Rodziału większego część pierwsza. Stwierdziłam, że nie będę dłużej katować brakiem aktualizacji, więc reszta będzie w nastepnych transzach.
Wszyscy kłamią.
Gregory House
Severus niedbale przestawiał buteleczki z ingrediencjami, ledwie prześlizgując się wzrokiem po etykietach, ścigany zaniepokojonym spojrzeniem Borgina, truchlejącego za każdym razem, kiedy któryś z flakoników wypełnionych drogocennym towarem dźwięcznie uderzał o szkło ampuły stojącej obok. Chłopaka nieszczególnie to wzruszało, bo i jego nastrój daleki był od dobrego.
Raz, że nie zaaplikował sobie jeszcze kawy, a Merlin jeden wiedział, jak po minionej, tyle bezsennej co bezproduktywnej nocy, Severus kofeiny potrzebował. Dwa – musiał sobie odmówić tej przyjemności, bowiem Lucjusz – niech go testral zeżre – uznał za właściwe uczynić równie bezproduktywnym dzisiejszy poranek, bezceremonialnie ściągając mistrza eliksirów do tej dziury, by przy pianiu kogutów i blasku porannej zorzy podzielić się z nim swoimi przemyśleniami na temat... czegoś tam.
Cóż, Severus nie był dziś wymarzonym słuchaczem.
– … wysoce niepożądane, jeśli przypadkowo eliksir na tyle zmodyfikuje zaklęcie, że odbije się to w niekontrolowany sposób na zdolnościach psychofizycznych maga rzucającego czar – niestrudzenie perorował Malfoy, wystukując bezwiednie o blat kontuaru jednostajny rytm, od którego severusowe powieki stawałyby się z każdą chwilą coraz cięższe, gdyby myślami nie był zupełnie gdzie indziej. – Nieszczęśliwie, w tej materii opracowania klasyków okazały się ślepym zaułkiem, a nawet co bardziej kompetentne źródła druidzkie ledwie wzmiankują o paru podobnych próbach, nie dość precyzyjnie zresztą relacjonując ich rezultaty, by można to uznać przydatnym. Jedyną drogą wydaje się odwołanie do niekonwencjonalnych środków, ale i tu pomocna byłaby intuicja doświadczonego mistrza eliksirów. Tak więc, byłbym zobowiązany, jeśli podzieliłbyś się kilkoma błyskotliwymi spostrzeżeniami. Na uwadze mam tu zwłaszcza… – Monotonny wywód nagle się urwał. – Przepraszam, czy ja cię nudzę?
Ostry ton arystokraty sprowadził Severusa na ziemię.
– Ewentualne zmiany psychofizyczne? – Chłopak zmarszczył brwi, udając, że głęboko rozważa pytanie towarzysza i jednocześnie próbując na szybko wykombinować, o jakim zaklęciu tamten do cholery nawijał w głębokim uniesieniu przez ostatnie pięć minut. I który eliksir miał na myśli. – Cóż, jeśliby odwołać się do zasad ogólnych…
– Nie oczekuję wykładu z teorii eliksirów ani magii umysłu – przerwał mu Malfoy, nie kryjąc irytacji. – Dobrze wiesz, że przy wzajemnej interakcji jednej i drugiej zasady ogólne nie mają zastosowania, a to, co udało się wypracować na przestrzeni pokoleń tym kilku magom, nie bojącym się spoglądać dalej, jest wciąż pożałowania godne.
Aha. Czyli Lucjusz znów utknął w miejscu przy pracy nad wzmocnieniem zaklęcia perswazji. A eliksir… Jasne, ten z lozańskiego manuskryptu.
– Może nie bez przyczyny tak niewiele wiemy o łączeniu magii umysłu z miksturami. Większość magów z nią eksperymentujących dokonało swych dni śliniąc się do ścian w Mungu na oddziale zamkniętym – ostudził jego zapał Severus. – I dam sobie rękę uciąć, że kilku, gdyby mieli szansę na drugie podejście, zrezygnowałoby z dodawania piołunu do wywaru aktywującego – podsumował.
Po cieniu porażki, który przemknął po twarzy blondyna, Severus wywnioskował, że to właśnie wyciąg z piołunu był ingrediencją, co do której arystokrata miał wątpliwości, całkiem słuszne zresztą. Mistrzowi eliksirów przeszło przez myśl, by przemilczeć nieprzyjemne następstwa jego zastosowania w połączeniu z zaklęciem perswazji, ale szybko wróciła mu jasność umysłu. Był w końcu pragmatykiem. Nawet jeśli wyeliminowanie z gry tak wpływowego członka Wewnętrznego Kręgu, jakim stał się w ostatnim czasie młody Malfoy, chwilowo osłabiało wroga, to w szerszej perspektywie minusy takiego rozwiązania przeważały nad plusami. Lucjusz w wersji sfiksowanej stawał się zupełnie bezużyteczny w kontekście severusowych zamierzeń, a mistrz eliksirów za dużo czasu i energii włożył w zdobywanie jego – i tak ograniczonego – zaufania, by teraz posłać to w diabły i zaczynać wszystko od zera. Jasnowłosy arystokrata już udowodnił swoją przydatność, dyskretnie wspierając młodszego kolegę w pokonywaniu kolejnych szczebli śmierciożerczej kariery, a na dokładkę – zupełnie nieświadomie – służył za doskonałe źródło informacji wywiadowczych. Tylko skończony idiota rezygnowałby z tego wszystkiego na rzecz doraźnych wyników, w efekcie sprowadzając sobie na głowę długofalowe komplikacje.
Severusowi daleko było do odwalania takiego idiotyzmu, a choćby nawet odrobinę kusiła go perspektywa ugrania czegoś ekstra przy okazji personalnych przetasowań na szczycie łańcucha pokarmowego… Cóż, szczęśliwie dla Lucjusza, chwilowo kto inny robił za metaforyczną drzazgę w severusowym tyłku.
Ale nie na długo, poprzysiągł sobie, wracając myślami do przyczyny swojego niewyspania.
– Jeśli to wszystko, nie ośmielę się zajmować ci więcej czasu – rzucił do Lucjusza nie bez sarkazmu, którego tamten chyba jednak nie wychwycił, bo tylko skinął mu bez zainteresowania, zajęty instruowaniem Borgina co do przyszłej listy zaopatrzenia.
Nie czekając, aż Malfoyowi powróci nastrój na akademickie dysputy, mistrz eliksirów obrócił się ku wyjściu.
Zanim jednak zdążył się elegancko ulotnić, do lokalu wpadł zziajany Rosier, machający przed sobą poranną gazetą. Nie marnując czasu na grzecznościowe pozdrowienia, podał Proroka Malfoyowi. Ten bez słowa zerknął na pierwszą stronę, którą zdobiła magiczna fotografia gruzów jakiegoś bliżej nieokreślonego budynku. Na pierwszym planie walały się nienaturalnie powyginane ciała, wyraźnie odcinające się – ze względu na domieszkę intensywnej czerwieni – od zdewastowanych, osmolonych ścian.
Severusowe tętno zwolniło, ale szybko powróciło do właściwego sobie rytmu, kiedy przeczytał nagłówek. Miał nadzieję, że nikt nie dostrzegł w jego oczach blasku mściwej satysfakcji w związku z okolicznością, że ten jeden raz czołówkę Proroka poświęcono – dla odmiany – kilku śmierciożerczym trupom.
– Jak to się w ogóle znalazło w prasie? – zapytał Malfoy przez zęby i cisnął gazetę na ladę, jakby go parzyła w ręce.
Dwaj jegomościowie, dotąd zajęci przy oknie półgłośną wymianą poglądów na temat ostatnich nowin zza Kanału, natychmiast zamilkli i z zaciekawieniem nadstawili uszu.
– Durny skrzat zawlekł wykrwawiającą się najmłodszą córkę Mulcibera do Munga. Bardzo niefortunnie, bo dziewczyna i tak zeszła, zanim ktoś od nas do niej dotarł, ale małe idiotka zdążyła zdać relację magomedykom, a ci wezwali aurorów – doinformował od progu Yaxley, przepuszczając w drzwiach z niezwykłą u niego kurtuazją – mającą widać przywrócić pozory małżeńskiej sielanki – młodą panią Yaxley.
Dziewczyna, doskonale wychwytując za nietypowym zachowaniem męża kierujące nim intencje, bez cienia zażenowania wczuła się w rolę dobrej żony. Z gracją odwzajemniła malfoyowe powitanie, posłała promienny uśmiech nieśmiało łypiącym na nią starszawym czarodziejom spod okna, bez cienia zainteresowania skinęła mistrzowi eliksirów i nie czekając na bezgłośne polecenie małżonka podążyła na zaplecze za zgiętym w ukłonie Borginem, pozostawiając mężczyzn z ich sprawami.
Nikt się nie odezwał, co dwaj nieznajomi szybko uznali za aluzję i usłużnie się ulotnili, zawracając w progu jakąś niepocieszoną wiedźmę.
Pozbywszy się postronnych, Malfoy nie potrzebował dwóch sekund, by przejść do rzeczy.
– Kto?
– Wygląda na to, że nie Ministerstwo. Nadal sprawdzamy Zakon – kontynuował rzeczowo Yaxley, dzielnie znosząc mordercze spojrzenie stalowoszarych oczu. – Wypociny Skeeter to jak zwykle stek niedorzecznych bzdur. Nie było żadnego przyłapania starej Persenulli in flagranti ani najazdu na posiadłość porzuconych kochanek Ertena. Nie wykluczyliśmy jeszcze nieumiejętnego użycia jakiegoś artefaktu, ale to mało prawdopodobne, zważywszy na wersję małej Mulciberówny. Wygląda na to, że stary dureń przesadził z Ognistą i odpłynął na całego. Przestał poznawać rodzinę, miał halucynacje, bełkotał i ciskał klątwami na oślep, nie patrząc, czy ubija skrzata, czy któregoś z domowników. A na koniec rzucił się z okna wieży zegarowej. – Chłopak złapał oddech, którego zaczynało mu brakować. – Nikt z rodziny nie ocalał. Chyba – zająknął się.
– Chyba?
– Ciężko powiedzieć. Część ciał strawiła spuszczona ze smyczy magia. Nawet Ministerstwo woli na razie wstrzymać się z upublicznieniem oficjalnego raportu do czasu ustalenia, dlaczego aurorzy, którzy przybyli na miejsce jako pierwsi, wylądowali w Mungu z objawami porażenia magicznego.
– W takim razie skąd masz te informacje, bo rozumiem, że nie zdobyłeś ich osobiście? – W głosie Lucjusza pojawiła się podejrzliwość, która przywołała na twarz Sidiusa trupią bladość.
I słusznie. Gdyby Yaxley miał nieco rozumu, zachowałby przynajmniej część danych dla siebie, bo nawet dziecko domyśliłoby się, że jego wiedza w temacie była aż zbyt rozległa. W końcu zdobyta od źródła po drugiej stronie frontu. Szpieg z niego, że szkoda gadać.
Chłopak z wahaniem, ale jednak odwzajemnił spojrzenie. I zaspokoił ciekawość Malfoya.
– Jeden z aurorów miał pecha zabłąkać się w ciemności. Ledwie trzeciorangowy, ale koniec końców okazał się niezwykle rozmowny.
– Dobrze. Nie zamierzam przekazać naszemu panu miejskich plotek. Sprowadź swojego informatora do Malfoy Manor, chcę sam wszystko potwierdzić.
Nikt nie miał wątpliwości, że poleceniu Lucjusza daleko było do prośby.
Yaxley zbladł i Severus wcale się temu nie zdziwił. Kłamstwo ma krótkie nogi. A przynajmniej gówniane kłamstwo.
– Jeśli chodzi o tego aurora, to… ehm… trochę mnie poniosło – zełgał półgłosem, wgapiając się w czubki idealnie wypastowanych butów. – Kiedy z nim skończyłem, nie był już komunikatywny i uznałem za zbyteczne dalsze utrzymywanie go przy życiu. Nie pomyślałem…
– Dlaczego śmiałem zakładać, że mógłbyś ten jeden raz użyć rozumu? – skwitował zwięźle blondyn, nie ciągnąc tematu. Jaka szkoda. Severusa z kolei korciło, by podkręcić zabawę i obserwować, jak Yaxleyowi miękną nogi, ale… Cóż, miał czas. Nie wszystko na raz, więc skupił na powrót uwagę na zupełnie już opanowanym Malfoyu. – Tak czy inaczej, wszystko jest pod kontrolą. Dziedzicem zostanie Hector, oczywiście o ile nie wmieszają się krewni i powinowaci. A do tego nie wolno dopuścić – stwierdził Lucjusz pragmatycznie.
Żaden z obecnych nie miał złudzeń, że po prostu szło o zabezpieczenie prawa do sukcesji dla jedynego żyjącego potomka czystej krwi z linii Mulciberów, który to potomek chwilowo dekował w Azkabanie za rozsiewanie po mugolskich osiedlach czystokrwistej ideologii Czarnego Pana. Nie, śmierciożercy w żadnym razie nie byli kliką dobrych znajomych o empatycznym usposobieniu. Myśleli zdecydowanie bardziej przyziemnie. Musieli działać, zanim ktoś spoza kręgu sympatyków Ciemnej Strony zainteresuje się sprawą spadku, a ten – na ile się mistrz eliksirów orientował – nie był taki mały. Sama rezydencja – do generalnego remontu, ale położona w malowniczej okolicy – warta była przynajmniej pół miliona, do tego inne nieruchomości, udziały w kilku biznesach, skrytki u Gringotta… Kolejnych parę milionów galeonów. Nie było dyskusji – śmierciożerczy towarzysze świętej pamięci Ertena musieli w zastępstwie za jego jedynego żyjącego syna dopełnić wszelkich starań, by poza Hectorem nie znalazł się nikt inny z uzasadnionymi roszczeniami do mulciberowej fortuny. Powód był prozaiczny – wojna nie należała do tanich rozrywek, co śmierciożercy dotkliwie odczuli po odcięciu od nieprzebranych zasobów rodu Blacków. Jeśli nie chcieli jeszcze mocniej oberwać po kieszeniach, nie mogli lekką ręką odpuścić walki o kontrolę nad skrytkami Mulciberów. A liczby mówiły same za siebie. Sam Lucjusz Malfoy, w którego zakresie powinności leżało zabezpieczenie zaplecza wywiadowczego, tygodniowo na szpicli w Ministerstwie wydawał – na ile Severus się orientował – równowartość bez mała rocznego budżetu Departamentu Aurorów.
Nie dziwiło więc, że to właśnie pan Malfoy Manor zabrał się z miejsca za koordynację całej operacji.
– Zrobiłeś swoje, Yaxley – zawyrokował po chwili namysłu i zwrócił się bezpośrednio do mężczyzny po swojej lewej. – Resztą zajmiesz się ty, Rosier. Oczekuję, że jutro na pierwszej stronie przeczytam o serii przykrych wypadków, jakie spotkały tych z dalszych krewnych i powinowatych Ertena Mulcibera, których polityczne zapatrywania nie są do końca zbieżne z naszymi. Pytania?
Rosier uśmiechnął się drapieżnie, ale zanim zdążył otworzyć usta, w słowo wszedł mu Yaxley.
– Malfoy, biorę to na siebie. – Kiedy brwi wszystkich obecnych poszybowały w górę, dodał – Pochopnie pozbyłem się informatora, więc pozwól mi naprawić błąd i doprowadzić sprawę do końca. Nie chcę, by przypisywano mi niekompetencję.
Lucjusz chwilę kalkulował, rozważając propozycję. Wreszcie skinął głową na znak zgody i odprowadził Yaxleya wzrokiem do drzwi.
Z kolei Severusowi zdecydowanie przestało się spieszyć. Może jednak to był jego dobry dzień.
Po pierwsze, że odpadało mu z głowy przekazanie ostrzeżenia o szykowanym nalocie, bo i żadnego nalotu nie będzie. Yaxley przejął zadanie Rosiera, jako że tylko tak mógł chronić układ, zabezpieczający ich obydwu przed Azkabanem. W związku z powyższym, żaden z nich – ani on sam, ani też Rosier – nie mogli beztrosko zostawiać za sobą trupów. Żadnego zabijania niewinnych poza obroną własną i stanem wyższej konieczności. A jeśli Yaxley nie może zabijać, a musi rozliczyć się z efektów przed obydwoma mocodawcami, to pójdzie po prośbie do Dumbledore'a, by tamten chronił jego tyłek przed Malfoyem i Czarnym Panem. I głowa dyrektora w tym, aby do jutrzejszego poranka wszystkie pociotki Mulcibera do trzeciego stopnia w linii bocznej, po których śmierciożercy nie oczekiwali woli współpracy, zostały pouczone, że w ich interesie jest grzecznie udawać nieżywych i nawet nie myśleć o procesowaniu się o kilka głupich galeonów. Dyrektor nie mógł być na tyle durny, by spróbować pograć inaczej, bo zupełnie nic na tym nie zyskiwał, a ryzykował, że w desperacji Yaxley odwali jakiś numer, który może trafić jego samego rykoszetem. Cóż, z tej perspektywy zostawianie Yaxleya nadal przy życiu miało też małe plusy.
Drugim powodem, dla którego Severus zdecydował zabawić w sklepie Borgina nieco dłużej niźli pierwotnie planował, było pojawienie się w progu Raleigha Bulstrode'a.
Mężczyzna nonszalancko skinął wychodzącemu, usuwając mu się z drogi, po czym zbliżył się do pozostałej trójki i grzecznie przywitał. Yaxley, któremu chwilę wcześniej było raczej spieszno, cofnął dłoń, która już dotykała klamki i spojrzał przez ramię za przybyszem. Gdyby Severus należał do strachliwych ludzi, zrobiłoby mu się bardzo nieswojo na widok tego, co odbijało yaxleyowe spojrzenie.
– Evan – zawołał kochanka po imieniu nienaturalnie napiętym głosem, chwytając jego zdziwione spojrzenie. – Porozmawiamy na zewnątrz?
Tamten zrobił wielkie oczy, ale że nic w postawie i wyrazie twarzy Yaxleya nie wskazywało, aby był to dobry moment na przekomarzanie, wzruszył tylko ramionami, niemo skinął towarzystwu w geście pożegnania i wyszedł za Sidiusem, nim ktokolwiek zdążył im machnąć na do widzenia.
Nie było tajemnicą, że młody Yaxley – w przeciwieństwie do swojego zawsze opanowanego szacownego ojca – odznaczał się nieślizgońsko humorzastym usposobieniem i pewnie innego dnia właśnie na karb jego emocjonalnego niezrównoważenia Severus zrzuciłby to dziwaczne zachowanie sprzed chwili. A jednak instynkt mówił mistrzowi eliksirów, że należało tu szukać czegoś więcej i nie bez znaczenia było, że kiedy kroki wychodzących umilkły na zewnątrz Bulstrode uśmiechnął się półgębkiem.
Interesujące.
O tak. Mistrz eliksirów z każdą sekundą upewniał się, że jego instynkt był jak najbardziej właściwie skalibrowany. O ile jeszcze wczoraj nieszczególnie miał ochotę przebywać z Raleighem w tym samym pomieszczeniu, o tyle dzisiaj uznał to za dobrą okazję do wzbogacania jego portretu psychologicznego o świeże informacje wywiadowcze. Zwłaszcza że w opasłym archiwum Syriusza nie znalazł o delikwencie absolutnie nic przydatnego. A gnój zdecydowanie miał jakieś tajemnice, nawet jeśli oficjalnie młody Bulstrode nie mógł się pochwalić nawet w części tak barwnym życiorysem jak jego starszy brat.
Severus, nie mając innych tropów, obstawiał, że właśnie spojrzenie na Raleigha przez pryzmat Leightona przyniesie odpowiedzi, których szukał. Nie był aż tak naiwny, by uwierzyć w bajkę, że brat człowieka, który na przestrzeni dwóch dekad odesłał do wieczności trzy młode żony, czterech braci, stryja i trzech kuzynów wraz z ich męskimi potomkami, nie miał nic na sumieniu. Gdyby rzeczywiście był przykładnym obywatelem i wzorem cnót wszelakich, to jego truchło gniłoby na jakimś zapomnianym cmentarzu, podobnie jak trupy świętej pamięci braci, kuzynostwa i nieodżałowanych szwagierek. Nie, jeśli Leighton do tej pory nie uśmiercił młodszego brata, jak to uczynił z resztą rodziny, to nie dlatego, że Raleigh odznaczał się łagodnym usposobieniem.
No i – bądźmy szczerzy – łagodnie usposobiony domator nie szantażuje Ministra Magii kraju ościennego, a już na pewno nie staje się obiektem zainteresowania Lucjusza Malfoya w takim stopniu, na jaki wskazywało ożywienie w głosie jasnowłosego mężczyzny, kiedy po zwyczajowej wymianie grzeczności zagadnął przybysza.
– Bulstrode, jeśli nie masz planów na wieczór, zapraszam do Malfoy Manor. Chcę porozmawiać o sprawie, której istoty wolałbym nie poruszać w miejscu publicznym.
– Och, nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy skończyć z oficjalną tytulaturą. Nie lubię mówić do przyjaciół po nazwisku, Lucjuszu. – Kąciki ust Malfoya uniosły się w geście zgody, ale cień uśmiechu zniknął z jego twarzy, kiedy Bulstrode, zamiast ustosunkować się do propozycji, obrócił twarz ku mistrzowi eliksirów. – Twojego towarzysza nie rozpoznaję, a mam pamięć do twarzy. Zapewne różnica wieku nie pozwoliła nam się spotkać w Hogwarcie, ale dziwne, że nie mieliśmy przyjemności poznać się przy innej okazji.
Lucjusz nie zareagował, podobnie jak i w pierwszej chwili sam Severus, nieprzyjemnie zaskoczony przeniesieniem ciężaru rozmowy na jego osobę. A jednak w szeroko otwartych bladoniebieskich oczach Bulstrode'a znalazł szczerą ciekawość i w lot pojął, że za niewinną zmianą tematu kryło się coś więcej niż lichy pretekst do podtrzymania kurtuazyjnej wymiany grzeczności. Nie mógł się zdecydować, czy to, co odbijał błękit spojrzenia Raleigha, on sam powinien potraktować jako ostrzeżenie czy raczej wyzwanie.
Tak czy inaczej, Severus Snape nie byłby sobą, gdyby nie podjął rzuconej rękawicy.
– Nie takie znowu dziwne, zważywszy że nie obracaliśmy się w tych samym towarzystwie.
Bulstrode niedbale machnął ręką.
– Ach, ten stan rzeczy możemy już chyba uznać za nieaktualny. Właściwie, jeśli się zastanowić – urwał, udając, że właśnie doznał olśnienia – w ciągu jednej doby los już drugi raz krzyżuje nasze ścieżki, mamy także wspólnych znajomych. Do tego obaj lubimy nocne życie, czego dowodem to, że mamy na sobie wczorajsze odzienie – zauważył trzeźwo, zawieszając wzrok na wystającej spod severusowego płaszcza koszuli, wygniecionej jak siedem nieszczęść. – Powiedziałbym, że całkiem sporo nas łączy.
Snape w odpowiedzi odruchowo zlustrował stan garderoby Bulstrode'a i przyznał w duchu, że tamten nie prezentował się ani trochę lepiej od niego samego. Pomijając powyższe, na korzyść mistrza eliksirów przemawiała okoliczność, że przynajmniej od niego samego nie zalatywało wonią zwietrzałego etanolu, zmieszaną z mocniej wyczuwalnym zapachem damskich i – co znamienne – męskich perfum oraz dymem bliżej nieznanego pochodzenia. A jednak to jakoś nie poprawiło mistrzowi eliksirów samopoczucia. Jedynym, co teraz zajmowało jego umysł, było odkrycie, że Raleigh odznaczał się nieprzeciętną spostrzegawczością.
Skurczybyk był dobry. Nie na tyle jednak, by wyciągnięte przez niego wnioski tak do końca pokrywały się z prawdą. Ten jeden raz Severus uznał za zasadne wyprowadzenie gnoja z błędu.
– Jakkolwiek wiele wskazuje, że obydwaj nie spędziliśmy nocy w swoich łóżkach, to natura naszych nocnych aktywności jest zupełnie różna – wyłożył bez wahania.
– Skąd ta pewność?
– Mam podstawy zakładać, że co innego nas pociąga, więc i naszą energię pożytkujemy zupełnie inaczej.
Bulstrode przestał się uśmiechać.
– Co w takim razie pociąga ciebie na tyle, tajemniczy nieznajomy, że jest warte bezsennych nocy?
– Gdyby chodziło o mężczyznę o bardziej pospolitych potrzebach, odpowiedź byłaby raczej oczywista. Z kolei w tym konkretnym przypadku… – Dźwięczny głos Greengrass, wyłaniającej się z korytarza prowadzącego na zaplecze, zabrzmiał tajemniczo. – W tym konkretnym przypadku postawiłabym na jakieś bulgoczące mazie, których nazwy nie powiedziałby nic nam, pospolitym czarodziejom, nie wykraczającym w pojmowaniu magii poza machanie różdżkami. Nie dość niezwykłym, by docenić arkana sztuki warzelniczej. Zgadłam?
Severus nie miał czasu na głębsze rozważania, czy przez Greengrass przemawiała niedawna uraza, zwyczajna złośliwość, czy raczej rozbawienie z powodu jego zmieszania. Tak czy inaczej, jako jedyna w tej chwili dobrze się bawiła.
– Więc eliksiry. A jeśli tak… – Po chwilowym zdezorientowaniu Bulstrode'a nie było śladu. – Severus Snape, jak mniemam. Najmłodszy mistrz eliksirów w tym stuleciu, który walnie przyczynił się do wygaśnięcia męskiej linii Blacków. Czarodziej wielu talentów – kadził dwudziestolatkowi z fałszywą serdecznością. – Twoja sława cię wyprzedza.
– Nie mogę odwzajemnić się tym samym – zripostował Severus na powrót odzyskując kontrolę nad sytuacją, prawdziwie ciekawy reakcji tamtego.
– Jeśli miarą naszej wielkości jest natężenie, z jakim nasze nazwisko pojawia się na cudzych ustach, to pozostaje mi tylko wierzyć, że wszystko jeszcze przede mną.
– Bez wątpienia – uciął Malfoy ze znudzeniem i sprawnie przeszedł do bardziej interesującej go kwestii. – Rozumiem, że jesteśmy umówieni? A więc oczekujemy cię z Narcyzą po zachodzie słońca.
– Może uda mi się wpaść na chwilę, chociaż raczej po deserze. Nieszczególnie mam ochotę stracić połowę wieczoru przytakując tym wszystkim zmanierowanym sabarytom i prawiąc komplementy ich paskudnym żonom.
– Malfoy Manor zwykło gościć tę lepszą połowę elity magicznej Anglii. – Tym razem Aretha poczuła się w obowiązku interweniować. – Co się zaś tyczy ostatniego, udam, że nie słyszałam, panie Bulstrode. W innym przypadku, pod nieobecność mojego drogiego męża, byłabym zobowiązana żądać w swoim własnym imieniu satysfakcji za urażoną miłość własną – zastrzegła jasnowłosa, usadzając zuchwalca.
O dziwo, choć nieco skonsternowany swoim niefortunnym doborem słów, Bulstrode nie stracił języka w gębie.
– Jest mi niewypowiedzenie przykro, jeśli za sprawą mojej lichej osoby twoja miłość własna doznała uszczerbku, pani Yaxley. To daje mi jednak kolejny powód, by dzisiejszego wieczora nie trafić niechcący w pobliże różdżki twego małżonka. Nie chciałbym pozbawiać cię obecności męża na czas jego rekonwalescencji. Albo podobnie unieszczęśliwić mojego drogiego brata, choć nie wydaje mi się, by w razie mojej porażki okazał empatię i oddanie porównywalne z tym małżeńskim. – Zrobił pauzę, jakby czekając reakcji rozmówczyni na tę słabo zakamuflowaną szpilę, ale wobec uprzejmego uśmiechu, którym go obdarzyła, podsumował w innym tonie. – Tak czy inaczej, na pewno wszyscy wolelibyśmy uniknąć przysparzania Narcyzie zmartwień, zmieniając w ruinę jej przyjęcie.
– Mam podstawy domyślać się, że dzisiejszego wieczora mój mąż nie będzie gościć w Malfoy Manor. Sama z kolei nie mam w zwyczaju chować urazy z tak trywialnego powodu. – Dziewczyna uśmiechnęła się chłodno, niby mimochodem prześlizgując się po twarzy mistrza eliksirów. – Byłoby za to niedopuszczalne, gdy podobna błahostka pozbawiła dziś wieczorem innych gości twojego towarzystwa, panie Bulstrode. A nawet jeśli zdecydujesz w czasie aperitifu testować czyjeś poczucie humoru… – Wcześniejszy chłód ustąpił miejsca wesołości, kiedy dodała – Malfoy Manor skrywa całe mnóstwo sekretnych zakamarków, zapewniających w razie potrzeby bezpieczne schronienie. I nieco dyskrecji.
– Doprawdy? – Bulstrode sprawiał wrażenie, że bawi się coraz lepiej. I było to, delikatnie mówiąc, coraz bardziej wkurzające. – Brzmi obiecująco. W takim razie będę chyba musiał poprosić o małe oprowadzenie. Dotąd zwiedziłem zaledwie część wschodniego skrzydła i legendarny ogród różany. I muszę powiedzieć, że nabrałem apetytu na więcej.
– Ze swojej strony polecam bibliotekę. Ale tylko pod warunkiem, że nie należysz do czarodziejów, którzy lękają się wyzwań i stronią od mrocznych sekretów.
Taa… Czyli rzeczywiście nie akceptowała odmowy i nie zniechęcała się szybko, bo w to, że nie Bulstrode był właściwym adresatem ostatniego, Severus nie wątpił. I jakakolwiek była jej intencja, mistrz eliksirów ani trochę się nie przestraszył.
Jeśli prawdziwa groźba miała dopiero zostać wypowiedziana, to się nie doczekał, jako że przypomniał o sobie ktoś, kto jako jedyny najwyraźniej nie czerpał z tej gry ani trochę radości.
– Aretho, byłbym wdzięczny, gdybyś mnie pozostawiła rolę gospodarza, a ja nie zwykłem narzucać się z gościną – zastrzegł zimno Malfoy, ewidentnie głęboko urażony obcesowym podejściem do tematu ze strony Bulstrode'a.
Reakcja jasnowłosego arystokraty nie mogła dziwić, bo i dla samego Severusa niekonsekwencja w poczynaniach Raleigha wydawała się co najmniej zastanawiająca. Każde średnio rozgarnięte dziecko wiedziało, że Lucjusz był furtką, której nie dało się obejść, jeśli miało się aspiracje zaistnieć po ciemniejszej stronie sceny politycznej.
Gdyby Bulstrode nie miał tego rodzaju aspiracji, to co, na czarną dupę Bazyliszka, robił w towarzystwie tu obecnych śmierciożerców? Chyba że…
Badał grunt. Był zainteresowany znalezieniem dla siebie miejsca u boku Czarnego Pana, ale nie chciał wyjść na desperata, któremu przypadłoby w udziale co najwyżej zbieranie okruszków po Malfoyu i reszcie Wewnętrznego Kręgu, uzmysłowił sobie mistrz eliksirów.
A Raleigh Bulstrode nie sprawiał wrażenia człowieka, który zadowoli się pozycją ledwie szeregowego sługusa.
W takim przypadku zrażanie do siebie Lucjusza nie było z punktu widzenia kandydata na śmierciożercę najszczęśliwszym posunięciem. Może więc Severus, nakręcany swoją świeżą paranoją, obstawiał niewłaściwie?
– Dajmy temu spokój. – Bulstrode odchrząknął z lekką konsternacją. I ta nagła zmiana w jego zachowaniu przyniosła mistrzowi eliksirów potwierdzenie, którego potrzebował. – Nie chciałem wyjść na gbura, po prostu z trudem przychodzi mi przywyknięcie na nowo do całego tego… – Wywrócił oczami i wykonał nieokreślony ruch ręką. – Wygląda na to, że przez minioną dekadę za mocno wsiąknąłem w kręgi paryskiej bohemy, zapomniałem, co to savoir-vivre i… cóż, trochę schamiałem – przyznał z rozbrajającą bezpośredniością. – Skoro jednak jestem z powrotem w domu… – Zrobił krok w tył i ukłonił się dwornie. – Będę zobowiązany, jeśli nie poczytasz mojego pochopnego zachowania za afront, Lucjuszu. Zaszczyca mnie twoje zaproszenie i sprawi mi ogromną radość możliwość goszczenia dzisiejszego wieczoru w twoim domu.
Malfoy krytycznie ściągnął brwi, ale skinął na znak zgody.
Rozmowa przeszła na tematy towarzyskie, ale jakoś się nie kleiła. Z odsieczą przybył Borgin, tachając pod pachą starannie zabezpieczoną zaklęciami paczkę z jakimś wybranym przez Greengrass drogocennym artefaktem. To dało Lucjuszowi sposobność do zaoferowania jej – pozbawionej eskorty małżonka – swojej asysty w spacerze niebezpiecznymi alejami Nokturnu.
Gdy dzwonek przy drzwiach oznajmił odejście tej dwójki, przy kontuarze pozostali tylko Snape i Bulstrode.
Mistrz eliksirów nie mógł zdecydować, czy powinien się z zaistniałej sytuacji cieszyć, czy raczej odwrotnie. Tak czy inaczej, nie dane mu było tego sprawdzić.
– Jest kilka miejsc, które chciałbym odwiedzić przed kolacją, więc muszę się pożegnać – rzucił Bulstrode na odchodne, zanim jednak dotarł do drzwi, jego wzrok spoczął na porzuconej na sklepowej ladzie gazecie. – Dzisiejsza? Zakładam, że Lucjusz nie miałby nic przeciwko…
Severus podzielał w pełni to założenie, świadom, jak wieści z pierwszej strony zadziałały na tamtego pół godziny temu. Bez głębszych rozważań podał więc Proroka Bulstrode'owi.
– Niebywałe… – wymamrotał mężczyzna, przebiegając wzrokiem artykuł opatrzony makabrycznym zdjęciem i… parsknął śmiechem.
A to ciekawe.
– Znajdujesz w tym coś zabawnego?
– Zabawnego? Niezupełnie. Może raczej ironicznego – odpowiedział z pozazdroszczenia godnym spokojem. Sprowokowany sceptycznym spojrzeniem Severusa, odłożył na moment gazetę, by rozwinąć swoją myśl. – Nie przychodzi mi do głowy bardziej adekwatne słowo na opisanie tego, co spotkało Ertena Mulcibera, jednego z największych magów naszych czasów. Niezrównanego polityka, utalentowanego czarodzieja praktykującego na poziomie mistrzowskim najmroczniejszą magię, przez ponad pół wieku niezwyciężonego w pojedynku. Potężnego. Bezwzględnego. Nie znającego lęku – wyliczał z powagą. – A jednak nie takim zostanie zapamiętany. Nikt nie wymieni jego imienia ze szczerym uwielbieniem czy nawet podszytym strachem szacunkiem. Nie, stary Erten do historii przejdzie jako szaleniec, którego obłęd popchnął do splamienia ścian rodowej rezydencji krwią własnych latorośli i użyźnienia ich ciałami ogrodowego trawnika. Za kilka lat nikt już nie będzie pamiętał, że był kimś więcej niż tylko nieudacznikiem, który w jedną noc przywiódł starożytny ród Mulciberów do ostatecznego upadku. Całe dekady życia naznaczonego wielkością skreślone przez jedną noc słabości. Bezmiar upadku przewyższający niedoścignione ambicje – zawyrokował, ściszając głos do szeptu, nieprzyjemnie przeszywającego chłodem. Bardziej niepokojącego niż przyspieszający bicie serca, złowieszczy ton, jakim wcześniej Malfoy zrugał Yaxleya. I jak niespodziewanie ta niebezpieczna nuta pojawiła się w głosie Bulstrode'a, tak szybko zniknęła, ustępując pogodnemu śmiechowi. – Zaiste, w tym kontekście ironia to dobre słowo. Nie sądzisz, mistrzu eliksirów?
Nie wyglądało na to, by spodziewał się jakiejkolwiek odpowiedzi na ze wszech miar retoryczne pytanie, bo z nosem zatopionym w lekturze skierował swoje kroki w stronę drzwi, pozwalając się porwać bez reszty wynurzeniom Rity Skeeter.
Syriusz pieczołowicie segregował pokaźny stos papierzysk, którymi kwadrans wcześniej cisnął ze zniechęceniem o podłogę, nie doszukawszy się wśród całej masy zawartych w nich informacji tej jednej, mogącej służyć za punkt zaczepienia. Jego wzrok znów, nie wiedzieć który już raz, skanował szczegółowe dane ściągnięte w ciągu minionych miesięcy po kawałku z ministerialnej bazy. Przed oczami migały mu znajome adresy, liczby, nazwiska i daty, które zdążyły wyryć się Blackowi w pamięci, kiedy w kominku buchnęły zielonkawe płomienie, a pomiędzy językami ognia pojawiła się najpierw twarz, a potem cała reszta ciała jego przyjaciela.
– Łapo, mogę się u ciebie chwilę przechować? – zapytał niepewnie Rogacz, opadając obok niego na dywan.
Nie bez powodu na twarzy gospodarza pojawił się bardzo syriuszowy uśmiech.
Dobrze znał to udręczone spojrzenie zbitego psa, bo przez minione dwa lata widywał już Jamesa takim parę razy. I stąd doskonale umiejscowił przyczynę, dla której Potter wyglądał jak siedem nieszczęść.
A może i trochę gorzej.
– Właśnie dlatego nie jestem żonaty – walnął prosto z mostu. Odczekał chwilę, pozwalając tamtemu na pokazowe wywrócenie oczami, zanim zapytał bardziej serio. – To co tym razem wywinąłeś? No wybacz, ale tak to cię jeszcze nigdy nie przeczołgała, więc umieram z ciekawości. Za co cię wykopała?
– Nie wykopała – obruszał się Potter. – Po prostu… ewakuowałem się w zorganizowanym pośpiechu – wymamrotał.
– Taa… Rogasiu, nie jestem na tyle głupi, by udzielić ci azylu bez wybadania ryzyka, a doświadczenia z przeszłości nauczyły mnie, że czasem przedkładanie solidarności plemników ponad poprawne relacje z twoją uroczą małżonką źle się kończy dla zdrowia. I nie mam na myśli tylko tamtej klątwy po maratonie Gwiezdnych Wojen w zeszłoroczne walentynki. Tak więc… co wywinąłeś?
– Bądź człowiekiem – jęknął James żałośnie. – Wystarczy, że na okrągło mają na mnie używanie dwie rozchwiane emocjonalnie kobiety mojego życia, nie musisz jeszcze ty po mnie jeździć.
– Rozumiem, że Dorea znalazła wspólny język z synową i tym samym przeszła do obozu wroga? No to wpadłeś, stary. Pewnie zmuszają cię do segregowania prania i opuszczania deski?
Syriusz miał zbyt wielki ubaw z przyjaciela, by odmówić sobie przyjemności małego psychicznego znęcanka nad jego osobą, chociaż położenie Rogacza było z syriuszowego punktu widzenia naprawdę nie do pozazdroszczenia.
– To nie jest śmieszne. Ciekawe, czy byłoby ci do śmiechu, jakbyś miał pod jednym dachem taką mieszankę wybuchową – odwarknął James. – W kółko albo się na mnie uwieszają, jak pnącze jakieś, i podchodzą mnie tymi swoimi gierkami emocjonalnymi… Na Merlina, urabiają mnie tak, że nie mam serca ich największym fanaberiom odmówić. No, albo ostrzą na mnie pazury, że strach się bać. I akurat huśtawka hormonalna Lily to mały pikuś przy tym, co odstawia matka. Diabli nadali akurat teraz tę pieprzoną menopauzę – syknął nie na żarty wkurzony.
Nastrój na złośliwości przeszedł Syriuszowi, jak ręką odjął.
Za licho nie wiedział, co to tak właściwie jest ta cała menopauza i prawdę powiedziawszy bał się sprawdzać, poprzestając na domysłach. Jeśli zaś chodziło o domysły, te sprowadzały się do jednego słusznego wniosku – to diabelstwo musiało być jakąś chorobą, wywoływaną najmroczniejszą Czarną Magią. Dzięki mądrości starszych roczników jeszcze przed końcem swojego pierwszego tygodnia w Hogwarcie przyswoił, że zawsze, kiedy rzeczona przypadłość dopadała McGonagall, należało spieprzać gdzie nogi poniosą. Za pierwszym razem nie uwierzył bardziej obeznanym kolegom, ale już za drugim nie zadawał pytań, a po trzecim potrafił z samego wyrazu twarzy opiekunki Gryffindoru wyczytać symptomy. Co gorsza, wiele wskazywało na to, że menopauzowe ataki i wzrost wywrotowej aktywności Huncwotów były ze sobą w niewytłumaczalny sposób powiązane. Najmniej optymistycznym akcentem w całej tej menopauzowej sprawie było to, że stara kocica ponoć okazjonalnie miewała napady zanim jeszcze Syriusz trafił do Hogwartu i te – bardziej lub mniej cyklicznie – pojawiały się do końca ich siódmego roku, co jednoznacznie wskazywało na nieuleczalny charakter tejże dolegliwości.
Innymi słowy – sytuacja domowa Rogacza nie przedstawiała się kolorowo i nie rokowała dobrze na przyszłość. A jeśli to cholerstwo było zaraźliwe i Lily…
– To ci powiem, Rogaczu, że masz zdrowo przejebane. Moja kanapa jest twoją kanapą.
– Dzięki. – Gość wreszcie odetchnął pełną piersią i poderwał się z dywanu.
Kątem oka Syriusz obserwował, jak jego przyjaciel kieruje się w stronę półki z pokaźną kolekcją VHS-ów, które udało się Blackowi zgromadzić przez minione miesiące. Nie miał wątpliwości, po którą z kaset sięgnął Potter, bo powiedział mu to znajomy błysk ekscytacji w orzechowych oczach. Sam również był chorobliwie zafiksowany na punkcie tego filmowego uniwersum tak bardzo, że już miesiące temu, kiedy tylko ptaszki zaczęły śpiewać o sequelu, Syriusz zdecydował się nie czekać nawet minuty dłużej, niż było to konieczne. A że miał gest, sowicie wynagrodził nieprzyjemności pechowemu montażyście, którego dotknęło bezrobocie w następstwie tego, że gdzieś zawieruszył jedną z taśm przeznaczonych na pokazy przedpremierowe. O tak, to był najlepiej wydany tysiąc galeonów z rodowego skarbca od początków trwania czystokrwistej dynastii Blacków.
Film był tak dobry, że po pierwszym seansie nawzajem z Rogaczem rzucili na siebie Oblivate, by móc obejrzeć go ponownie, przeżywając każdą sekundę jak za pierwszym razem. A jednak teraz, zanim ze strony Jamesa padła głośno propozycja, Syriusz chwycił się resztek zdrowego rozsądku.
– Nawet nie kuś – uprzedził go. – Mam naprawdę ważniejsze rzeczy na głowie.
– Zważaj na słowa! – Potter wykonał ręką ruch, podpatrzony bodaj u Gregory'ego Pecka, mający chyba w mniemaniu mugoli odganiać siły nieczyste. – Moc jest mym sojusznikiem, a wielkim sojusznikiem jest ona – wydeklamował z głębokim przejęciem, oskarżycielko celując palcem w zuchwalca.
Syriusz uniósł brew.
– Moc jest z tobą, młody Potterze – wyartykułował z nie mniejszym uniesieniem – ale nie jesteś jeszcze Jedi* – podsumował tonem znawcy tematu.
James, nie mogąc – mimo tak oczywistego braku syriuszowej skruchy – utrzymać dłużej oburzonego wyrazu twarzy, ryknął śmiechem. Nie minęło pięć sekund, a obaj tarzali się po podłodze, z coraz większym trudem łapiąc powietrze między napadami opętańczego chichotu. Nie wcześniej niż po dobrych pięciu minutach głupawki, kiedy ich przepony boleśnie dawały znać, że czas się ogarnąć, gospodarz wskazał na zaścielające pół pomieszczenia papierzyska.
– Pośmialiśmy się, ale ja poważnie mam coś do zrobienia. Na wczoraj – oznajmił gościowi.
– No to będzie na jutro – rzucił James, sięgając do wewnętrznej kieszeni płaszcza. – Domyślam się, że pewnie szlag cię już zaczyna trafiać, więc… – wyszczerzył się radośnie, rzucając na blat stołu zwiniętą niewidkę. – Mała rundka po przedmieściach? O nieee… – Prewencyjnie uciszył przewidywane protesty Syriusza, zanim ten zdążył wyksztusić słowo. – Zapomnij o wycieczkach po Nokturnie. Jeszcze brakowało, żeby nas ktoś tam zobaczył. W grę wchodzi mugolska część Londynu. No dobra, ewentualnie Pokątna, ale przy takiej opcji lepiej dla bezpieczeństwa zgarnąć też Lunatyka. Moja dobroduszność ma swoje granice – zarzekł się na wszelki wypadek. – To jak, fiuukamy po trzeciego muszkietera?
Potter widać nie zamierzał tak łatwo dać się spławić, ale Black wiedział, że tym razem powinien wykazać się asertywnością.
– Dzięki Rogaczu. Naprawdę doceniam, ale dzisiaj będziesz musiał sobie sam zorganizować czas. Obejrzyj coś, idź na spacer, świerszczyki poczytaj. Duży jesteś, nie potrzebujesz niańki. Ja odpadam.
– Tobie serio siedzenie pod kluczem nie służy. Dziwaczejesz, Gryffindor mi świadkiem. No weź, raz na ruski rok mam wychodne, a ty tak po prostu psujesz całą zabawę?
– Sorry. Dziś bawię się żołnierzykami.
Rogacz momentalnie spoważniał.
A potem rozpętało się piekło.
– No nie, ledwo ci się żebra pozrastały i już się bierzesz za wdrażanie w życie kolejnego oświeconego pomysłu, jakby te poprzednie… Na czarną dupę Bazyliszka, twoim ostatnim pomysłem było łyknięcie czarnomagicznego gówna i rzucanie się naprzeciw Avadom! Aż się boję myśleć, w co tym razem… W co on cię znowu wkopał?!
I w tym momencie syriuszową cierpliwość również szlag trafił. W pierwszym odruchu chciał się rzucić do ofensywy, ale – co go szczerze zadziwiło – w porę odezwał się jego zdrowy rozsądek, a z nim przyszło opamiętanie.
– Tak to nie będziemy rozmawiać – oświadczył spokojnie, na powrót rozsiadł się na dywanie i dodał lekko znad swoich papierzysk – W lodówce masz kremowe i wczorajszą lazanię.
Potter spojrzał na przyjaciela, jakby ten przemówił do niego w starocerkiewnosłowiańskim. Po czym, wobec braku reakcji tamtego, po swojemu ściągnął brwi i bezwiednie przeczesał palcami zwichrzone włosy, który to wybieg – jak swego czasu zauważył z rozbawieniem Charlus – jednoznacznie sygnalizował, że jego jedynak chwilowo nie miał nic błyskotliwego do powiedzenia.
Syriusz taktownie powstrzymał cisnący mu się na usta komentarz, pogratulował sobie przemyslności i skupił się na robocie.
Przez ostatni rok na tyle wydoroślał, by pochopnie nie pchać się w głupią kłótnię i przez jedno za szybko wypowiedziane słowo nie schrzanić tego, co zaledwie niecały miesiąc temu odzyskał. Znał Jamesa pół życia i wiedział, że wszelkie próby perswazji na nic się zdadzą, bo jego przyjaciel do niektórych wniosków musiał dojść sam. Tak po prostu miał, a Black nie mógł się o to wściekać, bo nie był inny – obaj polegali na własnym osądzie. Różniło ich to, że Syriusz – bogatszy o doświadczenia z zakresu relacji interpersonalnych, których nie życzyłaby sobie brać na warsztat większość psychoanalityków – nauczył się rozpoznawać, które bitwy poświęcać w imię wygrania wojny.
Uśmiechnął się mimowolnie, uzmysławiając sobie, że ten właśnie fortel sprawdzał się niezawodnie w przypadku Seva. I z trudem powstrzymał się od głośnego parsknięcia śmiechem na samą myśl, jak obydwaj jego przyjaciele by zareagowali na ledwie sugestię, że cokolwiek ich łączy.
Oderwał się od kontemplacji tego świeżego odkrycia, gdy w zasięgu jego wzroku znalazła się butelka kremowego. James niezgrabnie wcisnął mu ją do ręki i rozlokował się na podłodze obok Syriusza.
– Łapo, to nie tak, że się ciskam. Po prostu… rozstrojony jestem. Ale nie o tym chciałem – wymamrotał nieskładnie. – Widzisz, ja naprawdę staram się odrzucić sceptycyzm i zachować otwarty umysł, ale ty mi to z uporem maniaka na każdym kroku utrudniasz. A już tamto, co odstawiłeś na Kew Bridge... No, przepraszam bardzo, że po czymś takim twoje podjaranie zabawą w wojnę odrobinę mnie niepokoi. Spałoby mi się lepiej, gdybym wiedział, że twoje aktualne projekty są mniej widowiskowe w realizacji – wydusił wreszcie, krzywo się uśmiechając. – Więc, co to za robota? – zapytał wreszcie, wskazując na syriuszowy warsztat pracy.
– W zasadzie… papierkowa – odpowiedział Black, przyjmując butelkę. Uniesioną brew Pottera uznał za zachęcenie do rozwinięcia. A niech tam. – Raleigh Bulstrode.
– Co z nim?
– No właśnie… nie mam pojęcia – przyznał zrezygnowany. – Znam rozmiar jego buta, adresy jego ulubionych knajp po obu stronach Kanału, personalia wszystkich jego dziewczyn, od piątego roku w Hogwarcie począwszy. Mam w tych pudłach wszystko, co kiedykolwiek trafiło do jego teczki w naszym Ministerstwie i większość tego, co mają na niego Francuzi. I nic.
– Czekaj, a to? – Rogacz pomachał mu przed nosem odpisem z akt sądowych. – Mnie to wygląda na orzeczenie konfiskaty pokątnie szmuglowanych ingrediencji, ale może się nie znam.
– Taa. Do tego nielegalny pojedynek w burdelu sześć lata temu, kilka upomnień i jedno zatrzymanie za obrazę obyczajności. Ach, jeszcze jakaś grzywna za okaleczenie szulera, który próbował Bulstrode'a okantować przy pokerku – wyliczał z pamięci Syriusz, nie podzielając ani trochę entuzjazmu Jamesa. – Bulstrode ma papiery jak się patrzy. Gdyby był nieskazitelnie czysty, to byłby jakiś punkt zaczepienia, bo jeszcze się nie urodził czystokrwisty, który nie miałby nic na sumieniu – uświadomił przyjaciela Syriusz głosem znawcy tematu.
– A ty upierasz się, że to tylko zasłona dymna, bo…?
– Tak uważa ktoś, kto umie rozpoznać kłamcę. – Zanim Potter zdążył się do tej deklaracji ustosunkować, Black kontynuował – Bulstrode jest w tym dobry. Weźmy te weksle, co to nimi pogrywał sobie z Gauthierem i Lacroix. Jego mały szantaż doprowadził do politycznego załamania i bankructwa kilku starych rodów, ale weksle zdobył przez pośredników legalnymi kanałami. No, może półlegalnymi, ale paragrafu na to nie ma, a jeśli już, to bekną właśnie Gauthier i Lacroix. I na dokładkę ta sprawa z jego pospieszną przeprowadzką do Francji i nagłym powrotem w otwarte braterskie ramiona tamtego starego skurwysyna. Przecież sam wiesz, kim jest Leighton. Wiesz jak ja, że każdy, kto miał z nim na pieńku, zaszył się pod ziemią z nadzieją, że skurwiel o nim zapomni. A Raleigh nagle po dekadzie spokojnego życia za granicą wraca sobie jakby nigdy nic i brat mu na to pozwala? Proszę cię. Coś jest na rzeczy. Raleigh Bulstrode wie, jak grać w te klocki, a zręczny gracz jest o niebo groźniejszy, niż psychopatyczny morderca, który pozwala się złapać.
James chłonął to wszystko ze stoickim spokojem, popijając piwo i dopiero, kiedy jego rozmówca umilkł, on sam pozwolił sobie na wyrażenie opinii.
– Konkludując, nic na Raleigha Bulstrode'a w tych swoich papierach nie znajdziesz, więc daj sobie z nimi spokój.
– Bardzo mi pomogłeś – fuknął gniewnie Syriusz, nie mogąc temu wprost zaprzeczyć.
Cokolwiek spodziewał się usłyszeć w odpowiedzi, najwyraźniej nie był to pogodny śmiech, którym Potter – nie mogąc się powstrzymać – skwitował komentarz przyjaciela. Sam Syriusz wpatrywał się w twarz przyjaciela co nie bądź ogłupiały, ale tylko przez ten krótki moment, zanim w jego mózgu nie zaskoczyły odpowiednie trybiki.
– No jasne! Potrzebuję innego źródła. Informacji z pierwszej ręki od kogoś, do kogo nie miał możliwości dotrzeć Raleigh. Źródła, na które nie mógłby wpłynąć.
– Z tym to już niestety nie pomogę.
– I tu się mylisz. – Syriusz poderwał się na równe nogi, szczerząc radośnie, jakby właśnie przyszła Gwiazdka. – Jak miło, że przypadkiem zabrałeś niewidkę.
– Ej, tylko bez takich. Jeśli uroiłeś sobie, że jeszcze pobłogosławię cię na drogę, to chyba ci…
– Za kogo mnie masz – wszedł Jamesowi w słowo. – Gdzieżbym śmiał pozbawiać cię takiej zabawy – dodał beztrosko. Nie zważając na nieme protesty omotał mu wokół szyi szalik i narzucił na ramiona kurtkę. – No, to komu w drogę…
– Ty szurnięty jesteś.
– Popatrz na to perspektywicznie – będziesz miał o czym na starość opowiadać wnukom.
– Taa – jęknął James, nabierając z wazy nad kominkiem pełną garść zielonawego proszku. – Coś mi mówi, że któryś z twoich oświeconych pomysłów wpędzi mnie do grobu zanim zdążę osiwieć na skroniach.
Witam z powrotem. Tak jak zapowiadałam, rozdziały będą pojawiać się z deka nieregularnie, ale pojawiać się będą (bo zamierzam skończyć historię, zanim sama osiwieję na skroniach ;)
* Wymiana zdań Jamesa i Syriusza o Jedi jest parafrazą cytatu z V części Gwiezdnych Wojen: Imperium kontratakuje z 1980 r., z kolei to o odganianiu sił nieczystych - luźne nawiązanie do Omena (1976 r.) z niezapomnianym Gregorym Peckiem.
Wdzięczna jestem niezmiernie za komentarze i favy - tak tutaj, jak i pod "Just business". I dzięki składam na ręce stałych czytaczy, także tych milczących - liczę, że zostaniecie jeszcze czas jakiś (daj Boże - do końca).
No to do następnego.
