Dodatek: W cieniu jego mocy
– I jakie wnioski wyciągnęłaś ze swojej wizyty?
– Pełniący obowiązki ministra Juniper jest idiotą.
Monika już dawno temu musiała nauczyć się panowania nad swoją mimiką. Często była rada z tej zdolności, ale już dawno nie była równie wdzięczna za to, że kiedyś zdecydowała się ją opanować, co teraz. Inaczej ryknęłaby śmiechem na słowa Evamarii, co zadałoby kompletny kłam powadze sytuacji, jaką starała się tu wprowadzić.
A dzięki temu zdołała teraz tylko pochylić powoli głowę i nawet nie zmieniła pozycji, opierając się jedną dłonią o biurko w gabinecie minister. Evamaria stała przy oknie, obrócona plecami do Mrocznej Pani, przyglądając się zaczarowanemu widokowi ciemnego lasu i polodowcowego jeziora. Tylko lekkim spięciem ramion okazywała, jak bardzo nerwowo czuła się w pobliżu magii Moniki. Evamaria okazała się najlepszą służącą, jaką Monika miała od lat. Idealnie równoważyła przedstawianie innym państwom wizerunku władzy nad własnym krajem, ze służeniem Monice.
– Bo jest, moja pani. – Evamaria obróciła się i potrząsnęła głową. Jej smukły kark wyglądał, jakby miał się lada moment ułamać niczym gałązka, a Monika wiedziała, że naprawdę wielu ludzi dało się ponieść temu wrażeniu. Jak tylko zaczynali mieć do czynienia z jej drogą Evamarią, przychodziło im porzucić błędne mniemania na jej temat. Wyglądało jednak na to, że Juniper dał się kompletnie jej zwieść. – Traktował mnie jak dziecko, kiedy zaczynałam go kwestionować. Uważa, że Międzynarodowa Konfederacja powinna mu pomóc w chronieniu jego kraju przed odkryciem przez mugoli, ale odrzuca wszystkie typowe rozwiązania, jak skupienie się na najpotężniejszych zakłóceniach i zignorowaniu pomniejszych, albo współpracy z mugolskim rządem, który może zaprezentować swoim obywatelom najbardziej wiarygodne wyjaśnienia. Nie chce niczego poza kompletnym zobliwiatowaniem wszystkich mugoli, którzy zobaczyli cokolwiek podejrzanego na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy. – Evamaria westchnęła z irytacją, po czym zaplotła palce obu dłoni i ten supeł oparła na swoim karku. – Wszystko albo nic. I tego samego chce od Harry'ego.
Monika kiwnęła głową. Prawda była taka, że bardziej interesowało ją, co Evamaria mogłaby powiedzieć jej o Harrym, niż o pełniącym obowiązki ministra. Nie wysłała jednak swojej służącej do Brytanii w tym celu – Evamaria mogłaby pomylić ciekawość swojej Damy ze strachem – przez co nie mogła teraz okazać większego zainteresowania.
– A jakie wrażenie odniosłaś względem Harry'ego vatesa?
– Nie spotkałam go, oczywiście. – Evamaria przestąpiła niespokojnie z nogi na nogę, jakby to była jej wina. Monika rozumiała jednak, że przyjaciel zaproszony do kraju przez pełniącego obowiązki ministra raczej nie będzie mile widziany w Hogwarcie, więc kiwnęła ze zrozumieniem głową. Była w stanie wybaczyć potknięcia swoim służącym, jeśli tylko widziała, że zrobili wszystko, co było w ich mocy. – Ale z tego, co zrozumiałam między liniami wszystkiego, o czym mówił pełniący obowiązki ministra, Harry jest kompetentnym, potężnym czarodziejem, którego wysiłki są tłamszone bardziej przez ludzką percepcję i osobistą wrogość Mrocznego Pana, a nie wiek i trudności, o jakie oskarża go Juniper. Jestem pewna, że ma swoje wady, ale nie byłam w stanie ich ustalić w oparciu o słowa jego wroga.
Monika ponownie kiwnęła głową. To było cokolwiek typowe dla Panów i Pań. Ci, którzy nigdy jej nie spotkali, też pewnie opowiadali o niej sprzeczne historie.
Ale co to oznaczało?
Wiedziała, co mogło oznaczać dla jej własnych celów i tylko to ją w tej chwili obchodziło.
– Dziękuję, Evamario – powiedziała, prostując się. – Skontaktuję się z tobą, kiedy będę cię potrzebować.
Evamaria ukłoniła się głęboko, kiedy Monika aportowała się z jej gabinetu. Ministrowie Austrii nie zawsze byli przyjaciółmi Moniki, ale pokazała im, co może się z nimi stać, jeśli nie zaczną. Nawet jeśli zwykle oznaczało to po prostu zmianę stanowiska. Evamaria miała w sobie naturalną karność, dzięki czemu Monika szybko się z nią zaprzyjaźniła.
Pojawiła się obok swojego domu i podniosła rękę, kiedy avis–serpens zleciała płynnie w jej kierunku. Wciąż nie zdecydowała, jak wiele powinna mieć kończyn, parę jak jej ptasi rodzic, czy też żadnych, jak wężowy rodzic, dlatego obecnie, w ramach kompromisu, miała jedną. Usiadła na jej nadgarstku, kiwając się niezręcznie z boku na bok i owijając ogon wokół przedramienia, żeby złapać równowagę.
Monika pogłaskała jej ostre, łuskowate pióra i uśmiechnęła się.
Gdzieś tam jest sobie młody Lord, dziedzic najpotężniejszego czarodzieja na świecie, zmagający się z wrogami nadchodzącymi z każdej możliwej strony. Zgodnie z przepowiednią przeżyje i odziedziczy tę potęgę. Ale będzie zmęczony po tak ciężkiej bitwie, zalewająca go moc wybije go z równowagi i nie otrzyma oficjalnej pomocy ze strony własnego ministerstwa, które mogłoby zapobiec tego rodzaju wtrąceniu się.
Zaczekam w takim razie do końca tej walki i przejmę magię, która nie powinna trafić w ręce żadnego dziecka.
Podjąwszy tę decyzję, Monika udała się sprawdzić postępy zapładniania, jakie zorganizowała tego ranka, między jedną z jej mackowatych owiec i drogą siostrą Liane. Ostatecznie Liane wyjątkowo spektakularnie ją rozczarowała. Tego rodzaju zachowanie należało ukarać.
Indigena nie rozpoznała zarysów wzoru, jaki rozciągał się po podłodze.
Rozpoznała, oczywiście, materiał, z jakiego był robiony. Od czasu porażki, jaką odnieśli w kwestii zabicia Remusa Lupina, jej Lord obsesyjnie starał się zebrać w sobie jak najwięcej sił. Wysłał Sylvana i Oakena, by łapali wszelkich samotnie szwendających się czarodziejów, oraz kilku śmierciożerców obeznanych ze światem mugoli, by porywali mugolackie dzieci, kiedy jeszcze były zbyt młode, by ktoś mógł się za nimi stęsknić. Wszystkich przyprowadzano przed jego oblicze. Voldemort osuszał ich z magii, a jego potęga rozrastała się statecznie, przypominając ponury cień, rozciągający się wokół niczym para nieustannie rozłożonych, orlich skrzydeł.
A potem trzeba było coś zrobić z ciałami świeżo scharłaczonych ludzi. Voldemort przekazał je Sylvanowi i Oakenowi, wydając im bardzo specyficzne instrukcje. I tak oto ciała wracały jako sieczka mięsa i krwi, wylewana na wybrany przez Voldemorta wzór, a następnie osuszana, zamrażana i zaczarowana, by nikt nie był w stanie jej przesunąć. Indigena miała wrażenie, że ból i cierpienie ofiar prawdopodobnie w tym pomagały. Poświęcenie z własnej woli było potężniejsze, ale nawet poświęcenie kogoś na siłę – jak w przypadku magii krwi – miało swoją potęgę.
Wzór nie był jeszcze ukończony, ale jego granice już zostały naznaczone przez ogromny krąg. W środku znajdowały się niezliczone sploty, gwiazdy i przecinające się linie, tworzące wzór, którego Indigena nie była w stanie przejrzeć, ani zrozumieć. Czasami widziała w nim ulotne kształty, ptaka, jaszczurkę, węża, ale najprawdopodobniej jej oczy po prostu usiłowały znaleźć w tym wszystkim coś znajomego, zupełnie, jak kiedy patrzy się na żwir czy płomienie.
Dlatego też ostateczny plan jej Lorda, poza gromadzeniem jak największych ilości magii, pozostawał dla niej zagadką, ale tego wieczoru Indigena zauważyła coś nowego. Kiedy jej Lord stał przed wzorem, ktoś się do niego przyłączył.
Początkowo był to zaledwie poblask, lśnienie odbite od cienia. Wreszcie jednak nabrał kształtu i Indigena zobaczyła kobietę z czarnego kamienia. Wokół niesionej pod pachą głowy aż wiło się od węży. Indigena szybko odwróciła wzrok, upewniając się, że nie spojrzy jej w oczy.
Bardziej niebezpieczne, oczywiście, od możliwego korzystania z magii Meduzy, było wrażenie potęgi, które ją otaczało. A dzięki towarzyszącemu jej chaosowi, rozdzierającego pazurami ściany nory, przez co ziemia opadała z nich strumieniami, Indigena wiedziała, czym tak naprawdę było to mroczne stworzenie: przykrywką dla dzikiego Mroku.
Chodził wokół wzoru zaraz za Voldemortem, ale zniknął, kiedy dotarli do pewnego miejsca w zewnętrznym kręgu, które było takie samo, co puste koło w samym środku. Jej Lord nie dał po sobie poznać, że cokolwiek zauważył.
Indigena pochyliła głowę. Co on takiego planuje, skoro wzywa do siebie dziki Mrok i zbiera coraz więcej magii?
Uznała, że skoro jeszcze jej tego nie wyjawił, to pewnie i tak się tego nie dowie, w dodatku nie do niej należało zapobiegnięcie temu. Skupiła wzrok na przeciwnej stronie pomieszczenia, gdzie Sylvan i Oaken ciągnęli za sobą kolejną ofiarę.
Oto moje zadanie.
Obróciła się i opuściła norę. Jej Lord był tak mocno zamyślony, że teraz raczej nie wezwie jej z powrotem. Weszła po stopniach i wynurzyła się na powierzchnię, po czym rzuciła skomplikowane zaklęcie na jeden z kamieni w zburzonej ścianie, przeplecionej gęstymi osłonami i zaklęciami anty–aportacyjnymi.
Krok po kroku zmieniała ten kamień, żeby zaczął tętnić niczym serce i śpiewać. Powodowało to wypływ ogromnych ilości magii nad osłonami, wystarczyło tylko wiedzieć, czego szukać. Indigena wybrała sobie to właśnie zaklęcie, bo wiedziała, że najlepiej sprawdzi się jako zew i nie ściągnie na nią większej uwagi. W razie pytań, Indigena znała przynajmniej dwa różne zastosowania tego zaklęcia i jedno można użyć na więźniach, więc mogłaby wyjaśnić swojemu Lordowi, że za pomocą tych ćwiczeń starała się uporać z własną niechęcią do tortur.
Jej głównym celem był jednak zew.
I dzisiaj wreszcie odniosła sukces.
Indigena zauważyła kątem oka ruch, który przypominał jej dziki Mrok, więc poderwała wzrok. Evan Rosier stał niedaleko za ścianą, przyglądając się jej i ściskając w dłoniach puchar Hufflepuff.
Indigena podniosła brew i mruknęła pod nosem. U stóp Evana wykwitnęła róża, rozłożyła płatki i ułożyła mu wiadomość u stóp.
Pozostawało tylko czekać, czy ją odczyta.
Indigena nie mogła jednak zaczekać. Jej znak płonął. Zawróciła i wróciła pod ziemię.
