A więc takie wnioski wyciągnął młody, zacietrzewiony arystokrata.
Bardzo blackowo.
Uspokojony zmierzył wzrokiem młodszego chłopaka, rezygnując z kontynuowania konwersacji. Takie insynuacje w żaden sposób mu nie zagrażały, a gówniarz mógł sobie myśleć, co mu się podobało.
Mistrz eliksirów obrócił się bez słowa i przypadkowo zawiesił spojrzenie na ścianie, oblepionej po sufit… kolażem z wizerunków roznegliżowanych mugolskich modelek, powyginanych w ponętnych pozach. Zaskoczony rozejrzał się wokoło i dostrzegł czerwono-złoty proporzec Gryffindoru, zdobiący wolną przestrzeń nad wezgłowiem łóżka. Po kątach sypialni walały się mugolskie gadżety o przeróżnym przeznaczeniu. Na półkach biblioteczki poupychano jakieś graty, nie noszącym śladów używania podręcznikom udostępniając nieco miejsca na podłodze. Pomięte ciuchy smętnie zwisały z oparcia fotela, z kolei drzwi upaprane były zaschniętym sosem czosnkowym, podobnie jak część dywanu wokoło przewróconego talerza i szklanki z niedopitą zawartością.
Burdel na kółkach, jakby Severus miał déjà vu.
Wystrój wnętrza zdecydowanie nie sugerował, że jego rezydentem mógł być pedantyczny mól książkowy albo zdeklarowany zwolennik Czarnego Pana.
Najwyraźniej Regulus za pomocą klątw urządzał przemeblowanie w dawnym pokoju Syriusza.
– A więc zajmujesz niszę po pierworodnym. Tytuł dziedzica, schedę, nawet pokój. Gdybym czepiał się słów, powiedziałbym, że jesteś hipokrytą. – Severus nie podarował sobie komentarza.
Szare oczy błysnęły groźnie.
– Nie sięgam łapczywie po coś, do czego nie mam prawa rościć pretensji. Ale ktoś musi zająć miejsce tchórza, który uciekł od swoich powinności. Nie urodziłem się do tego i nie ja tak wybrałem. Nie chcę wyciągać rąk po nieswoje, ale to on nie zostawił mi wyboru. Odwrócił się plecami, nawet nie obejrzał za siebie i uciekł – głucho wyrzucił z siebie Regulus, nie patrząc na Snape'a. – Podły egoista.
Severus z zaintrygowaniem zlustrował twarz młodszego z synów Oriona, ale ten przestał dostrzegać obecność intruza. Tylko patrzył w przestrzeń, z bezsilną złością mrużąc oczy, ciskające gromy.
– Dokonał wyboru. Wszyscy dokonujemy wyborów i innym nic do tego, jakie wybieramy ścieżki. Jeśli decydujemy źle, to sami ponosimy konsekwencje – wyrwało się mistrzowi eliksirów. Nie miał pojęcia, dlaczego to powiedział na głos.
– Konsekwencje? A jakież to konsekwencje spadną na niego? On nie zna słowa odpowiedzialność. Może jeszcze powiesz, że mu było wolno? Że to ja się mylę? – ostro rzucił się na niego Black. – Nie miał prawa. Urodził się Blackiem, tak jak ty urodziłeś się Snapem. Nie zmienimy naszej natury ani naszego miejsca w świecie – dodał pewnie. Zreflektował się i szybko pohamował emocje. Jego ton był absolutnie beznamiętny, kiedy wycedził – Wynoś się.
Co też i bez słownej zachęty Severus planował uczynić, odrobinę skołowany dziwacznością całej tej rozmowy, która niepostrzeżenie zeszła na niebezpieczne tory. Co mu odbiło, by poruszać z młodszym Blackiem temat Syriusza? Szczęśliwie Regulus sam był podejrzanie rozkojarzony i nie zastanowił się głębiej nad powodem dla którego Severus Snape głośno przyznał rację swojemu hogwarckiemu nemezis.
Idiota, szepnął do siebie mistrz eliksirów, pokonując schody.
Poważnie, musiał się ogarnąć, zanim zaliczy brzemienną w skutki wpadkę.
Syriusz stał w progu, tępo wgapiając się zielone straszydło, zajmujące centralne miejsce, jeśli nie prawie całą przestrzeń ciasnego pokoju.
Przez moment przebiegło mu przez myśl, że pomylił adresy.
– O, w samą porę. Już myślałam, że będę musiała transmutować komodę w drabinę – zaszczebiotała Vitalia, wyłaniając się zza gęstwiny kłujących gałązek. – Mógłbyś? – rzuciła tonem nie znoszącym sprzeciwu, wpychając chłopakowi w dłonie pudło wypełnione ozdobami, mieniącymi się wszystkimi kolorami tęczy.
– Yyy? – wyrwało się mu bezwiednie. – Co ten badziew robi w naszym przytulnym, obłażącym z tapety saloniku?
Jasnowłosa zmierzyła go urażonym spojrzeniem.
– Jeszcze słowo i nocujesz na wycieraczce, Grinch – fuknęła zirytowana, przywieszając oblepioną brokatem gwiazdkę na jednej z gałązek. – No, wyżej nie sięgnę, więc do roboty. Zaraz pierwsza gwiazdka – ponagliła go, zupełnie ignorując durnowaty wyraz jego twarzy.
– Nie uważasz, że odrobinę cię… poniosło? – zaryzykował Syriusz, nie kryjąc sceptycyzmu.
Nie miał pojęcia, jak udało się filigranowej dziewczynie wtargać na trzecie piętro czterometrowe drzewko, ale już zupełnie nie łapał, skąd wziął się u niej nagły świąteczny entuzjazm. Dzisiejszego ranka wyglądała, jakby potrzebowała Prozacu, a teraz to.
Black natychmiast odstawił pudło i przyciągnął do siebie dziewczynę, z podejrzliwością zerkając w jej oczy.
– Vitalia, nie nałykałaś się niczego, prawda? – zapytał ostrożnie z niepokojem.
Pogodny uśmiech zniknął z jej ust i jego miejsce zajęła powaga.
– Nie, Syriusz – wypowiedziała powoli. – Skończyło się mleko i wyszłam na zewnątrz, pierwszy raz od tygodni. Przez moment miałam wrażenie, że zwariowałam, kiedy zauważyłam na ulicach świąteczne ozdoby i usłyszałam dzieci śpiewające kolędy. Nie wiedziałam, że już przyszła Gwiazdka. To nie było dobre uczucie. Nagle zdałam sobie sprawę, że przestałam być częścią tego świata, a on kręci się dalej beze mnie. A ja chcę obchodzić Święta, nawet jeśli nie będzie tak wesoło, jakbym sobie życzyła. Chcę siedzieć przy kominku w cieniu choinki, nucić kolędy. Żyć. Czuć, że mam po co. I nie będę za to nikogo przepraszać – zadeklarowała twardo. – Jest mi naprawdę przykro z powodu tego, co się stało, ale nie żałuję, że ogłuszyłam Jamesa. Ma prawo mi nie wybaczyć, ale ja nie wybaczyłabym sobie, gdyby wtedy ktoś jeszcze umarł, a ja stałabym z boku. Nie będę sypać sobie głowy popiołem do końca życia. Mam do niego prawo takie jak on. Jak ty. Mamy prawo do życia, nie egzystowania – podsumowała zwięźle. Zawahała się, ale zdecydowała dodać – Dlatego skończyłam z wyciem w poduszkę, snuciem się po domu we flanelowej piżamie i unikaniem lustra. To nikomu nie pomoże. Ty też z tym skończ. Mówię poważnie, Syriusz.
Chłopak się spiął, nie do końca rozumiejąc.
– Chcesz, żebym sobie odpuścił Seva i Jamesa?
– Nie. Chcę, żebyś przestał się dla nich niszczyć. Nie na tym polega przyjaźń – doprecyzowała, uważnie mu się przyglądając. Po dłuższej chwili napiętej ciszy odezwała się pozornie lżejszym tonem. – Jak widać trochę mnie poniosło przy transmutowaniu paprotki w jodełkę i musiałam wywalić gościnną kanapę. Co znaczy, że albo zaczniesz spędzać całe noce w sypialni, albo na stałe przenosisz się na wycieraczkę.
– Wiedziałaś? – wypalił zaskoczony.
– Oczywiście. Nie chciałam naciskać, ale uznałam, że prawie dwa miesiące bez wyraźnej poprawy to już przesada. Nie chodzi tylko o sprawę między tobą a Jamesem?
– Rozmawiałem dziś z Jamesem – odpowiedział natychmiast, próbując obejść temat prawdziwej przyczyny, dla której nie spało mu się ostatnio jak niemowlęciu.
– I jak poszło? – dopytała delikatnie, ujmując jego dłoń.
– Nie za dobrze. – Uśmiechnął się kwaśno na samo wspomnienie. Dziewczyna tylko potaknęła i nie ciągnęła tematu, ale Syriusz sam zdecydował się przełamać. – Nie chodzi wyłącznie o Halloween, a może nie tylko o to, co się wydarzyło wtedy. Później zrobiłem coś… złego.
– Jak bardzo złego?
– Niewybaczalnego.
Niepewnie podniósł wzrok, dotąd skupiony na podłodze. Karmelowe oczy, zazwyczaj przepełnione miękkością, odbijały szok. Pełne usta rozchyliły się niemo, niezdolne wymówić słowa.
– Chyba przeniosę swoją poduszkę na wycieraczkę – palnął głupio, nie mogą znieść dłużej rozdzierającej ciszy.
Vitalia odsunęła się od niego, przechylając głowę w wyrazie niezrozumienia. Kiedy dotarły wreszcie do niej słowa chłopaka, spiorunowała go wzrokiem.
– Ktoś wie? – zapytała trzeźwo, zadziwiając Syriusza opanowaniem. – Czy ktoś wie, że… użyłeś Niewbaczalnego? – ponowiła pytanie, starając się złagodzić przekaz.
Potaknął, na co jasnowłosa szerzej otworzyła oczy z przerażeniem.
– Kto?
– Primus Avery.
– Nie o to pytam. Domyśliłam się, że nie ciskałeś klątwami w niedołężne staruszki. – Jej rzeczowy ton pogłębił zdezorientowanie Blacka. – Kto wie? Śmierciożercy, ktoś z Zakonu czy z zewnątrz? Nadal poluje na ciebie tylko cała Ciemna Strona czy także Ministerstwo i reszta świata?
– O wszystkim wie auror, ale nic z tą wiedzą nie zrobi. Dobrodusznie pozbył się nawet ciała – walnął prosto z mostu i zaraz ugryzł się w język, widząc, że dziewczyna robi się na twarzy zielona.
Po kilku głębszych oddechach wyraźnie się otrząsnęła, ale chłopak z troską postanowił się upewnić, że nie potrzebowała jakiegoś uspokajającego eliksiru.
– Vitalia, w porządku? – Dopiero kiedy usłyszał własny głos zdał sobie sprawę, jak idiotycznie to w tej chwili zabrzmiało.
– Daj mi chwilę, właśnie przetrawiam, że do spółki z jakimś pozbawionym rozumu aurorem beztrosko łamiesz podstawowe prawa tego świata, ryzykując wylądowanie w Azkabanie – syknęła, od szoku przechodząc do złości. – Merlinie, skąd ty w ogóle znasz takich ludzi? Stop, chyba nie chcę poznawać szczegółów. Kończysz z tym, Syriusz. Coś mi kiedyś obiecałeś i ja też ci obiecałam. Nie schrzań, bo ja nie zamierzam wybaczać w nieskończoność. Nie licz, że będę ci kibicować w próbach samobójczych albo wysyłać paczki do Azkabanu. Jesteśmy razem i próbujemy przedłużyć ten stan do późnej starości albo bawisz się w jednoosobową armię sam, ze wszystkimi konsekwencjami. Mamy umowę czy nie?
Potakująco skinął głową, skołowany jak chyba jeszcze nigdy w życiu.
Nie zasługiwał na tę dziewczynę i choć nie pierwszy już doszedł do tak odkrywczego wniosku, niezmiennie go to zaskakiwało.
– Doskonale, a więc bierz się za pudło z bombkami, bo ubogo wygląda to drzewko, a chcę mieć najładniejsze po tej stronie Dziurawego Kotła.
Syriusz posłusznie sięgnął po ozdoby, nie mając zamiaru testować jej cierpliwości. Dopuszczał ewentualność wykopania za drzwi, a zostało mu wybaczone. Mniej więcej. Niespodziewany dar, patrząc na ostatnie statystyki. Ale do tamtego nie chciał dzisiaj wracać.
Po kwadransie zaczęło brakować wolnych gałązek. Omiótł wzrokiem wyniki swoich starań i usatysfakcjonowany nieznacznie się uśmiechnął. Naprawdę wyszło nieźle.
Sam jakoś nieszczególnie przepadał za całą świąteczną otoczką, a przynajmniej w czasach przedhogwarckich. No, może ten jeden raz było znośnie, kiedy miał jakieś dziesięć lat. W tamte święta razem z Regulusem zeszli rodzicom z oczu, zwinęli tyle słodyczy ile zdołali unieść i zamknęli się na całą noc w najdalszym od salonu pokoju, wyobrażając sobie, że są gdzieś indziej. A może to tylko jakieś wyidealizowana wersja mniej radosnego wspomnienia? Właściwie prawie nie pamiętał czasów kiedy jeszcze rozmawiał z bratem, więc i to mogło być zaledwie wytworem wyobraźni. W szkole, z przyjaciółmi i radosnym gwarem Wielkiej Sali, celebrowanie Bożego Narodzenia stało się całkiem fajne. Z kolei na Grimmauld Place niezmiennie co roku Gwiazdkę obchodzono hucznie i z przytupem, ale nigdy nie miała ona rodzinnego charakteru. Wszyscy byli jak zawsze zimni i sobie obcy. Syriusz nie potrafił tego ścierpieć, zwłaszcza odkąd odwiedził dom Rogacza i zobaczył, jak mogą wyglądać rodzinne spotkania. Potterowie i Blackowie żyli na dwóch różnych planetach. Podczas gdy Dorea własnoręcznie wypiekała babeczki, jego matka urządzała rękami skrzatów wystawne przyjęcie dla lepszej połowy czarodziejskiego świata, by potem przez kwartał być obiektem zachwytów czystokrwistych znajomych.
Blackowie absolutnie ignorowali okoliczność, że Boże Narodzenie było świętem głęboko zakorzenionym w mugolskiej tradycji. Ignorowanie oczywistości stanowiło ich znak rozpoznawczy.
Szlag, przeklął w myślach Syriusz, momentalnie tracąc lepszy nastrój. Merlin wiedział, jak dzisiaj nie chciał myśleć o swojej rodzinie. Ani o Potterach. I Sevie.
– Czy to nie głupie, że czarodzieje obchodzą mugolskie święta? – zagadnął Vitalię, próbując odciągnąć myśli od drażliwych tematów. – Boże Narodzenie ma raczej religijny podtekst, a czarodziejski świat zasiedlają sami ateiści.
– Dlaczego zakładasz, że czarodzieje to ateiści? – zapytała zaintrygowana.
– Mugole wierzą w Boga ze strachu. Boją się, że po zakończeniu ich szarego życia wszystko się skończy. Chcą wierzyć, że jest coś więcej, gdzie doświadczą niezwykłości, która nie jes ich udziałem za życia. A my wiemy, że nie ma Pól Elizejskich, niebiańskich łanów czy co tam sobie wymyślili. Jak się ma pecha, to się kończy na wieczność jak Binns, wkurzająca dziewucha, strasząca w nieczynnej hogwarckiej łazience, Krwawy Baron albo Irytek – wyłożył z ironią.
– To raczej niezbyt optymistyczny punkt widzenia. Skąd wiesz, że nie ma nic więcej? Ja osobiście wolę myśleć, że tutaj się wszystko nie kończy. Binns czy Krwawy Baron są tylko dowodem na to, że jest coś pomiędzy. Stali się duchami, bo nie poszli dalej i coś ich zatrzymało pomiędzy wymiarami. No i skądś wszystko to się wzięło. My, świat, magia. Jeśli istnieje coś tak wspaniałego, jak sama magia, to dlaczego miałby nie istnieć… jakieś więcej?
Dziewczyna mówiła lekko, niby od niechcenia, ale badawczo przypatrywała się szarym oczom. Cóż, Syriusz nigdy nie myślał o tym w ten sposób. Zanim ułożył sobie wszystko w głowie, rozproszyło go stukanie w okiennicę. Oboje odwrócili się w kierunku okna, do którego dobijała się sowa, taszcząca kopertę.
– Syriusz?
Zaniepokojony głos oderwał go od przebiegania wzrokiem po raz trzeci krótkiej wiadomości. Nie wiedział, czy powinien być bardziej rozbawiony czy wkurzony jej treścią.
– Wszystko w porządku – uspokoił ją. – No, może nie z perspektywy Dunga Fletchera – dodał, głaszcząc delikatnie zziębnięte ptaszysko. – Eee… Vitalia, będę musiał wyskoczyć na pół godziny albo moja długoterminowa inwestycja pójdzie się paść, zamiast odpracowywać długi hazardowe i majątkowe poręczenia, regularnie spłacane z mojej kieszeni.
– Co się dzieje?
– Dunga zgarnęli za zakłócanie porządku publicznego, a jak wyląduje w ciupie na czterdzieści osiem, to dogrzebią się do jego powiązań z nielegalnym hazardem, obrotem cudzą własnością, ustawianiem wyścigów purpurowych żab… I nie wiem, czego jeszcze – urwał Syriusz, czując napływającą falę irytacji. – Menda niewyżyta. Jak go dorwę, to wysterylizuję.
– Yyy?
– Wpadł w burdelu na północnym Nokturnie.
Rozmasował skronie, rozluźniając napięte mięśnie twarzy, nieustannie ubranej w maskę. Jeszcze nie zdarzyło mu się przez ostatni rok czuć takiego zmęczenia tym… wszystkim. Pozwolił sobie głębiej odetchnąć, dotleniając krwiobieg i zamarł w oczekiwaniu na spodziewane oświecenie.
Minęła minuta, potem następna i kilka kolejnych. Kwadrans.
I nic.
Żadnych genialnych pomysłów, jakby jego mózg w ogóle odzwyczaił się od działania zgodnie z przeznaczeniem. To już przestawało być jedynie żenujące.
Severusowi przebiegły po plecach dreszcze i nie miały one wiele wspólnego z przyjemnym uczuciem podekscytowania, które ostatnio przedkładał nad zdrowy rozsądek. Kiedy szumienie adrenaliny w uszach ustępowało, rzeczywistość jeszcze bardziej traciła na kolorycie. Wiedział to, a jednak kusił los, szwendając się po cudzych domach bez wyraźnego powodu albo cudzołożąc ze świeżo upieczonymi mężatkami i po kryjomu dewastując antyki.
Ryzykował głupio, bez dwóch zdań. Nie mógł zdzierżyć bezczynności, a za cholerę nie wiedział co robić. Tym razem nie było planu, a żaden z dziesiątków scenariuszy nie dopuszczał, by mogło się stać to, co miało miejsce w Dolinie Godryka. Przemyślny szpieg nie przewidział takiej ewentualności, a po fakcie przez tygodnie nie potrafił tego ugryźć. Bierność i bezproduktywność zawsze go dobijały, a teraz…
Jeszcze nigdy nie było tak źle.
Tkwił po szyję w gównie i nie miał najmniejszego pomysłu, jak się z tego wygrzebać ani co robić dalej. Brnąć głębiej, decydując się na wejście do Wewnętrznego Kręgu? A jeśli znów się przeliczy i źle wybierze?
Szlag.
Potrzebował dojść do ładu z bałaganem, który zostawiła w jego rzeczywistości halloweenowa noc. Należało oczyścić umysł i ułożyć jakiś plan. Zdobyć dane z pewnego źródła. Zacząć działać.
Albo z braku laku przynajmniej skopać jakąś szafę.
Pogratulować pomysłowości, prychnął do własnych myśli, nieprzyjemnie zażenowany samym sobą.
Bezgłośnie przeklął, przemierzając zatopiony w mroku korytarz, prowadzący do gwarnego salonu, by dołączyć do reszty towarzystwa. I w psychicznych mękach, w duszącym zapachu perfum i alkoholu, wśród chichotów zblazowanych damulek i ględzenia podchmielonych pozerów doczekać końca imprezy.
Stanął w pół kroku jak rażony gromem.
Co on najlepszego robił? Czy w słowach Regulusa nie znajdowało się ziarno prawdy? Od tygodni były tylko bale, sztuczne uśmiechy, ugrzecznione konwersacje. Wchodzenie w dupę tym snobistycznym gadom w nadziei na uzyskanie strzępka informacji. Jednej wskazówki.
Żenada.
Severus Snape, który rok temu z podniesioną głową poszedł do Borgina i Burkesa, inicjując całą tę grę, chyba by się porzygał na samą insynuację, że po kilku miesiącach stanie się tym. Śmieciem, pozwalającym zepchnąć się do defensywy, niepewnym siebie. Odzwyczajonym od używania mózgu.
Tamten Snape wchodząc do gwarnego salonu kombinowałby nad tym, ile uda mu się ugrać tej nocy. Czułby determinację z domieszką ekscytacji, a nie uciekał do skrytego w mroku korytarza przed rozkapryszonym Yaxleyem. Nie rozczulałby się nad utratą kontaktu z przyjacielem, a próbował wszystko naprawić.
Nie bałby się samego siebie, ale stawił czoła prawdzie, jaka by ona nie była.
O to chodziło – Severus jak nigdy dotąd się bał. Trawił go strach, że rzeczywiście zrobił coś niewybaczalnego i dlatego tak nieudolnie mu szło ze śledztwem w sprawie halloweenowej nocy.
Szukał w niewłaściwym miejscu.
Odwrócił się plecami do rozświetlonego światłem świec pomieszczenia, pewnym krokiem przemierzając perskie dywany. Uśmiechnął się pod nosem na widok zapijaczonej gęby jednego ze śmierciożerców, aktualnie ledwo trzymającego się na nogach i nie bardzo świadomego otoczenia.
Bardzo sprzyjająca okoliczność.
Severus przyspieszył i z impetem wpadł na mężczyznę, prawie go przewracając. Wymamrotał w kierunku poszkodowanego zdawkowe przeprosiny i z udawanym przejęciem sięgnął w jego kierunku, niby upewniając się, że tamtemu nie stała się krzywda. Pijany w sztok idiota nie miał prawa spostrzec, jak zwinne, szczupłe palce mistrza eliksirów wślizgują się do kieszeni jego pomiętej szaty. Nie panując nad motoryką czarodziej osunął się po ścianie i po kilku nieudanych próbach stanięcia na nogi zwinął na podłodze w kłębek. Rozanielony wyraz bezmyślnej twarzy sugerował, że imprezowicza zupełnie nie przejmowała perspektywa zanocowania na dywanie. Wybełkotał coś jeszcze niewyraźnie, odpływając w krainę snów. Severus obrzucił debila pogardliwym wzrokiem, skrywając we własnej kieszeni skradzioną różdżkę. Minął bez słowa skrzata, który służalczo otworzył mu wyjściowe drzwi i prawie biegiem przemierzył ośnieżone schody, ledwie dotykając stopami bruku ulicy, dopóki nie dopadł pustego zaułka.
Odetchnął głębiej, wyciągając przed siebie lewą dłoń, ujmującą cisowe drewno. Końcem chropowatej, tak łatwo zdobytej chwilę temu różdżki dotknął swojej własnej, wypowiadając napiętym głosem:
– Prior incantato.
Witam z powrotem. Długość rozdziału mam nadzieję zadośćuczyni dłuższej przerwie.(Jeden z takich "pomostowych" i pisanych na raty – jestem w pełni świadoma, że może tu i ówdzie zgrzytać, ale i takie czasem się zdarzają)
Niezmiennie dziękuję za każdy odzew i przepraszam za poślizg w odpowiadaniu na komentarze i wiadomości – trochę się pozmieniało w mojej rzeczywistości i wciąż ogarniam ten grajdołek ;)
