Rozdział dwudziesty siódmy: Gwiazda nadziei

Harry powoli otworzył oczy. Nie sądził, by dziwny widok przed nim miał coś wspólnego z niebieskim eliksirem, który otrzymał od Snape'a. A przynajmniej miał nadzieję, że tak było, inaczej nigdy więcej go nie przyjmie, bo irytowała go sama myśl, że do końca życia przyjdzie mu po przebudzeniu znosić widok unoszących się wszędzie niebieskich iskierek.

Rozległ się delikatny, melodyjny głos.

– Harry? Vates?

Harry usiadł powoli. Draco mruknął i obrócił się, na widok czego Harry zaczął się zastanawiać, czy ten głos nie jest skierowany wyłącznie do jego uszu, przez co jego chłopak w ogóle go nie usłyszał.

– Zgredek? – zapytał. Głos brzmiał na zgredkowy, ale jeszcze nigdy nie zamanifestował się w ten sposób: wirem błękitnych iskier, jakby unoszących się ponad ogniskiem, cała konstelacja, która przemykała przez powietrze przed Harrym i owijała się wokół siebie niczym wstążka.

– Nie Zgredek – odpowiedział głos, a skraj iskier pojaśniał i zajął się ogniem. Harry musiał z całych sił powstrzymać się przed wzdrygnięciem i odsunięciem się. – Ale kimś w jego rodzaju. Możesz nazywać mnie... – Głos urwał na moment. – Podoba mi się Miranda.

– Miranda?

– Miranda – powiedziało światło i głos, po czym splotły się ze sobą i utworzyły niewielką, zwinną, zieloną jaszczurkę o ogromnym, krystalicznym, biegnącym wzdłuż kręgosłupa grzebieniu, która przemknęła po pościeli w kierunku Harry'ego i usiadła przed nim, od czasu do czasu wąchając powietrze językiem. – Tamtej nocy, kiedy wyzwoliłeś moją matkę, prawie stałam się skrzatem domowym, ale zdołała nas uratować, kiedy zniszczyłeś nasze sieci.

Harry kiwnął głową, przypominając to sobie. Zgredek zabrał go kiedyś do łoża porodowego; leżała na nim skrzatka domowa o imieniu Gadka, której właściciel zrzekł się praw, i do niej i do dziecka, które usiłowała z trudem urodzić, bo w miarę mijających godzin coraz bardziej zapowiadało się na to, że obie zginą w połogu. Harry rozciął część sieci, wyzwalając magię Gadki, co pozwoliło jej na podleczenie się i zniszczenie sieci, która tylko czekała na zaatakowanie jej dziecka.

– Co tu robisz? – zapytał Harry, mimo że zdawał sobie sprawę, że może nie zrozumieć odpowiedzi. Skrzaty domowe były tak wolne, że czarodzieje nigdy nie zdołaliby tego pojąć, przynajmniej póki przebywały w swoich właściwych kształtach. Miranda mogła chcieć go poobserwować, albo pobawić się, czy też zrobić cokolwiek, co miałoby sens wyłącznie dla nieśmiertelnego zmiennokształtnego.

– Chcę pomóc.

Harry zamrugał i pochylił się. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

– Chcesz pomóc mi w wojnie? – zapytał.

Jaszczurka przechyliła głowę na bok i ponownie powąchała powietrze, jakby w zamyśleniu. – Pomóc w obronie – powiedziała. – Potrzebujesz pomocy przy ochronie azylów, prawda? Kogoś, komu możesz zaufać. Kogoś, kto będzie w stanie chronić na więcej sposobów, jak tylko wiatrem, kogoś, kto nie poleci sobie, jak tylko coś odwróci jego uwagę.

– Kanerva chce pomóc, ale nie można na niej polegać – wymamrotał Harry.

– A na mnie można. – Miranda tupnęła nóżką i rozłożyła grzebień na plecach, który zaczął mienić się niczym kwarc. – Jestem bardzo odpowiedzialna! I chcę pomóc! Czy przyjmiesz moją pomoc? Czy mnie odeślesz?

– Nigdy nie odrzuciłbym kogoś, kto chce pomóc i ma dobre intencje – powiedział wciąż lekko zaskoczony Harry. – Po prostu, no... większość skrzatów domowych nie ma powodów do pomagania czarodziejom, bo tak wielu z nas was zniewalało.

– Nikt mnie nigdy nie zniewolił – powiedziała Miranda. – Przeszłam już wiele ścieżek, przemykałam po wielu cieniach i krążyłam po sferach brązu. Nie widzę powodu, żeby po czymś takim nie wrócić, żeby ci pomóc.

Harry z desperacją spróbował wyglądać, jakby miał jakiekolwiek pojęcie o tym, co mówiła.

– Niech... będzie – powiedział powoli. – Jeśli jesteś pewna, że tego właśnie chcesz i w żaden sposób nie będzie cię to ograniczało.

– Jestem pewna – powiedziała Miranda i przytruchtała bliżej, po czym położyła łapkę na jego dłoni. Była miękka i lepka, niczym nadtopione masło. Harry z wahaniem dotknął jej łebka. Zauważył, że miała zielone, okraszone złotem łuski, zupełnie jak jego dusza, której parokrotnie widział przebłyski, kolory magii Mroku i Światła. – Jeszcze nigdy nikogo nie broniłam. Byłam za bardzo zajęta nauką. To będzie coś nowego. Nie da się mieć za dużo nowego.

Harry zorientował się, że się uśmiecha.

– Wielu ludzi by się z tobą nie zgodziło.

– Nie oczekuję tego po nich. – Miranda nagle ziewnęła, otwierając szeroko pyszczek, po czym zwinęła się obok Harry'ego w kłębek. – Chcę tu zasnąć. Czy jest ktoś, kto miałby coś przeciw temu?

Ja.

Harry drgnął i poderwał wzrok. Argutus owinął kark wokół filaru w nogach łóżka i łypał groźnie na Mirandę. Wąż omenu nieczęsto już spędzał z nim noce – wolał wędrować po zamku i skupiać na nauce run i wszelkiego, co był w stanie podłapać z angielskiego alfabetu – przez co Harry'emu nie przyszło nawet do głowy, że mógł znajdować się w pobliżu i co więcej, rozumieć ich rozmowę.

– Wydawało mi się, że rozmawialiśmy po angielsku – powiedział Harry, oglądając się na Mirandę.

– Och, myślałam, że wężomowa będzie bardziej realistyczna – powiedziała Miranda. – No wiesz, bo jestem jaszczurką. Więc przetłumaczyłam. Czy to źle? – Patrzyła to na Harry'ego, to na Argutusa – nie z niepokojem, ale uwagą, jakby była zainteresowana nauczeniem się tej osobliwej odmiany manier, z którą nigdy wcześniej się nie spotkała.

Harry zastanawiał się, czy nie powiadomić jej, że była jaszczurką, a nie wężem, a jaszczurki nie mówiły wężomową, ale uznał, że nie ma sensu. Argutus i tak już syczał, marudząc, że nie może się wyspać w spokoju nawet we własnym łóżku.

– No to może oboje będziecie tu spać? – zasugerował wreszcie Harry. – Argutus na mojej piersi, a Miranda zwinięta obok?

Argutus pomachał łbem parokrotnie z boku na bok, jakby przyglądając się miernie wyglądającemu posiłkowi.

Niech będzie – powiedział wreszcie. – Ale zgodzę się na to wyłącznie, jeśli będę mógł jako pierwszy zająć swoją pozycję.

– A czemu miałabym ci na to nie pozwolić? – zapytała Miranda.

Poruszając się tak sztywno, jak tylko potrafił, wąż omenu przepłynął przez łóżko, a jego łuski migotały, kiedy zwijał się w kłąb na piersi i ramionach Harry'ego. Harry pogłaskał go po kręgosłupie, zastanawiając się, czy Argutus nie czuł się czasem zaniedbany i dlatego tak się zjeżył. Nie wspominał o tym, więc Harry wychodził z założenia, że mu to nie przeszkadzało. Oczywiście, nie próbował go też znaleźć i zapytać.

Tak wiele czasu i uwagi poświęcam tej wojnie. Wygląda na to, że za każdym razem, kiedy przychodzi do wyboru między normalnym życiem i wojną, bez wahania wybieram to drugie. Ciekawe, czy istnieje jakiś sposób na zmienienie tego podejścia, zmuszenie się do częstszego myślenia i doceniania otaczających mnie ludzi – i węży też, oczywiście. Ufanie Snape'owi i Draco na tyle, że jestem gotów podzielić się z nimi wszystkim, co mi chodzi po głowie, to dobry pierwszy krok, ale niewystarczający.

Miranda poruszyła się, jak tylko Argutus zamarł, zwijając się tak blisko Harry'ego, że prawie nie był w stanie zobaczyć jej między kocami i ciepłymi zwojami węża omenu... aż do chwili, w której jej grzebień wbił mu się pod żebra. Skrzeknął, przez co Draco się spiął, zamrugał i rozejrzał się kompletnie zaspanym wzrokiem.

– Harry? – wyszeptał.

– Nic mi nie jest. – Harry pogłaskał go po plecach. – To tylko Argutus.

Draco zanucił w odpowiedzi i przysunął się bliżej, obejmując Harry'ego tak, że nawet nie naruszył tym Argutusa. Harry przez dłuższą chwilę mrugał, wpatrując się w przestrzeń, po czym pozwolił swoim zmysłom rozwinąć się w kilku kierunkach na raz, żeby mógł wyczuć wszystko wokół siebie.

Otaczało go wyłącznie ciepło, obejmujące go tak mocno, że powieki opadły mu same z siebie, przez co niemal zapomniał pomyśleć o świetle słonecznym, obierając sobie to za cel swoich snów, dzięki czemu obejdzie się bez wizji. Poprawił się nieco, a przynajmniej spróbował, ale jego mięśnie zdawały się zmienić w papkę i było mu tak dobrze, że bolała go sama myśl o poruszeniu się.

Zasnął szybciej i głębiej, niż mógł sobie na to pozwolić od ostatnich kilku miesięcy, kompletnie tonąc pośród ciepła węża, kochanka i transmutowanego skrzata domowego.


– I naprawdę wydaje ci się, że możemy jej zaufać?

– To nie jest kwestia zaufania – powiedziała Miranda, która uczepiła się barku Harry'ego i odezwała, zanim zdążył odpowiedzieć. – To kwestia tego, co chcę zrobić. A chcę pomóc. Zapewniam was, magia skrzatów domowych jest trudniejsza do przebicia, wyssania i wykrycia niż zwykłe czarodziejskie zaklęcia.

Harry zauważył rzucane im podejrzliwe spojrzenia. Cóż, nie mógł ich tak do końca o to winić.

Postanowili z Mirandą, że najlepiej byłoby to ogłosić tuż po śniadaniu, na oczach wszystkich uchodźców mieszkających w Hogwarcie. Tak wielu ludzi było złapanych między jednym strachem a drugim – nie chcieli zostać w szkole na wypadek, gdyby Voldemort zaatakował ją z pragnienia dorwania Harry'ego, ale też nie chcieli udać się do kryjówki po tym, do czego doszło w Rezydencji Malfoyów – Harry miał nadzieję, że to pomoże im w podjęciu decyzji.

Ale ich oczy były przeszklone, a szepty gęste. Harry wiedział, że większość uchodźców prawdopodobnie zastanawiała się, jaką właściwie pomoc mogą otrzymać od jaszczurki.

– Mirando? – zagaił.

Spojrzała na niego i zatrzepotała językiem.

– Czy możesz się zmienić? – zapytał, upewniając się, że mówi w wężomowie. – W coś innego? Nie w skrzata domowego, ponieważ temu kształtowi też nie przypisaliby wiele siły, ale w coś, co wydałoby się im piękne, potężne i zdolne do ochronienia ich. Nie myślą w ten sposób o jaszczurkach.

Miranda uniosła i zgięła ze zdziwienia łapkę.

– Nie?

Harry pokręcił głową.

– No dobrze – powiedziała Miranda, choć nadal brzmiała na boleśnie zszokowaną, po czym podniosła łepek. Grzebień na jej grzbiecie zaczął błyszczeć od przechwyconego światła słonecznego. Kilka osób w tłumie przesłoniło oczy, ale Harry musiał zwalczyć w sobie ten impuls. Nie chciał wyglądać, jakby wątpił w jej moc albo odwracał od niej wzrok w chwili, gdy zbierała siły.

Światło słoneczne rozproszyło się i rozłożyło w coś na kształt gwiazdy. Miranda wciąż unosiła się w samym jej środku jako para dużych zielono–złotych oczu, które przypominały Harry'emu zgredkowe, ale cień jej ciała tracił kształt, rozszerzając się i stając krawędziami gwiazdy, podczas gdy jej kończyny zagięły się do środka i wtopiły. Po chwili gwiazda dryfowała w kierunku zaczarowanego sufitu sali, gdzie zawisła, uroczyście promieniując. Była zielona, złota i kryształowa, co stanowiło połączenie łusek Mirandy i grzebienia na jej grzbiecie.

I wtedy z gwiazdy wyrwał się prąd wiatru i magii, a Harry odetchnął, czując wokół siebie zapach jaśminu i tymianku. To było zupełnie, jakby światło przyciągało do siebie jego ducha, zmuszając do przypomnienia sobie, że na świecie istnieje coś takiego jak nadzieja, nawet w środku Drugiej Wojny z Voldemortem.

– To naprawdę jest skrzat domowy – powiedział ktoś zachwyconym głosem.

– Który pomoże nam w chronieniu azylów – powiedział cicho Harry, wciąż nie opuszczając głowy. Zielone i złote płatki przelewały się przez światło jak kropki na pawim ogonie, otwierając się niczym prawdziwe oczy i ponownie zamykając – miał wrażenie, że puściły mu oczko. – Wróciła, bo chciała nam pomóc.

Zerknął na uchodźców, usiłując ustalić, jak wielu z nich podłapało ukrytą w tym zdaniu wiadomość. Na twarzach tych, którzy zdołali oderwać wzrok od inspirującego widoku Mirandy, dzięki czemu byli w stanie skupić się na jego słowach, pojawiły się zamyślone miny. Harry uśmiechnął się. Cóż, jeśli mam wybierać między zwracaniem uwagi na siebie, albo na nią, to wiadomo, co wybiorę.

Wyciągnął rękę przed siebie.

– Czy możesz nam pokazać, jak ochronisz azyle, Mirando? – zapytał.

Jej światło pojaśniało, po czym liźnięcie ognia oderwało się od skraju gwiazdy i opadło niczym ogromny sierp. Harry zmusił się do nie cofnięcia ręki, mimo że ciarki go przeszły i na szybko potrzebował pochować wszystkie wspomnienia związane z ostrzem, jakie Bellatrix wbijała mu w nadgarstek, kiedy odcinała lewą dłoń.

Sierp przemknął nad nim, podrywając podmuchem włosy, po czym rozpędził się w innym kierunku. Teraz przypominał Harry'emu ogromne wahadło, które kiedyś znalazł w Pokoju Życzeń, kiedy zmienił się i zdołał przyznać przed samym sobą, że nienawidził swoich rodziców. Te wspomnienia też zostały posłane w ciemny głąb, znajdujący się na tyłach jego umysłu, skąd nie wolno im było wypłynąć. Harry nawet nie drgnął, nie zmienił pozy ani nie odwrócił od Mirandy wzroku.

Wahadło parokrotnie śmignęło w te i z powrotem, a Harry zorientował się, że Miranda poruszała otaczającą ją magią i zbierała ją dla siebie. Nie pobierała jej jednak z osłon Hogwartu, ani kogokolwiek w pomieszczeniu, jak musieliby to zrobić Voldemort, czy Harry. Zamiast tego poruszała powietrzem, a powstały w ten sposób wiatr wypełniał się magią, którą była w stanie zebrać dla siebie.

Zapach jaśminu i tymianku zgęstniał, przez co Harry musiał na chwilę zacisnąć powieki, żeby oczy mu nie załzawiły. Nie wyczuwał złośliwości w jej potędze. Być może miało to związek z tym, że Miranda nigdy nie została zniewolona tak, jak to było w przypadku Zgredka i jej matki, ale zdawała się nie mieć w sobie krzty złej woli. Z całą pewnością miała w sobie dość sił, by dokonać tak wiele zła, ile tylko by chciała, ale niby czemu miałaby tego chcieć? Każde machnięcie wahadła, każde uderzenie światła, odpowiadało na to pytaniem – na co komu właściwie zło i brzydota?

Sierp zwinął się z powrotem, teraz wyglądając jak biało–zielono–niebieski bicz, który wtopił się w samo powietrze. Następnie wszystko zamarło na chwilę. Harry odchylił głowę, starając się ustalić, wokół czego się owinął.

Okazało się, że była to pięść krystalicznego światła, która powstała w odpowiedzi na bicz. Pięść otworzyła się i poluźnione palce rozłożyły się płasko i szeroko, wyglądając jak biała wersja gwiazdy Mirandy.

Harry poczuł, jak dłoń i bicz mijają jego głowę, a Miranda bez trudu sięgnęła mu do umysłu i wyłowiła lokację jednego z azylów – tego na Hebrydach, w pobliżu smoczego sanktuarium MacFustych.

Pojawiła się przed nimi wizja wysp. Harry zadrżał na widok tego niebezpiecznego terytorium, pełnego głazów, nad którymi wysoko tryskała piana fal, pochwytywana przez mroźny wiatr, owiewający je przez cały rok.

Dłoń i bicz Mirandy pomknęły w głąb tego obrazu, po czym rozprzestrzeniła migoczące łupiny ciepła wokół wysp, oraz niewielkiego budynku – większego od środka – który Harry obrał za schron. Magia skrzatów domowych błysnęła w tym momencie tak potężnie, że Harry zaniepokoił się, że Voldemort ją wyczuje. Szybko jednak uspokoiła się, wplatając w kamień, wodę i powietrze na sposoby niepodobne do dowolnej magii dostępnej czarodziejom i z determinacją wtapiając się w okolice, by pozostać niezauważoną. Harry zaledwie mrugnął i już nie był w stanie jej nigdzie znaleźć.

– Tak mam zamiar ochronić ten jeden azyl – powiedziała spokojnie Miranda. – Dla pozostałych powymyślam coś innego. Ale to pomoże. Prawda? – dodała, zastanawiając się, czy może i pod tym względem się pomyliła, jak wcześniej, kiedy jeszcze uważała, że jaszczurzy kształt mógłby zaimponować ludziom.

– Bardzo pomoże – powiedział Harry i uśmiechnął się do niej, dzięki czemu gwiazda zaczęła tańczyć wesoło w powietrzu.

Harry obrócił się i ponownie spojrzał na uchodźców.

– Zrozumiem, jeśli powiecie mi, że potrzebujecie jeszcze trochę czasu, nim będziecie gotowi na opuszczenie Hogwartu. Możecie też odwiedzić azyle i osobiście przetestować ich obronę. Ale z pomocą Mirandy będą lepiej strzeżone niż kiedykolwiek.

– I jesteś gotów zaryzykować przez to naszym życiem? – zapytał ktoś z tyłu tłumu powątpiewającym tonem.

– Nawet lepiej – powiedział Harry. – Moim własnym. – Spojrzał na obraz azylu, po czym obejrzał się na Mirandę. – Czy możesz utrzymać to połączenie otwartym, kiedy będę wędrował po wyspach, Mirando? – zapytał.

– Mogę – powiedziała Miranda.

Harry uśmiechnął się lekko, słysząc w jej głosie droczący się ton.

– A utrzymasz?

Podskoczyła parokrotnie z boku na bok w potwierdzeniu.

Harry wkroczył na wyspę.


Aż dech mu zaparło w pierwszej chwili, kiedy został uderzony podmuchem lodowatego wiatru. Podejrzewał, że i tak było teraz cieplej, niż w takim wrześniu czy grudniu, ale niespecjalnie go to teraz pocieszało. Zrobił chwiejny krok przed siebie, zastanawiając, czy nie powinien rzucić zaklęcia ogrzewającego.

I wtedy znalazł się w samym środku rozszalałego ukropu, jakby wkroczył pośród płomienie. Harry zamrugał i spojrzał w górę.

Ponad nim unosił się cienki, złoty baldachim, stworzony z czegoś, co wyglądało jak przerzedzone światło słoneczne. Musiała to być magia skrzatów domowych, koc potęgi Mirandy, który otaczał ten azyl. Jak tylko jednak zrobił krok w tył, ponownie wynurzając się spod zasłony, nie był w stanie wyczuć, ani zobaczyć nawet po niej śladu, a lodowaty wicher ponownie w niego uderzył.

Harry uśmiechnął się. To było... przyjemne uczucie. O ile Voldemort nie zdoła wykryć położenia azylu z głowy Harry'ego, albo zamieszkały w azylu zdrajca nie przekaże mu tej wiadomości, to szansa na odkrycie kryjówek uchodźców będzie wymagała nieludzkiego szczęścia. Harry podejrzewał, że równie dobrze może zorganizować Strażników Tajemnic i zaklęć Fideliusa dla azylów, dzięki czemu zdrajca będzie miał jeszcze mniej szans na ujawnienie Voldemortowi, gdzie właściwie się znajduje.

O ile uda mi się znaleźć dość zaufanych ludzi, by móc zawierzyć im z rolą Strażników Tajemnic, a potem jeszcze zorganizuję przesyłanie jedzenia bez korzystania z magii skrzatów domowych.

Sam azyl wyglądał teraz jak jeden z głazów, przynajmniej aż do chwili, w której Harry dotknął drzwi. Kiedy wszedł do środka, kiwnął głową, widząc pokoje pełne grubszych i cieplejszych koców, niż sam po sobie zostawił, twarde łóżka transmutowane w wygodne, a w kilku kątach – podejrzewał, że to był kaprys Mirandy – pojawiły się srebrne drzewa o bursztynowych owocach. Powietrze w azylu aż falowało lekko od letniego ukropu, który zelżał, jak tylko Harry pomyślał z roztargnieniem, że robiło mu się za gorąco. Podejrzewał, że Miranda wplotła w to wszystko jakieś zaklęcie, które reagowało na myśli czarodziejów o takich sprawach jak temperatura.

Oto, czego możemy spodziewać się po skrzatach domowych, kiedy zostawimy je w spokoju, pomyślał, podnosząc głowę i wyglądając przez okno na obijany przez fale brzeg wyspy, i pozwolimy im pomagać nam, kiedy same tego chcą, bez żadnego przymuszania kogokolwiek do czegokolwiek.

Pośród kamieni mignęła jasna iskra, więc Harry obejrzał się w tamtym kierunku, zastanawiając się – co robiło się już dla niego instynktowne – jakie licho się mogło tam czaić i czy Voldemort jednak nie minął jakoś ochronnych zaklęć Mirandy.

I wtedy przypomniał sobie, że skrzaty domowe nie były jedynymi wyzwolonymi magicznymi stworzeniami skłonnymi do odpłacania się dobrocią za okazaną dobroć.

Pośród kamieni stał jednorożec. Fala rozbiła się o niego, zalewając pianą ciemniejszą od jego sierści. Wystający z jego łba róg przypominał korkociąg, co, z tego, co Harry kojarzył, było cokolwiek nietypowe dla jednorożców, ale też lśnił mocniej ciepłym, mlecznym, wewnętrznym światłem. Obrócił łeb i spojrzał na niego przelotnie okiem, którego koloru Harry nie był już w stanie zobaczyć.

Następnie zawrócił i pomknął w kierunku morza.

Harry przyglądał się światłu, które rozprzestrzeniało się z jego kopyt i rozbiegało falami po wodzie, i poczuł się bardzo podniesiony na duchu. Po mugolskich miastach, na wskroś i wzdłuż Wysp Brytyjskich biegały też inne jednorożce, rozprzestrzeniając równie wiele, jak nie więcej radości, co ten jeden zdołał przekazać mu na przestrzeni tych kilku chwil.

Obrócił się i wyszedł z azylu, po czym przeszedł przez wrota Mirandy, wracając do Hogwartu. Już dawno nie czuł się tak zrelaksowany i pewny siebie.


Snape po raz ostatni przyjrzał się niebieskiemu eliksirowi, po czym machnął ręką, upuszczając sowie pióro do pisania, z którego korzystano przez trzy dni. Powierzchnia płynu objęła je i zatopiła, a skraj lotki zadrżał lekko, jakby właśnie pochłaniała je smoła.

Eliksir zachlupotał po raz kolejny i zamarł. Snape odprężył się. Właśnie zakończył warzenie eliksiru, który pomoże Harry'emu zasnąć tej nocy, dzięki czemu mógł wreszcie pomyśleć o czymś innym.

Na przykład, jak właściwie wprowadzić do tej wojny jakiś element ofensywy.

Wyglądało na to, że nikt inny o tym nie myślał, co oznaczało, że on powinien. Harry, oczywiście, skupił się przede wszystkim na defensywie. Nie spędzał nawet w przybliżeniu równie wiele czasu na badaniu horkruksów, co na zaklęciach leczących, które mogą uratować komuś życie, sposobach, które ochronią azyle przed wszelkimi rodzajami ataków, czy zaklęciami pojedynków, których można nauczyć ludzi w następnej kolejności, by potem byli w stanie skuteczniej ochronić siebie i swoje miejscowości przed śmierciożercami. Pozostali spędzali czas nad swoimi niewielkimi udziałami w wojnie – Rhangnara i Jing–Xi badali horkruksy, Draco stopniowo stawał się coraz lepszym wojownikiem i nabierał znacznie więcej umiejętności, które częściej będą się przydawały, niż jego dar opętania, Regulus przeszukiwał artefakty Blacków w nadziei, że znajdzie coś, co zapewni Harry'emu przewagę podczas najbliższego zderzenia z Voldemortem.

Snape był w stanie wymyślać nowe eliksiry, ale teraz, kiedy uwarzył już najważniejszy z nich, który zapewniał Harry'emu chwilę odpoczynku co dzień, czas najwyższy zwrócić uwagę na inne sposoby, w jakie mógłby pomóc.

Ich najlepszą taktyką byłoby, oczywiście, zniszczenie horkruksów. Wiedzieli już, gdzie znajdowały się dwa z nich, a po usłyszeniu bełkotu Rhangnary w kwestii krwi Slytherina, Snape wierzył, że teraz już zdołają zniszczyć klątwę arbitralną, która chroniła pierścień Peverellów. Różdżka znajdowała się obecnie poza ich zasięgiem, przynajmniej póki nie poznają zaklęć zdolnych do wyciągnięcia jej na siłę z Hali Cierni, w której Indigena Yaxley niemal na pewno ją ukryła; najwyraźniej dokładnie nad tym obecnie pracował Neville Longbottom, korzystając z mieszanki zaklęć i zaawansowanego zielarstwa. Puchar również znajdował się poza ich zasięgiem, chyba że zdołają jakoś przyciągnąć do siebie Evana Rosiera.

Snape nie miał złudzeń. Gdyby klątwy arbitralne horkruksów wymagały po prostu przelania krwi, złapałby po kryjomu paru śmierciożerców i wykrwawiłby ich nad pierścieniem i mieczem Gryffindora. Albo przejąłby nad nimi kontrolę za pomocą Imperiusa i kazał jednemu wbić się na miecz, a drugiemu popełnić samobójstwo przed pierścieniem.

Niestety, klątwa Imperiusa nie zadziałałaby na klątwy arbitralne, które są w stanie rozróżnić między intencjami zniszczenia horkruksa, albo prawdziwą miłością wobec Harry'ego, a sfingowaną emocją, która na rozkaz powstała w sercu ofiary. Istniała też pomniejsza kwestia tego, że Harry nigdy nie wybaczyłby Snape'owi użycia Imperiusa, ale Snape się tym nie przejmował. Harry nigdy by się nie dowiedział. Poza tym i tak nie miał zamiaru łapać śmierciożerców, skoro rzucanie na nich niewybaczalnych i tak nie miałoby sensu.

Chyba że...

Snape przechylił z namysłem głowę i zaczął krążyć po gabinecie. To, oczywiście, mogłaby być ich kolejna ofensywna taktyka, ale obecnie byli nieprzyjemnie ograniczeni przez fakt, że nie mieli pojęcia, gdzie obecnie znajdował się Mroczny Pan ze swoimi śmierciożercami. Gdyby jednak zdołali zniszczyć jego rozrastającą się armię, to nie tylko poniósłby ogromne straty, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak niewielu obecnie miał służących, ale jeszcze prawdopodobnie zniechęciliby tym innych mrocznych czarodziejów do przechodzenia na jego stronę.

Ale jak Snape miałby ich dorwać? Nie miał pojęcia, gdzie mogą się znajdować, w dodatku niewielu przybyłoby go Hogwartu, a już na pewno nie zechcieliby znaleźć się w zasięgu jego osłon.

Snape zatrzymał się nagle i prychnął na samego siebie. Co wszyscy śmierciożercy mają ze sobą wspólnego, jeśli pominąć tendencje do korzystania z mrocznej magii i jakąś użyteczność wobec Mrocznego Pana? Oczywiście. Podwinął rękaw i łypnął ponuro na wyblakłego węża i czaszkę.

Użył tego jako broni przeciw nam. Jeśli mi się poszczęści, może zdołam wykorzystać to jako broń przeciw niemu.

Snape obrócił się i ruszył szybko w kierunku kominka, gdzie uklęknął, ciskając w płomienie garścią proszku fiuu.

– Srebrne Lustro! – wypalił, by ustanowić połączenie. Miał nadzieję, że Regulus jeszcze go nie zamknął.

Nie zrobił tego, w dodatku wyglądało na to, że musiał założyć na kominek osłonę z cichym alarmem, który przyzywał go, jak tylko ktoś zaglądał do środka, bo w końcu nie miał skrzatów domowych. Pojawił się, usmarowany na twarzy czarnymi i rozmazanymi smugami, które nie wyglądały na brud czy popiół. Snape momentalnie przymrużył oczy, chwilowo zapominając o własnym pytaniu.

– Co cię tak poparzyło? – warknął.

– Osłonięte drzwi, otoczone silniejszymi zaklęciami niż zwykle i nie nawykłe do otwierania się nawet przed dziedzicami Blacków – powiedział beztrosko Regulus. – To głównie sadza, nie poparzenia. Widzisz? – Potargał sobie włosy nad czołem i wszędzie wokół posypały się płatki popiołu.

– Idiota – mruknął Snape, po czym zmusił się do przejścia do tematu, w sprawie którego chciał się skontaktować, zakazując sobie dalszego rozpraszania. – Potrzebuję dowiedzieć się, co się stało po uleczeniu twojego Mrocznego Znaku, Regulusie.

Regulus podniósł brwi w zaciekawionym pytaniu.

– Chodzi ci o ten pierwszy obraz, do którego wszedłem? Wiesz, że nie mogę ci zbyt wiele o tym powiedzieć, Severusie. Tego rodzaju tajemnice muszą zostać zachowane między dziedzicem Blacków, a jego dziedzicem. Zaklęcia zaczną mnie dławić nawet, jeśli spróbuję coś ogólnie zasugerować.

– Wiem – powiedział Snape. – Chcę się dowiedzieć o wszystkim, co możesz mi powiedzieć. Czy leczenie usunęło z ciebie ślady po samym Mrocznym Panu, czy tylko ciało i skórę splugawione jego mroczną magią? Czy musiało przekroczyć barierę, dzielącą ciało i duszę, czy też może był to czysto fizyczny proces? Jak długo zajęło?

– Jeśli chodzi o czas rzeczywisty, to nie mam pojęcia, jak długo musiało to zająć – przyznał Regulus. – Gdybym miał zgadnąć, to pewnie z tydzień, może trochę dłużej. I nie, leczenie nie było czysto fizyczne, ale tak, musiało wygrzebać ze mnie jakiś odłamek samego Voldemorta. Nie jego duszy – dodał pośpiesznie, prawdopodobnie na widok mrocznej miny Snape'a. – To nie był horkruks. Ale najwyraźniej wkłada w każdy znak kawałek siebie w ten sam sposób, w jaki każdy musi w, na przykład, takie osłony oparte na więzach krwi. Pozwala mu to nas śledzić, kontrolować, zaraż...

Urwał nagle i rozkaszlał się, a jego twarz tak pobladła, że sadza na policzkach i skroniach zaczęła wyglądać jak sińce. Pokręcił głową.

– Nie mogę już dłużej o tym mówić – wymamrotał. – I tak już kroczę na granicy tego, co dziedzictwo Blacków pozwala mi ujawniać.

– Nie szkodzi – powiedział Snape tak spokojnym tonem, jak tylko był w stanie. Czyli eliksir, którym chciał zatruć każdego śmierciożercę poprzez ich Mroczny Znak, nie będzie łatwy do wykonania; żaden eliksir, który potrzebował przekroczyć granicę między ciałem a duszą taki nie był. A jeśli przyjdzie mu walczyć bezpośrednio z magią samego Mrocznego Pana, to będzie potrzebował w tym pomocy Harry'ego.

Powiedział sobie, że przecież nie spodziewał się, że okaże się to proste. Przynajmniej będzie łatwiejsze od zniszczenia horkruksów, co było jedyną ofensywną alternatywą.

Choć nawet to przyszłoby nam bez trudu, gdyby tylko Harry nie bał się aż tak prosić innych, żeby dla niego umarli.

Snape odsunął od siebie tę myśl. Plany, które opierały się na kompletnej zmianie natury Harry'ego, nigdy nie doszłyby do skutku. Spotkał w życiu już wystarczająco wielu wrogów, którzy potykali się właśnie przez tego rodzaju założenia, że teraz nie miał zamiaru pokładać w czymś takim nadziei.

– Severusie?

Snape podniósł wzrok i brew. Regulus otarł trochę więcej sadzy z czoła i powoli zaczynał znowu przypominać człowieka.

– Czy zechciałbyś może przyjść do Srebrnego Lustra i zjeść ze mną kolację?

Snape zamrugał. Wydawało mu się, że było nieco za wcześnie na kolację, ale ukradkiem rzucone Tempus ujawniło mu, że tak był pochłonięty warzeniem i rozmyślaniem nad pomocą w ofensywnej stronie tej wojny, że faktycznie przegapił posiłek na Wielkiej Sali.

Przyszło mu do głowy, że powinien odmówić. Trucizna zdolna do powalenia wszystkich śmierciożerców przecież sama się nie uwarzy. Musiał przeprowadzić badania i nauczyć nowych technik, zanim w ogóle ją rozpocznie. W dodatku przyjdzie mu porozmawiać o tym z Harrym i ustalić, jak właściwie przeprowadzić odpowiednie eksperymenty z własnym Mrocznym Znakiem – i Petera pewnie też – które nie ostrzegą Voldemorta przed ich planami.

Ale Regulus patrzył wprost na niego tym swoim szczerym spojrzeniem, zupełnie jakby ich przyjaźń była prawdziwa, co czasami wpływało na Snape'a, kiedy jeszcze obaj byli śmierciożercami, a przecież godzina, czy nawet kilka, zwłoki nie wpłynie aż tak bardzo na postępy, czy wyniki eliksiru. W dodatku nie zdoła utrzymać zmysłów i umysłu na pełnych obrotach, czego wymagała od niego funkcja Mistrza Eliksirów, jeśli się czasem nie odpręży. Obserwacje Harry'ego na przestrzeni ostatnich paru dni z pewnością dały mu na to dość dowodów.

– Mogę – zgodził się łagodnie Snape, po czym rzucił kolejną garścią proszku fiuu, żeby przejść przez płomienie.