Tytuł: Ja też jestem twym bratem
Orzeczenie: Wszystkie rozpoznawalne postacie, miejsca, przedmioty i zaklęcia w tej historii należą do J. K. Rowling. Nie zarabiam na pisaniu tej powieści, robię to wyłącznie dla zabawy.
Podsumowanie: AU, część siódma Poświęceń. W obliczu śmierci i katastrofy, Harry zmaga się ze wszystkim, czym jest: przywódcą, kochankiem, synem, bratem. Tymczasem wojna pochłania coraz więcej każdego dnia, który nie jest spędzany na poszukiwaniu i niszczeniu horkruksów.
Gatunek: Tragedia/Horror
Ostrzeżenia: Śmierci bohaterów (wielokrotne, większość z nich to główne postacie), gore, przemoc, tortury, gwałty, slash, zarówno jak het oraz saffic (femmeslash) w rozmaitych stopniach dosadności, wulgaryzmy, odniesienia do znęcania się nad dziećmi, przemoc emocjonalna.
Notatki: Witam w siódmej i ostatniej historii Sagi Poświęcenia, sequelu „Pieśni w czasie rewolucji". Będzie zdecydowanie najmroczniejsza ze wszystkich, pojawią się długie okresy pozbawione jakiegokolwiek fluffu, a za to przepełnione scenami, które mogą okazać się triggerujące dla ludzi. Wiele, naprawdę wiele postaci nie dożyje końca tego tomu. Przerywajcie czytanie, ilekroć będziecie potrzebowali odpoczynku.
Tytuł tej powieści, jak i wielu jej rozdziałów, pochodzi z wiersza Swinburne'a, „Hymnu do Prozerpiny", jednego z najwspanialszych i tragicznych wierszy, jaki kiedykolwiek napisano (IMO, oczywiście).
Ostrzeżenie przed pierwszym rozdziałem: cliffhanger.
Ja też jestem twym bratem
Rozdział pierwszy: Ostatnia i najmroczniejsza
Harry obudził się w środku nocy, słysząc czyjeś szlochanie.
Usiadł powoli, szukając po omacku okularów i próbując ustalić swoim otumanionym snem umysłem, jak komukolwiek udało się dostać do ich sypialni. W pasie obejmowała go ciężka ręka, świadcząca o tym, że Draco wciąż spał i raczej nie stał w ciemności obok łóżka, płacząc cicho. Nawet się nie spiął, kiedy Harry się poruszył, co w pierwszej chwili wydawało się nietypowe, ale zaraz potem Harry przypomniał sobie, że Draco położył się spać w Koronie Marzycieli. Aż do rana będzie kompletnie pochłonięty swoimi świadomymi snami i podejmowanymi w nich decyzjami.
– Lumos – wyszeptał Harry, podnosząc lewą rękę. Ciemności rozproszyły się nieco pod bladym, żółtym światłem, odsłaniając twarz, której kompletnie nie spodziewał się tu zobaczyć.
– Profesor Trelawney? – zapytał, gapiąc się.
Spojrzała na niego z wyraźnym wycieńczeniem. Włosy wisiały luźno wokół jej twarzy w matowych lokach, a w oczach widać było efekty zbyt wielu nieprzespanych nocy i zbyt wielu szklanek sherry. Przypominając sobie, do czego doszło zaledwie poprzedniego dnia – a miał wrażenie, że nie zapomni tego do końca życia – Harry odsunął się od niej ostrożnie. Miał prawdopodobnie więcej powodów od kogokolwiek na świecie, żeby obawiać się niewyspanych ludzi.
– Próbowałam się jej oprzeć – wyszeptała profesor Trelawney, a jej głowa zatrzęsła się jak balon przywiązany do patyka. – Próbowałam. Ale ściągnęła mnie tu. Nie da mi opuścić pokoju, póki nie zrobię tego, co chce. – Objęła się rękami i pochyliła głowę, podczas gdy Harry rozglądał się wokół, starając zobaczyć, o jaką magię mogło jej chodzić. – Chce zostać wypowiedziana – wyszeptała Trelawney.
Harry już od wczoraj miał wrażenie, jakby w sercu utknęły mu odłamki lodu, ale teraz zjeżyły się niebezpiecznie.
– Przepowiednia – powiedział głucho. Cóż. Wiedziałem, że jakaś nadciąga. Po prostu nie zdawałem sobie sprawy, że dojdzie do tego już teraz.
– Tak. – Trelawney ponownie spojrzała na niego swoimi wycieńczonymi oczami, które lśniły za jej okularami. – Muszę być wieszczką, ale dopiero drugi raz w życiu przyjdzie mi zapamiętać to, co powiem. Wysłuchasz mnie?
Ból wypisany na jej twarzy pokazywał, jak długo starała się temu oprzeć. Harry nie chciał znać przepowiedni, ale w tej chwili na świecie istniało już tak wiele bólu, na który nie był w stanie nic poradzić, że naprawdę zapragnął jej ulżyć. Poza tym, musiał ją poznać. Jeśli tylko ją rozgryzie, może otrzymać bezcenne wskazówki dotyczące nadchodzącej wojny z Voldemortem.
Kiedy potem o tym myślał, uznał, że to dziwne, jak nawet do głowy mu wtedy nie przyszło, że przepowiednia mogłaby dotyczyć czegokolwiek poza wojną z Voldemortem. Bo oczywiście, że musiała. Ta wojna znajdowała się w centrum jego rzeczywistości.
Złapał Trelawney za rękę i kiwnął głową.
Aż jęknęła z ulgą, po czym zaczęła mówić cichym i roztrzęsionym głosem. Harry i tak słyszał jej słowa. Wydawało mu się, że mogłaby wyszeptać je w katakumbach, a i tak by je usłyszał. Przepowiednia chciała zostać wypowiedziana, ale Harry miał wrażenie, że przede wszystkim chciała zostać wysłuchana. Grom wypełnił pokój, kiedy profesorka mówiła, dowodząc tym samym, że to faktycznie była prawdziwa przepowiednia, czwarta jaką wygłosiła w swoim życiu, ostatnia i najmroczniejsza.
Na końcu rzeczy istnienia
Przepowiedni kres nastanie.
Ludzkość dozna uskrzydlenia,
By odkryć, ile z ludzi w niej zostanie.
Jako pierwszy – drobiazg malutki,
Który w środku serc wielu tkwi.
Lecz ty zbawco ukłucia waż skutki,
Najmniejsze żądło pozbawić może krwi.
Przez nikogo nie winna być ignorowana
Klątwa drugiego, co stoi jak mur.
Prawdziwa jest bowiem, rzucona przez Pana,
Kres jej nadejdzie, gdy ostrza ból.
Trzecia, aż serca hardością się wykażą,
Czeka wśród kwiecia co lśni w rosie.
Ważne wybory także o losie zaważą
W nocą spowitym, zatrutym ogrodzie.
Czwarta, splot nienawiści długiej jak życie,
Ujście swe znajdzie i kres spotka swój.
Strzeż się, bo gdy pragnieniem będzie ukrycie,
Nie wróg Cię zabierze, lecz twój własny druh.
Ból szaleje niczym bestia dzika,
Większa niż na świecie złota ilości.
Pomnij jednak, że proroctwo też zanika,
A wówczas wszystko w rękach ludzkości,
By przytrzymać się kresu istnienia.
Bo przepowiedni, niewątpliwie, kres nastanie.
A ludzkość dozna uskrzydlenia,
By odkryć, ile z ludzi w niej zostanie.
Głowa Trelawney opadła do tyłu, a jej szczęka wisiała luźno, jakby właśnie zaśpiewała coś przepięknego. Harry przełknął ślinę i przeszedł go dreszcz, kiedy poczuł, że ktoś mu się przygląda. Zerknął w bok.
W kącie pokoju siedział smukły, czarny pies, opleciony czymś, co wyglądało jak złoto–zielona uzda. Harry już kiedyś widział coś podobnego: w Departamencie Tajemnic, kiedy Kamień spróbował zwrócić przeciw niemu sam czas. Psie ślepia były bogate, głębokie, wyczekujące – oczy Damy Śmierci, oczy Ponuraka, który czekał na przedramieniu Regulusa Blacka w miejscu Mrocznego Znaku i pomógł mu w uniknięciu wezwania Voldemorta.
Pies odchylił łeb i wydał z siebie bezgłośne wycie. W tej samej chwili grom przestał przetaczać się wszędzie wokół, a Trelawney zniknęła z pokoju. Pies jeszcze przez chwilę przyglądał się Harry'emu, po czym zapadł się w cień i również zniknął. Harry pozostał w towarzystwie wyłącznie własnego szybkiego oddechu i śpiącego głęboko Dracona.
Nie. Nie tylko z tym. Wciąż mam swój umysł.
A Harry wiedział, że musi podjąć pewne decyzje. Najlepiej teraz, póki wciąż był sam, może z wyjątkiem zaprzysięgłego kompana, którego planował zabrać ze sobą.
Napisał krótką notatkę dla Dracona i zostawił ją na szafce nocnej. Następnie wymknął się do pokoju wspólnego Slytherinu. Miał zamiar przejść do sypialni chłopców z siódmego roku, żeby obudzić Owena Rosiera–Henlina, ale zatrzymał się, kiedy zobaczył, że Owen siedział już na jednej z kanap. Wstał na widok Harry'ego i uśmiechnął się do niego miękko.
– Nie mogłem zasnąć – powiedział w ramach wyjaśnienia. – I wiedziałem, że potrzebujesz towarzystwa. – Dotknął lewego przedramienia, które nosiło na sobie bliznę w kształcie błyskawicy, świadectwo jego zaprzysiężenia Harry'emu. – Idziemy na górę?
Harry kiwnął głową.
– Na wieżę astronomiczną.
Owen przez chwilę wyglądał na zaskoczonego.
– Wydawało mi się, że dyrektorka ją zapieczętowała.
Równie dobrze mogła, pomyślał z roztargnieniem Harry. Wiedział, że McGonagall obudziła się zaraz następnego dnia rano i surowo oznajmiła, że Hogwart ma pozostać otwarty przynajmniej do końca roku szkolnego, po czym wyraziła swoje zaufanie, że Severus Snape będzie zachowywał się należycie przynajmniej do czasu, kiedy będzie mogła opuścić skrzydło szpitalne. Harry nie słyszał jednak żadnych jej innych dekretów. Ten dzień był... wyjątkowo długi, informowanie Bulstrode'ów, Narcyzy, Dracona i Weasleyów o wszystkim, co zobaczył i pocieszanie ich, w ramach możliwości, w obliczu strat i strachu przed Voldemortem, przy jednoczesnym wspieraniu Snape'a.
– No to tak blisko, jak tylko się da – powiedział i ruszył w kierunku drzwi do pokoju wspólnego. – Potrzebuję poczuć świeże powietrze na twarzy, a nie ośmielę się teraz wyjść poza zasięg osłon.
Czuł na łopatkach zaskoczone, zamyślone spojrzenie Owena. Jeszcze niedawno Harry irytowałby się na samą myśl, że ktoś miałby mieć go na oku, albo że nie powinien opuszczać osłon i wymykałby się tylko po to, by udowodnić, że nic mu nie będzie. Owen prawdopodobnie zastanawiał się, co się zmieniło.
Ostatnia noc mnie zmieniła, odpowiedział Harry, nawet jeśli nie na głos. Voldemort jest w stanie sięgnąć niemal wszędzie i niewielu ludzi poza mną może mu się postawić. Muszę zacząć częściej myśleć o własnym bezpieczeństwie. Nie mogę wylecieć na miotle, żeby sobie wszystko przemyśleć, a wieża astronomiczna wciąż znajduje się w zasięgu osłon.
Muszę podjąć pewne decyzje.
Wszystko zaczęło się od buchnięcia płomieni w połączeniu fiuu, które ostatnimi czasy trzymał otwarte o każdej porze dnia i nocy, oraz głosu, którego w pierwszej chwili nie rozpoznał:
– Proszę pana! Proszę pana! Starszy Juniperze! Minister Scrimgeour nie żyje!
Okazał się to być jeden z aurorów, którzy zaczęli się do niego przysuwać po bezsensownym zamieszaniu między Scrimgeourem a Cupressusem Apollonisem. Oskarżenie wyjątkowo znanego, świetlistego czarodzieja o znęcanie się nad dzieckiem, kiedy nic takiego nie miało miejsca, sprawiło oczywiście, że minister stracił kilku popleczników. Wydawał się tym jednak nie przejmować przed popełnieniem tego błędu.
Ubierając się pośpiesznie, Erasmus Juniper raz za razem żądał opowiedzenia mu wszystkiego od nowa. O nieruchomym ciele ministra. O śmierci Percy'ego Weasleya, jego najbliższego towarzysza. O tym, jak stojący pod drzwiami aurorzy niczego nie słyszeli, ale po wejściu do środka znaleźli trzy ciała, włącznie z leżącą na podłodze młodą kobietą, która pomogła ministrowi w walce z Mrocznym Panem Falco Parkinsonem. O popękanych ścianach i unoszącym się Mrocznym Znaku.
Robota Cierniowej Zdziry. Robota Sam–Wiesz–Kogo.
Ale Erasmus miał na to inną nazwę, która nuciła mu w głowie, kiedy rozkazał aurorowi wycofanie się z połączenia fiuu, żeby sam mógł przez nie przejść.
Robota Mroku.
Czasy się zmieniły. To było oficjalne rozpoczęcie Drugiej Wojny, bez porównania z żałosnymi przepychankami między Lordami, co miało miejsce jeszcze parę lat temu. Czarodziejski świat potrzebował przypomnieć sobie lekcje, które opanował za czasów Pierwszej Wojny i potrzebował silnego przywódcy, który będzie pracował dla Światła, bo było ono naturalnym przeciwnikiem Mroku.
Erasmus Juniper wiedział, że to właśnie on był tym przywódcą.
Poruszał się szybko, bo było to konieczne. Wysłuchał zeznań aurorów. Zobaczył ciała na własne oczy, krzywiąc się na widok ogromnych ran Percy'ego Weasleya, po czym rozkazał powiadomić rodziny ofiar. Nachylił się nad Rufusem, który umarł, wyglądając osobliwie spokojnie, po czym wymówił osobistą przysięgę, której nikt poza nim nie usłyszał.
– Pozostawiłeś ich pod moją opieką. Zajmę się nimi, obiecuję. Przysięgam ci to tak, jak tylko jeden zaprzysięgły Światłu czarodziej może drugiemu. – Ale nikogo nie zdziwi, jeśli zajmę się nimi lepiej od ciebie. Świat właśnie stał się znacznie prostszym miejscem niż wtedy, kiedy byłeś ministrem. Musiałeś poruszać się ostrożnie, podczas gdy ja będę w stanie robić wszystko otwarcie i nie będę musiał układać się w jakikolwiek sposób z Mrokiem.
Kazał Wizengamotowi się zebrać. Technicznie rzecz biorąc nie miał jeszcze do tego uprawnień, ale ludzie wokół niego aż błagali o jakikolwiek autorytet, bez względu na jego legalność. Pośpiesznie wykonywali jego rozkazy, podczas gdy nowiny o śmierci ministra rozprzestrzeniały się po ministerstwie. W drodze do dziesiątej sali sądowej Erasmus mijał wielu płaczących ludzi. I nic dziwnego. Rufus był niepopularny zwykle z czysto politycznych względów. Ludzie lubili go jako człowieka.
Erasmus pokręcił głową. To właśnie ta popularność go zabiła. Mimo obecności trzeciego ciała na podłodze gabinetu, jak i braku Mrocznego Znaku na jego przedramieniu, Erasmus był przekonany, że to właśnie ta młoda kobieta, która przedstawiała się jako Wyzwolicielka, przyczyniła się do zniszczenia Rufusa. Być może była tylko pionkiem, może nawet nie zdawała sobie z niczego sprawy, ale i tak zdołała wpuścić do ministerstwa Indigenę Yaxley. Brytania potrzebowała teraz ministra, który nie dopuści do czegoś takiego.
Istniały też inne sprawy, na które nie wyda zgody. W czasie Pierwszej Wojny aurorzy otrzymali tymczasowe pozwolenie na legalne korzystanie z niewybaczalnych, co doprowadziło do poddawania torturom niewinnych ludzi, wobec których aurorzy mieli o coś żal albo po prostu władza uderzyła im do głów. Erasmus nigdy nie pozwoli na coś takiego. Zrobi wyłącznie to, co będzie słuszne, a nie to, co wyda się odpowiednie w danej chwili.
Dziesiąta sala sądowa powoli się wypełniała. Większość oczu, w które spoglądał Erasmus, lśniło od łez, albo zgrozy, czy też obu na raz. Istniało kilka wyjątków, jak Gryzelda Marchbanks, ale niewiele. Wszyscy już usłyszeli wieści; ci, którym mogło coś umknąć, niewątpliwie zostali zalani potokiem plotek w drodze do sali. Ich świat był obecnie pozbawiony przywódcy, wirował bez celu. Trzeba było coś z tym zrobić.
Erasmus był odpowiednim do tego człowiekiem – nie dlatego, że miał polityczne ambicje, ale ponieważ był obecnie najlepszym czarodziejem na to stanowisko i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– Czarodzieje i czarownice Wizengamotu – powiedział, momentalnie ściągając na siebie ich uwagę – to, co słyszeliście, jest prawdą. Minister Rufus Scrimgeour został zamordowany, zabity z ręki Indigeny Yaxley, Cierniowej Zdziry, pracującej w służbie Sami–Wiecie–Kogo. Wciąż nie wiemy, jak udało jej się dostać na teren ministerstwa, ale zabiła wszystkich w gabinecie i wyrwała się na wolność.
Przez chwilę mamrotanie i narzekanie zrobiło się tak głośne, że nie był w stanie kontynuować. Erasmus czekał z ręką owiniętą wokół pasa. Pod formalnym płaszczem nosił szatę z wizerunkiem ognistego ptaka, najstarszym symbolem zorganizowanego Światła. Haftowany pazur owijał mu się wokół biodra. Wydawało mu się, że był w stanie wyczuć jego ciepło, jakby stare Światło aprobowało jego metody.
– Wraz z wami rozpaczam po śmierci Rufusa – ciągnął dalej, podnosząc głos. – Ale nie mamy czasu do stracenia. Musimy działać już teraz, zapobiec panice i towarzyszącym jej plagom przed zalaniem Brytanii. To wojna przeciw Mrokowi, co oznacza, że Światło musi powstać.
– I podejrzewam, że masz na to jakiś plan? – zapytała Gryzelda głosem cichym i skrzypiącym, ale mimo wszystko nie mającym problemów z przebiciem się przez szum tłumu. Nie odrywała od niego wzroku.
Erasmus przytaknął w jej kierunku. Była jednym z przeciwników, którzy, gdyby tylko dać im chwilę, zdołaliby przekonać pozostałych, że to właśnie któryś z nich powinien zostać pełniącym obowiązki ministra. Nie miał zamiaru dać jej tej chwili. Gryzelda byłaby katastrofalnym wyborem, choć, oczywiście, nie z własnej winy. Miała zobowiązania wobec goblinów, co mogłoby doprowadzić do wahania względem niektórych decyzji, które mogłyby wyjść im na szkodę. W dodatku była zbyt bliska vatesowi.
Erasmus zacisnął usta na myśl o vatesie. Nadciągało coraz więcej wieści, choć nie zdążył wysłuchać wszystkiego przed wezwaniem Wizengamotu, o ataku na Hogwart. Nikt nie wspomniał o śmierci vatesa, ale Erasmus był przekonany, że on i jego śmierciożercy mieli w tym własny udział.
Cóż, mniejsza z tym. Podda się albo zostanie uznany za narzędzie Voldemorta. Nie mamy teraz czasu na osobiste urazy. Będzie musiał współpracować z ministerstwem. Nie możemy sobie pozwolić na wojnę domową albo cokolwiek innego na dwa fronty.
– Owszem – powiedział Erasmus. – Zbudowałem sojusz z kilkoma znamienitymi, świetlistymi czarodziejami, a gdzie oni się udadzą, tam też pójdą ich rodziny i sojusznicy. Pośród ich członków znajduje się Aurora Whitestag – wielu z was z pewnością ma własne powody, by ją pamiętać – Cupressus Apollonis, Terin Griffinsnest i wielu innych. – Wyciągnął z kieszeni przygotowany zawczasu zwój. – Oto lista imion. Podam ją tu z brzegu, żebyście mogli przekazywać ją sobie po kolei.
– I jak brzmi twoja propozycja, Juniperze? – zapytała Gryzelda z tą swoją męczącą, nieugiętą cierpliwością.
– Uważam, że Wizengamot powinien tymczasowo uchwalić mnie jako pełniącego obowiązki ministra – powiedział spokojnie Erasmus. – A sojusz świetlistych czarodziejów powinien otrzymać przewagę w ministerstwie, by zorganizować aurorów i inne departamenty względem opierania się temu zagrożeniu. Powinniśmy też przejrzeć ostatnie dekrety i obietnice Rufusa, zobaczyć jak wiele z nich okaże się nam niezbędnych w czasie wojny i jak wiele będzie nas kosztowało utrzymanie ich. Ministerstwo powinno z miejsca przerzucić się na działanie adekwatne w czasie wojny. W związku z tym niektórzy z ludzi, którzy wiemy, że znajdują się w strefie wysokiego ryzyka, powinni zostać sprowadzeni i przesłuchani. – Stał, wbijając wzrok w Gryzeldę, oczekując od niej jakiegoś wyzwania, protestu przeciw tym wszystkim, absolutnie rozsądnym sugestiom.
Gryzelda otworzyła usta, ale została zagłuszona przez inną członkinię Wizengamotu, Lindę Hooplan.
– Zgadzam się – powiedziała, a strach padał z jej ust i oczu. – Musimy coś zrobić, postawić się jakoś Mrokowi. Zgadzam się.
Inni zaczęli wygłaszać swoje poparcie. Erasmus uśmiechnął się lekko. Wiedział, że to nie będzie trudne, choć spodziewał się nieco więcej oporu. W chwilach przerażenia ludzie zwykle działali instynktownie i podążali za osobą, która wydawała się najbardziej przygotowana. Erasmus był na to wszystko przygotowany, dzięki czemu nawet nie musiał jakoś szczególnie dbać o pozory. Pojawi się nieco opozycji; poza Gryzeldą Marchbanks, Elizabeth Dawnborn patrzyła na niego z powątpiewaniem. Ale reszta Wizengamotu krzyczała już jego imię, głosowała na niego i to ze znacznie większym entuzjazmem, niż okazywali Rufusowi w jego ostatnich dniach.
Erasmus przyjął ich decyzję. Nie chciał otrzymać tego rodzaju pozycji z dnia na dzień; wolałby otrzymać moc ministra dzięki legalnym wyborom, w czasie których mógłby dowiedzieć się, w jaki właściwie sposób uporać się z vatesem. Nikt jednak nie przewidział, że Rufus zostanie zamordowany, podobnie jak nikt nie przewidział, że wojna spadnie na nich tak nieoczekiwanie. Erasmus miał na wszelki wypadek rozłożoną serię planów i wszystkie właśnie były wprowadzane w ruch. Ponieważ tylko on przygotował się na wszelki wypadek, wszyscy ustąpili mu miejsca w drodze do władzy.
W Wizengamocie nie było mrocznych czarodziejów, a przynajmniej nie takich, którzy przyznaliby się do tego w miejscu publicznym. Znajdowali się tam tylko świetliści i niezadeklarowani czarodzieje, którzy wiedzieli, w którym kierunku teraz płynęła moc.
I tak oto w dzień później siedział już za biurkiem ministra, spisując swój drugi edykt. Pierwszy nie był, z wielu względów, równie nagły, więc zostanie ogłoszony w jutrzejszym „Proroku Codziennym", delegalizując używanie daru absorbere. Była to obecnie najpotężniejsza i najbardziej niebezpieczna mroczna magia w Brytanii i nie niosła sobą wystarczająco wielu zalet, by mogły one przytłoczyć zagrożeń. Był to również test dla Harry'ego Pottera. Jeśli będzie przestrzegał tego prawa, prawdopodobnie zgodzi się na współpracę z ministerstwem; jeśli nie, Erasmus uzna go za wroga.
Drugi był bardziej zabezpieczeniem, niż czymkolwiek innym, ale Erasmus wiedział, że ci ludzie byli w posiadaniu bezcennych informacji, oraz że vates spróbuje za wszelką cenę nie dopuścić, by odwiedzili ministerstwo. Nie miał innego wyjścia, jak sprowadzić ich tu na siłę.
Jakimś cudem, mimo opisów matki, Draco nie wyobrażał sobie, że Korona Marzycieli sprowadzi go właśnie w takie miejsce.
Stał na wysokim wzgórzu usłanym mglistą trawą, źdźbłami światła, które chwiały się powoli z boku na bok. Mgła, która przemykała między nimi, była koloru podświetlanego od środka mleka. Owijała się wokół jego nóg niczym lodowate palce. Na lewo rozciągała się jedna droga, a na prawo druga. Przed nim znajdowało się to, co, jak podejrzewał Draco, miało być reprezentacją sytuacji, o której myślał, kiedy zakładał koronę.
Podszedł do niej powoli. Pokazywała jego i Harry'ego, stojących naprzeciw siebie. Dracona aż ciarki przechodziły na to, jak identyczne z rzeczywistością były te nieruchome repliki. Na jego twarzy była wypisana wściekłość. Mina Harry'ego była po prostu zamknięta.
Dzięki opowieściom wiedział, co musiał zrobić. Okazało się to nie takie proste. Ale trudno, skoro trzeba.
Wziął głęboki oddech i wszedł do swojej repliki.
Momentalnie został wciągnięty w dźwięk i ruch, niespodziewanie znalazł się w korytarzu w Hogwarcie, zamiast na mglistych polach, na które sprowadziła go korona. Część jego umysłu pozostała jednak z tyłu, zdolna do przyglądania się sytuacji i osądzania. Dlatego kiedy słowa zaczęły wylatywać z jego ust, nie musiał brać za nie odpowiedzialności, bo nie były tak do końca jego. Było to całkiem pocieszające, biorąc pod uwagę, jak brzmiały.
– Mam to gdzieś! – wrzeszczał. – Nie powinieneś był tego robić! Nie wiedziałeś, co tam mogło być!
Harry po prostu przyglądał mu się, a Draco jeszcze nigdy nie widział u niego równie chłodnej miny. Zwykle zżymał się, albo był uparty, kiedy przyłapano go na czymś złym i nie chciał się do tego przyznać, albo w ogóle nie okazywał emocji, jeśli akurat uważał, że musiał mieć rację. Ta mina świadczyła jednak wyłącznie o wykwintnym, lodowatym gniewie. To był Harry, który dotrzymywał słowa o nie ograniczaniu swoich emocji. Nie ograniczał również swojego języka, bo wyraźnie tylko czekał, aż Draco wreszcie skończy ze swoją tyradą.
– I nie mów, że dzięki swoim wizjom wiedziałeś, co tam mogło być – ciągnął dalej wściekły Draco. – Wiesz przecież, jak niebezpieczne jest cokolwiek przysłane od Voldemorta. Któryś element mógł być fałszywy. Czemu, w imię Merlina, nie posłałeś po mnie, Harry?
Harry podniósł głowę. Ten ruch obnażył jego gardło, ale Draco nie sądził, żeby jego partner kiedykolwiek wyglądał na mniej bezbronnego. W jego zielonych oczach płonęła furia.
– Posłałem po innych ludzi – powiedział Harry cichym głosem, od którego kamienie wokół nich zaczęły pokrywać się szronem. – Po prostu nie po ciebie.
Scena zamarzła. Draco czuł, jak na języku zamierają mu słowa odpowiedzi, oskarżającej Harry'ego, że nie ceni go wystarczająco. W tym właśnie momencie nastąpiłby zwrot w kłótni. Albo je wymówi, albo się nimi udławi i przyzna, że tak, w tamtej chwili znajdował się poza zasięgiem Harry'ego i nie można było po niego posłać nawet, jeśli Harry go potrzebował. Droga na prawo wiodła ku temu, co by się stało, gdyby wypowiedział te słowa, a na lewo ku temu, co by się stało, gdyby przyznał się do błędu.
Draco patrzył, jak postacie jego i Harry'ego rozwiewają się i rozbiegają w rozciągającą się wokół mgłę. W prawo wybiegła wizja, w której zobaczył, jak Harry stopniowo zaczyna się od niego odsuwać, coraz częściej się ze wszystkim kryje i zostawia go za sobą, bo jedyne, co Draco robił, ilekroć go wezwano, to narzekał na własne problemy. Koniec tej drogi był niepewny, bo wybiegał w wojnę, ale Draco był przekonany, że Harry zginął gdzieś po drodze, całkiem sam, albo przeżył, ale zerwał relacje z Draconem, wzmacniając się przeciw potrzebie jego towarzystwa, bo Draco przez ten cały czas przede wszystkim służył mu jako kolejne źródło stresu.
W lewo wybiegła wizja, w której zobaczył, jak wszystko zmienia się między nimi w trakcie wojny i to nie zawsze na lepsze. Ale mógł wspierać Harry'ego, ilekroć Harry tego potrzebował, być mrocznym czarodziejem, zdolnym do podejmowania decyzji i sugerowania taktyk, które nie przyszłyby na myśl świetlistym, służyć jako równowaga...
Draco poderwał głowę i wydał z siebie zdegustowany dźwięk. Czy naprawdę przyjdzie mu służyć jako równowaga dla brata Harry'ego?
Lewa droga zdawała się być jednak przekonana, że do tego dojdzie, czy mu się to podobało, czy nie. Draco ukrył twarz w dłoniach i wydał z siebie głośne i wyniosłe westchnienie.
Kiedy wyjrzał spomiędzy palców, wizja wciąż tam była.
No trudno. Jestem na tyle rozsądny, że wiem, którą z nich wolę. Wydawało mi się, że już skończyłem z dorastaniem, ale najwyraźniej nie.
Odpowiedział mu na to niski i rozbawiony głos. Draco zastanowił się, czy to był jego własny, z przyszłości, czy też może należał do samej korony, a może nawet był głosem doroślejszego Harry'ego. Aż do śmierci z tym nie skończysz.
I wtedy wizja się rozwiała, a Draco, który już podjął decyzję, obudził się.
Przepadły.
Miał rację. Wyrwanie się w ten sposób z uchwytu Voldemorta znacząco uszkodziło mu umysł.
Snape pochylił głowę, oparł ją na dłoniach i zwalczył w sobie chęć do wrzeszczenia, wściekania się i atakowania wszystkiego wokół. Nie było to łatwe. Jego koncentracja była kompletnie roztrzaskana. Sztuka skupiania się na jednej sprawie, nad którą tak długo pracował – warzenia eliksirów, planowania zemsty na wrogach, przyłapywania uczniów na popełnianiu subtelnych błędów w czasie zajęć – kompletnie wymykała mu się z rąk.
Był oklumentą. Znał własny umysł. Patrolował go od chwili, w której wszystko zaczęło się uspokajać, kiedy Harry wrócił na wieżę, opowiedział im o wizjach, które obejrzał i wszyscy ruszyli w kierunku skrzydła szpitalnego, żeby sprawdzić co z Minerwą.
Zniknęły ogromne połacie jego wspomnień, zwłaszcza tych z młodszych lat. Rany w jego basenach oklumencyjnych oznaczały, że jeszcze przez długi czas będzie miał problemy z ograniczaniem emocji. Ale największą ofiarą była jego koncentracja. Nie było to takie zaskakujące. Voldemort od samego początku implementowania tych snów zahaczył je właśnie o jego intensywność. A Snape rozszarpał tę część swojego umysłu na strzępy, usiłując się wydostać.
Czuł się niezwykle lekko, bo już nie nosił w sobie wielu starych nienawiści, ale nie był tak do końca przekonany, że ta wymiana była tego warta. Harry potrzebował go jako ojca, uzdolnionego warzyciela eliksirów, człowieka, który nie oszaleje, jak tylko dojdzie do sytuacji wykańczającej emocjonalnie, ale będzie w stanie zająć się nią skutecznie i spokojnie. Czy Snape będzie w stanie to zrobić z tak rozszarpanym umysłem?
Stał nad kociołkiem pełnym fioletowego eliksiru, który miał zamiar zwrócić przeciw Voldemortowi i jego śmierciożercom i pozwolił sobie na skosztowanie przez chwilę własnego przemęczenia. Koszmarne dzieciństwo, godne pogardy lata spędzone w szkole, równie potworne – przynajmniej na razie – trzy lata służby Voldemortowi, jedenaście lat niezachwianego zaufania i sojuszu z Albusem Dumbledore'em, przejście na stronę Harry'ego, a teraz co, kolejna zmiana? Bez przerwy oczekiwano po nim, że będzie wstawał z łóżka i budował swoje życie na nowo, albo znosił jakąś kolejną, innowacyjną torturę, która była jego częścią. I teraz ma znowu sobie z tym poradzić?
Tak. Jak za każdym razem.
Tamtej nocy, kiedy Harry musiał odbudować własny umysł i magię po Komnacie Tajemnic, Snape podjął decyzję, która tak naprawdę była miliardem innych decyzji. Powiedział, że będzie wybierał z dnia na dzień i każdego dnia decydował o tym, komu będzie lojalny. Był wtedy znacznie mniej zmęczony i obolały, zarówno na ciele, jak i umyśle, przekonany, że będzie w stanie zrobić wszystko to, co teraz wydawało się niewykonalne, albo wykraczające ponad jego możliwości.
Tak. Poradzisz sobie z tym. Musisz. Za każdym razem.
Podźwignął się na nogi i zmusił do ruszenia w kierunku książek o eliksirach, stojących na półce po przeciwnej stronie gabinetu. Nawet jeśli Voldemort podyktował mu jak uwarzyć ciekłego Imperiusa, to i tak wydawało mu się, że stworzył eliksir leczący rany oklumencyjne. Eliksir Imperiusa wciąż może okazać się użyteczny, ale w tej chwili potrzebował prześledzić kroki w badaniach, których nigdy tak naprawdę nie przeprowadził, i stworzyć eliksir, który wyleczy jego własne rany.
Stanie się tym, kim będzie musiał, żeby przeżyć i pomóc swojemu synowi.
Należę do siebie samego. Sam to sobie wybrałem. I będę wybierał dalej. Za każdym razem.
Narcyza opierała się przytuleniom.
Jej syn przytulił ją tego dnia. Harry przytulił ją, kiedy już wyjaśnił, tak łagodnie jak tylko mógł, że Lucjusz wrócił do Mrocznego Pana. Nawet Regulus ją przytulił, tak niezręcznie jak to było możliwe, po czym odsunął się i przyjrzał jej z namysłem.
– Nie podobało ci się to, co? – zapytał.
– Nie. – Narcyza nawet nie spróbowała oderwać wzroku od płomieni. Siedziała obok jednego z kominków w Srebrnym Lustrze, który nie był podpięty do sieci fiuu, dzięki czemu nikt nie był w stanie nagle pojawić się i przypadkiem jej przeszkodzić. – A teraz zostaw mnie.
Regulus kiwnął głową i ruszył z powrotem do łóżka, pozwalając Narcyzie, w noc po nocy, do której doszło do tego wszystkiego, po prostu przyglądać się płomieniom. Gdyby ktokolwiek przebywał z nią wtedy w pokoju bez dostępu do jej myśli, prawdopodobnie uznałby, że była melancholijnie zamyślona.
Nie była. Miałaby do tego wszelkie prawo, biorąc pod uwagę rodzinę, z której pochodziła, jak i rodzinę, w którą się wżeniła, ale nie była.
Była morderczo wściekła.
Kiedy Harry wyjaśniał podstawy nienawiści, z której Voldemort skorzystał, by ściągnąć z powrotem do siebie śmierciożerców, Narcyza kiwnęła głową i powiedziała, że zrozumiała. Ale widziała też Severusa, stojącego u boku Harry'ego oraz Petera Pettigrew, bladego, ale wciąż obecnego. Regulus może i miał niesprawiedliwą przewagę dzięki naznaczeniu, które Dama Śmierć pozostawiła po sobie w miejscu Mrocznego Znaku, ale pozostali oparli się wezwaniu, walczyli o swoją wolną wolę i zdołali pozostać na miejscu.
Miłość, jaką Lucjusz czuł do niej, okazała się na to niewystarczająco silna i ta świadomość zwarzyła się w żołądku Narcyzy niczym kwaśne mleko.
Narcyza nie miała czasu na melancholię. Czuła, jak bystry, klarowny i biały niczym kora młodej brzozy gniew przeszywa każdą jej część. Nie musiała myśleć o innych sprawach w obawie, że jeśli będzie myślała zbyt długo o Lucjuszu, to oszaleje. Będzie o nim myślała bez szaleństwa. Będzie o nim myślała z odrazą lśniącą w niej niczym gwiazda.
Nie miała najmniejszej wątpliwości, że jeszcze przyjdzie jej stawić mu czoła. Lord Voldemort chciał pozabijać wszystkich, których Harry pokochał i znęcać się nad każdym, kogo przejął. Oczywiście, że przyjdzie jej się pojedynkować z Lucjuszem, skoro tak mroczny umysł pociągał za sznurki.
Zrobi to z przyjemnością i albo sprowadzi Lucjusza z powrotem, albo go zabije.
Podniosła głowę ze świadomością, że jej zęby błysnęły w świetle kominka niczym wilcze i była z tego rada.
Nie chcę męża, którego miłość nie jest równie mocna, co moja. Nie będę od niego zależna.
Jakimś cudem – nie była w sumie pewna, jakim, bo przecież to ona była najmłodsza w tej rodzinie, więc spodziewała się, że będzie kompletnie na odwrót – to ona poruszała się cicho, kompetentnie, w tle i zajmowała się wszystkim, co musiało zostać załatwione, podczas gdy wszyscy inni wściekali się, płakali i deklarowali zemstę.
I tylko ona zauważyła i martwiła się o Rona.
Ginny wytarła ręce w ręcznik i odłożyła ostatni talerz. Dobrze sobie radziła z zaklęciami czyszczącymi talerze, ale nie tymi osuszającymi. Obróciła się powoli, żeby przyjrzeć się Ronowi, który jako jedyny pozostał przy stole w kuchni Nory. Wszyscy pozostali wrócili do salonu, w którym mogli rozmawiać ze sobą o Percym i w dalszym ciągu płakać, wściekać się i deklarować zemstę, z tą jedną różnicą, że tym razem nie dzielił już ich stół.
Jej matka nie przestawała płakać, odkąd Ginny i Ron wrócili do domu za pomocą sieci fiuu i powiedzieli o wszystkim, co usłyszeli od Harry'ego. Jej ojciec był blady i mamrotał cicho, odkąd z ministerstwa przyleciała sowa, niosąc czarną kopertę, w której otrzymali oficjalne potwierdzenie wraz z kondolencjami. Bill i Charlie pojawili się po południu i zdawali się czerpać pocieszenie po części z rozmów z rodzicami, a po części ze wspominania o Percym i jego życiu. Bliźniaki rozmawiali ze sobą intensywnie o wszystkim, co mieli zamiar zrobić osobie, która go zabiła.
Ron milczał.
Czy naprawdę nikt poza mną nie zauważył? pomyślała Ginny, przyglądając się Ronowi, którego twarz była tak blada, że piegi wyglądały na niej jak krople krwi rozpryśnięte po śniegu. Przez cały czas trzymał kurczowo w ręce różdżkę i nie chciał spojrzeć nikomu w oczy. A każdą mijającą godziną zdawał się tylko coraz bardziej spięty, jego szczęka była zaciśnięta tak mocno, że to naprawdę musiało boleć, a nozdrza poruszały się jak u dzikiego konia.
Ginny wiedziała, że nie mógł winić się o śmierć Percy'ego. Nie był aż tak głupi, żeby uważać, że mógłby jakoś temu zapobiec. Raczej nie winił też o to Harry'ego, inaczej przywaliłby mu w szczękę w chwili, w której usłyszeli od niego o Percym. Ale Ron nie miał też w zwyczaju kryć się z własnymi emocjami.
Nie wiedziała, o co mogło tu chodzić.
– Ron – powiedziała cicho, siadając obok.
Nie zareagował. Ginny szczerze wierzyła, że jej po prostu nie usłyszał. Sięgnęła przed siebie i przeplotła mu palce własnymi, zmuszając do puszczenia różdżki. Drgnął, kiedy potoczyła się po stole i zaczął ją łapać, przez przypadek przewracając krzesło. Wyrósł strasznie poprzedniego lata i choć już minął swoje siedemnaste urodziny i otrzymał pełną władzę nad magią, Ginny nie sądziła, żeby przestał rosnąć.
Jak tylko złapał za różdżkę, wrócił do swojego bezruchu. Ginny miała już tego dość. Nawet nie obchodziła jej magia, która wisiała wokół niego i mruczała niczym nadchodząca burza. Już straciła jednego członka rodziny. Nie miała zamiaru tracić kolejnego tylko dlatego, że Ron mógłby poderwać się i uciec w jakimś szalonym pragnieniu zemsty, czy... zrobieniu sobie czegoś głupiego. Ginny nie była w stanie wyobrazić sobie czegoś takiego, ale wiedziała, że jeśli Ron stąd wyjdzie, to będzie źle.
– Ron – powiedziała.
Przynajmniej tym razem na nią spojrzał, ale i tak tylko pokręcił głową.
– Idź sobie, Ginny – wyszeptał.
– Nie. – Teraz już na nią zamrugał, jakby nie był w stanie wyobrazić sobie, że mogłaby mu się postawić. Ginny odpowiedziała hardym spojrzeniem. Ron ewidentnie zapomniał, z kim miał do czynienia. Jako dzieci byli sobie całkiem bliscy, jak to zwykle było w przypadku rodzeństwa o niewielkiej różnicy wieku, ale też dlatego, że bliźniacy mieli siebie nawzajem, a Percy stale się o wszystko martwił. Oznaczało to jednak ciągłe kłótnie. Ron miał okropny temperament, którym Bill i Charlie nieczęsto się przejmowali, którego Percy się bał, a z którego bliźniacy się śmiali. Ale Ginny nie bała się Rona. Nigdy jej nie przestraszył.
– Ginny – powiedział głosem tak uprzejmym i spokojnym, że może i dałaby się nabrać, gdyby już wcześniej nie widziała u niego tego rodzaju miny. – Odwal. Się.
– Nie.
Teraz już dygotał, magia wirowała wokół niego, tańcząc niespokojnie w górę i w dół. Ginny odetchnęła ostrożnie. Fred i George byli najpotężniejszymi czarodziejami w rodzinie Weasleyów, w dodatku genialnie radzili sobie z tworzeniem i modyfikowaniem zaklęć. Ale Ron miał w sobie pokłady mocy, do których żadne z nich nie miało dostępu, a które były kontrolowane przez jego temperament. Od pierwszego marca radził sobie z klątwami, sztuczkami i zaklęciami, które kompletnie go przerastały jeszcze tydzień wcześniej. Fred i George byli w stanie naprawdę mocno uszkodzić wroga. Ron był w stanie go tłuc na długo po tym, kiedy już powinien paść z wycieńczenia.
– Ron. Posłuchaj. Mnie – powiedziała. – Wiem, że jesteś zły o Percy'ego...
Ron wydał z siebie postrzępiony śmiech i poderwał ręce. A przynajmniej spróbował. Ginny zaparła się o blat i utrzymała uchwyt na jednym z nadgarstków. Nie miała równie wiele siły w rękach, ale była równie uparta.
– Nie masz pojęcia o czym mówisz – wyszeptał. – Nie masz, więc nie zachowuj się, jakbyś miała! Samolubna szuja, jak on mógł tak po prostu tam zginąć?
I niespodziewanie Ginny wiedziała, o co chodziło. Ostatnim razem, kiedy Ron widział się z Percym, czyli w czasie wiosennej przerwy świątecznej, pokłócili się okrutnie, ponieważ lojalność Rona zawsze należała do jego najlepszego przyjaciela, Connora – a poprzez niego i do Harry'ego – podczas gdy Percy stanowczo bronił ministra Scrimgeoura nawet, kiedy ten zaczął otwarcie działać na szkodę Harry'emu. Percy przez to opuścił przedwcześnie Norę. Ron nie zdążył go przeprosić.
A teraz Percy nie żył i nie istniała już okazja do pogodzenia się, a Ron w bardzo wyraźny sposób obwiniał o to swój cholerny temperament.
– Merlinie, Ron – powiedziała Ginny i nachyliła się, żeby przytulić swojego brata mimo wszystkich jego protestów. – Nie zginął obwiniając cię. Musisz w to uwierzyć. Wiedział, że to była tylko polityka. Kłócił się też z innymi ludźmi i z nimi też się nie godził, może coś tylko mruknął i zachowywał się, jakby wszystko było w porządku. Wiesz przecież. Percy zawsze wstydził się własnego temperamentu. Był twoim bratem, a ty byłeś jego i cię kochał i zginął w obronie czarodzieja, którego szanował. Obiecuję, wszystko jest w porządku. Jego ostatnie chwile nie stały się przez ciebie gorsze niż mogłyby być.
Magia Rona ciążyła na jej ramionach niczym kamienie. Ginny zastanawiała się przez dłuższą chwilę, czy te słowa wystarczą.
I wtedy Ron wydał z siebie ogromny, zachrypnięty szloch, który przełamał tamę.
Ginny trzymała go blisko, kiedy płakał, a po jakimś czasie pochyliła głowę i przyłączyła się do niego. Poczuła, jak jego ramiona obejmują ją w odpowiedzi i przytrzymują mocno. To był najdłuższy dzień w jej życiu. Okazała się, cokolwiek nieoczekiwanie, tą silną, która pomyślała o jedzeniu i innych podstawowych sprawach, które nikomu nie przyszły do głowy.
Ale nawet ci silni potrzebują się czasem załamać. A Ginny też kłóciła się z Percym i zdawała sobie teraz sprawę z tego, że nigdy nie doceniała go należycie, kiedy jeszcze żył i teraz już go nie było i już nigdy nie zdoła mu o tym powiedzieć.
Dlatego płakała, a Ron głaskał ją po głowie i szeptał do niej i tak wspólnie obchodzili żałobę po bracie.
Millicenta nie płakała. Nie wolno jej było.
Jak tylko otrzymała zgodę dyrektorki, wróciła do domu, żeby opowiedzieć matce o wszystkim, co Harry zobaczył w wizji. Elfrida kiwnęła głową i objęła Marian, kołysząc ją lekko. Pojawiło się kilka łez i Marian też się popłakała, tylko dlatego, że jej matka płakała.
Millicenta nie pozwoliła sobie na łzy. Była magiczną dziedziczką swojego ojca, więc możliwe, że lada dzień przyjdzie jej z nim walczyć. Znała wszystkie najstarsze kodeksy zachowań, jakich powinny przestrzegać mroczne rodziny, a Bulstrode'owie przestrzegali najstarszych z nich wszystkich. Kiedy członek rodziny zdradza sprawę, której rodzina się zaprzysięgła – jak to zrobił Adalrico; formalna przysięga rodzinna nie pozwoli mu walczyć z Harrym czy Connorem, ale pozwoli mu krzywdzić innych sojuszników Harry'ego – głowa rodziny miała przeprowadzić na takiej osobie egzekucję.
W obliczu dezercji ojca, Millicenta stała się głową rodziny Bulstrode'ów.
Stała wpatrzona w ogień, z ręką na ramieniu swojej matki, i niskim głosem wydawała rozkazy. Skrzaty domowe wszystkim się zajęły, włącznie z ustanawianiem osłon opartych na ich własnej, potężnej magii, wokół schronu, w którym w razie czego przyjdzie się ukryć Marian i Elfridzie.
Millicenta miała zamiar znaleźć dla nich potężniejsze i bezpieczniejsze sanktuarium. Nie miała wątpliwości, że Voldemort naśle jej ojca na jego własną rodzinę, w końcu Adalrico znał wszystkie tajemnice Obsydianu, włącznie z takimi, które zostaną ujawnione Millicencie dopiero po jego śmierci.
Nie płakała. Powiedziała matce, młodszej siostrze i skrzatom domowym, co mają zrobić, po czym ruszyła w kierunku kominka podłączonego do sieci fiuu, żeby skontaktować się z notariuszem rodziny. Musiała ustanowić Marian swoją dziedziczką, żeby w razie jej śmierci, czy to w bitwie, czy z innych powodów, własności rodziny mogły płynnie na nią przejść. Rodzina zawsze była ważniejsza od pojedynczego człowieka.
Duramus, głosiło ich motto. Przetrwamy.
Przetrwamy wszystko, pomyślała Millicenta, kiedy czekała na notariusza. Wszystko. Nawet to.
Dyrektorka faktycznie zapieczętowała wieżę astronomiczną serią osłon. Nie były one jednak podłączone do szkoły – Harry miał wrażenie, że McGonagall była prawdopodobnie zbyt osłabiona po ataku Snape'a, żeby wezwać do siebie potęgę Hogwartu do zrobienia czegoś, co i tak miało być tylko tymczasowe – ale stworzone za pomocą zaklęć, do których najwyraźniej przyłożyli się wszyscy profesorowie. Harry po prostu je ściągnął, zaczekał aż Owen je minął, po czym nałożył je z powrotem.
Wspólnie wspięli się po schodach, po których zeszłej nocy Harry wbiegł ze spanikowanym niepokojem i po których zszedł zaledwie tego ranka. Czy to było tego ranka? Harry rzucił szybkie Tempus i pokręcił głową. Technicznie rzecz ujmując już nie. Była pierwsza w nocy ósmego czerwca.
Zastanawiał się, czy naprawdę potrzebował takiej precyzji, ale uznał, że dzięki temu szybciej osiągnie potrzebny mu stan umysłu. Zaczął chodzić w te i z powrotem na szczycie wieży, podczas gdy Owen stanął na straży i przyglądał się mniej więcej po równo jemu, niebu, schodom i innym wieżom.
Czym muszę się zająć w czasie tej wojny?
Odpowiedzi spróbowały nadciągnąć w jednej, wielkiej, przytłaczającej fali, ale Harry im na to nie pozwolił. Zaprowadził w swoim umyśle spokój wewnętrzny, zerkając na gwiazdy za każdym razem, kiedy potrzebował sobie przypomnieć, jak taki spokój powinien wyglądać. Obiecał Henrietcie, że nie będzie więcej ograniczał swoich emocji, ale niczego nie mówił o nie ograniczaniu myśli. Kuł w umyśle zimne łańcuchy logiki, póki nie był w stanie utrzymać ich w rękach i wykręcić, podziwiając swój twór.
Zniszczyć horkruksy. Są kluczem do zniszczenia Voldemorta. Wciąż nie wiem jak ominąć klątwy arbitralne, przez co ciężko rozłożyć to jakoś w czasie. Tym niemniej muszę się ich pozbyć, jeśli chcę mieć jakiekolwiek szanse w starciu z Mrocznym Panem.
Upewnić się, że nie dorwie mnie poprzez nienawiść, jak to niemal miało miejsce zeszłej... przedwczorajszej nocy. Oklumencja byłaby najłatwiejszym wyjściem, ale już złożyłem Henrietcie przysięgę i teraz nie mogę się wycofać. Poza tym, ograniczanie emocji tylko prowadzi do całej serii innych problemów, na które naprawdę nie możemy sobie teraz pozwolić. No to...
Co teraz?
Harry chodził w te i z powrotem pod światłem gwiazd, którym posłał zbuntowany śpiew feniksa. Tym razem księżyc był widoczny, nawet jeśli pojawił się jako bardzo delikatny, srebrny zarys.
Będę musiał brnąć przed siebie, pomyślał wreszcie Harry, niechętnie pozwalając tej świadomości popłynąć cienką strużką przez umysł. Nie ograniczając emocji. Nie kryjąc się przed przysyłanymi przez niego wizjami ataków i okrucieństwa. Nie poddając się nienawiści. Żyjąc z nią, choćby nie wiem co.
Wiem, jakiego rodzaju będzie to wojna. Voldemort ma swoich śmierciożerców, z czego żaden nie jest bezbronny w przeciwieństwie do tych, których chcę ochronić. Ja mam niewinnych, zarówno mugoli, jak i czarodziejów, przez co przyjdzie mi prowadzić praktycznie wyłącznie defensywną wojnę. O naprawdę długich liniach frontu. Harry skrzywił się. Voldemort może zaatakować dowolne miejsce w Brytanii i Irlandii i nie zawsze ześle na mnie z tej okazji wizję. Zawsze przysyłał je z celem zmęczenia mnie i mojej obrony przed nim, a teraz jeszcze będzie chciał rozognić moją nienawiść do niego, więc niektóre będą fałszywe, albo pojawią się dopiero po wszystkim, przez co nie będę w stanie im zapobiec.
W takim przypadku najlepiej będzie zaoferować ludziom w okolicy możliwości do ochrony siebie i najbliższych. Wezwę niektórych sojuszników, żeby pomagali mi w konkretnych miejscach – wilkołaki w Londynie mogą, na przykład, pomóc w chronieniu londyńskich mugoli i czarodziejów. Zaoferuję trening każdemu, kto zechce się go podjąć, dzięki czemu ich klątwy i osłony nabiorą na sile. Ustanowię azyle, w których będą mogli ukryć się najbardziej bezbronni. Powiadomię przynajmniej niektórych mugoli – chociażby tych, którzy już mieli kontakt z czarodziejskim światem, jak rodziców mugolackich uczniów – o tym, co się właściwie dzieje, żeby mogli zdecydować, jak chcą na to zareagować, czy zastosują własne środki ochronne, czy też udadzą się do azylu.
Wiedział, że będzie musiał ostrożnie do tego podejść. Jeśli się nie mylił, Juniper już przejął ministerstwo. Był najsilniejszym politykiem w Wizengamocie, zaraz po Scrimgeourze, i osiągnął to zarówno dlatego, że podążający za nim ludzie naprawdę szczerze w niego wierzyli, albo chcieli go wykorzystać i uważali, że ustanowi potrzebne dla nich wyjątki w prawie, albo po prostu chcieli tego samego, co on. Harry był niemal pewien, że zderzy się z tym człowiekiem w kwestii środków obronnych, których chciał się podjąć. A rozmowa z mugolami o czarodziejskim świecie groziła naruszeniem Międzynarodowego Kodeksu Tajności, oddzielającego świat czarodziejów od niemagicznego.
Harry był lekko zaskoczony, znajdując w sobie na tę myśl ogromne pokłady zobojętnienia, kiedy jeszcze niedawno by się tym zamartwiał.
To jest wojna i życia są ważniejsze od praw. Zrobię, co będę musiał. Wciąż istnieją standardy, których nigdy nie złamię – na przykład nigdy nie użyję na kimś przymuszenia. Ale... przyjdzie mi zrzucić się z niektórych piedestałów, na których się kiedyś umieściłem.
Czy przymuszeniem jest korzystanie z jego imienia i reputacji Chłopca, Który Przeżył, co wciąż było mocą, z której rzadko korzystał? Nie. Tak samo przymuszeniem nie było zachowywanie tajemnic przed ludźmi i krycie przed nimi prawdy, albo mówienie roztropnych kłamstw w trakcie pertraktacji z potencjalnymi sojusznikami, którzy byli zainteresowani nim wyłącznie ze względów politycznych, albo odmowa pomocy tym, którzy oczekiwali okrutnych i szalonych ustępstw w zamian za coś ulotnego i nieistotnego. A jeśli dojdzie do wniosku, że ludzie tacy jak Juniper, czy Aurora Whitestag, krzywdzą świat czarodziejów bardziej, niż mu pomagają, Harry nie zawaha się nimi wzgardzić, odsunąć od nich i działać na własną rękę.
Co mnie tak zmieniło?
Oczywiście, że znał na to odpowiedź.
Odkrycie, do czego jest w stanie posunąć się Voldemort. Zapomniałem o tobie, ty draniu. Nie doceniłem cię. Więcej tego nie zrobię. Stanę się tym, czym będę musiał, zrobię to, co będę musiał, w ramach przeżycia tej wojny i wygrania jej nie tylko dla innych, ale i dla siebie, bez odstępowania od zasad, które są dla mnie najważniejsze.
Wiedział, że to nie będzie w żaden sposób łatwiejsze od walki poprzez nienawiść, którą Voldemort miał zamiar przyciskać mu umysł. Był niemal przekonany, że Dumbledore składał sobie dokładnie takie same obietnice w czasie Pierwszej Wojny, która przeżerała się przez jego morały niczym kwas, aż w końcu zaczął godzić się na wszystko, myślał o wszystkim i starał się podejmować wszystkiego, byle tylko zachować przy życiu jakieś resztki tego, co sobie cenił.
Nie mogę zostać Voldemortem. Nie mogę zostać Dumbledore'em. Nie mogę zostać Juniperem. Muszę sterować pośród wszystkimi ich ścieżkami ze świadomością, że każdy jeden błąd ma potencjał do pociągnięcia mnie ze sobą na dno.
Harry warknął cicho, a fala błękitnych płomieni feniksa uniosła mu się nad ramionami i przebiegła po rękach, lśniąc intensywnie w ciemnościach.
Skoro tak trzeba, to tak właśnie zrobię. I będę musiał uważać też na własne życie, nie wygłupiać się już, ufać, że pozostali podjęli decyzję o podjęciu się tej walki i polegać na ludziach równie mocno, co oni polegają na mnie.
Nigdy sobie z tym wszystkim nie radziłem.
To nie miało znaczenia. Wojna wymagała, żeby nabrał w nich wprawy i Harry był gotów się do tego dostosować. Wciąż miał zamiar zaciekle chronić i bronić wszystkiego tego, czego nie był w stanie sobie odpuścić, ale raczej... nie będzie przy tym równie szczery, uprzejmy i ufny, co kiedyś. Tego rodzaju zalety były bardziej odpowiednie w czasie pokoju, nie wojny.
Dlatego sprowadzę pokój z powrotem. I będę myślał o tym, co na mnie wtedy będzie czekało, a nie tylko o wojnie. Jak powiedział Connor, pokażę Voldemortowi, że jest zaledwie niewielką chmurką na niebie mojego życia. Nie skorzystam z przymuszenia, ponieważ przekreśliłoby to wszelkie szanse na zostanie vatesem. Nie poświęcę żyć, chyba że ktoś mnie do tego zmusi, albo jeśli ktoś postanowi poświęcić się z własnej woli. Chcę, żeby tę wojnę przeżyło tak wielu ludzi, jak to będzie możliwe, bo pragnę z nimi wszystkimi podzielić się potem radością z życia po niej. Nie zniszczę instytucji tylko dlatego, że tak może mi być na rękę, choćby przez wzgląd na fakt, że przydadzą nam się po jego śmierci.
Harry uśmiechnął się blado. Uznał, że podjął większość decyzji, które mógł podjąć w tej chwili i miał przed sobą konkretną ścieżkę. Jeśli potem przyjdzie mu podjąć kolejne, to to właśnie zrobi.
Obrócił się i ruszył w kierunku schodów. Owen szedł zaraz za nim, dzięki czemu Harry mógł otworzyć osłony tylko na chwilę, po czym od razu zamknąć je z powrotem. Jak tylko wrócili do szkoły, Harry usłyszał zamieszanie, zobaczył biegających po korytarzach ludzi, ktoś krzyczał. Harry zmarszczył brwi i ruszył do skrzydła szpitalnego.
Znalazł w nim Madam Pomfrey, oczywiście, stojącą z wyciągniętą różdżką nad McGonagall. Dyrektorka wykłócała się z nią o konieczności opuszczenia już łóżka, ale obróciła się i na widok Harry'ego momentalnie zmieniła ton.
– Harry – powiedziała szorstko. – Wybacz. Nie byłam w stanie ich powstrzymać. Wzniosłabym przeciw nim szkolne osłony, ale...
– Mogłabyś to zrobić, gdybyś chciała dostać zawału! – wrzasnęła Madam Pomfrey. Harry jeszcze nigdy nie widział jej równie podenerwowanej. Wyglądało na to, że wreszcie znalazła sobie pacjentkę, która robiła więcej zamieszania od niej.
– Proszę o wyjaśnienie, do czego właściwie doszło, pani dyrektor – powiedział spokojnie Harry, patrząc jej w oczy.
– Aurorzy ministerstwa przybyli przez sieć fiuu – powiedziała McGonagall, kiedy już uważnie mu się przyjrzała. Była blada, ale jej głos był bardzo wyraźny. – Wzięli Poppy, a przez to, jak podejrzewam, zarówno i mnie, jako zakładniczkę. Mieli nakazy aresztowania Severusa Snape'a, Petera Pettigrew i Regulusa Blacka. Przykro mi, Harry. Zabrali ich do Tullianum pod podejrzeniem szpiegowania dla Voldemorta.
