Witam z powrotem ;)


Są ludzie, którzy wolą raczej nic nie ukrywać, niż musieć kłamać; ludzie, którzy wolą raczej kłamać, niż nie mieć nic do ukrycia. I ludzie, którzy lubią i kłamstwo, i tajemnice.

Albert Camus


– A jednak przyznać musicie, że teraz to już przeszli samych siebie – dobiegło do uszu Severusa, kiedy tylko przekroczył próg salonu lustrzanego. – Jakich czasów dożyliśmy… W głowie się nie mieści...

Asekuracyjnie zatrzymał się pod ścianą, bo chociaż zaintrygowało go panujące wśród debatujących ożywienie, nie zamierzał niechcący ściągać uwagi na swoją osobę. A już na pewno nie chciał prowokować pytań o to, dlaczego nie pojawił się na kolacji. I ominął deser. Cóż, zaabsorbowani sobą goście mogli nie zauważyć, ale było więcej niż pewne, iż gospodarzowi taki szczegół nie umknął, zwłaszcza że nie był to pierwszy raz. A Lucjusz nie byłby sobą, gdyby nie poczytał sobie severusowego braku punktualności jako personalnego afrontu, pozostawił sprawę bez komentarza… i nie zaczął drążyć.

Severus i bez tego miał ostatnio sporo na głowie.

Jak na komendę Malfoy obrócił się, by skinąć spóźnialskiemu na powitanie, na co mistrz eliksirów odpowiedział absolutnie niewinnym wzruszeniem ramion, dorzucając odpowiednio przepraszający, kwaśny wyraz twarzy. Eliksiry, jego usta wypowiedziały bezgłośnie perfidne kłamstwo, idealnie pasujące na wiarygodne usprawiedliwienie prawdziwej przyczyny coraz częściej powtarzającej się severusowej niedyspozycyjności.

Zabawne, swoją drogą, jak wygodnym było powoływanie się na zawalenie śmierciożerczymi obowiązkami przed resztą watahy za każdym razem, kiedy mistrza eliksirów na długie godziny zajmowały aktywności zgoła odmiennej natury.

Przynależność do Wewnętrznego Kręgu – ku jego własnemu zaskoczeniu – dawała większą niezależność niż pozycja szeregowego żołnierza. Jasne, szła za tym zdecydowanie szersza, personalna odpowiedzialność w razie wpadki, ale jednocześnie nikt nie dyszał mu nad ramieniem. Ci okupujący niższe szczeble drabiny dowodzenia w skrytości czarnych serc pałali do półszlamowatego kolegi jeszcze głębszą nienawiścią zrodzoną z zawiści, ale rozważnie ukrywali prawdziwe intencje za obłudnie uprzejmymi uśmiechami. Zgodnie z przewidywaniami, kilku zaoferowało mu zawiązanie nieformalnego sojuszu, ale Severus nie potrzebował nawet tygodnia, by jasno dać im do zrozumienia, że nie jest zainteresowany pracą zespołową. Poważniejsi gracze podeszli do tematu z większą powściągliwością, nawet nie zaszczycając sprawy jednym komentarzem. Po prostu z pełnym profesjonalizmem akceptowali decyzję swojego przywódcy, jak akceptuje się łupanie w czaszce po opróżnieniu trzech butelek Ognistej albo wszechobecny zapach zgnilizny po jesiennych deszczach.

Chłopakowi takie ich podejście do jego osoby bardziej niż odpowiadało, bo stanowiło dobre umotywowanie dla severusowego braku inicjatywy w kierunku nawiązania z kolegami bardziej zacieśnionych relacji. Już samo to, że musiał znosić towarzystwo tych gnid na oficjalnych audiencjach u Czarnego Pana i okazjonalnie na proszonych kolacyjkach u Lucjusza, dostatecznie pogarszało mu apetyt.

Jedynym, co w tym obrazku uwierało dwudziestolatka, była świadomość, że pozycja na szczycie śmierciożerczego łańcucha pokarmowego naprawdę dawała zaskakująco szerokie pole do manewru. Wewnętrznego Kręgu nie trzeba było zastraszać czy pilnować, bo czego, jeśli nie bezwzględnego oddania, mógł od nich wszystkich oczekiwać ich pan? Wszak byli zgrają mrocznych czarodziejów, którzy w swoim dążeniu do potęgi dopuścili się czynów niewybaczalnych, a miejsce u jego boku wywalczyli paląc za sobą wszystkie mosty. Jeśli dodać do tego fakt, że to szacowne gremium tworzyli magowie chorobliwie ambitni, pozbawieni moralnego kręgosłupa i utalentowani na tyle, by sam Czarny Pan dostrzegł w nich potencjał… To, na czarną dupę Merlina, stanowiło powód do umotywowanego niepokoju.

O tak, Severus miał dość na głowie, by nie marnować czasu na hobbystyczne warzenie eksperymentalnych mikstur, co nie znaczyło, że nie korzystał z eliksirowego alibi. Czy i tym razem Lucjusz to łyknie?

Spojrzenie arystokraty ledwie przelotnie prześlizgnęło się po twarzy mistrza eliksirów i jasnowłosy mężczyzna szybko wrócił do gorączkowej konwersacji z lepiej urodzonymi kompanami. Nawet nie zadał sobie trudu, by choćby skarcić Snape'a wzrokiem, mimo że szare oczy wcale nie pozostawały beznamiętne. O nie – odbijały zimną pasję.

Dwudziestolatek na tyle poznał już starszego kolegę, aby porzucić obawy, że niebezpieczne iskierki w spojrzeniu pana Malfoy Manor miały cokolwiek wspólnego z głupim złamaniem zasad savoir-vivre'u. Było tylko jedno wytłumaczenie.

Polityka.

– Nie nowość – warknął stary Mulciber – że to od zawsze był zdziwaczały naród, z tymi ich głęboko zakorzenionymi rewolucyjnymi fascynacjami… Ale żeby coś takiego?! – bulwersował się nieskrępowanie, wyraźnie oczekując werbalnego poparcia od współtowarzyszy. – Co komu do tego, jakie stwory trzymam w ogrodowej sadzawce?

Kilku zgromadzonych pokiwało głowami ze zrozumieniem, ktoś siarczyście przeklął, jeszcze inny splunął z pogardą przez ramię. Nawet jeśli czystokrwistych w przeważającej większości cechowała wrodzona buta, przekładająca się zazwyczaj na kłótliwe usposobienie, tym razem żaden z arystokratów nie przejawił ochoty do publicznego wyrażenia zdania odrębnego. Właściwie, jeśli sięgnąć pamięcią wstecz, Severus nigdy nie widział ich tak zgodnych.

Intrygujące, zwłaszcza jeśli przyszło mu porównać zachowanie dygoczących z oburzenia śmierciożerców i zastanawiająco opanowanego Raleigha Bulstrode'a.

Mistrz eliksirów chwilowo stracił zainteresowanie resztą gości, skupiając całą uwagę na tym jednym konkretnym. Nie tyle dlatego, że mężczyzna sprawiał wrażenie znudzonego resztą towarzystwa, co w związku z faktem, iż jego obecność tutaj, wśród najbliższego grona zaufanych Czarnego Pana, była co najmniej niespodziewana. Jak by nie było, Bulstrode nie należał przecież do śmierciożerców ani nawet ich zdeklarowanych sympatyków. Co więcej, w ciągu tych paru miesięcy, które minęły odkąd wrócił z zagranicznych wojaży na łono rodziny, nie zrobił nic sugerującego, że chciałby się znaleźć w szeregach mrocznej armii.

A może Severusowi coś umknęło?

Nagła potrzeba zgłębienia myśli, choćby wydarcia ich siłą z umysłu arystokraty, zrodziła się w głowie chłopaka w chwili, gdy jego spojrzenie napotkało błękit oczu Raleigha. To, co w nich zobaczył przez tę krótką chwilę, nim Bulstrode zdał sobie sprawę, że był przedmiotem czyjejś obserwacji, zwolniło severusowe tętno. Nie był to cień szaleństwa, jaki odbijały oczy Bellatrix Lestrange, czy głębokiej nienawiści do reszty świata, której ostatnio nie potrafił ukryć Tertius Avery, ani nawet głębokie przekonanie o swojej wyższości, obecne w spojrzeniach większości śmierciożerców. Nie, otchłań źrenic Raleigha Bulstrode'a kryła coś zdecydowanie bardziej przerażającego. A może nie tyle sam Bulstrode wydał się Severusowi przerażający, co świadomość, że nie pierwszy raz mistrz eliksirów miał sposobność zetknąć się z odblaskiem tak głębokiego, nieposkromionego głodu, nie mającego nic wspólnego z czysto ludzkimi, a nawet spaczonymi śmierciożerczymi pragnieniami.

Severus, czując napływ mdłości, oparł się o blat masywnej komody i przymknął powieki, jakby to miało uchronić od skażenia mrokiem jego własny umysł. Pomogło o tyle, że natychmiast uzmysłowił sobie, jak irracjonalnie się zachowuje i ponownie, choć tym razem z większą rezerwą, zogniskował wzrok na osobie Bulstrode'a.

I uderzyła go zmiana na twarzy mężczyzny, odwzajemniającego teraz spojrzenie i z uprzejmym uśmiechem unoszącego napełniony kielich w geście pozdrowienia.

– Co, do jasnej...? – wyrwało się Severusowi półgłosem.

– Francuzi sklasyfikowali kelpie jako gatunek zagrożony, zakazali ich hodowli w niewoli i pod groźbą finansowych restrykcji zobowiązali aktualnych właścicieli do ich uwolnienia bez odszkodowania – dobiegło gdzieś z boku. – To chyba wyjaśnia poruszenie obecnych, w końcu sprzeciw jest naturalną ludzką reakcją na wszelkie próby odgórnego sterowania jakimikolwiek aspektami naszego życia.

Severus mimowolnie drgnął, dziwnie szybko zapominając o wróżebnie tajemniczej personie, świdrującej go wzrokiem z drugiego końca salonu.

Na krótką chwilę jego myśli wypełniło melodyjne brzmienie głosu, który wyszeptał nieoczekiwaną odpowiedź na nie do końca właściwie odczytane pytanie, ale nie kryjąca się za słowami treść przyspieszyła severusowe tętno. Nie, chwilowe ogłupienie dwudziestolatka miało zdecydowanie więcej wspólnego z okolicznością, że w płynnie wyartykułowanych słowach dziewczyny nie doszukał się śladów chłodnego protekcjonalizmu, którym zazwyczaj obezwładniała rozmówców. Znalazł tam za to coś innego, nie mniej hipnotyzującego. Coś jak niewypowiedziane pragnienie, jakie udało mu się uchwycić w zniżonym do szeptu głosie i zamglonym spojrzeniu fiołkowych oczu również wtedy, w dusznej ciemności biblioteki. A może jednak podświadomość płatała mu figle? Czy cokolwiek spośród mglistych obrazów z tamtej nocy było realnym wspomnieniem, czy raczej projekcją jego wyobraźni?

Wiedziony impulsem obrócił twarz, ale nie uchwycił jej spojrzenia, bo to – podobnie jak cała jej uwaga – skupione było na błogim uśmiechu Bulstrode'a.

Kurwa, mam paranoje, stwierdził ogłupiały. Otrząsnął się i poszedł w ślady Greengrass, nie chcąc uronić słowa z toczącej się nie tak znowu cicho rozmowy.

– I o co tyle krzyku? – Bulstrode lekceważąco machnął ręką, drugą sięgając po karafkę, a jego donośny, choć pozbawiony arogancji głos przebił się echem przez panujący w pomieszczeniu zgiełk. – Kiedy ostatnio sprawdzałem, jurysdykcja Francuskiego Ministerstwa Magii kończyła się na Kanale La Manche, więc naszym rodzimym kelpiom emancypacja nie grozi. Jeśli z kolei w imię miłości do przyrody gabinet Ministra de Lacroix w swojej krótkowzroczności zdecydował zamachem na trzosy naszych francuskich braci narazić się na przedterminowe wybory, to kim jesteśmy, by się w to mieszać?

– Zgłupiałeś?! Przecież to zamach na święte prawo własności… Ten idiotyzm godzi w naturalny porządek świata! Tylko patrzeć, jak temat podchwyci gawiedź na całym kontynencie. I niech sczeznę, jeśli pozwolę komukolwiek w mojej obecności przyklaskiwać takim przewrotowym ideom. – Mulciber bez wątpienia miał już nieźle w czubie, o czym świadczyły niezdrowe wypieki na spoconej twarzy. Chwiejnie zrobił krok, coraz bardziej skory do udowodnienia swoich racji przy użyciu bardziej siłowych argumentów. – A może ty masz na ten temat inne zdanie, Bulstrode?

Wywołany do tablicy niespiesznie odstawił na wpół opróżnione szkło i ostentacyjnie sięgnął po różdżkę.

Malfoy w porę zainterweniował, pomny zapewne skutków, jakie przyniosło ostatnim razem pozwolenie Mulciberowi na swobodne wyrażanie myśli po kilku głębszych. Nie było wątpliwości, że gospodarzowi nie uśmiechała się perspektywa ponownej wymiany większej części wyposażenia gustownie urządzonego salonu.

– Nie dajmy się ponieść emocjom. – Ton dziedzica Malfoy Manor pozostał przykładnie uprzejmy, chociaż w stalowych oczach pojawił się cień ostrzeżenia. – Nie wyobrażam sobie, by Raleigh poddawał w wątpliwość charakter absolutny prawa własności, wcale mnie jednak nie dziwi jego żywe zainteresowanie tematem. W końcu nowe prawo mocno nadszarpnie aktywa tej części czarodziejów, których fortuna wyrosła na zyskach z hodowli kelpii. A nie jest żadną tajemnicą, że na chwilę obecną monopolistami na europejskim rynku są spadkobiercy linii Poitiers-Lusignan.

Wśród czystokrwistego towarzystwa rozszedł się pomruk zrozumienia.

Przywołane nazwisko coś Severusowi mówiło, ale w tej chwili nie do końca potrafił…

– Rodzina Poitiers-Lusignan jest spokrewniona po kądzieli z Bulstrode'ami przez drugą żonę Mertona Bulstrode'a, pradziadka Raleigha. Francuzi od dwóch stuleci są uwikłani w przepychanki z angielskimi kuzynami o tysiące akrów ziemi wokół Calais. Teraz, obliczu utraty głównego źródła dochodów, będą zmuszeni ograniczyć wydatki na łapówki w sporze o spadek – wyjaśniła szeptem Greengrass, przysuwając wargi nieprzyzwoicie blisko severusowej małżowiny.

Przymknął powieki, czując ciepły oddech na szyi i zdekoncentrował się na tyle, by jego myśli oderwały się od analizowania świeżych danych. Mógłby przysiąc, że słyszał nieznacznie przyspieszone pulsowanie krwi w jej tętnicach, a przecież nie stała na tyle blisko, by jego skóra mogła to wyczuć poprzez warstwę atłasu i tafty. Nieznacznie obrócił głowę, spodziewając się znaleźć w gestach czy mimice jasnowłosej jakieś wskazówki, wyjaśniające powód, dla którego jednostronnie zniwelowała dystans, jaki między sobą wyznaczyli po listopadowej nocy w bibliotece. Greengrass cofnęła się o krok pod jego spojrzeniem, ale nie zdradziła nijakiego zakłopotania. Stała tak bez słowa, z uniesioną głową, posągowo niewzruszona, zapatrzona w przestrzeń. Nie uczyniła nawet gestu, by cokolwiek wyjaśniać, jakby w jej zachowaniu nie było nic dezorientującego.

Naprawdę mam paranoje, wyrzucił sobie, zanim zaświtała mu w głowie inna, jeszcze bardziej niedorzeczna myśl.A jeśli…

Podążył za jej spojrzeniem i natrafił na twarz Sidiusa. Gnojek głupawo uśmiechał się pod nosem w reakcji na niezbyt subtelne zachowanie Evana Rosiera, błądzącego koniuszkami palców po przedramieniu kochanka. Co najmniej nieostrożne, zważywszy na okoliczności. Jak by nie było, tej nocy w Malfoy Manor aż kotłowało się od czarodziejów i wiedźm, których wyrozumiałość dla romantycznych uniesień kończyła się tam, gdzie niewinne plotki o seksualnej dewiacji przyszłych spadkobierców rodzinnych fortun drobna niedyskrecja przeradzała w skandal obyczajowy.

Tak jawne obnoszenie się z łączącą mężczyzn zażyłością w obecności postronnych było dla świeżo poślubionej żony jak siarczysty policzek.

Severus zawahał się. Jakaś część jego duszy kusiła go, by podjął wyzwanie i dołączył do tej pokręconej gry, w końcu mieli do wyrównania z Yaxleyem własne rachunki z Halloween. Za tamto mistrz eliksirów nie zamierzał darować. Ani za tamto, ani za całą resztę.

Nie tu i teraz, upomniał samego siebie, w porę dopuszczając do głosu zdrowy rozsądek.

Nie dziś.

Dzisiejszy wieczór nie wydawał się odpowiedni na podejmowanie głupiego ryzyka. Poza tym… miał robotę, zaś ostatnim, co można było mu zarzucić, był brak profesjonalizmu. A kierunek, w którym podążała dyskusja, zapowiadał się obiecująco.

– Poitiers-Lusignan? Zaiste, niezwykłe zrządzenie losu. – Mulciber skrzywił się z nieukontentowaniem.

– Cóż, możemy się trzymać tej wersji. – Bulstrode wygodniej rozparł się w fotelu i upił wina, puszczając oko do przedmówcy. – Właściwie… Tak, można to nazwać kwestią szczęścia. Albo jego braku.

– Pff, nie masz aż tak długich rąk, żeby pociągać za sznurki we francuskim Departamencie Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami – rzucił z lekceważeniem tamten, ale jego wyraz twarzy zmienił się pod wpływem nagłego olśnienia. – Nie powiesz, że…

– Powiem jedynie, że wszystko jest kwestią dobrej woli. Gdyby, dla przykładu, ktoś posiadający nieco gotówki na zbyciu dowiedział się, że staremu Gauthierowi gorzej od zarządzania Departamentem idzie tylko obstawianie wyścigów, mógłby oszczędzić pechowcowi nieprzyjemności i dyskretnie wykupić jego weksle. Gauthier, wiedząc, że jego dobroczyńca sam zmaga się z problemami, na które z kolei on jako Dyrektor Departamentu mógłby coś poradzić, poczułby się zobowiązany odwzajemnić przysługę – oznajmił z najwyższą satysfakcją Bulstrode. – Oczywiście, mogłoby się okazać, że sprawa znacząco wykracza poza umocowanie Dyrektora Departamentu i wymaga kontrasygnaty Ministra – ciągnął powoli, rozkoszując się skupioną na sobie uwagą słuchaczy – ale cóż to za problem, kiedy trafimy na ludzi o otwartych sercach i umysłach? Czy stary de Lacroix odmówiłby drobnej uprzejmości, gdyby jakiś życzliwy czarodziej okazał empatię na wieść, że Ministrowi równie rzadko przydarza się dobra passa w blackjacka, co Gauthierowi udaje się postawić na właściwego konia?

O tym, jak piorunujące wrażenie zrobił na gościach wywód młodego mężczyzny, wiele mogła powiedzieć absolutna cisza, z każdą sekundą coraz wyraźniej wszystkim – może poza samym Bulstrodem – nieprzyjemnie ciążąca. Wreszcie, ku nieskrywanej uldze pozostałych, ktoś nerwowo zachichotał, rozładowując narastające napięcie, a reszta z wdzięcznością poszła za jego przykładem.

Severus jako jeden z nielicznych nie zamierzał udawać rozbawienia.

Kim ty jesteś, sukinsynu?, zachodził w głowę, nie spuszczając z oczu twarzy rzeczonego, aktualnie zabawiającego rozmową rozweselonego Rosiera i nieodzownie obecnego u jego boku Yaxleya, dla odmiany łypiącego na Bulstrode'a z mieszaniną rezerwy i niepokoju.

Mistrz eliksirów, podzielając yaxleyowe uczucia, ze zniecierpliwieniem zerknął na zegar i zaczął w myślach odliczać minuty do przewidywanego końca imprezy, ale nie ze względu na senność, bo tą wypadki dzisiejszego wieczora skutecznie odgoniły.

Szczęśliwie rozmowy szybko zeszły na tematy mniej zobowiązujące i panowie poczuli się swobodnie do tego stopnia, że Narcyza została zmuszona wziąć sprawy w swoje ręce. Chcąc oszczędzić paniom wątpliwej przyjemności uczestniczenia w konwersacji nieprzystojnej dla uszu prawdziwych dam, taktownie ukróciła rubaszne żarty i zaprosiła gości do pokoju muzycznego. Lucjusz, na potrzeby podtrzymania maski nie empatycznego męża, znudzonego huśtawką hormonalną ciężarnej małżonki, trochę popsioczył na jej fanaberie, by ostatecznie – dla świętego spokoju – skapitulować. Reszta panów, nie bardzo mając alternatywę, poszła w jego ślady i podążyła za swoimi kobietami.

Severus uznał to za dobry moment, by dać nogę. Wysłuchiwanie recitalu Narcyzy w towarzystwie podchmielonych śmierciożerców znajdowało się daleko na jego liście planów na tych kilka godzin, które pozostały do świtu. Wymknął się na taras i oparł o balustradę, rozkoszując się panującą dokoła ciszą. Przynajmniej przez jakąś minutę. Kiedy za ścianą dłonie Narcyzy obudziły klawisze fortepianu, chłopak mimowolnie wykrzywił wargi.

– Nie jesteś melomanem?

Znów dał się zaskoczyć, chociaż miał nadzieję, że tego po sobie nie okazał, podtrzymując na twarzy wyraz lekkiego zdegustowania.

– Mógłbym spytać o to samo – odbił. – Nie przepadasz za Haydnem, Green… Pani Yaxley? – poprawił się. I szybko tego pożałował.

Tym razem to ona się nieznacznie skrzywiła, ale wprawnie przyoblekła maskę chłodnej uprzejmości.

– Nie przeszkadza mi repertuar, z kolei interpretacja… – Wymownie zrobiła pauzę. – Głęboko… Zdecydowanie zbyt głęboko poruszająca, by nie zostawić trwałego śladu na psychice, a moja jest na tyle krucha, że mogłaby nie udźwignąć bezmiaru tak ekstremalnych uniesień.

Skłonił się jej, ukrywając uśmiech. Wyglądało na to, że dzisiaj była nie tylko niesamowicie tajemnicza, nietypowo pomocna, ale do tego błyskotliwie dowcipna. Cóż, jeśli chciała go zaintrygować…

Punkt dla ciebie, ale uważaj, żeby nie przekombinować, przemknęło mu przez myśl, gdy odwzajemniła badawcze spojrzenie.

Jeszcze godzinę temu nie wyobrażał sobie, by posunęła się dalej i poświęciła swoją dumę dla małostkowej zemsty na znienawidzonym mężu, a jednak nie raz i nie dwa zawiodła w przeszłości jego oczekiwania. Nie był do końca pewien, czy akurat przy tek okazji chce ją sprawdzać. Nie odmówił sobie za to przyjemności obserwowania kątem oka krzywizny jej nagich pleców, doskonale wyeksponowanych dzięki głębokiemu wcięciu sukni. Łuna zachodzącego słońca nadawał alabastrowej skórze przyjemnych dla oka, złocistych refleksów, przez co ta jeszcze wyraźniej odcinała się na tle wczesnowiosennej zieleni winorośli. I dlatego nie umknęło uwadze chłopaka, że Greengrass lekko zadrżała, kiedy podmuch wiatru poruszył delikatnie gałązkami.

Nie zastanawiając się, zrobił krok w jej stronę.

– Miesiące wydeptywania dywanów na czystokrwistych salonach zrobiły swoje. Twoje maniery wreszcie się trochę poprawiły – skomentowała protekcjonalnie, ale pozwoliła otulić się etolą, która jeszcze na pokojach musiała zsunąć się jej z ramion.

– Człowiek uczy się całe życie – odpowiedział wymijająco, zbity z tropu.

– To przysłowie ma i drugą część – przypomniała poważnie. – Jeśli odwołać się do mądrości pokoleń, to ta wskazuje również, że położenie się na rozżarzonych węglach wydatnie zwiększa prawdopodobieństwo poparzeń w porównaniu do niewinnej zabawy krzesiwem.

A teraz już za cholerę nie wiedział, do czego piła.

– Twoja troska jest ujmująca, ale zapewniam, że umiem obchodzić się z ogniem – zastrzegł ostrożnie.

– Ryzyko zawodowe?

– Można i tak to nazwać – przyznał po chwili namysłu. – Warzyciel pozbawiony umiejętności zapanowania nad płomieniem powinien zastanowić się nad zmianą branży.

– Jak wieść gminna niesie, jesteś niezrównanym mistrzem eliksirów, jednym z najlepszych. Szczęśliwcy obdarzeni prawdziwym talentem nie powinni rozmieniać się na drobne, ale dążyć do perfekcji w tym, co wychodzi im najlepiej.

– Greengrass, czyżbyś próbowała zasugerować, że powinienem był stłumić pociąg do mocniejszych wrażeń? – Nie spodziewał się przekierowania rozmowy na tak grząski grunt i przeklął samego siebie za to, że dał się sprowokować. Ale skoro słowo się rzekło… – Moje ambicje wykraczają poza spędzenie reszty życia przy bulgoczących maziach, a zmiany zawsze wiążą się z jakimś ryzykiem. Cokolwiek myślisz, nie będę żałował mojej decyzji, jak ty żałujesz swojej. Nie jesteśmy tacy sami, pani.

– Nie jesteśmy – przyznała, badawczo mu się przypatrując. – A jednak mylisz się w najważniejszej kwestii. Dla własnego dobra przyswój sobie, że ja nie żałuję. Niczego. I mam podstawy sądzić, że ty również nie będziesz żałował. – Zrobiła krok i uniosła podbródek, zmuszając go, by utonął w iskrzącym fiolecie. – Nie zdążysz pożałować. Jesteś mistrzem eliksirów, nie jesteś jednak politykiem, Snape. Nie rozumiesz prawideł rządzących naszym hermetycznym światem. Nie znasz nas, czarodziejów czystej krwi. I uprzedzając twoje pytanie – nie, nie chodzi o stężenie czystej magii w twoich żyłach, a raczej o dziedzictwo przodków, wychowanie, wpojony sposób myślenia. Bez tego będziesz się poruszał w naszym świecie po omacku. Ten świat cię pożre. I nic na to nie poradzisz.

– Lubię wyzwania – powiedział szybciej niż pomyślał, może dlatego, że jej sposób postrzegania niektórych rzeczy tak go drażnił.

Z satysfakcją przyjął, że fiołkowe oczy zrobiły się większe z niedowierzania, ale tylko na chwilę. Uderzenie serca później wyraz jej twarzy stał się nieczytelny. Jeśli Severus miałby zgadywać, postawiłby, że jego rozmówczyni chłodno kalkulowała.

– Lubisz wyzwania – powtórzyła za nim i chociaż nie zabrzmiało to równie wojowniczo co chwilę wcześniej w jego ustach, żadne z nich nie miało wątpliwości, kto komu rzuca teraz rękawicę.

Severus zdecydował skończyć tę zabawę, bo niebezpiecznie zaczynał się wkręcać. A w żadnym razie nie powinien.

– Wyzwania to jedno, ale czysta głupota to już co innego. Umiem uchwycić różnicę i dlatego nie jestem zainteresowany wchodzeniem w układy sprowadzające się do tego drugiego, Greengrass.

– Przejaw mądrości godny pochwały – podsumowała lekko, z wprawą sprowadzając ich wymianę myśli na płaszczyznę czysto filozoficzną. – Ja sama trzymam się w życiu jednej zasady, dość rygorystycznej – dodała tajemniczo i zrobiła pauzę na oddech, zanim doprecyzowała twardo – Nie akceptuję porażek i prę do przodu, dopóki nie dostanę tego, czego pożądam.

Severus wahał się między wybuchnięciem śmiechem a mocniejszym uchwyceniem różdżki. I, na Merlina, zaczynał się skłaniać ku opcji numer dwa. Czy to było jeszcze ostrzeżenie, czy już groźba?

– A co się dzieje, kiedy jednak spotkasz się z odmową?

Nachyliła się na tyle blisko, by mógł usłyszeć cicho wyszeptaną odpowiedź.

– Nie mam pojęcia. Jak dotąd nigdy nie stanęłam przed podobnym dylematem.

I to był jeden z tych nielicznych momentów w severusowym życiu, kiedy zapomniał języka w gębie. Jedynym, na co się zdobył, było skinięcie Greengrass na pożegnanie i odprowadzenie jej wzrokiem w stronę oszklonych drzwi prowadzących do salonu lustrzanego.

Na jedną krótką chwilę w jego głowie zawitała bardzo niebezpieczna myśl, ale zanim zdążyła się tam zadomowić, odwrócił się na pięcie i po kilku krokach zniknął w ciemności ogrodu.


– Psiamać! – zdążył przekląć ile sił w płucach, zanim wyrżnął jak długi na żwirowej ścieżce, wijącej się między zaroślami zapuszczonego ogrodu.

W sypialni starej Adele z naprzeciwka zapaliło się światło, na co Syriusz zareagował odruchowo, z wdziękiem rzucając się w gęstwinę żywopłotu. Był zmuszony odczekać dobre pięć minut, nim wścibska emerytka dała sobie spokój z łypaniem latarką po chaszczach i niepocieszona wróciła do łóżka. Znów zrobiło się dokoła na tyle ciemno, by nocny wędrowiec mógł wypełznąć z kryjówki i bez dalszego zwlekania skierować swe kroki ku własnej sypialni. Udręczony nie omieszkał przy tym wyrazić swoich niezbyt życzliwych uczuć względem powodu swojego upokorzenia, piorunując rzeczony nienawistnym wzrokiem.

A głupi kamień wydawał się z niego szydzić w swym niewzruszeniu, dalej leżąc uparcie dokładnie tam, gdzie chwilę wcześniej, nim chłopak się o niego potknął.

Czy ja właśnie focham się na kawałek gównianej skały? Na Merlina, jeszcze tydzień siedzenia pod kluczem i do reszty bym zdziwaczał, przemknęło przez syriuszową głowę. Jak to dobrze, że znalazłem kreatywne zajęcie, dopowiedział sobie jeszcze, zanim jego umysł zaczął powoli przegrywać z obezwładniającą sennością.

Na wpół świadomie pokonał schody i powlókł się przez ganek, a drzwi posłusznie uchyliły się przed niedbałym ruchem jego wyciągniętego ramienia. Chociaż padał z nóg po kilku godzinach wymuszonej czujności w nadzwyczaj niesprzyjających warunkach pogodowych, czego nieprzyjemne następstwa zaczynały się już objawiać pobolewaniem zesztywniałych mięśni, ostatni wysiłek włożył w przywrócenie ochronnych osłon wokół domu. Napływająca od ścian – chociaż nie tożsama z jego własną, to przecież znajoma – magia, omiotła jego ciało, drażniąc delikatnie skórę dłoni, nakreślającej w powietrzu ciąg runicznych znaków.

I nagle parsknął śmiechem, zdając sobie sprawę z tego, jak komicznym dla postronnego obserwatora musiał wydawać się widok dorosłego faceta, od stóp do głów utytłanego w błocie, łażącego po nocy wzdłuż ścian z patykiem w dłoni.

– Humor dopisuje? Ciekawe, bo ja nie widzę ku temu podstaw – rozległo się w ciemności.

Blackowi głupawka przeszła jak ręką odjął. Nietłumiony gniew w głosie niespodziewanego nocnego gościa powiedział mu, że rozmowa, która ich czekała, nie dostarczy wiele powodów do okazania wesołości.

– Co ty, pięć lat masz?! – napadł na niego Sev. – Do reszty cię powaliło? Ani słowa, kurwa mać… Jeśli dotąd nie dotarło, to widać potrzebujesz powtórzenia drukowanymi. – Wypowiedziane grobowym tonem ostrzeżenie zamknęło Syriuszowi usta, chociaż Merlin jeden wiedział, ile kosztowało go zachowanie swoich spostrzeżeń dla siebie akurat teraz. A tamten ciągnął niestrudzenie. – Paniczowi zaczęła nuda doskwierać? Spacerów się zachciało? Mocniejszych wrażeń?

Cóż, stwierdzenie, że jego przyjaciel nie przejawiał dzisiaj ugodowego nastroju, było sporym niedopowiedzeniem.

– Wrzuć na luz, Sev – zaczął Syriusz pojednawczo. – Nic się przecież…

– Co się musi stać, żebyś wyciągnął wnioski? – Mistrz eliksirów wypuścił powietrze. – Mój błąd. Jak w ogóle mogłem założyć, że cokolwiek do ciebie dotarło? Ty nadal gówniarz jesteś i niczego nie traktujesz poważnie!

– Ty dla odmiany jesteś poważny aż do zesrania – nie wytrzymał. – Weź się nad sobą zastanów, bo ostatnio o byle gówno się ciskasz. Co innego bycie ostrożnym, a co innego upierdliwym. Jeśli nie służy ci nadmiar testosteronu, to go rozładuj. Na czarną dupę Bazyliszka, zachowujesz się, jakbyś desperacko potrzebował zaliczyć.

Syriusz trochę po niewczasie zorientował się, że nieco przeholował, ale zamiast kolejnej tyrady usłyszał tylko:

– A chuj ci do mojego życia erotycznego.

– Dobra, nie było tematu – wymamrotał zażenowany.

Sev warknął coś pod nosem, ale kiedy przemówił głośno, był już – mniej więcej – opanowany.

– Myślałem, że cała ta szopka miała na celu utrzymanie reszty świata w przeświadczeniu, że jesteś trupem. Wszystko, żebyś na jakiś czas zszedł z radarów, ale może się mylę? Może po prostu brakowało ci adrenaliny i uznałeś, że uchylanie się przed Avadą doraźnie dostarczy ci rozrywki, a teraz, kiedy chwilowo nikt nie próbuje cię ukatrupić, szukasz sobie innych sposobów na zabicie nudy? – Mistrz eliksirów ważył słowa, ale wypowiadał je takim tonem, że kaleczyły do żywego. – Przyswój sobie, że mnie nie bawiło ciskanie w ciebie Avadą. Inaczej definiuję dobrą zabawę. Nie powtórzę tego. Jeśli teraz w coś wdepniesz z głupoty, to radź sobie sam.

Syriusz nie umiał udzielić odpowiedzi na tyle satysfakcjonującej, by jeszcze bardziej sobie nie nagrabić. Chociaż nie mógł w nieprzeniknionym mroku dojrzeć twarzy przyjaciela, potrafił sobie zwizualizować niebezpieczny błysk, czający się w otchłani ciemnych źrenic. Nie wiedząc, co właściwie mógłby powiedzieć, zrobił krok w stronę siedzącego nieruchomo chłopaka, w ciemnym płaszczu zlewającego się z równie teraz ciemnymi tapetami. Pożałował tego, kiedy po pomieszczeniu rozlał się upiornie srebrzysty blask, a na ścianach zatańczyły migoczące cienie, przywołane magią lampy kineskopowej. Oślepiony sączącym się z ekranu światłem odruchowo sięgnął po pilota, na którego nieopatrznie nadepnął. I wtedy zdał sobie sprawę z jednej rzeczy, która jakoś nie zajmowała jego myśli, dopóki rozmowa toczyła się po ciemku.

Ups.

– Ja pierdolę – syknął Sev, zrywając się z fotela.

– Musiałem sprawdzić, czy zaklęcia ukrywające magię nie wpłynęły na moją animagiczną formę – wytłumaczył się, machinalnie przejeżdżając palcami po wytatuowanej na karku salamandrze. – Wyskoczyłem tylko rozprostować kości, jedna runda po odludnych zaułkach, bez szaleństw. Tyle że w międzyczasie jacyś menele rozwlekli mi ciuchy i…

Black bezradnie rozłożył ręce, co może nie było najlepszym posunięciem, zważywszy że stał na środku salonu w pełnym negliżu.

– Odziej się, kurwa! – Z przekleństwem na ustach Sev chwycił pierwszą rzecz, jaka znalazła się w zasięgu jego dłoni, a która szczęśliwie okazała się być obrusem i rzucił nią w Syriusza. – To już przechodzi ludzkie pojęcie.

Syriusz posłusznie opatulił się wokół bioder. Nie czekając, aż gromy posypią się na jego głowę, uprzedził przyjaciela.

– Przyjąłem – zakomunikował i zacisnął zęby, chociaż w środku aż go skręcało. Oczywiście, że rozumiał argumenty Seva, ale… No właśnie. Na Merlina, koniec tego, zdecydował. – Nie jestem wariatem, ale zaczynam tu powoli wariować. Siedzenie pod kluczem mnie dobija. No i dobra, przebiegłem się w animagicznej formie po Nokturnie, wielkie mi rzeczy – powiedział na głos, nie mogąc dłużej tłumić tego w sobie. – Daj mi skończyć – ostrzegł, widząc w oczach przyjaciela ponownie rodzącą się wściekłość. – Wiem, że masz ciekawsze rzeczy do roboty niż prawienie mi morałów. Jest wojna. Każdy ma coś ważnego do roboty. A ja? Siedzę tu odcięty przez trzy tygodnie, przerabiając zdjęcia z Proroka na komiksy i oglądając powtórki Niewolnicy Izaury! Świętego szlag by trafiał! – Odetchnął głębiej, by się uspokoić. – Żeby było jasne, nie zamierzam dać się posadzić w tylnym rzędzie z paczką popcornu i nie będę o tym dyskutował. Kto jak kto, ale ty akurat nie masz prawa się o to ciskać, hipokryto.

Sev zmełł przekleństwo, ale nie wszedł w polemikę. Obaj wiedzieli do jakich genialnych pomysłów popchnęła bezczynność świeżo upieczonego członka Wewnętrznego Kręgu.

– No dobra – zagaił spokojniej gospodarz i rozsiadł się na kanapie. – To co cię sprowadza? Bo raczej nie nagła potrzeba zgłębiania ze mną następstw kolejnej diabolicznej intrygi Leoncia.

Wyszczerzył się pogodnie, kiedy tamten wywrócił oczami.

– Raleigh Bulstrode – po dłuższej chwili oznajmił Sev. – Rodzinne koneksje, powiązania towarzyskie, kartoteka, hobby, wyniki Owutemów… Wszystko, co uda ci się o nim wygrzebać. Na wczoraj.

– Raleigh, hmm? Gdybyś miał zastrzeżenia do jego brata, to ja rozumiem. Reputacja starego Leightona nie wzięła się w końcu z niczego, sukinsyn ma u mnie własną szafę. Rzecz jasna, Raleigha sprawdzałem po rodzinie zaraz po tym, jak wrócił do Anglii. I muszę cię zasmucić, ale delikwent był zadziwiająco czysty, a że ja jestem nadzwyczaj skrupulatny, więc dla spokojności sprawdziłem trzy razy. I nic. No chyba, że coś ostatnio zmalował?

– Powiem ci, jak znajdę właściwy trop.

– Czyli nie wiemy, czego szukamy? Czekaj, jest takie słowo... O, mam! Paranoik, to jest to słowo.

Syriuszowi odpowiedział pomruk irytacji.

– Mogę cię zapewnić, że Raleigh Bulstrode nie jest czysty.

– A swoje przekonanie opierasz na...?

– Instynkcie. Wiem, że skurczybyk ukrywa coś bardzo paskudnego, a ja umiem wyczuć prawdziwego kłamcę. Swój pozna swego.

Syriusz łypnął na rozmówcę z zaciekawieniem, jednak nie pociągnął tematu. Znał przyjaciela na tyle, by wiedzieć, kiedy darować sobie próby zaspokojenia własnej ciekawości, choćby ta zżerała syriuszowe trzewia z zawziętością wygłodzonego testrala. Bez słowa podniósł się z kanapy i ruszył w stronę korytarza. Kroki za jego plecami powiedziały mu, że nie musiał wystosowywać do gościa werbalnego zaproszenia.

Uśmiechnął się pod nosem na widok uniesionej pytająco brwi Seva, kiedy on sam wycelował w ścianę tarninową różdżką i płynnym ruchem obwiódł kontur drzwi swojej sypialni. Na ich oczach w miejsce tych znajomych, obłażących z farby drzwi z litego drewna pojawił się zbrojony stalą, gruby na dwadzieścia cali właz. Kolejne machnięcie różdżką zwolniło zasuwy i dezaktywowało tych kilka paskudnych pułapek, które czekały za progiem na intruzów, próbujących sforsować zabezpieczenia bez autoryzacji.

– Czym chata bogata – rzucił radośnie, wpuszczając przyjaciela do środka.

– A wydawało mi się, że większe przemeblowania najpierw obgadujemy wspólnie – wyszeptał Sev, przestępując próg.

– I bądź tu człowieku dobry, i wykazuj się inwencją – jęknął Syriusz, głęboko dotknięty oczywistym brakiem uznania dla swojej przemyślności. – Lumos.

Tym razem mistrz eliksirów nie potrafił pohamować reakcji i głośno wciągnął powietrze, kiedy jego oczom ukazało się wnętrze magicznie powiększonej pakamery, rozmiarami sięgającej połowy boiska do quidditcha. Jednak nie wielkość pomieszczenia, a jego wyposażenie było tym, co zapierało dech w piersiach. Ilekroć on sam tutaj wchodził, niezmiennie poprawiała mu się samoocena.

– Co to jest u licha?

– Miło, że pytasz. – Syriusz nonszalancko oparł się o ustawione pod ścianą skrzynie i z miną zdobywcy wskazał na rząd regałów po lewej, wyładowanych przenajróżniejszej maści papierzyskami. – To jest moje archiwum. A może raczej podręczna kopia zapasowa tego, co upchnąłem w skrytkach u Gringotta – doprecyzował.

– Kiedy to tutaj przytaszczyłeś? Merlinie, samych pergaminów musi być jakieś…

–… dwadzieścia pięć do trzydziestu ton, plus minus. Stworzenie zaklęcia zapewniającego dostateczną nośność stropów zajęło mi dobrych parę tygodni, ale miej na uwadze, że nowatorskie podejście do magii nie jest moją najmocniejszą stroną. Dla własnego dobra postaraj się ograniczać eksplozje kociołków, o ile nie chcesz mieć za dużo na głowie, że tak to ujmę – uświadomił rzeczowo użytkownika pracowni mieszczącej się poniżej. – Ideą było stworzenie sztucznej przestrzeni w oparciu o reguły zbliżone do tych z Pokoju Życzeń. Jasne, to tylko imitacja, ale w miarę potrzeb można parę rzeczy dopracować. Pomysł i zaklęcie miałem już jesienią, ale większość dokumentacji przeniosłem w kilku rzutach w zeszłym miesiącu, niech będzie błogosławiony ten, kto wymyślił czary redukujące. Musiałem coś doraźnie wykombinować, kiedy zdecydowałem sfabrykować swoją śmierć. Jak by nie było, przez jakiś czas nie mogę się pokazywać u Gringotta, a odcięcie od danych wywiadowczych nie wchodziło w grę. Przezorny zawsze ubezpieczony.

– Syriusz, to jest...

– Fenomenalne? Cóż, ktoś mi kiedyś zaszczepił myśl, że jeśli utartymi ścieżkami nie możesz dojść do zamierzonego celu, to musisz sobie wydeptać własne. – Łypnął porozumiewawczo do przyjaciela i sięgnął po grube tomiszcze, leżące na blacie biurka przy drzwiach. – A więc Bulstrode, mówisz? Zobaczmy, co my tu mamy... Esbert… Garic… Leighton… Merton… – mruczał pod nosem, przebiegając wzrokiem listę katalogową. – O, mam. Raleigh Scelto Bulstrode II, numer katalogowy 3581, sektor 13B. Przyjemnej lektury. Ja tymczasem skorzystam z prysznica i się odzieję, zanim nabawię się kataru.


Ha, a jednak nie zniknęłam i raczej nie zamierzam, chociaż z góry uprzedzam, że z częstotliwością aktualizacji może być różnie. Słowem wyjaśnienia napiszę tylko, że trochę się u mnie pozmieniało, ale podaruję sobie wchodzenie w szczegóły. Z rzeczy które mogą akurat Was interesować - powyższy rozdział jest pierwszym, który wyklikałam na moim aktualnym narzędziu pracy. Poprzednie nagle, acz nie do końca niespodziewanie - bo po siedmiu latach dobrego sprawowania - wyzionęło ducha, zabierając ze sobą w pustkę zawartość dysku twardego, a konkretniej dane, z których nieopatrznie nie zrobiłam kopii zapasowych (czyli . większość ff i efekty kilkudziesięciu nadgodzin pracy z diabelskim Excelem). W tym miejscu dobra rada cioci Ankelime - róbcie kopie zapasowe ;)

Jak można się domyślić, szlag trafił wszystko, co już napisałam, a czego nie zdążyłam opublikować. Z zacięciem godnym lepszej sprawy wzięłam się do odtwarzania utraconego tekstu, ale... No właśnie - konia z rzędem temu, kto potrafi drugi raz napisać to samo (albo mniej więcej to samo) i jest z efektów swojej pracy zadowolony. Tym oto sposobem po kilku tygodniach poprawiania szitowego rozdziału z odzysku napisałam go od nowa i... urodził mi się pomysł na nowego bohatera. Sama nie wiem, co z tego wyjdzie i jakoś dziwnie mi z tym dobrze ;)

Dzięki za wszelkie komentarze do poprzedniego rozdziału i z góry przepraszam, że nie odpisywałam na bieżąco, ale byłam nieco zajęta zmaganiem się z frustracją. Na przyszłość obiecuję poprawę i postaram się nadrobić zaległości.