Ostrzeżenie: Trochę gore.
Tytuł tego rozdziału pochodzi, oczywiście, z „Romea i Julii".
Rozdział dwudziesty piąty: Nie przysięgaj na księżyc
Lord Voldemort w ogóle się tego nie spodziewał. Był pewny siebie, kiedy udawał się do Rezydencji Malfoyów, ale nie był wystarczająco pewien. Nie przewidział, że odwet Harry'ego rozszarpie mu skórę wzdłuż każdego stawu w jego ciele, wszystkich miejscach, w których Harry z takim zacięciem starał się rozdzielić kość od kości, ścięgno od ścięgna.
Harry z całych sił próbował zetrzeć go z powierzchni ziemi. Lord Voldemort wiedział, czemu mu się nie powiodło. Horkruksy przywiązały go do tego świata. Będzie istniał tak długo, jak one istnieją. Skoro odbita klątwa zabijająca nie przepędziła go w pełni tamtej mrocznej i krwawej nocy szesnaście lat temu, to zwykłe uderzenie woli, choćby nie wiem jak potężne, też tego nie zrobi.
Zamknął się w sali tronowej i tylko Indigenie pozwolił się do siebie zbliżyć. Przyszła do niego z oczami wbitymi w podłogę, jakby nie była w stanie znieść widoku jego ran.
– Mój Lordzie? – zapytała.
Głaskał cielistego węża, owiniętego wokół jego pasa i przyglądał się jej z mądrością węży, ich głębokimi i śliskimi zwojami. W żołądku warzyło mu się ciepło w odpowiedzi na ciepło, które warzyło się pod piaskiem w jednym z rogów nory. Zastanawiał się, czy nie wysłać jej do kolejnego ataku.
Ale Indigena była drogocenną służącą, a kiedy Harry był tak rozwścieczony, co teraz – choć nie dość rozwścieczony, by poddać się swojej nienawiści, nawet kiedy dławił się własną ciemnością – mógłby zabić ją bez wahania. Nie zaryzykuje tej straty.
– Wyślij do mnie Hawthorn – powiedział.
Jej słowa „mój Lordzie" były niemal bezdźwięczne, ale Lord Voldemort i tak je usłyszał i uśmiechnął się. Wiedział, jak ją ukarać, gdyby ośmieliła się w ogóle nie odezwać.
Uznał, że pozwoli Hawthorn wywąchać krew sączącą się z jego ran, zanim w ogóle go zobaczy. To powinno odpowiednio nakłonić ją do nie walczenia z tym, o co chciał ją poprosić. Zew księżyca wznoszącego się w pełni najbliższej nocy powinien, oczywiście, zadziałać sam w sobie.
Miał zamiar dotrzymać słowa danego swojemu dziedzicowi. Nie zabije zbyt wielu tych, których Harry kiedykolwiek pokochał, a na pewno nie zrobi tego szybko. Wystarczy jednego, czy dwóch co noc. Był przekonany, że utrzymanie tego tempa nie sprawi mu problemów.
A w Londynie mieszkał ktoś, kogo Harry kiedyś kochał.
Harry pozwolił sobie spędzić pięć minut na płaczu, w czasie których Draco go pocieszał. Jak tylko minęły, odsunął się, potrząsając głową i unikając ręki, którą Draco wyciągnął w jego kierunku, żeby ponownie go przytulić. Draco zmarszczył z irytacją brwi.
– Harry, mam nadzieję, że wybaczysz mi moją nieustanną troskę o ciebie, zwłaszcza teraz, kiedy już wiem, że nie doszedłeś do siebie po śmierci rodziców równie dobrze, co mi się wydawało i kiedy dopiero co przeszedłeś przez traumę. – Jego głos był chłodny i ostry niczym kraniec cienkiego sopla lodu.
– Wybaczyłbym ci, gdyby coś takiego wymagało przebaczenia – powiedział Harry, mając nadzieję, że jego uśmiech uspokoi Dracona. – Ale to nie ja jestem straumatyzowany. – Odwrócił się i zaczął zakładać ubrania na piżamę.
– Oczywiście, że jesteś...
– To ofiary w Rezydencji Malfoyów wiedzą, czym tak naprawdę jest trauma – powiedział spokojnie Harry. Czuł, że ciemności rozprzestrzeniały w nim swoje lodowate macki, nie przegnane na dobre, ale przynajmniej odsunięte na bok na tyle, że był w stanie myśleć o czymkolwiek innym. To wystarczy. Poradzi sobie z tym. Prawdopodobnie dokładnie na to zasługiwał po tak długim czasie odsuwania tego problemu od siebie i nie mówieniu o niczym Draconowi. – Muszę sprawdzić co z nimi i przygotować świętego Mungo na przyjęcie wszystkich. Potem będę musiał przyzwać do siebie Kanervę i mieć nadzieję, że mi odpowie, bo potrzebuję jej wiatrów do ochronienia azylów. A potem jeszcze przyjdzie mi wygłosić przemowę. I lepiej, żeby to była zajebiście inspirująca przemowa, biorąc pod uwagę wszystko to, czemu teraz przyjdzie nam stawić czoła. – Zamilkł i potrząsnął głową, nie pojmując jak mogło mu to umknąć. – Nie, czekaj. Najpierw muszę znaleźć Owena i Michaela i powiedzieć im... o Medusie i Eos. – Gardło mu się ścisnęło tak mocno, że prawie zamknęło. Rozpłakałby się, gdyby tylko mógł. Nie pozwolił sobie jednak na to.
Draco nie był co do tego taki przekonany, co Harry wywnioskował z jego tonu, jak i dłoni, która opadła na jego ramię, jakby wydawało mu się, że zdoła samym naciskiem zatrzymać Harry'ego w sypialni.
– Możesz przynajmniej zaczekać, aż wyschną ci łzy, Harry. Daj spokój...
– Nie. Przykro mi, Draco. Naprawdę cię kocham i znakomicie sobie dzisiaj poradziłeś, przepadłbym tam bez ciebie. – Harry złapał go za rękę i ścisnął tak mocno, że niemal zablokował przepływ krwi. Pragnął, żeby Draco zrozumiał, jak bardzo doceniał wszystko, co dzisiaj dla niego zrobił i jak niewiele mógł zrobić w zamian. – Ale nikt poza mną się tym nie zajmie.
– Ktoś powinien – mruknął Draco, sięgając po własne szaty.
Harry rzucił mu cienki, ulotny uśmiech.
– Uwierz mi, pracuję nad tym. – Mogłem dzisiaj zginąć albo paść ofiarą własnej ciemności, przez co ucierpiałyby wysiłki wojenne. Czas najwyższy, żeby ludzie przestali na mnie polegać i skupili się bardziej na wartościach, które sobą reprezentuję.
Krew z jego blizny wciąż ściekała mu po twarzy, łącząc i mieszając się z łzami, o czym Harry przekonał się dopiero, kiedy przelotnie potarł policzek. Zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym zdecydował się je tak zostawić. Miał nadzieję, że w czasie przemowy ten widok przekona publikę bardziej od dowolnych słów, że naprawdę powinni przestać myśleć o nim jako jedynej nadziei na cokolwiek.
Obrazy gwałconej Medusy i roztrzaskanej czaszki Eos próbowały do niego wrócić.
Harry do tego nie dopuścił. Jeśli się podda i przyzna, że te obrazy go straumatyzowały, to zacznie się zachowywać jakby właśnie przeszedł przez traumę. Tak długo, jak tylko będzie w stanie, miał zamiar przekonywać samego siebie, że wcale tak nie było.
Indigena nie poznała wszystkich szczegółów dotyczących dzisiejszego rajdu przed wyjściem bliźniaków, Lucjusza i Hawthorn. Wiedziała tylko, że planowali zaatakować Rezydencję Malfoyów i nie mogła im w tym pomóc.
Zobaczyła, że Oaken myje zeschnięte flaki i krew z rąk w fontannie, którą jej Lord wzniósł obok wejścia do nory za pomocą swojej nowej potęgi. Kiedy Indigena zapytała, czemu została w tyle, powiedział jej i to tonem, który świadczył o tym, jak strasznie nudziło go mordowanie innych.
Chwilę potem podniósł wzrok i zorientował się, że wciąż się na niego patrzyła.
– Czy coś się stało, kuzynko? – zapytał, a w jego głosie po raz pierwszy pojawił się niepokój. – Czy zrobiłem coś nie tak? Czy nasz Lord chce mnie ukarać?
– Nie, nie – wyszeptała Indigena. – Absolutnie nie. Nie powinnam była się gapić, Oakenie. Wybacz. – Zawróciła i ruszyła szybko do własnej komnaty. Serce waliło jej mocno z szoku, a róża na lewym nadgarstku, ta sama, która zabiła ministra Scrimgeoura, otworzyła się i drżała konwulsyjnie. Przesłoniła ją drugą dłonią i czym prędzej pognała w kierunku swojej miękkiej, gładkiej ziemi, gdzie usiadła i zamknęła oczy.
Nic dziwnego, że jej Lord zostawił ją w norze. Tamtej nocy, kiedy doszedł do pełni sił, odbyli... „rozmowę", tylko w ten sposób Indigena była w stanie to nazwać. Zapytał ją, czego jeszcze nie byłaby w stanie dla niego zrobić, poza bezsensownymi torturami. Powiedziała, że nie będzie świadkiem gwałtu. Uważała ten czyn za pozbawiony smaku i to nie tylko przez wzgląd na wspomnienia tego, co przytrafiło jej się pod magią siostry, Peridot.
To była jego wersja dobroci, takie odsunięcie jej od możliwości zobaczenia tej sceny.
Indigena wciąż nie mogła sprzeciwić mu się w żaden sposób, inaczej skończyłaby jako marionetka, niezdolna do powstrzymania się przed torturowaniem i gwałceniem innych. Istniała jednak zasada – właściwie to niepisane prawo – że śmierciożercom wolno było atakować innych śmierciożerców.
Potrzebowała powstrzymać Sylvana i Oakena. Nie przejmowali się czymkolwiek, co robili. Nie przybyli do jej Lorda przez wzgląd na honor, ale dlatego, że zdawali sobie sprawę, że w świecie rządzonym przez Harry'ego nie będzie miejsca na nich i ich rodzaj magii. Jeśli pozostaną w służbie Mrocznego Pana, to gwałt będzie regularnie używany jako broń, a Indigena będzie się czuła przez to splugawiona. Parszywa magia, obrzydliwa magia.
Wiedziała, kto byłby w stanie zniszczyć Sylvana i Oakena, czyja magia była na tyle dzika, by sobie z nimi poradzić i kto mógłby podjąć się tego rodzaju szalonego wyzwania.
Nie wiedziała jednak, jak właściwie skontaktować się z Evanem Rosierem.
Ignifer drgnęła, kiedy jej lewy nadgarstek zaćwierkał i kiwnęła do Honorii, która siedziała obok kobiety i porównywała swoją odciętą nogę i jej odciętą rękę, radując się, że wreszcie mają ze sobą coś wspólnego. Uciekły z Rezydencji Malfoyów, zabierając ze sobą każdego, kogo zdołały uratować – niewielu, tylko piętnastu – i teraz wszyscy tłoczyli się w domu Honorii, która w pierwszej kolejności skontaktowała się z Tybaltem Starrise'em. Jak tylko znajdzie dla wszystkich miejsca, miał zamiar przejąć ich do siebie i skontaktować ze świętym Mungo.
Jednak to nie głos Tybalta rozległ się z dłoni Ignifer, a Harry'ego.
– Ignifer? Nic ci nie jest?
– Tylko kilka ran, to wszystko – odpowiedziała automatycznie Ignifer, po czym zorientowała się, że Harry w ogóle nie powinien był o niczym wiedzieć. Zmarszczyła brwi. – Harry? Gdzie jesteś? Czy udałeś się do Rezydencji Malfoyów? – Miała nadzieję, że nie. Wyczuła, że ataki Lucjusza były wspierane potęgą Voldemorta. Jeśli Harry się tam pojawił, to Voldemort zostałby na miejscu, żeby z nim walczyć.
– Nie. Zobaczyłem to w wizji. – Głos Harry'ego był bardzo ostrożnie poczytalny, jakby potrzebował trzymać swoje emocje w solidnej garści, żeby nie eksplodować. – Potrzebuję dowiedzieć się, jak wielu ludzi masz przy sobie, Ignifer, i jak ciężko jesteście ranni.
Ignifer ze zmęczeniem przeczesała sobie włosy z oczu i rozejrzała po zebranych wokół ludziach. Wszystkim brakowało przynajmniej jednej ręki czy nogi, nawet dzieciom. Jeden mężczyzna został zredukowany wyłącznie do tułowia i głowy. Musieli rzucić na niego kilka naprawdę potężnych, świetlistych zaklęć, które wmuszały życie w umierającą tkankę, żeby utrzymać go przy życiu. Ignifer zmusiła się do spojrzenia bezpośrednio na niego, upominając się, że właśnie tyle kosztowała ludzi wojna.
– Piętnastu uratowanych – powiedziała. – Czyli siedemnastu ze mną i Honorią, ale jesteśmy tylko lekko obite. – Honoria obejrzała się na nią z lekkim uśmiechem, potwierdzając to, a Ignifer poczuła się, jakby ktoś sięgnął w głąb niej i ścisnął za serce. – Wszystkim brakuje przynajmniej jednej ręki, Harry, i mamy jeden przypadek kompletnego pozbawienia kończyn.
– W porządku – powiedział spokojnie Harry. – W takim razie fiuknę do świętego Mungo i powiem im, że mają oczekiwać...
– Tybalt Starrise już się tym zajmuje.
Nastąpiła chwila ciszy, po której Harry wyszeptał:
– Skontaktowałaś się z nim?
– Oczywiście – powiedziała Ignifer, zastanawiając się, czy nie popełniła tym błędu. Czy Harry dowiedział się czegoś niepokojącego o Tybalcie, przez co zaczął podejrzewać go o zdradę? Czy śmierciożercy zaatakowali też dom Tybalta? – Nie powinnyśmy były?
– Nie, powinnyście były, to wspaniale – powiedział Harry, wciąż szeptem. – Po prostu myślałem... Ignifer, jestem tak przyzwyczajony do działania w pojedynkę, konieczności załatwienia każdego najmniejszego szczegółu, a ty właśnie przypomniałaś mi, że wcale nie muszę. A przynajmniej nie zawsze. Po prostu... dziękuję. Dziękuję. I dziękuję, że udało wam się uratować tak wielu ludzi.
Kręgosłup Ignifer aż zesztywniał, słysząc tę głęboką i prostą wdzięczność w jego głosie. To właśnie oznaczało posiadanie własnego miejsca, domu, przynależności. Harry walczył w jej obronie, chroniąc zarówno przed zwykłym niebezpieczeństwem, jak i subtelnym i przebiegłym, na przykład niebezpieczeństwem zatracenia się w zemście, a w zamian Ignifer była w stanie walczyć w obronie bezbronnych i zależnych od jej siły ludzi.
– Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował porucznika, Harry, to zawsze możesz na mnie liczyć – powiedziała.
– I na mnie też – dodała za nią Honoria.
– Powiedz Honorii, że zbytnia z niej latawica, żeby kiedykolwiek nadawała się na porucznika – powiedział Harry, którego głos odprężył się i brzmiał na niemal rozbawiony, przynajmniej w porównaniu do tonu, którym zwrócił się do niej w pierwszej chwili. – W takim razie zajmę się innymi sprawami. A póki co, Ignifer, ci ludzie są pod twoją opieką. Pozostań z nimi, choćby nie wiem, gdzie mieli się udać albo przynajmniej do chwili, w której magomedycy ze świętego Mungo będą gotowi ich wypuścić. Wtedy możesz zabrać ich z powrotem do Hogwartu. Będziemy ustanawiali inne azyle, tym razem, jak mam nadzieję, bezpieczniejsze, ale w ogóle nie będę ich winił, jeśli już nigdy więcej nie zechcą udać się poza mury Hogwartu.
– Zapamiętam – powiedziała Ignifer, czując jak duma zalewa ją niczym ołów, który utwardził jej kręgosłup i wolę. – Możesz na mnie liczyć, Harry. – Zawahała się w tym momencie, nienawidząc tego, co przyjdzie jej powiedzieć w następnej kolejności, ale nie widząc innego wyjścia. – Harry. Powinieneś wiedzieć, że Medusa i Eos...
– Wiem – powiedział spokojnie Harry. – Widziałem, jak umierały. Śmierć przyszła po nie niczym łaska, Ignifer, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
Ignifer bardzo ostrożnie postanowiła o nic nie pytać. W głosie Harry'ego ponownie pojawił się ten aż zanadto poczytalny ton. Nie wiedziała, co się stało; po prostu, kiedy uciekali z azylu, nigdzie nie była w stanie znaleźć Medusy i jej córki.
– W takim razie oczekujemy kolejnych rozkazów, vatesie.
Harry wymówił ostatnie, miękkie podziękowania i zaklęcie komunikacyjne ucięło się akurat w chwili, w której kominek Honorii rozpalił się wysokimi płomieniami. Ignifer obejrzała się w jego kierunku, podnosząc różdżkę, ale to był tylko John Smythe–Blyton, partner Tybalta, który podniósł rękę w pokojowym geście, jakby miało to go w jakikolwiek sposób osłonić przed dowolną rzuconą przez Ignifer klątwą.
– Święty Mungo jest na was gotowy – powiedział. – Zaraz za mną są medycy, czekają na pozwolenie przejścia przez połączenie fiuu, żeby pomóc w przenoszeniu wszystkich do szpitala.
Ignifer zagapiła się. Jasne, Tybalt miał swoje sposoby załatwiania wszystkiego, ale i tak oczekiwała, że spędzi nad tym trochę więcej czasu.
– Tak szybko?
John uśmiechnął się, co ociepliło od środka jego brązowe oczy.
– Możliwe, że lekko nadużyliśmy imienia Harry'ego. W dodatku parokrotnie napomknęliśmy delikatnie, że Harry wita w swoim sojuszu wszystkich, bez względu na gałąź ich magii, a pełniący obowiązki ministra obecnie wyjął spod prawa korzystanie z mrocznych sztuk, pod co prawdopodobnie podpadały również niektóre z ważniejszych, używanych przez medyków zaklęć.
Ignifer uśmiechnęła się ponuro, chowając różdżkę.
– Jestem gotowa zaakceptować tego rodzaju cenę.
Harry nie był w stanie uwierzyć, jak wiele sił przybyło mu po deklaracji Ignifer. Miał wrażenie, że jednak będzie sobie w stanie poradzić, tak długo, jak nie będzie musiał robić wszystkiego sam, tak długo, jak inni ludzie byli skłonni przyjąć na siebie przynajmniej część tego ciężaru.
Stał na wieży astronomicznej. Bill i Charlie zdawali się być niemal przyklejeni do jego pleców, a Draco do jego boku. Tylko stąd Kanerva byłaby w stanie go usłyszeć, dlatego zawołał ją, pozwalając wiatrom porwać swoje słowa.
– Kanervo Stormgale! Mroczna Pani wiatrów wiejących w każdym kierunku! Mam dla ciebie wyzwanie! – Naprawdę żałował, że nie mógł jej tak po prostu poszczuć na Voldemorta – prawdopodobnie nawet by to ją uradowało – ale zasady Paktu stanowiły, że Jing–Xi i Kanerva nie mogły mu pomóc w ofensywie. Dlatego miał zamiar skorzystać z jej magii do ochrony azylów, o ile w ogóle go wysłucha.
Przez kilka minut nie otrzymał odpowiedzi. Harry przymrużył lekko oczy. Wiedział jednak, jak manipulować Ślizgonami, a Kanerva bardzo często zachowywała się jak oni.
– Wygląda na to, że się boi – powiedział, pozwalając, by rozczarowanie zabarwiło mu głos, po czym obrócił się w kierunku szkoły. – Cóż. Nawet nie mogę jej za to winić. Teraz, kiedy Voldemort wrócił do pełni sił, prawdopodobnie rozważa opuszczenie Brytanii...
Uderzenie wiatru poderwało go i spróbowało miotnąć nim o bok wieży. Harry poczuł, jak Draco go łapie, ale wcisnął magię we własne kończyny i wyrwał się z jego uchwytu. Musiał jej na to pozwolić. Wiedział, do czego dojdzie, kiedy nazwie Kanervę tchórzem i był gotów się z tym zmierzyć.
Zawisnął w powietrzu, podczas gdy jej twarz pojawiła się tuż przed nim, błękitne oczy bardziej przenikliwe niż kiedykolwiek, a czarne włosy przelewające się za nią.
– Wcale się nie boję – powiedziała, podczas gdy jej palce poruszały się wokół niego niczym orzące wiatr pazury, a Harry czuł rozcięcia, które zaczynały pojawiać mu się na skórze.
Harry przyjrzał się jej spokojnie i zignorował przerażone nawoływania, dochodzące od jego zaprzysięgłych kompanów i partnera.
– Odmówiłaś wyzwaniu – powiedział, wzruszając lekko ramionami. – Z jakiego innego powodu miałabyś to zrobić?
Warknęła na niego, a jej paznokcie przejechały mu po plecach, wycinając głębokie bruzdy. Harry po prostu podniósł brew.
– Voldemort zadał mi tej nocy znacznie gorsze rany – powiedział.
Kanerva nagle straciła zainteresowanie krzywdzeniem go.
– A co takiego zrobił?
– Zabił dziecko, roztrzaskując jej głowę i wysłał jednego ze swoich służących, żeby zgwałcił jej matkę – powiedział Harry.
– I czemu to cię tak zabolało?
Czasami, pomyślał Harry, ignorując fakt, że znajdował się bardzo wysoko nad ziemią, kręcąc powoli w powietrzu, zapominam, że deklaracja wobec Mroku zniszczyła jej poczytalność, przez co teraz trzeba wyjaśniać jej nawet najprostsze koncepty.
– Bo takie rzeczy mnie bolą – powiedział, zdając sobie sprawę z tego, że moralność w żaden sposób do niej nie przemówi. Miała w sobie agresywną niewinność, taką samą, co dowolne tornado.
Twarz Kanervy zniknęła na moment i pojawiła się ponad jego ramieniem.
– No dobrze – powiedziała. – Bolą cię. A co z tym wyzwaniem?
– Teraz, kiedy Voldemort powrócił do pełni sił, jest w stanie pożerać osłony – poinformował ją Harry. – Żaden azyl nie będzie bezpieczny, chyba że zapieczętujemy je klątwami arbitralnymi – a większość warunków, które jesteśmy w stanie narzucić, Voldemort zdoła wypełnić. Potrafi wypijać magię. Potrafi wypić osłony i muszelki, nad którymi pracował Thomas, żeby kamienie pożerające osłony nie były w stanie na nie wpłynąć. Ale nie jest w stanie wypić twoich wiatrów.
Kanerva ponownie stworzyła sobie dłonie i zaklaskała. Jej długie paznokcie zaklikały o siebie. Harry patrzył, jak krople jego krwi opadają z nich i lecą w kierunku ziemi.
– Jesteś sprytny – pochwaliła go. – Nie, nie będzie w stanie ich wszystkich wchłonąć, prawda? A jeśli moja magia będzie przelatywać z wiatru do wiatru...
– Podobnie jak twoja świadomość – powiedział Harry, pamiętając ich dziką podróż nad ziemią, pośród przeróżnych strumieni powietrza tamtej nocy, kiedy zaatakowano Kornwalię.
– ...To nie będzie w stanie jej połknąć – dokończyła z rozmarzeniem Kanerva. – Zawsze, kiedy będzie próbował, magia przeskoczy gdzie indziej. A nie będzie w stanie zniszczyć fizycznych wiatrów, nie tych stworzonych z magii, ale tych, które przyzwę do siebie z miłości. Ukryją i osłonią moje zaklęcia. Huragan ruchomych osłon. – Niespodziewanie obejrzała się na niego, a w jej niebieskich oczach pojawił się niepokój. – Czy każdy azyl może otrzymać inny wzór? Jeden wzór byłby taki nudny.
I niebezpieczny, pomyślał Harry, bo Voldemort byłby w stanie zaatakować wszystkie na raz, jak tylko ustali klucz do jednego.
– Oczywiście, że tak – zapewnił ją. – Czy podejmiesz się tego wyzwania?
– Podejmę – powiedziała Kanerva i radośnie zniknęła, zabierając ze sobą wiatry. Harry zassał głośno powietrze, kiedy zaczął spadać, ale chwilę potem poderwała go ponownie i postawiła bezpiecznie na wieży. – Nie możemy pozwolić, żebyś tak po prostu spadł – powiedziała. – Masz za dobre pomysły. Chyba, że chcesz roztrzaskać sobie głowę w wyrazie solidarności z tamtym dzieckiem? – Urwała niepewnie, oczekując jego werdyktu.
– Wolę zachować swoją głowę w całości – powiedział Harry.
– Co za wyzwanie – powiedziała z ukontentowaniem Kanerva. – Czemu wcześniej nie zaproponowałeś czegoś takiego? – Brzmiała bardziej na zaciekawioną niż zirytowaną.
– Bo nie wiedziałem, że Voldemort zdoła wrócić do pełni sił. – Harry potarł głowę, która zaczynała go boleć, po czym stęknął cicho, kiedy Draco objął go i przytulił tak mocno, że wydusił z niego wszelki oddech. – Wydawało mi się, że nasze obecne osłony nam wystarczą, zwłaszcza kiedy już dowiedzieliśmy się, jak powstrzymać kamienie przed pożeraniem ich. Teraz musimy chronić się też przed jego darem absorbere, a tylko twoje wiatry są do tego zdolne.
Kanerva zamruczała na niego, posłała delikatny zefirek, który roztrzepał mu włosy, po czym zniknęła. Harry zamknął oczy, pozwalając sobie cieszyć przez chwilę chłodnym powietrzem, po czym stanął o własnych siłach, kręcąc głową, kiedy Draco spróbował go przy sobie przytrzymać.
– A teraz idziemy poinformować Owena i Michaela – powiedział cicho.
Owen czuł się, jakby bezpieczny, ogromny zamek – na przykład Hogwart – nagle otworzył drzwi na oścież, zostawiając go w przeciągu lodowatego, nieustannie wiejącego wiatru. Pochylił głowę i splótł dłonie na karku.
Harry cicho opowiedział im o wszystkim, nie dopuszczając emocji do swojego głosu. Owen wiedział, czemu to zrobił. Starał się nie wtrącać w ich żałobę, albo dać im wrażenie, że cierpi po śmierci ich matki i małej siostrzyczki bardziej od nich.
Niestety, wyglądało na to, że Michael nie zdawał sobie z tego sprawy.
– I w ogóle cię to nie obchodzi? – Michael usiadł na środku swojego łóżka, patrząc z niedowierzaniem na Harry'ego. – Jak możesz mówić o ich śmierciach, jakby to było coś, co zobaczyłeś z oddali i... mimo to mówisz o nich w ten sposób?
Znajdowali się w dormitorium Ravenclawu, sypialni chłopców z siódmego roku, gdzie obecnie mieszkał Michael. Harry naprawdę musiał się wysilić, przeganiając stąd własnych zaprzysięgłych kompanów i Dracona. Wydawali się być przekonani, że Michael i Owen spróbują skrzywdzić Harry'ego, jak tylko usłyszą o tym, co się stało.
Wyglądało na to, że mogli mieć rację w przypadku Michaela. Zrywał się właśnie na nogi, trzymając różdżkę w ręce. Miał mokre i czerwone od płaczu oczy. Owen wiedział, że wyglądał niewiele lepiej. W dodatku nie czuł się lepiej, kiedy przyszło mu stanąć między swoim bratem i Lordem.
Michael wychylił się, starając wyminąć go i strzelić w Harry'ego klątwą ponad jego ramieniem. Owen złapał go za nadgarstek i ścisnął, czując jak kości i ścięgna zgrzytały o siebie, póki Michael nie wydał zbolałego, zdławionego dźwięku i upuścił różdżkę, która wylądowała na dywanie.
– Jak możesz to usprawiedliwić? – wyszeptał. – Nawet ty nie powinieneś być w stanie, Owen. Zaprzysiągłeś mu się i patrz, jak skończyła przez to nasza rodzina. Przyłączyliśmy się do tej cholernej wojny i w rezultacie straciliśmy rodziców, siostrę, honor i dumę. Rosierowie–Henlinowie nie istnieją już jako niezależna rodzina, jesteśmy już tylko dopiskiem na długiej liście sojuszników Harry'ego. Prędzej czy później wszystkich nas pozabija. Słyszałeś, co powiedział mu Voldemort. Zabije każdego, kto był w jakikolwiek sposób ważny dla Harry'ego. Właśnie dlatego zabił naszą matkę i Eos. Wyłącznie dlatego.
– Posłuchaj mnie – powiedział cicho Owen, pochylając głowę i trzymając usta tuż obok ucha swojego brata. – Każda strata, jaką ponieśliśmy, była honorowa. Jedynym członkiem naszej rodziny, który zginął bez możliwości podjęcia decyzji, czy chce wziąć w tym udział, czy nie, była Eos. Matka wiedziała, że niebezpieczeństwo będzie na nią czyhało bez względu na to, gdzie by się nie udała. A ojciec zginął na polu bitwy, popełnił samobójstwo w naszej obronie. Niczego nie zyskamy, jeśli spróbujemy obwinić o wszystko Harry'ego i zemścić się na nim. Nie widzisz, że właśnie tego chce od nas Voldemort?
Michael zamknął oczy i stał w bezruchu, tylko kręcąc głową.
– Powinienem był tam być – powiedział wreszcie.
– Lepiej się o to nie obwiniajcie – powiedział Harry, pojawiając się bezszelestnie u boku Owena, zaskakując go do tego stopnia, że niemal puścił brata. – Tego jeszcze bardziej od was chce. Nie sądzę, żebyś zdołał ją uratować. Wysłał tam Sylvana i Oakena specyficznie po to, żeby z–zgwałcili waszą matkę i zabili Eos. – Owen musiał przyznać, że ulżyło mu lekko, kiedy usłyszał drżenie w głosie Harry'ego, kiedy wspomniał o ich śmierci. Czyli jednak nie był w stanie do końca ukryć własnej traumy. – Stałbyś się tylko trzecią ofiarą albo unieruchomiliby cię i zmusili do patrzenia.
– Nie wiesz tego – wyszeptał Michael. – Nie możesz nawet być pewien, że Voldemort zabił ich tylko po to, żeby cię wkurzyć...
– Sam mi to powiedział.
Michael wyrwał się z uścisku Owena i zarzucił dumnie głową.
– Nie wszystko w tej wojnie dotyczy wyłącznie ciebie, Potter – powiedział, po czym odwrócił się i wybiegł z pokoju, mimo że to była jego własna sypialnia.
– Przepraszam... – zaczął Owen.
Dłoń Harry'ego przesłoniła mu usta.
– Doprawdy, to nie ty powinieneś tu przepraszać – wymamrotał. – Możliwe, że powinienem był poczekać nieco dłużej z przekazaniem wam tych wieści.
– Nie – powiedział cicho Owen, czując wzmagające się wokół podmuchy zimnego, czarnego wiatru. – Potrzebowaliśmy wiedzieć. Michael był wyjątkowo przywiązany do naszej matki. Będzie potrzebował czasu na dojście do siebie.
– A co z tobą? – Oczy Harry'ego były stateczne i pełne współczucia, mimo czających się w nich cieni, świadczących o zobaczeniu scen, których nikt nigdy nie powinien widzieć. – Zrozumiem, jeśli będziesz potrzebował czasu z dala ode mnie i moich bitew, albo gdybyś chciał zwolnienia ze swojej przysięgi.
Owen potrząsnął głową. Był...
Było mu przykro.
Ale to nie były śmiertelne rany. Voldemort miał nadzieję, że takimi właśnie się okażą, przez co Owen tym bardziej chciał zignorować i pokonać intencje tego łajdaka o wężowym pysku.
Złapał Harry'ego za ramię i poczuł, jak blizna przysięgi płonie, trzaskając i mrucząc od energii, niczym prawdziwa błyskawica.
– Pozostanę przy tobie do końca życia, mój panie – powiedział. – Trzeba będzie czegoś więcej, żeby zmusić mnie do zrzeczenia się przysięgi.
Harry przyjrzał mu się intensywnie. Owen stłamsił dreszcz, który spróbował go obezwładnić, pragnął tylko, żeby Harry zobaczył jego duszę i determinację, z jaką podchodził do swojej przysięgi. Był winien Harry'emu życie po uwolnieniu ze zgrozy Durmstrangu i był winien mu życie, ponieważ z własnej woli przekazał mu władzę nad sobą. Jego własny bliźniak od niego uciekł, a matka z siostrą zginęły, ale nawet to nie było w stanie przełamać tego postanowienia. Owen miał własne życie, niezależne od brata, i to właśnie w nim wiązał się honor rodziny z osobistym.
Harry wreszcie zdawał się mu uwierzyć i kiwnął głową.
– Jeśli kiedykolwiek zmienisz zdanie i zapragniesz wolności, wystarczy tylko powiedzieć – przypomniał Owenowi.
– Wiem – powiedział Owen i stłumił pokusę powiedzenia, że nigdy nie będzie chciał być wolny. Teraz nie było na to czasu. Harry cokolwiek głośno wyrażał swoje obiekcje względem idei, że ktoś mógłby kompletnie poddać swoją wolną wolę, nawet gdyby zrobił to z własnej woli, więc nie wiadomo było, czy Owen kiedykolwiek znajdzie odpowiednią porę na powiedzenie mu o tym.
Connor oparł się o wrota prowadzące do holu wejściowego, przesłaniając dłonią oczy, kiedy odprowadzał wzrokiem brata, który właśnie szedł przez błonia Hogwartu. Był już późny ranek i Harry wezwał wszystkich dziennikarzy, którzy chcieli go wysłuchać – czyli obecnie głównie tych z „Proroka Codziennego" – bo chciał przy nich wygłosić coś, co powinni usłyszeć. Większość ludzi już słyszała pogłoski o ataku na Rezydencję Malfoyów, ale, oczywiście, nikt nie znał szczegółów. Nawet, gdyby nic nie wiedzieli, samo pojawienie się piętnastu ciężko rannych ludzi w świętym Mungu wzbudziłoby podejrzenia.
Connor znał szczegóły, ale tylko dlatego, że usłyszał je od Dracona, a nawet on czekał z tym na zgodę Harry'ego. Harry zdawał się być zdeterminowany do ochronienia Connora przed tym wszystkim. W dodatku, o czym Connor był przekonany dzięki swojemu świeżo kiełkującemu cynizmowi, zdawał się wierzyć, że Connor nie powinien wiedzieć, że Harry zobaczył to wszystko w wizji.
Harry zatrzymał się, jego twarz była stateczna i spokojna. Aparaty błysnęły, głosy poprosiły o przemowę. Harry powitał ich pochyleniem głowy, ale nie odezwał się, póki wszyscy nie ucichli. Do tego czasu patrzył ponad ich głowami, wbijając spojrzenie w Zakazany Las.
Connor nie był w stanie odwrócić od niego wzroku. Nie miał pojęcia, co takiego Harry mógłby powiedzieć, poza wieściami o ataku na Rezydencję Malfoyów i że Voldemort wrócił do pełni sił. Wiedział tylko, że Harry zdawał się czerpać siły ze źródła znacznie głębszego, niż czegokolwiek, co mógłby potrzebować do przekazania wyłącznie tego.
Connor wbijał wzrok w tył głowy swojego brata w oczekiwaniu na przemowę, przy okazji przelotnie przypominając sobie urwaną rozmowę, którą odbyli pół godziny wcześniej.
– Zrób znowu eliksir zamiany.
Harry oderwał wzrok od mapy. Connor zaczął go szukać, jak tylko Draco powiedział mu prawdę, ale Harry w bardzo oczywisty sposób w ogóle się go nie spodziewał.
– Co?
– Voldemort znowu jest w stanie przebić się przez twoją legilimencję, prawda? Skoro wysłał ci tę wizję?
Harry spuścił wzrok, zaciskając usta, po czym kiwnął głową.
– No to uwarz jeszcze raz eliksir zamiany, żebym znowu mógł przejąć od ciebie te wizje. – Connor uważał, że to było cokolwiek proste rozwiązanie i nie rozumiał, czemu Harry tak się wahał. – Potrzebujesz się wyspać, Harry, i potrzebujesz od czasu do czasu zapomnieć, że robi to wyłącznie, by cię dręczyć.
– Przede wszystkim dlatego wybiera takie, a nie inne ofiary – powiedział aż nadto spokojnie Harry, zwijając z powrotem mapę. – Wiem przecież. Sam mi to powiedział i to nie raz. Pozwolił Honorii i Ignifer uciec zeszłej nocy, mimo że mógł bez trudu zabić je za pomocą Lucjusza i Hawthorn. Oczywiście, że stara się tak strasznie zrazić do mnie innych ludzi, że nie będą mieli odwagi kiedykolwiek mi pomóc.
Connor prychnął.
– Co innego zdawać sobie z tego sprawę, Harry, a zupełnie co innego, to widzieć co noc, jak ktoś umiera. A teraz uwarz ten eliksir, żebyś mógł podzielić się ze mną tymi wizjami. Możemy się zamieniać, jeśli będziesz chciał, że jednego dnia ja się wyśpię, a drugiego ty. Ale...
– Nie.
Connor sięgnął ku niemu, złapał Harry'ego za ramiona i potrząsnął nim porządnie. Harry mu na to pozwolił, a jego oczy miały kolor tak głębokiej zieleni i lśniły takim uporem i spokojem, że Connor nabrał ochoty, żeby jeszcze mu przywalić. Draco miał rację. Nikt, kto zobaczył to wszystko, czego Harry był świadkiem zeszłej nocy, nie powinien się teraz tak zachowywać.
– Ty cholerny palancie, przecież po prostu staram się ci pomóc – wycedził Connor przez zaciśnięte zęby. – Czemu tak ciężko ci to zaakceptować?
– Nie chcę, żeby widział to ktokolwiek poza mną – powiedział Harry. – Już to, że sam muszę to widzieć, jest wystarczająco złe. Ktoś powinien być świadkiem ich śmierci, ale to nie musisz być ty.
– Ale też nie zawsze musisz być ty, wiesz? – zauważył Connor. – Tego właśnie chce Voldemort, tak cię wymęczyć, ale czemu miałbyś go słuchać?
Harry roześmiał się na to głośno trwało to zdecydowanie za długo, zanim zdołał sobie przerwać. Oparł się o stojący przed nim stół, żeby się jakoś uziemić, po czym potrząsnął głową.
– Wydaje ci się, że będę mógł spać spokojnie ze świadomością, że widzisz coś takiego? – wyszeptał. – Nie pozwolę, żeby ktoś przechodził za mnie tortury. Nie mogę oszczędzić wszystkim bólu – Voldemort zmusza mnie do nauczenia się tego każdego dnia, każdej nocy, raz za razem– ale tego przynajmniej mogę ci oszczędzić.
– Już raz dałeś radę.
Harry podniósł wzrok.
– Bo wydawało mi się, że na dobre odsunę Voldemorta od mojego umysłu. To co innego. Nie, Connor.
– Gdybyś tylko...
– Nigdy nie zgodzę się na coś takiego. – Ton Harry'ego zakończył tę sprzeczkę. Zabrał ze sobą mapy i wyszedł z pokoju.
Connor przeklął stół.
I teraz stał tam, obserwując jak jego wspaniały, uparty, durny brat szykuje się do wydania jakiegoś obwieszczenia. Pokręcił głową.
– Głupi gnojek – wymamrotał.
– Pod tym względem się zgadzamy, panie Potter.
Connor aż zachwiał się z zaskoczenia i podniósł wzrok akurat w porę, żeby zobaczyć, jak Snape'owi drżą lekko usta. Zastanowił się, czy nie zwrócić profesorowi jakoś na to uwagi, ale ostatecznie uznał, że na nic mu się to nie przyda. Zamiast tego ponownie spojrzał w kierunku Harry'ego i pokręcił głową.
– Czemu musi być taki głupi? – zapytał z żalem.
– Wierzy, że nie wolno mu ustąpić, nie wolno uciec – mruknął Snape, który też nie odrywał wzroku od Harry'ego. – Pod tym względem ma rację. Ale wierzy też, że udzielenie zgody na to, żeby ktoś cierpiał za niego, nawet z własnej woli, jest niewłaściwe. Nie może pozwolić na to poza polem bitwy. I to jest właśnie słabość, którą Mroczny Pan będzie wykorzystywał przeciw niemu raz za razem i ponownie. Nie zniszczymy horkruksów bez dopuszczenia do tego, żeby ktoś ucierpiał z własnej woli. Harry twierdzi, że już się z tym pogodził, ale coś ciężko mi w to uwierzyć.
Connor chciał odpowiedzieć, ale właśnie wtedy Harry zaczął przemawiać. Nie podnosił głosu, ale to zdawało się nie mieć znaczenia. Connor domyślił się, że pewnie ponownie nagiął powietrze, by niosło jego słowa.
– Zeszłej nocy Voldemort zaatakował Rezydencję Malfoyów. Wysłał dwójkę swoich śmierciożerców, by okaleczyli każdego, kogo napotkają, czym przyczynili się do osiemnastu śmierci tych, którzy wykrwawili się, zanim ktokolwiek zdążył im pomóc. Jego trzeci służący, Oaken Yaxley – powiązany ze swoim bliźniakiem, Sylvanem, za pomocą magii krwi – zgwałcił Medusę Rosier–Henlin i na jej oczach zniszczył jej niemowlę, Eos.
Rozległa się kaskada szeptów, która ucichła pod bezczelnym głosem Rity Skeeter. Connor nigdy nie polubił tej dziennikarki, mimo że wiedział, że była (z grubsza) po stronie Harry'ego.
– Czemu Madam Rosier–Henlin i jej córka okazały się takimi wyjątkowymi celami, vatesie?
– Ponieważ Eos była moją córką chrzestną – powiedział Harry, a Connor nie był w stanie usłyszeć w jego głosie żadnego wzdrygnięcia. – Ponieważ przysiągłem je ochronić. Ponieważ Voldemort zaprzysiągł, że zniszczy wszystkich, których kocham.
Czemu im to mówi? pomyślał spanikowany Connor. Przecież Harry ma wrogów, którzy z przyjemnością to wykorzystają. Na przykład taki Juniper. Connor zerknął z ukosa na twarz Snape'a i przekonał się, że profesor ewidentnie podchodzi do tego podobnie. Chociaż z drugiej strony, temu facetowi naprawdę niewiele trzeba było, żeby się aż tak skrzywił.
I wtedy głos Harry'ego wzniósł się, a Connor przekonał, czemu powiedział o tym wszystkim, włącznie ze swoimi wrogami.
– Voldemort chce, żeby ta wojna kręciła się tylko wokół mnie. Chce, żebym tak bardzo bał się o życia ludzi, których kocham, że przestanę z nim walczyć i rzucę się na ziemię, błagając, by już nikogo więcej nie skrzywdził. Chce zmęczyć mnie wizjami, a ludzi wokół mnie nieustanną zgrozą. Chce, żeby Brytania uznała mnie za wroga, żeby moim wrogom zaczęło wydawać się, że będą bezpieczniejsi po mojej śmierci, żeby mroczni czarodzieje zapomnieli, że moja śmierć mu nie wystarczy, bo będzie chciał od wszystkich tylko więcej i więcej.
– Nie możemy do tego dopuścić. Może i Voldemort chce walczyć w tej wojnie powodowany osobistą wrogością, ale ona nie może się taka stać dla innych ludzi.
– Zachęcam was wszystkich do zrozumienia: jestem tylko jednym człowiekiem. Magia, którą posiadam, jest też w posiadaniu innych. Dowolna inspiracja, jaką mogę wam zaoferować, znajdzie się też w głębi waszych serc.
– To Ignifer Pemberley i jej partnerka, Honoria, uratowały zeszłej nocy uchodźców z Rezydencji Malfoyów. To wyzwolone skrzaty domowe najbardziej elokwentnie przemawiają za wolnością swojego gatunku. Przegralibyśmy Bitwę na Letnie Przesilenie, gdyby nie pomoc, znój i poświęcenie setki dzielnych ludzi, włącznie z młodymi uczniami. Królowa roju wampirów zginęła, ponieważ stawiła jej czoła trójka, nie jeden, czarodziejów o lordowskiej mocy. Wszystko, czego kiedykolwiek dokonałem, nie udałoby mi się bez pomocy Dracona Malfoya, mojego narzeczonego; profesora Snape'a, mojego mentora i ojca; Connora Pottera, mojego brata; Minerwy McGonagall, dyrektorki tej szkoły; Petera Pettigrew, który zeszłego roku przekazał setkom uczniów więcej wiedzy o obronie przed mroczną magią, niż kiedykolwiek mieliby szansę nauczyć się sami; pomocy ze strony ministrów Francji, Portugalii i Hiszpanii; i wszystkim ludziom, którzy przysięgli uczyć się, albo nauczać zaklęć obronnych, patrolować swoje miasta, uważać na niebezpieczeństwa, przekonać niepewnych, neutralnych ludzi, do przejścia na naszą stronę i wykonywać tysiące pomniejszych zadań, które są równie ważne, co wszystko, co mogę wam zaoferować.
– To nie jest wojna Lordów. Nie dopuszczę, żeby się nią stała. Voldemort pragnie ją w to zamienić i samo to wystarczyłoby, żebym mu się postawił, ale podstawa tego pragnienia leży w postawie wszystkich moich zasad. Najważniejsze ze wszystkiego jest pozostawienie ludziom wyboru, możliwości, opcji, by pomóc.
– I teraz proszę was o pomoc. Proszę, żebyście nie uważali, że wszystkie wasze problemy zostaną rozwiązane, jeśli Voldemort otrzyma to, czego chce, i proszę, żebyście nie przestawali pomagać innym tylko dlatego, że wydaje wam się, że wasza pomoc jest tak nieznaczna, że nikt jej nie zauważa. Potrzebujemy setek ramion, by obrócić to koło, tysięcy rąk, żeby wprowadzić je w ruch i milionów woli, żeby utrzymać je w ruchu.
– To nie jest moja wojna. To nasza wojna. Proszę o pomoc i proszę, byście byli odważni i z klarownym wzrokiem spojrzeli poza własną zgrozę. Jeśli zginę, do czego może dojść, nie możecie przestać walczyć, bo nie wolno nam przegrać tej wojny.
Ukłonił się przed ludźmi i zawrócił z powrotem w kierunku szkoły. Connor czuł, jak serce dziwnie mu bije w ciszy, która potem nastała. Po części to był efekt słów Harry'ego, oczywiście, bo to, o czym mówił, było absolutną prawdą. Nie powinni poddawać się pragnieniom Voldemorta po prostu dlatego, że był Voldemortem, nawet jeśli nie mieli innego powodu.
Zastanawiał się jednak, czy Harry w ogóle zauważył ogromną hipokryzję, ziejącą z samego serca swojej przemowy.
Poinformował Harry'ego o niej w chwili, w której mijał wrota wejściowe, przez co znalazł się tuż obok Connora i Snape'a.
– A co, jeśli chcę ci pomóc, Harry? – zapytał, co sprawiło, że jego brat zamarł. – Co, jeśli chcę pomóc ci w obracaniu tego koła poprzez znoszenie czasem twoich snów? Moje dary są cokolwiek ograniczone do bezpośrednich walk, moje przymuszenie nie przydaje się w codziennym życiu. Ale mój drugi rozległy talent to powstrzymywanie cię, kiedy zachowujesz się jak palant.
Harry zwiesił ramiona i może nawet by ich minął bez słowa, ale Snape też się odezwał, a jego ton bardzo gładko przeciągał zgłoski.
– Wierzę, że powinieneś wziąć pod uwagę słowa pana Pottera, Harry, inaczej skruszysz podwaliny własnych zasad.
Harry obrócił się i spojrzał na nich z desperacją. Connor był w stanie zobaczyć świeżą kroplę krwi, która zaczęła wypływać z jego blizny i zastanawiał się, czy jego brat w ogóle zdawał sobie z tego sprawę.
– Nie to – powiedział Harry. – Cokolwiek, o co tylko poprosisz, Connor, włącznie z pomocą przy badaniu horkruksów. Ale nie to.
– Czemu nie? – zapytał wyzywająco Connor. Nie widział różnicy między tego rodzaju poświęceniem, a innymi, o które Harry poprosił brytyjskie, magiczne społeczeństwo.
– Czy do ciebie nie dociera, Harry – wyszeptał Snape – że horkruksy też będą wymagały poświęcenia z własnej woli?
– Oczywiście, że dociera! – syknął Harry. – Ale te wizje... one mają torturować wyłącznie mnie. Będzie polował i zabijał ludzi, których kocham, bez względu na wszystko, bo taką właśnie obrzydliwą taktykę postanowił sobie obrać. Ale nikt inny nie musi patrzeć, jak umierają.
– Ty też nie. – Connor podszedł do niego tak szybko, że Harry nie zdążył odskoczyć i objął swojego brata. – A przynajmniej nie zawsze. Pozwól mi wziąć eliksir zamiany, Harry, zniosę te sny przez kilka nocy. Będą przerażające. Wierzę w to po tym, co Draco opowiedział mi o twoim śnie dotyczącym Medusy i Eos. Ale jestem w stanie ci tego oszczędzić, przynajmniej na jakiś czas.
– Connor, przestań, puść mnie...
Connor wziął głęboki oddech i zmusił swoje ręce do puszczenia brata.
– Czy możesz przyjąć do wiadomości, że to jest coś, czego chcę się podjąć? – zapytał. – Przynajmniej jeśli Voldemort ponownie zaatakuje cię wizjami?
– Przyjmuję do wiadomości, że to jest coś, czego chcesz się podjąć – powiedział Harry, patrząc na niego chłodno. – Co nie znaczy, że ci na to pozwolę.
– Harry... – zaczął profesor Snape.
Connor zamrugał, kiedy zza lewego boku Harry'ego zaczął wyłaniać się ciemny kształt. Przypominał żmiję, ale zanim zdołał się w pełni uformować, Harry sięgnął szybko ręką i zrobił gest, jakby go udusił. Następnie wziął głęboki oddech i zatrzymał go w sobie, póki nie zamrugał mocno i zmusił swoją twarz do obrania spokojnego wyrazu.
– Jestem zmęczony oglądaniem, jak ludzie, których kocham, umierają – powiedział, a każde słowo było zaakcentowane drgnięciem i trzaskami magii, przez co Connor musiał walczyć z pokusą odsunięcia się o krok. – Jestem zmęczony przyglądaniem się ich cierpieniu, zwłaszcza kiedy wiem, że mogę mu zapobiec. Nie chcę patrzeć, jak cierpisz, Connor. Czy to naprawdę tak ciężko zrozumieć?
Connor przygryzł wargę. Musiał przyznać, nie spojrzał na to z takiej perspektywy. A teraz, kiedy to zrobił, musiał też przyznać, że wypicie eliksiru zamiany na nic by się nie zdało, gdyby Harry po prostu siedział przy nim i patrzył, jak znosi za niego koszmary.
I pewnie faktycznie by tak było, pomyślał, ponownie zerkając na twarz swojego bliźniaka.
– Doceniam twoją ofertę – ciągnął dalej Harry, już cichszym, ale też znacznie intensywniejszym tonem. – Naprawdę, Connor. Ale to nie znaczy, że muszę na to pozwolić.
Connor obejrzał się na Snape'a po jakieś wsparcie, ale twarz profesora zrobiła się niemal równie chłodna i cicha co Harry'ego. Ostatecznie Connorowi pozostało tylko przytaknąć.
– Niech będzie. Wybacz. Jeśli uważasz, że byłoby gorzej, gdybym to ja cierpiał, niż gdybyś to ty miał cierpieć...
Harry zaśmiał się. Connorowi nie podobał się ten dźwięk, ale nie był w stanie winić o to Harry'ego. Miał wszelkie powody, by jego śmiech brzmiał na wycieńczony i wściekły.
– Oczywiście, że by było, Connor – powiedział, kiedy już przestał się śmiać. – Przyzwyczaiłem się do znoszenia bólu.
Wolałbym, żeby tak nie było. Ale Connor nie chciał już dłużej ciągnąć tej kłótni. Miał nadzieję, że jakoś pomoże w ten sposób Harry'emu, zamiast dokładać mu jeszcze więcej stresu, a mimo to chyba i tak skończył z tym drugim.
– W porządku – powiedział.
Harry uśmiechnął się do niego, przytulił go, po czym uciekł do szkoły, zanim Connor zdążył powiedzieć cokolwiek więcej. Odprowadzał go wzrokiem, po czym spojrzał na Snape'a.
– Czy możemy mu to jakoś ułatwić? – wyszeptał.
– Naprawdę nie wiem, panie Potter. – Niespodziewanie Snape chyba zorientował się, że zachowywał się w cywilizowany sposób wobec brata Harry'ego. Prychnął i obrócił się na pięcie, po czym rzucił przez ramię: – Poza, oczywiście, dalszym robieniem tego, co wychodzi nam najlepiej, pomaganiem mu, kiedy o to prosi i nie dokładaniem mu kolejnych problemów.
– Dopiero co był pan do tego równie skory, co ja! – zawołał za nim Connor.
Kolejny krzywy uśmieszek był jego jedyną odpowiedzią. Connor powstrzymał się z warknięciem w kierunku jego pleców. Znacznie lepiej dogadywał się z Draconem, niż kiedykolwiek mógłby mieć na to nadzieję, ale Snape najwyraźniej wciąż był niezainteresowany wszelkimi gestami dobrej woli.
Tej nocy Harry spodziewał się bólu, który przyciskał mu kark, a kiedy otworzył oczy, zobaczył, że przelatuje ponad opustoszałymi ulicami Londynu. Ponad nim lśniła pełnia księżyca, jego światło odbijało się tu i ówdzie w kałużach; Harry domyślał się, że musiało tu nieźle padać za dnia. Pod nim biegła Hawthorn w swojej wilkołaczej formie, z oczami rozszalałymi i lśniącymi, jej wewnętrzna bestia kontrolowana zaledwie muśnięciami legilimencji Voldemorta. Nie dało się jej zawrócić czy powstrzymać, kiedy przebywała pośród swojej dzikości, ale można było ją nakłonić do polowania na konkretny cel.
Popatrz na nią, wyszeptał mu Voldemort na ucho. Czy cię to nie odraża, Harry, ta świadomość do czego ją zmuszam? Wiesz przecież, że obudzi się z rękami i szczękami brudnymi i zesztywniałymi od flaków i krwi, rozpozna, kogo zabiła tej nocy i zacznie zwijać się przez to w cierpieniach.
Harry niczego nie powiedział. Leżał jak kłoda pod bezkompromisowym, żelaznym uściskiem nałożonym na swój umysł. Niczego nie był w stanie teraz zrobić. Przyczai się i zaczeka na swoją szansę.
Torturą było oglądanie, jak Hawthorn, z pianą lecącą z pyska, przebiegła bez namysłu przez kałużę, po czym opadła nisko na brzuch, bo usłyszała, że jej ofiara nadchodzi zza rogu. Ale po ostatniej nocy Harry zaczynał się stopniowo przyzwyczajać do tortur.
Nie jesteś w stanie tego powstrzymać.
Harry nie zareagował na kpiny Voldemorta, posłał mu tylko bezsilny jęk, bo jeśli spróbuje ruszyć za szybko, to straci swoją szansę.
Musiał patrzeć, jak Hawthorn skacze i przywala barkiem w Remusa, zwalając szare ciało Lunatyka z nóg. Pozostali członkowie watahy zawrócili, kłapiąc zębami i starając się zorientować, kto ośmielił się zaatakować ich alfę w tak wąskiej alejce. Hawthorn jednak już zacisnęła szczęki na futrze przedniej łapy Remusa, a jej warknięcia były niemal równie obrzydliwe, co dźwięki, które Medusa wydawała z siebie, kiedy Oaken ją gwałcił.
Remus stanął dęba i położył łapy po obu stronach łba Hawthorn, po czym ugryzł ją mocno w nos. Podskoczyła i puściła go tanecznym krokiem, przez co mógł stawić jej czoła jak należy, nawet jeśli kulejąc. Hawthorn zaśliniła się na widok rozlewającej się po chodniku krwi i ponownie skoczyła w jego kierunku, po czym nagle zaszarżowała, uderzając Remusa tak mocno, że posłała go w kierunku czarnej wilkołaczycy.
Czarna odgryzła się w odwecie i przez chwilę wszyscy byli po prostu masą splątanych nóg i szczęk. Wtedy Hawthorn wzniosła się ponad nich, pochyliła łeb i szarpnęła w bok. Była pokryta krwią czarnej wilkołaczycy, kiedy odskoczyła w bezpieczne miejsce. Harry domyślił się, że wyrwała suce krtań.
Remus zjeżył futro na grzbiecie i warknięciem rozkazał reszcie stada odsunąć się od nich. I wtedy doszło do prawdziwej walki.
Harry niemal momentalnie zorientował się, że byli sobie równi. Remus był wilkołakiem od ponad trzydziestu lat, podczas gdy to była zaledwie czwarta rocznica ataku na Hawthorn, więc miał idealną kontrolę nad swoim czworonożnym kształtem, jak każdy, kto przeżył ugryzienie za dziecka. Hawthorn jednak nie była pod wpływem wywaru tojadowego, przez co nie powstrzymywały jej żadne ludzkie instynkty – w dodatku nie musiała się martwić o ewentualne skrzywdzenie otaczającego ją stada. Była w stanie walczyć bez namysłu, bez troski o to, kogo zabije albo kto ją skrzywdzi, bo w tym momencie interesowało ją wyłącznie zadawanie bólu.
W dodatku, mimo że Hawthorn była nieco drobniejsza od Remusa, ugryzienie, jakie zadała mu na samym początku, zrównoważyło sprawę.
Spotkali się w powietrzu, skacząc w tej samej chwili i ponownie opadli na ziemię, szczęki przeżuwały i szczękały o siebie wściekle, większość dźwięków przytłumiona gęstym futrem. Płowe futro zalśniło, potem szare i nagle Remus wydał z siebie pozbawiony godności wrzask, kiedy Hawthorn ugryzła go w jakieś delikatne miejsce. Wtedy właśnie wysunął pazury i Harry zdał sobie sprawę, że równowaga przechyliła się w jego kierunku, bo od teraz da z siebie wszystko, żeby ją zabić.
Przeszył go nowy ból. Był poniekąd świadkiem tej walki, co przysięga rodzinna uznała za zdradę, bo dopuszczał do tego, żeby ktoś krzywdził tak Hawthorn, mimo że tylko się przed nią bronił.
Voldemort po prostu roześmiał się jeszcze głośniej, kiedy to wyczuł. Harry przykucnął pod jego uchwytem, po czym przekierował całą swoją przyczajoną siłę, wyrzucając ją w jednym, płynnym, zwiniętym ruchu.
Wystrzelił spomiędzy poluzowanych, zaskoczonych palców Voldemorta i wykorzystał jak należy ten jeden moment wolności. Sięgnął przed siebie, sięgając wolą w kierunku Mrocznego Znaku, który wciąż pozostawał częścią Hawthorn, nawet jeśli obecnie zagrzebaną pod futrem. Wyobraził sobie, jak odbija się z powrotem do swojego pana, zupełnie jak kiedyś zmusił Evana Rosiera do aportacji po pojedynku.
Wynocha! Ale już!
Zaskamlała, jej łapy zaorały bezsilnie ziemię, od której nagle oderwała się i zniknęła. Ból w bliźnie przysięgi na ręce Harry'ego zniknął. Harry usunął Hawthorn z niebezpieczeństwa i to wystarczyło, by zaspokoić magię przyrzeczenia.
Voldemort, oczywiście, momentalnie zacisnął z powrotem uchwyt, a jego furia była gęsta i dławiąca.
Ból był niewyobrażalny. Harry przetaczał się pośród niego, świadom, że miotanie się prawdopodobnie ponownie osłabiłoby mu serce. Wrzeszczał tak, jak Lily uczyła go, że ma krzyczeć w czasie tortur, bo nie było w tym żadnego wstydu. Przez cały ten czas trzymał się jednej wizji.
Remus zatrzymał się raptownie, kiedy Hawthorn nagle zniknęła, po czym rozejrzał się wokół z oszołomieniem. Rozcięcie na jego lewej, przedniej łapie było na tyle głębokie, że przez jakiś czas będzie kulał, ale nie miał innych ran, a reszta watahy już zacieśniała obronnie kręgi wokół swojego alfy.
Harry wiedział, że odprowadzą go w bezpieczne miejsce, po czym zaczną wyć, rozprzestrzeniając ostrzeżenie do innych watah. Dorwała Remusa wyłącznie dlatego, że nikt się jej nie spodziewał. Teraz, nawet jeśli Voldemort kiedykolwiek naśle Hawthorn ponownie na Londyn, pozostali będą na nią gotowi i nie zdoła już znaleźć ofiar.
Ocalił dzisiaj życie osoby, którą kochał. Przynajmniej na tę noc.
A z przetaczającego się, wściekłego szaleństwa w umyśle Voldemorta, który przepychał się coraz głębiej i głębiej, wmuszając w ciało Harry'ego coraz więcej i więcej bólu, Harry uważał to za absolutnie akceptowalną cenę. Voldemort nie wyśle już Hawthorn, czy innych śmierciożerców, na beztroskie rajdy polegające wyłącznie na okaleczaniu i niszczeniu żyć. Był wściekły, że jego idealny cel zdołał mu uciec. Od teraz skupi się wyłącznie na krzywdzeniu tych, których Harry kochał.
To była jego słabość, ta osobista nienawiść.
Harry miał zamiar wykorzystać ją przeciw niemu.
W dodatku uratował Remusowi życie. To było warte dowolnych ilości bólu.
Wciąż tak uważał, nawet kiedy Voldemort w końcu go puścił, zdegustowany niczym kot spluwający połamanym ptakiem, dzięki czemu mógł wreszcie osunąć się pośród ciemności, a ból wreszcie zaczął roztapiać się pośród łaski nieprzytomności.
Wciąż jest nadzieja, tak długo, jak nienawidzi mnie bardziej niż ja jego.
