UWAGA UWAGA UWAGA: Naprawdę okropne, ciężkie gore, przemoc i tortury w ostatniej scenie. Celowo napisałam ten fragment tak odrażająco, jak tylko byłam w stanie. Odpuśćcie ją sobie, jeśli wolicie pominąć coś takiego.
Rozdział dwudziesty drugi: Staw czoła chłopcu na polu bitwy.
– Chodź do mnie, Indigeno.
Indigena weszła do sali, od czasu do czasu odrywając wzrok od swojego Lorda i zerkając na człowieka przykucniętego u jego stóp. Jak podejrzewała, był to Lucjusz Malfoy. Wciąż jednak nie krwawił, a Indigena nie była jeszcze świadkiem sytuacji, w której jej Lord mógł okazać swojej ofierze łagodność. Nie wiedziała, do czego dojdzie.
Miała jednak swoje podejrzenia, które potwierdziły się w chwili, w której cielisty wąż zwrócił na nią swoje czerwone ślepia.
– Skrzywdź go, Indigeno – rozległ się głos jej Lorda.
Ukłoniła się, utrzymując swoją twarz idealną i nieruchomą. Dzięki konturom liści pod skórą przychodziło jej to łatwiej niż komukolwiek, bo trzymały jej mięśnie w pozycji, którą im nakazała – albo kompletnie zmieniały jej wygląd, jak na przykład w Iris Raymonds.
– Tak, mój Lordzie. Czy mam go wbić na moje kolce?
– Ta śmierć za długo trwa, Indigeno – powiedział Voldemort. – Chcę, żebyś torturowała go na moich oczach.
Indigena wzięła głęboki oddech, po czym zaryzykowała jedynym, co jej pozostało, obierając ścieżkę, która mogła wyprowadzić ją z tych okowów.
– Nie, mój Lordzie.
Cisza, która wtedy nastąpiła, była idealna i nieruchoma, zupełnie jak jej twarz. Indigena wbiła wzrok w przeciwległą ścianę nory i czekała na wybuch swojego Lorda. W międzyczasie przyglądała się bogactwu otaczającej ich ziemi. Ciemna i głęboka, pozostawała tam, gdzie się ją ułożyło. Żałowała, że nie mogła założyć tu ogrodu. Byłaby w stanie wyhodować kwiaty o równej finezji, co te w Hali Cierni.
– Coś ty powiedziała?
Jego miękki ton był z tego wszystkiego najgorszy. Gdyby Indigena nie nasłuchiwała czającej się w nim nuty intensywnej furii – i gdyby nie wiedziała, że i tak by ją tam znalazła, bez względu na to, czy by jej szukała, czy nie – mogłaby uznać, że Voldemort właśnie zadał jej łagodne, ciepłe pytanie, czemu postanowiła go zawieść, nie podejmując się powierzonego zadania.
Zerknęła na niego, prosto w jego puste oczodoły, wyżarte do głębi przez truciznę kobry Wielu.
– Nie, mój Lordzie – powtórzyła.
Kolejna chwila ciszy.
– Musisz się z tego wytłumaczyć, Indigeno – powiedział wreszcie Voldemort. – Wiesz, do czego dojdzie, jeśli zbyt długo będziesz mi się opierała. – Kiwnął w kierunku Lucjusza, który pozostawał w bezruchu, mimo że jego przykucnięta pozycja musiała być naprawdę niewygodna. – Twoje ciało stanie się moje, wraz z twoim umysłem i będę mógł z nimi robić, co mi się będzie podobało. Nosisz mój Mroczny Znak, jestem w stanie cię poprzez niego kontrolować, jeśli tylko tego zechcę.
– Wiem, mój Lordzie – przyznała Indigena. Nie była w stanie się tego wyprzeć. Jej nienawiść do Feldspara byłaby wspaniałym łańcuchem, gdyby jej Lord postanowił się na nią powołać.
– W takim razie wyjaśnij, czemu się mi opierasz.
To było proste do wykonania, choć Indigena nie sądziła, żeby Voldemort tak uważał. W miarę, jak dochodziła do siebie po porażce w Kornwalii i słyszała coraz więcej pogłosek o tym, co się działo po rajdzie w Tullianum, jej serce coraz bardziej hardziało. Wiedziała, że na końcu tej ścieżki czeka ją śmierć, ale przyjęła to do wiadomości, kiedy przyjmowała Mroczny Znak. Przynajmniej zginie na własnych warunkach. A jeśli jej ciało będzie potem dalej istniało, Indigena i tak uzna to za śmierć, ponieważ jej wolna wola zostanie zniszczona.
– Nie nadaję się do tortur jako takich – powiedziała po prostu, wbijając wzrok w Voldemorta. – Nigdy się do tego nie nadawałam. Nie przeszkadzało mi torturowanie Evana Rosiera, mój Lordzie, ponieważ byłam w stanie karmić moje ciernie jego ciałem i krwią. Stałam też obok pana, kiedy torturował pan innych i nie powiedziałam słowa. Potterów nakarmiłam prawdą, bo inaczej nie zaznaliby przed śmiercią sprawiedliwości. Ale nie potrafię zadać komuś bólu, który nie miałby innego celu poza cierpieniem.
– To nie ma znaczenia, Indigeno – powiedział Voldemort, którego głos zrobił się niebezpiecznie beznamiętny. – Proszę cię, żebyś zaczęła to robić.
– To jedyne, czego zawsze będę odmawiać – powiedziała Indigena, starając się wypełnić umysł wspomnieniami szumu przesypującej się ziemi, czy cichych trzasków i skrzypnięć, jakie jej róża wydawała za każdym razem, kiedy odwijała się z jej nadgarstka. – Istnieją pewne sprawy, które zanadto uderzają w moją definicję honoru. Wiem, że może pan przejąć nade mną kontrolę i mnie do tego zmusić, ale wówczas to nie ja podejmę tę decyzję.
Voldemort milczał przez dłuższy czas.
– Przybyłaś do mnie przez wzgląd na swój honor, Indigeno – powiedział wreszcie.
Kiwnęła głową i powąchała delikatne perfumy, które unosiły się wokół jej ciała w nadziei, że zaciągnie je ze sobą w głąb swojego zniewolonego umysłu.
– Muszę uszanować twój honor. – Jeszcze nigdy nie słyszała od Voldemorta równie miękkiego tonu. – Przybyłaś do mnie, kiedy byłem ranny i pomagałaś mi bez przymuszenia ze strony Mrocznego Znaku. Nigdy nawet nie rozważyłaś zdradzenia mnie i przejścia na stronę Harry'ego. Wiem przecież. Znane mi są najgłębsze pokłady twojego umysłu i wiem, że nie obawiasz się teraz mojej furii, ponieważ wyplewiłaś strach ze swojej duszy. – Ponownie ucichł na dłuższą chwilę, podczas gdy Indigena mrugała ze szczerego zaskoczenia. To brzmiało niemal jak współczucie, a wiedziała, że jej Lord nie odczuwał tej emocji.
Nie odczuwa, pomyślała, przyglądając mu się i zauważając sposób, w jaki jego ręka powoli i delikatnie głaskała cielistego węża. Ale rozpoznaje lojalność. Było mu żal Nagini, wężycy, która towarzyszyła mu przez wiele lat i została z nim aż do śmierci. Gdybym kiedykolwiek okazała wahanie względem mojego oddania, jakąś pokusę do ucieczki, to by jej we mnie nie zauważył. Ale nigdy się nie zawahałam i zrozumiał, skąd wziął się mój upór.
– Nie zmuszę cię do tego poświęcenia – ciągnął dalej Voldemort.
Indigena ukłoniła się. Nieco lżej się jej oddychało. Wciąż pędziła na złamanie karku w kierunku nieprzeniknionych ciemności, ale wyglądało na to, że jednak uda jej się zachować choć resztki honoru.
Voldemort spojrzał w dół na klęczącego Lucjusza.
– To, oczywiście, oznacza, że musimy znaleźć dla ciebie jakieś lepsze zastosowanie – powiedział i kopnął go beznamiętnie. Lucjusz nie był w stanie się ruszyć, więc upadł i leżał z nosem w ziemi, kiedy Voldemort dumał nad jego losem. Indigena uważała tę pozę za zabawną i adekwatną do tego, kim się stał.
– Ach, tak, już wiem – powiedział nagle Mroczny Pan, a jego głos nabrał pomruku, kiedy ponownie zerknął na Lucjusza. – Lucjuszu.
– Mój Lordzie? – Jego słowa były poniekąd przytłumione przez podłogę.
– Udasz się do rezydencji Malfoyów i zostaniesz tam, póki nie zobaczysz jakichś oznak aktywności. – Wąż kiwał się i tańczył wokół pasa Voldemorta. – Wierzę, że Harry niebawem zrobi z niej azyl.
Draco zamknął oczy i pochylił głowę.
Spędził ostatnich kilka dni na uważnych badaniach osłon i tak bardzo się na tym skoncentrował, że nie chciał żadnych zakłóceń i odmówił, kiedy Harry zapytał, czy chce zwiedzić z nim sierociniec. Życzył Harry'emu powodzenia, oczywiście, i chciał znajdować się u jego boku w każdej możliwej bitwie, ale potrzebował dołożyć się do wysiłków wojennych w sposób, który wyciągnie go spod cienia Harry'ego, a to oznaczało, że musiał się tym wreszcie zająć, bo nikt go w tym nie wyręczy.
Kiedy ich dotknął, poczuł osłony wokół rezydencji Malfoyów tętniące mu pod skórą niczym serce albo narośl. Łańcuchy zacieśniły się i pogrubiały kiedy za nie złapał. Nie miał jednak zamiaru po prostu za nie ciągnąć, jakby to miało miejsce w czasie bronienia rezydencji przed intruzami. Miał zamiar zmienić ich naturę, dzięki czemu tylko specyficzni ludzie będą w stanie wejść do środka.
Po wielu dyskusjach z Thomasem Rhangnarą Draco zdecydował się na osłony oparte na intencjach ludzi wchodzących do domu. Będą musieli być albo kompletnie neutralni w konflikcie z Voldemortem, albo jawnie się mu stawiać. Spolegliwość albo wobec Voldemorta, albo ministerstwa, oznaczałaby odbicie się od osłon i niemożność wejścia.
Harry prawdopodobnie byłby niezadowolony, gdyby się o tym dowiedział. Nie Draco. Wszyscy niewinni ludzie powinni być w stanie wejść bez trudu. Dzieci zbyt młode, by zrozumieć otaczający je konflikt, zostaną uznane za neutralne. Członkowie rodzin, którzy woleli ministerstwo od Harry'ego i mogliby podważyć jego wysiłki wojenne, by zaoferować Juniperowi więcej szans na sukces, a mimo to wciąż uważali, że należy im się osłona azylu, będą musieli znaleźć sobie inne miejsce.
Narcyza chłodnym tonem wyraziła swój brak aprobaty. Draco słuchał jej uprzejmie i odrzucił jej obiekcje – również uprzejmie, a przynajmniej taką miał nadzieję. Przecież to nie tak, że będzie zbyt często odwiedzał rezydencję, chyba że Harry się tu wprowadzi. Nie musiał mieszkać w tym samym domu co szlamy i mugole.
Ale teraz musiał zmienić osłony.
Zatonął w głębokiej ciszy; siedział w sypialni, bo Harry był obecnie zajęty zbieraniem w jedno miejsce mieszkających w Hogwarcie uchodźców, którzy chcieli schronić się w rezydencji. Draco ostro nagadał pozostałym Ślizgonom parę dni temu, więc teraz nikt nawet nie próbował się kręcić pod ich drzwiami. Osłony stały się jedynym, co dla niego istniało w tym momencie, napięte, drżące, lśniące, złote łańcuchy wybiegające z jego ciała i uciekające gdzieś w dal.
Draco zaczął je zmieniać.
Zgodnie z zaleceniami Rhangnary zwizualizował sobie zmianę w każdym pojedynczym ogniwie, złoto, z którego były obecnie zrobione, spływające i zastępowane przez pewter, którego niebieskoszarawy kolor Draco uznał za najlepiej reprezentujący intencje gości. Nie było to łatwe, oczywiście. Stare osłony były antyczne i gęste i od wielu pokoleń wpuszczały wyłącznie Malfoyów i bardzo niewielu ludzi, których postanowiono obdarzyć zaufaniem. Co więcej, Draco został wychowany w przekonaniu, że jego rodzina w pełni zasługuje na posiadanie miejsca, w którym mogą ukryć się przed światem i te osłony to właśnie im gwarantowały. Zmieniając je musiał stawić czoła nie tylko magii, ale własnym przekonaniom.
Ale wraz z wizualizacjami i zaklęciami, które Draco rzucił, zanim się w ogóle za to zabrał – zaklęcia wzmacniające koncentrację i wolę – napędzało go też własne przekonanie. Chciał przyłączyć się w jakiś wyjątkowy sposób do wysiłków wojennych. Chciał w jakikolwiek sposób wykorzystać w wojnie rezydencję, która inaczej będzie stała pusta, bo jego matka nie miała zamiaru do niej wracać bez uprzedniego pogodzenia się z Lucjuszem, a Draco nie miał zamiaru opuszczać Harry'ego. I wiedział, jak bardzo Harry potrzebował bezpiecznych, osłoniętych posiadłości. Chciał zrobić coś, z czego Harry byłby dumny i pokazać wszystkim, że pracuje nad sobą i stara się porzucić przynajmniej niektóre ze swoich uprzedzeń. To pragnienie napędzało jego wolę.
Nowe przekonania przycisnęły stare i Draco poczuł, jak opór łańcuchów stopniowo ustępuje. Pomagało, że był w stanie myśleć o złocie jak o czymś miękkim i łatwym do zaginania, topniejącym w płomieniach jego przekonań. A dzięki swojemu statusowi jako dziedzica posiadłości Malfoyów, znane było mu też każde pojedyncze ogniwo. Przyglądał się im po kolei, jak ich kolory przechodziły w coś mniej lśniącego i powoli, jedno za drugim, zmieniały się.
I wtedy nagle otoczył go strumień złotego światła i poczuł inną wolę napierającą na jego, zupełnie jakby inny Malfoy opierał się intencji zmienienia osłon.
Draco się tym nie przejął. Rhangnara powiedział mu, że może dojść do czegoś takiego. Stare domy często miały swego rodzaju ochronę wbudowaną w osłony, żeby zbuntowane dziecko, zdrajca krwi, czy też ktoś, kto zdołał oszukać osłony i przekonać je, że należał do rodziny, nie mógł po prostu zmienić, albo opuścić osłon. Fragment ducha jednego z przodków przybył, by sprawdzić odwagę Dracona.
Draco odpowiedział blaskiem cynowego światła i całą arogancją, na jaką było go stać.
Jestem Draco Malfoy, syn Lucjusza Malfoya i Narcyzy Black, jedyny dziedzic rodu, w zgodnym związku z najpotężniejszym niezadeklarowanym czarodziejem na Wyspach Brytyjskich i jedynym vatesem na świecie. A ty co za jeden?
Głos zawahał się, dzięki czemu Draco zyskał nieco przewagi, szarzejąc pięć złotych ogniw, zanim jego przeciwnik w ogóle zdołał zebrać się w sobie. Wreszcie nadeszła odpowiedź:
Moja tożsamość nie ma znaczenia. Najważniejsze, że sprzeniewierzasz bogactwo i dumę naszego dziedzictwa!
Draco zaśmiał się.
Nawet nie pamiętasz, co? Znowu wahanie, więc Draco ponownie przycisnął w sam środek tej siły, która zdawała się unosić w powietrzu gdzieś pośród łańcuchów. Pewnie nie jesteś nawet Malfoyem, po prostu duchem, który zaplątał nam się w osłony, albo bękartem już na zawsze skazanym na pobyt tutaj, bo w żaden inny sposób nie byłeś w stanie przydać się rodzinie. Z całą pewnością twoja duma nie równa się mojej.
Czy ty w ogóle masz jakieś pojęcie, co robisz naszemu dumnemu nazwisku? Głos wrzeszczał tak głośno, że aż skrzeczał, a Draco wyobraził go sobie jako należącego do małej, tupiącej postaci, może wielkości skrzata domowego, bo taki obraz wydawał mu się w tej chwili najbardziej zabawny.
Oczywiście, że tak, powiedział, bo jako prawdziwy dziedzic Malfoyów wiem, że mam pełną kontrolę nad osłonami i rezydencją i mogę sobie z nimi robić, co mi się żywnie podoba.
Głos warknął w odpowiedzi i spróbował odepchnąć go ze wszystkich sił. Ale Draco minął już środek drogi i wszystkie łańcuchy wokół niego zmieniły się w pewter, którego kolor zaczął rozbiegać się falami, spływając wzdłuż osłon na horyzoncie i topiąc po drodze złoto. Wiedział, że mu się powiedzie.
Blask i zmiana, eksplozja niczym supernowej, a potem głos zawył z oburzeniem i wrócił na swoje miejsce stróża. Draco zamrugał i otworzył oczy, czując się, jakby patrzył na zmieniony świat – okruchy szkła zdawały się drapać mu skórę od środka. O tym też go uprzedzono, bo osłony będą potrzebowały chwili na przyzwyczajenie się do swojej nowej natury i zmienionego statusu.
Miał to gdzieś. Udało mu się, a Harry się o tym dowie i spojrzy na niego z dumą i miłością i Draco będzie miał w sobie dość dumy i miłości, że starczyłoby nawet dziesięciu czarodziejom.
Opadł na łóżko z lekkim uśmiechem na twarzy i zasnął na dwie godziny.
Harry westchnął. Kłócił się z Michaelem Rosierem–Henlinem przez dobrą godzinę, ale skoro chłopak nie chciał się udawać z matką i siostrzyczką do rezydencji Malfoyów, to nikt go do tego nie zmusi. Harry żałował tylko, że nikt mimo wszystko tego nie zrobi, bo żaden z jego zaprzysięgłych kompanów nie okazał szczególnego entuzjazmu względem idei, że Michael chciał ponownie złożyć przysięgę.
Zamiast myśleć o Michaelu, który obecnie stał za nim z założonymi rękami i zaciętą miną, jakby był gotów na kolejną kłótnię, Harry zwrócił się do Medusy.
– Czy ma pani wszystko, czego będzie pani trzeba, Madam? – zapytał łagodnie.
Medusa kiwnęła smętnie głową. Obejmowała Eos obiema rękami, a za nią unosił się kuferek, zawierający w sobie przedmioty, które zdołała sobie stworzyć, albo otrzymała w Hogwarcie. Kilku ludzi starało się jej pomóc, ale Harry miał wrażenie, że nie przyjęła od nich niczego poza rzeczami, których naprawdę potrzebowała dla córki. Medusa w bardzo wyraźny sposób nie lubiła jałmużny.
– W takim razie chodźmy – powiedział Harry i odprowadził ją do holu wejściowego, w którym czekali na nich inni uchodźcy. Medusa zagrzebała twarz w kocyku, którym była owinięta Eos i odmawiała podniesienia głowy. Harry zauważył, że Eos nie spała, ale przyglądała się wszystkiemu ogromnymi, poważnymi oczami, absurdalnie cicha jak na pięciomiesięczne dziecko. Harry'emu przyszło do głowy, że mógłby porobić do niej miny, żeby ją jakoś rozśmieszyć – w końcu miała być jego córką chrzestną – ale się powstrzymał. Miał wrażenie, że Medusa by tego nie zaaprobowała.
Wielu uchodźców wyprostowało się na jego widok, więc Harry kiwnął do nich ostrożnie głową. Trzydziestu pięciu ludzi, większość uciekła do Hogwartu po pierwszym ataku wampirów albo kiedy zaczęły się ataki na sojuszników Harry'ego. Pośród nich znalazły się Ignifer z Honorią, choć Harry miał wrażenie, że Ignifer udawała się tam jako ochroniarz, a Honoria dlatego, że nie sposób było jej oderwać od Ignifer. Obecnie stała o własnych siłach dzięki drewnianej nodze, radośnie odmawiając wszelkiej pomocy i żartując sobie o utracie kończyn, co zdawało się w żaden sposób nie koić Ignifer, która stała obok i z niepokojem wyglądała wszelkich oznak utraty równowagi.
– Wyjdziemy poza osłony na błoniach Hogwartu, aż do skraju drogi do Hogsmeade i dopiero wtedy się aportujemy – powiedział cicho Harry, ściągając na siebie ich uwagę. – Wiem, że pokazałem rezydencję Malfoyów większości dorosłych, ale czy ktokolwiek potrzebuje zerknąć na nią ponownie?
Głowy się pokręciły. Harry widział, że większość zebranych tu ludzi była spięta i nieuśmiechnięta – prawdopodobnie przerażeni myślą o wyjściu z Hogwartu po raz pierwszy od miesięcy, mimo że zgodzili się na opuszczenie szkoły i znalezienie się z dala od Harry'ego w razie ataku Voldemorta i mimo, że transfer uchodźców do Srebrnego Lustra odbył się bez zakłóceń. No trudno, pewnie mieli własne zmartwienia na głowach.
Harry pozostawał w pobliżu Medusy i Eos, kiedy wychodzili, ale Ignifer podeszła do niego zaraz potem, podbijając różdżkę na dłoni.
– Czemu Malfoy nam nie towarzyszy? – zapytała.
Harry dopiero po chwili zorientował się, że chodziło jej o Dracona, więc uśmiechnął się smutno.
– Wciąż ma swoją dumę – odpowiedział. – Zgodził się wpuścić obcych do własnego domu, ale wolał nie patrzeć, jak do niego wchodzą.
Ignifer mruknęła pod nosem. Harry zastanawiał się, czy chciała w ten sposób wyrazić, że była w stanie to zrozumieć. Przeszli kilka kroków w ciszy i Ignifer odezwała się ponownie.
– Czy myślisz, że przeszkadzałoby mu, gdybym zabiła jego ojca?
Harry zamrugał dwukrotnie, po czym zerknął na nią.
– Przecież wiesz, że Lucjusz jest niewolnikiem Voldemorta i nie mógł...
– Odciął Honorii nogę. – Głos Ignifer był miękki i Harry nawet by nie podejrzewał, jak bardzo mogła być w tej chwili wściekła, gdyby drobiny płomieni nie zaczęły owijać się na krańcach kosmyków włosów. – Chcę go zabić.
– Nie mogę ci pozwolić go zabić – powiedział Harry.
– Nawet na polu bitwy?
I w ten sposób Harry otrzymał nieprzyjemne przypomnienie, że Ignifer faktycznie była zadeklarowana Mrokowi i w razie potrzeby mogła sięgać po bardziej subtelne i przebiegłe sposoby załatwiania spraw. Zwykle zachowywała się jak świetlista czarownica, przez co czasami o tym zapominał.
Dlatego zamiast reagować ostrą tyradą, której się prawdopodobnie spodziewała, skorzystał z łagodnego głosu.
– Wiesz, za każdym razem, kiedy moi sojusznicy otrzymują lekcję związaną z zemstą, wydaje mi się, że może coś wreszcie do nich dotrze, ale to jakoś nigdy nie działa. Bulstrode, Parkinson, Starrise, Snape... lista ludzi, którzy padają jej ofiarą robi się już niedorzecznie długa. Chyba powinienem był się domyśleć, że niebawem zobaczę, jak rozwija się kolejny taki przypadek.
Ignifer wyprostowała się sztywno, po czym odwróciła od niego wzrok.
– Dowiodłeś swego – wymamrotała tak cicho, że Harry niemal jej nie usłyszał. – Ale i tak chcę śmierci Malfoya.
– Jestem w stanie to zrozumieć – powiedział Harry, któremu serce waliło mocno z ulgi. – Czego nie jestem w stanie pojąć, to rezygnacji z obowiązku ochrony innych – czy obowiązku ochrony swojej partnerki, skoro już o tym mowa – w ramach uganiania się za zemstą.
Ignifer kiwnęła sztywno głową.
– Tym nie musisz się przejmować.
– To dobrze. – Harry ścisnął przelotnie jej ramię i podniósł głowę. Minęli skraj osłon anty–aportacyjnych Hogwartu. Podniósł głos. – Skupcie się na obrazie rezydencji Malfoyów i aportujcie się.
Łagodnie złapał Medusę za ramię, mimo że prawdopodobnie nie potrzebowała pomocy, i zamknął oczy. Obraz błękitno–szarego budynku, który widział już wiele razy, pojawił się wyraźnie na jego powiekach, więc skoczył.
Nastąpiło jaskrawe drgnięcie świata wokół niego, kilka ostrych trzasków, kiedy ludzie pojawiali się wokół i wrzaski. Harry otworzył szybko oczy i przesunął się, żeby znaleźć się między Medusą i Eos a niebezpieczeństwem.
Lucjusz Malfoy atakował z lewej.
W ogóle nie przypominał znanego Harry'emu Lucjusza, ani śmierciożercy, o którym tak często wspominano w zapiskach o Pierwszej Wojnie – choć Harry'emu przyszło do głowy, że to drugie mogło mieć pewien związek z brakiem płaszcza i maski, bo humor starał się przebić mimo mgły złości i szoku. Miał rozwiane wokół siebie włosy i twarz umazaną ziemią, jakby tarzał się w niej od wielu dni. Jego różdżka bez przerwy strzelała zaklęciami, co oznaczało, że musiał wykonywać je niewerbalnie. Praktycznie wszystkie były bolesnymi klątwami. Harry nie zauważył wokół niego żadnej tarczy.
Wyglądało na to, że Voldemort przysłał tu Lucjusza, żeby zginął w walce z Harrym.
Harry usłyszał warknięcie Ignifer i krzyknął na nią, nawet się do niej nie obracając i jednocześnie rzucając Protego wokół pierwszych celów Lucjusza, kobiety z trójką dzieci.
– Ignifer, zabierz ich do rezydencji i zostań z nimi!
Nastąpiła chwila dzielona między odbitymi klątwami Lucjusza i wewnętrzną walką Ignifer. Harry wiedział, że wygrał w obu przypadkach, kiedy Lucjusz uskoczył, a Ignifer zaczęła za nim mówić głośnym i celowo spokojnym głosem, zaganiając ludzi w kierunku frontowych drzwi rezydencji.
Lucjusz spojrzał Harry'emu w oczy. Harry poczuł, jak serce zaczyna go boleć ze współczucia. Ich szaleństwo było zaledwie powierzchowne. Na samym ich dnie leżał ktoś, kto błagał go o pomoc.
– Walcz ze mną, Potter – wyszeptał Lucjusz i wycelował w niego różdżką, rzucając dobrze znaną Harry'emu klątwę – krwawy bicz.
Harry opuścił tarczę, która eksplodowałaby mu w twarz po zderzeniu z klątwą i płynnie przetoczył się po ziemi. Klątwa przeleciała mu nad głową i zaraz potem rozległ się wrzask, ale Harry wiedział, że nikogo nie trafiła, a krzyk był tylko z przerażenia; aż za dobrze znał dźwięki wywoływane bólem. Stał i skupiał się na obrazie stojącego w bezruchu Lucjusza, przy jednoczesnym odprężaniu barier na swojej magii tak, jak go uczyła Jing–Xi.
Powietrze zostało zalane obrazami cienistych kotów i węży, a Lucjusz zwolnił, jego ruchy były w bardzo wyraźny sposób spowolnione. Harry zaczął nieco lżej oddychać. Jeśli zdoła utrzymać Lucjusza w miejscu, to prawdopodobnie zdoła go przechwycić i zatrzymać, póki nie wyciągnie go z nienawiści, w której więził go Voldemort. Tak długo, jak Harry będzie miał pod tym względem coś do powiedzenia, Lucjusz tutaj nie zginie.
– Pamiętasz mnie, Lucjuszu? – zapytał łagodnie. – Człowieka, który odbył z tobą taniec sojuszu? Człowieka, który podarował ci dar wężomowy i w zamian otrzymał połączenie z osłonami rezydencji Malfoyów? Kochanka twojego syna? – Zrobił kilka kroków przed siebie, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od oczu Lucjusza. – Pozostawiłeś tu syna i żonę, którzy cię kochają i są skłonni podzielić się z tobą wszystkim, jeśli tylko do nich wrócisz. Czy to nie byłoby lepsze od tego, co masz teraz, Lucjuszu?
Lucjusz zamknął mocno oczy i potrząsnął głową, ale przez ciężar magii Harry'ego poruszał się tak powoli, jakby przebywał pod wodą. Harry czuł otaczające go nici przymuszenia, wychodzące z Mrocznego Znaku na jego lewym przedramieniu. Harry'ego wcale to nie dziwiło, bo skoro Voldemort był w stanie kontrolować Lucjusza z takiej odległości i zmusić go do zaatakowania Harry'ego, to musiało mieć to jakieś źródło.
– Poradzisz sobie z tym – wyszeptał Harry. – Możesz się temu postawić. Wiem, że tak. Wystarczająco często się przez to z tobą kłóciłem, ty uparty łajdaku. – Upewnił się, że jego głos był przepleciony uczuciem. Prawdziwe wyzwiska tylko posłałyby Lucjusza z powrotem w ramiona Mrocznego Pana. – Nie wierzę, że poddałbyś się po prostu dlatego, że tym razem przyszło ci walczyć z Voldemortem.
Lucjusz powoli otworzył oczy. Harry spojrzał w nie z cichą pewnością siebie. Szaleństwo zelżało. Coś w rodzaju zdrowego rozsądku zaczęło ponownie pojawiać się na powierzchni.
– Uda ci się – zachęcał go Harry. – Narcyza za tobą tęskni. Draco za tobą tęskni. Czy to nie jest ważniejsze od tych wszystkich nienawiści, których się trzymasz, przebiegłych planów, które nie zdołały cię uratować, czy...
Spojrzenie Lucjusza minęło go i spoczęło na rezydencji. Chwilę potem powietrze wokół niego wypełniło się wściekłą, agresywną, obcą magią i uchwyt Harry'ego rozwiał się jak liście. Lucjusz warknął i ponownie poderwał różdżkę.
Harry wiedział, że Voldemort musiał rozognić nienawiść Lucjusza poprzez obraz ludzi wchodzących do rezydencji, mimo że nie byli Malfoyami. Ruszył się, nie w celu skrzywdzenia Lucjusza, ale by wznieść tarczę, a następnie pociągnąć za magię, która płynęła między nim i Voldemortem, owijając ją wokół siebie i nie pozwalając jej uciekać tunelem od niego. Voldemort musiał naprawdę mocno się wysilać, by sięgać ku Lucjuszowi z takiej odległości. Jeśli Harry mu to utrudni, to może prędzej zrezygnuje z pionka niż pozwoli się ponownie zranić.
Nie wyglądało jednak na to, być może dlatego, że Voldemort był w stanie rozkazać Lucjuszowi korzystanie z własnej magii. Lucjusz cisnął w nim ostrą, zieloną błyskawicą, przypominającą kilka klątw, które Harry widział do tej pory, ale nie wiedział, która to może być. Okazało się, że ta konkretna eksplodowała tarcze. Harry opadł ciężko na plecy, powietrze uciekło mu z płuc od uderzenia, więc wciągnął je rozpaczliwie, chwilowo tracąc kontrolę nad magią. Jego policzek był przecięty niemal do kości.
Poderwał się i ponownie sięgnął w kierunku Lucjusza, wyobrażając sobie zrobioną z chmur klatkę, w której wcześniej zamknął Hawthorn, ale tym razem odporną na aportację.
Wyglądało jednak na to, że Voldemort dostał już nauczkę pod względem poświęcania pionków. Lucjusz aportował się na chwilę przed tym, jak złote i gęste powietrze zdążyło się wokół niego zamknąć.
Harry zaklął i przywalił pięścią w ziemię, żeby ulżyć emocjom. Jego magia zmieniła trawę w roztopione szkło. Harry zamrugał, zadrżał i wstał, przytulając rękę do piersi. Usłyszał za sobą ciężkie kroki i obrócił się, rozglądając za ofiarami. Nikt nie zginął, ale ślady krwi ciągnęły się aż do drzwi rezydencji.
Ignifer biegła w jego kierunku z wyciągniętą różdżką. Zatrzymała się gwałtownie na widok jego rozciętego policzka, jej płomienie skakały wokół niczym ściana.
– Skrzywdził cię – powiedziała. Jej przymrużone oczy przemknęły za niego i wbiły się w miejsce, w którym wcześniej stał Lucjusz. – I uciekł.
– Co było takie ciężkie do zrozumienia w poleceniu „zostań z nimi"? – zapytał Harry. Dyszał ciężko, ale miał idealnie klarowny umysł. Lucjusz wymknął mu się z rąk, ale prawdopodobnie będzie miał kolejne szanse. Jego rana była niewielka, w ogóle się nią nie przejmował; w końcu mogło być znacznie gorzej. Zmarszczył brwi na Ignifer, która wyglądała na zbitą z tropu. – Powiedziałem ci, że masz zostać w rezydencji z uchodźcami. Jesteś z nich wszystkich najsilniejsza. Potrzebują twojej ochrony.
– Znaczy... – Ignifer z zakłopotaniem odwróciła od niego wzrok.
Usatysfakcjonowany, że zrozumiała jego punkt widzenia, Harry załagodził swój ton.
– Wiem. Zobaczyłaś, że coś mi się stało. Ale czasami to nie ma znaczenia, Ignifer. Czasami trzeba podejmować ciężkie decyzje, a moje życie jest mniej ważne od żyć trzydziestu sześciu ludzi... jeśli wliczyć ciebie, to trzydziestu siedmiu. Rozumiesz?
Ignifer kiwnęła głową, nawet jeśli nie wyglądała na szczególnie zadowoloną.
– Jak myślisz, czemu Malfoy się tu pojawił? – zapytała, zmieniając temat.
– Voldemort prawdopodobnie przysłał go przez wzgląd na znajomość terenu i w ramach ukarania zarówno mnie, jak i jego, poprzez zmuszenie nas do walki – powiedział Harry, odsuwając od siebie rozmyślania, co powinien powiedzieć Narcyzie i Draconowi jak ich zobaczy. Nie stracił Lucjusza przez jakieś niedopatrzenie, po prostu nie wiedział, że Voldemort był w stanie zmusić przechwyconych śmierciożerców do postawienia się magii Harry'ego. Na przyszłość będzie o tym pamiętał. – Podejrzewam, że jeszcze go zobaczymy.
Adalrico czekał.
Odkąd Pharos Starrise zginął jęcząc pośród dźwięków własnych kości, Adalrico był w stanie wyjrzeć poza wszechogarniającą go rozpacz. Nienawiść, która potępiła go służbie Mrocznemu Panu, zaznała ukojenia. Nie był już w stanie patrzeć na paliczki wiszące w kącie wyżłobionego w ziemi pokoju, w którym warzył wszystkie eliksiry i odczuwać takiej samej pogardy wobec rodziny Starrise'ów, co wcześniej.
Pharos ma brata...
Ale Tybalt Starrise nic mu nie zrobił, więc Adalrico zwykle ignorował ten konkretny głos w swojej głowie i zamiast go słuchać, wpatrywał się w paliczki i wspominał rajd na Tullianum.
Czasami nawet, w kącie umysłu zagrzebanym tak głęboko, że zwykle nie pozwalał sobie o nim myśleć, śnił o Millicencie, Marian i Elfridzie. Marzył o sytuacjach z nimi i marzył o chwili, w której mógłby do nich wrócić, w jakiś sposób uratowany ze swoich okowów i odkupiony z grzechów.
Nigdy jednak nie przypuszczał, że kiedykolwiek otrzyma na to szansę – przynajmniej do chwili, w której Lucjusz Malfoy aportował się z powrotem z rezydencji Malfoyów i gniew Voldemorta spadł na niego w pełnej sile. Adalrico klęczał w kącie sali tronowej ze wzrokiem wbitym w podłogę i poczuł, jak łańcuchy skuwające jego umysł osuwają się lekko. Voldemort chciał dopilnować, żeby Lucjusz zapłacił srogo za swoją porażkę i skupiał się na nim do takiego stopnia, że poluźnił ucisk na smyczach, na których trzymał swoich przyzwanych na siłę służących.
Adalrico pozwolił swojemu spojrzeniu przesunąć się, cal po calu, w kierunku Hawthorn Parkinson, ale nie zauważył, żeby choć drgnęła. Dopiero wtedy przypomniał sobie, że przykuwały ją tu inne nienawiści. Jedna z nich, Indigena Yaxley, stała z założonymi rękami zaledwie kilka stóp od niej, z rezygnacją przyglądając się scenie między Lucjuszem i Voldemortem. A Hawthorn prawdopodobnie marzyła o zabiciu Lucjusza.
Feldspara Yaxleya z nimi nie było, ale prawdopodobnie i tak byłby zanadto przerażony, żeby się czegokolwiek podjąć.
Czyli to była szansa wyłącznie dla niego, jeśli tylko zdecyduje się jej podjąć.
Wrzaski Voldemorta o porażce Lucjusza, wymieszane z syczeniem jego węża, ciągnęły się i ciągnęły bez końca, przez co kilku śmierciożerców – z wyłączeniem Sylvana Yaxleya, który właśnie ustępował miejsca na świecie Oakenowi Yaxleyowi – zaczęło się wiercić z niepokojem. Adalrico wiedział, że myśleli o furii i nienawiści zawartych w tych krzykach i do czego może dojść, jeśli Voldemort uzna, że Lucjusz nie wystarczy do ukojenia jego furii.
Adalrico wiedział, że jeśli zniknie, to te emocje tylko nasilą się w Mrocznym Panu, ale nie przejmował się tym. Nie był w stanie uratować Lucjusza, czy Hawthorn. Po raz pierwszy od wielu miesięcy czuł się bardziej jak on sam. Chciał wrócić do żony i córek i jeśli uchwyt Voldemorta zelżeje jakkolwiek bardziej, to miał zamiar skorzystać ze swojej szansy.
Voldemort nachylił się na tronie, jego wąż ześlizgnął się z kolan i podpełzł w kierunku Lucjusza, a ucisk zelżał.
Adalrico skorzystał ze swojej szansy.
Skupił wszystkie myśli na Obsydianie, bo tę posiadłość znał najbardziej i lepiej było aportować się tam, niż do Hogwartu, gdzie odbiłby się od osłon. Wzniesie tarcze zaraz po powrocie do domu. Zaprojektował kamienie niszczące osłony. Znał ich słabości i był w stanie oprzeć się każdemu, kto spróbuje go tam sięgnąć. Najciężej przyjdzie mu walka z Mrocznym Znakiem, ale teraz, kiedy jego nienawiść wreszcie przestała się miotać w duszy, był przekonany, że nawet to mu się uda.
Jeszcze tylko chwila, a biblioteka Obsydianu w pełni skropli mu się w umyśle.
I wtedy Voldemort go przyłapał.
Indigena poderwała głowę. Wcześniej nie odczuwała, jakoby atmosfera wokół niej była faktycznie niebezpieczna. Jej Lord się wywrzeszczy, po czym będzie torturował Lucjusza na śmierć, ale niczego innego się nie spodziewała.
Teraz jednak cisza wypełniła powietrze niczym dym z płomieni, a Adalrico Bulstrode wydawał z siebie niewielkie, zdławione, bezsilne dźwięki, trzymając się za głowę. Voldemort i jego wąż wpatrywali się w niego.
Próbował uciec, zorientowała się Indigena, widząc jak pozostali się prostują. A nasz Lord go wyczuł.
Niemal czuła, jak potężny nacisk gniewu Voldemorta zaczyna chwiać się niczym wahadło, nie skupiając się już na Lucjuszu, który go po prostu zawiódł, ale na człowieku, który okazał się na tyle głupi, żeby mu postawić. Indigena spędziła chwilę na zbieraniu się w sobie i wznoszeniu takich samych tarcz przeciw współczuciu, na których musiała polegać w trakcie tortur Severusa Snape'a w Komnacie Tajemnic. Nie lubiła tortur, ale nie będzie się wtrącać. Nie miała prawa.
– Indigeno.
Zacisnęła pięści, przez co kolczasta róża spróbowała wcisnąć się między jej palce i wyprostować je, po czym spojrzała na swojego Lorda.
– Tak, mój Lordzie?
– Domyślam się, że twój opór przeciw torturom obejmuje również Adalrico? – Spokój w głosie Voldemorta tylko pogłębił zgrozę tego zdania.
Indigena przytaknęła w milczeniu. Nie była pewna czy jej Lord w ogóle pozostawi jej jakiś wybór, kiedy był w takim nastroju, ale tak długo, jak była w stanie odmówić, to to właśnie chciała zrobić.
– To nie ma znaczenia – wyszeptał Voldemort. – Nie ma znaczenia. Chcę spróbować czegoś, co wymaga ode mnie poświęcenia śmierciożercy, który przyjął mój znak z własnej woli i przez którego przebiega moja magia. Nie podejmowałem się tego przez wzgląd na to, jak niewielu mam służących. Ale teraz mam służącego, którego mogę poświęcić, jak i kogoś uzdolnionego w niezbędnych torturach, więc już nie muszę się ograniczać. – Jego głos przeszedł w warknięcie, niczym uderzenie bicza. – Oakenie!
– Mój Lordzie. – Kuzyn Indigeny wstał, pokazując swoje brązowe oczy i bardziej surową twarz cichszego bliźniaka Yaxley.
– Wiem, że torturowałeś ludzi – powiedział Voldemort.
– Tak, mój Lordzie, jednego na miesiąc od ostatnich dziesięciu lat – powiedział Oaken, którego twarz nawet nie drgnęła. – Wymuszone poświęcenie jest niezbędne do utrzymywania naszej niezniszczalności.
– Czyli nie będziesz miał oporów przed zajęciem się tym człowiekiem i zrobieniem z nim wszystkiego, co ci każę. – Voldemort wskazał palcem, a wąż kiwnął głową, w kierunku Adalrico.
Oaken nawet nie mrugnął.
– Nie, mój Lordzie.
– Znakomicie. – Voldemort wstał z tronu i ruszył statecznie przed siebie, podczas gdy wąż ślizgał się tuż koło jego kostek, upewniając się, że nie uda się nigdzie na ślepo. – Połóż go na podłodze i rozłóż ręce i nogi. Indigeno, potrzebujemy twoich lian do unieruchomienia go.
Adalrico wykonał niewielkie, daremne ruchy, jakby chciał się wyrwać, ale kontrola ich Lorda była zaciśnięta na jego umyśle tak mocno, że nie był w stanie niczego zrobić. Indigenie zrobiło się go nieco żal, kiedy zmuszała liany do wyrośnięcia z ziemi w odpowiednich miejscach. Zaraz jednak zalała ją z powrotem fala zgrozy, kiedy patrzyła, jak Oaken podchodzi i przyklęka przy Adalrico, upewniając się, że jego kończyny wylądują w odpowiednich miejscach.
Chwilę potem Oaken zerknął na Voldemorta, który patrzył z góry na Adalrico, jakby wciąż miał oczy.
– Śmierciożercy składają mi przysięgę – wyszeptał Voldemort. – W tej właśnie przysiędze tkwi tajemnica ich służby. Czy zgadzasz się służyć mi do końca życia? Tworzy to więź, której nie da się zniszczyć i mój symbol pojawia się na skórze jako jej oznaka. – Zrobił zarys Mrocznego Znaku w powietrzu nad lewym przedramieniem Adalrico, ale nawet go nie tknął. Jego słowa rozbrzmiewały w takiej ciszy, że Indigena słyszała nawet bicie swojego serca. Wyczuwała, że wszyscy pozostali śmierciożercy stoją pod ścianami, ale nachylają się, usiłując zgadnąć, do czego zaraz dojdzie i jak mogą tego uniknąć.
– Czas służby Adalrico minął – powiedział Voldemort i usiadł na podłodze. – Oakenie Yaxleyu, pragnę, żebyś stworzył Mroczny Znak z Adalrico Bulstrode'a, tak żeby jego ciało imitowało symbol na jego ręce. Nie ruszaj przedramienia, ale owiń każdą inną część ciała w dowolny wybrany przez siebie sposób. Upewnij się, że przez cały ten czas pozostanie przy życiu i świadomości.
– Mój Lordzie – powiedział Oaken, kłaniając się, po czym zabrał się do roboty.
Indigena patrzyła, zarówno dlatego, że Adalrico zasługiwał na świadka swojego końca, jak i dlatego, że wiedziała, co Lord by jej zrobił, gdyby ośmieliła się odwrócić wzrok.
Widziała, jak brzuch Adalrico zostaje rozpruty, a wnętrzności wyciągnięte niczym posplatane liny, owinięte wokół jego ciała w kształcie węża, przebiegające od barku do barku, ręki do ręki, tworząc falę sinusoidalną. Widziała, jak jego nogi zostają połamane, zawarte w nich kości zdruzgotane i użyte do stworzenia wzoru na łuskach; Oaken spędził nad tym naprawdę wiele czasu, jakby tego rodzaju szczegóły faktycznie miały znaczenie. Widziała, jak jego głowa zostaje wykręcona na bok i zagięta w kierunku piersi. Zorientowała się, że tułów stanie się środkiem czaszki. Jego żebra zostały połamane i przebiły skórę, tworząc tym samym kły. Ogromne, zakrwawione płaty wywróconego na lewą stronę mięsa zostały ułożone w miejscach na oczy. Prawa ręka Adalrico została kompletnie rozszarpana, a jej fragmenty ostrożnie ułożone, tworząc kopułę zwieńczającą czaszkę.
Przez cały ten czas Adalrico wrzeszczał, aż w końcu nie był już w stanie. Powstrzymało go nie wycieńczenie, ale ułożenie ust. Indigena zobaczyła parę ust otwierających i zamykających się gdzieś w środku projektu czaszki, ale Oaken – no, wtedy już Sylvan – wygładził je dłonią, przez co zamknęły się na wieki, nie zakłócając harmonii konstrukcji.
Niebawem nie sposób było myśleć, że to, co przed nimi leżało, kiedykolwiek było Adalrico Bulstrode'em, czy też w ogóle człowiekiem. Był to Mroczny Znak wyrzeźbiony w skórze, kościach, mięsie, organach i rozedrganych ścięgnach.
I w czasie tego wszystkiego lewe przedramię pozostało nietknięte, jego Mroczny Znak odsłonięty, czarny i lśniący w słabym świetle nory.
Po wszystkim Sylvan odstąpił od swojego dzieła i spojrzał na Mrocznego Pana, oczekując dalszych instrukcji. Indigena oddychała ciężko, zwalczając mdłości, ale też zerknęła. Oczy jej Lorda nie były otwarte, oczywiście, ale jego wężowa, blada niczym kość twarz okazywała głębokie zadowolenie z pracy bliźniaków.
– A teraz – powiedział Voldemort, którego głos wzbijał się ledwie ponad szept – wykonaj nacięcie w moim lewym boku. Skorzystaj z magii. Musi sięgnąć do magicznego rdzenia.
Indigena miała w tym momencie pewne pojęcie tego, co jej Lord próbował osiągnąć. Dzięki Mrocznym Znakom był w stanie korzystać z magii śmierciożerców. Jego potęga krążyła wśród wszystkich, zataczając ogromne kręgi, dzięki czemu nie wyciekała z niego samego.
Nie była jednak pewna, czy miała rację. Dlatego była zmuszona do oglądania, jak Sylvan robi nacięcie w lewym boku jej Lorda i pogłębia je, cały czas korzystając z magii, by utrzymać go przy życiu, ostrożnie zbliżając się do magicznego rdzenia. Indigena z pewnego rodzaju podziwem nasłuchiwała intensywnie mamrotanych zaklęć. W pewnej chwili Sylvan – teraz już Oaken – będzie musiał minąć granicę, która dzieliła świat duszy i wiary od świata ciała i krwi, i radzili sobie z tym mimo stałego pogłębiania nacięcia. Na swój sposób byli prawdziwymi artystami.
Pomyślała o tym wszystkim na chwilę przed porzyganiem się.
Jej Lord zdawał się tego nie zauważyć. Nie zachwiał się jednak od chwili, w której zaczęło się nacinanie i wpatrywał się w Mroczny Znak wykonany z Adalrico. Drgnął nagle i Indigena domyśliła się, że Oaken musiał dotrzeć do jego magicznego rdzenia.
– Podnieś jego lewe przedramię – wyszeptał. – Przyciśnij Mroczny znak do dziury w moim rdzeniu.
Oaken nie zawahał się, odcinając rękę Adalrico prostym zaklęciem tnącym i wciskając ją przez dziurę w boku Voldemorta, mamrocząc kolejne zaklęcie, które pozwoli kończynie przecisnąć się przez tę samą granicę między światem duszy i ciała.
Świat zadygotał i zadrżał. Voldemort położył prawą rękę na zrobionym z ciała znaku, a Indigena wyczuła moment – niczym pełznięcie w jej lewej ręce – kiedy zaczął zbierać w sobie magię.
Spróbowała momentalnie wypłynąć przez dziurę w jego magicznym rdzeniu, którą Harry wyciął swoim wariantem klątwy króla rybaka...
I została powstrzymana. Mroczny Znak zawierał w sobie fragment Voldemorta, przez co magia zalała znak Adalrico, zatoczyła się w nim i wróciła do rdzenia.
– Ebibo minutalem! – zaintonował Voldemort w tej samej chwili.
Mroczny Znak pod ręką Voldemorta, wszystko, co pozostało z Adalrico, zmiękł i zadygotał, po czym wzburzył się i owinął wokół Voldemorta niczym tania maska, które Indigena czasem widziała na mugolskich dzieciach w czasie Halloween. Wisiała na nim przez dłuższą chwilę, po czym nagle stopniała i wlała się do dziury w jego boku. Indigena pomyślała z oszołomieniem, że to pieczętuje go podwójnie, Mroczny Znak oferuje bezpośrednie zaklejenie dziury, a Mroczny Znak zrobiony z ciała symbolizował drugie, pozornie niepotrzebne zabezpieczenie.
A ponieważ Adalrico przyjął Mroczny Znak z własnej woli – jak to było w przypadku każdego śmierciożercy, inaczej Voldemort by ich nie zaakceptował – to istniała szansa na to, że mogło się to liczyć jako dobrowolne poświęcenie.
Magia zalała norę. Indigena poczuła się, jakby straciła wzrok. Słyszała śmiech swojego Lorda, czuła smród własnych wymiocin, metaliczny posmak krwi na języku i brudne futro ocierające się jej o skórę, ale niczego nie widziała. Mroczny Pan powstał ponownie i był otoczony ciemnością.
Była jednak przekonana, że magia unosząca się w tej norze wychodziła ponad wszystko, co kiedykolwiek czuła do tej pory, a Voldemort był najpotężniejszym czarodziejem, jakiego kiedykolwiek spotkała, przez co jej kolana ugięły się bez świadomej decyzji z jej strony, rzucając ją na ziemię z pokornym umysłem i pochyloną głową.
Voldemort śmiał się, śmiał i śmiał, a ciemność wzniosła się i rozłożyła niczym flaga, powiewając wyzywająco w kierunku dominującego w tym kraju Światła, obiecując zgrozę, tortury i odrodzenie magii – życie w rozpaczy i śmierć nadziei.
