Rozdział trzydziesty pierwszy: Transport
Harry zamknął oczy. Był w stanie wyobrazić sobie zaklęcie, kształty zarówno liter, jak i sposób, w jaki jego usta musiałyby się poruszyć, wydając dźwięki. Zatrzymał się na tym mocno, po czym powiedział:
– Lumos.
Słowo wyszło w wężomowie. Harry otworzył triumfalnie oczy i patrzył, jak małe, podskakujące światełko pojawia się niepewnie przed nim. Tańczyło tylko przez kilka chwil, po czym zgasło, ale biorąc pod uwagę, że był to pierwszy wynik, jaki udało mu się osiągnąć po pięciu dniach wysiłku, Harry pomyślał, że i tak może być z siebie dumny.
Magia wężomowy była skomplikowana i trudna do nauczenia, a kiedy Harry znalazł informacje na jej temat, zrozumiał, dlaczego większość czarodziejów, nawet wężoustych, nieczęsto zawracała sobie nią głowy. Trzeba było odstąpić od instynktownego sposobu, w jaki ludzkie usta tworzyły zaklęcia, do sposobów, w jakie język węży mógł odtworzyć te same wyniki – a ponieważ większość z nich nie miała naturalnych odpowiedników w wężomowie, wymagało to również wysiłku umysłowego i magicznego, oraz fizycznej katorgi. Nawet po nawyknięciu do tego trudu, praca nad potężniejszymi zaklęciami wymagała jeszcze więcej czasu i znoju.
Harry wiedział, że nie mieli na to czasu. Jego głównym celem było przyzwyczajenie swojego ciała do odczuwania magii wężomowy, jej dźwięku, sensu i smaku, żeby mógł ją połknąć bez przeszkód, gdy następnym razem przyjdzie mu stawić czoła cieniowi Slytherina. Dalsze badania przekonały go, że magia wężomowy nie jest naturalnie trująca dla kogoś z darem absorbere; tylko jej osobliwość sprawiła, że tak się udławił. Mógł popracować nad rozwinięciem tolerancji.
– Ktoś nadchodzi – powiedział nagle Argutus, który na przemian go chwalił i narzekał na jego wymowę.
Harry odwrócił się i podszedł do węża omenu, stając twarzą w kierunku drzwi wybranej do tych ćwiczeń klasy. Wiedział, że to osoba, której Argutus nie lubi, inaczej wysyczałby powitanie. Zamiast tego, jego ciało zwinęło się w sobie, a ogon pomachiwał groźnie, co było imponującym widokiem teraz, kiedy miał już ponad sześć stóp. Harry pogładził mleczne lustrzane łuski, żeby go uspokoić.
Drzwi się otworzyły i Michael wślizgnął się do środka.
Harry zmarszczył brwi. Nie narzucił na pomieszczenie osłon, ponieważ wiedział, że i tak nie spróbuje rzucać niebezpiecznych zaklęć, a w razie ataku każdy powinien być w stanie wejść i go wezwać, ale to wciąż świadczyło o koszmarnym braku ostrożności ze strony Michaela, który tak po prostu wszedł bez uprzedniego zapukania czy zawołania, albo chociaż sprawdzenia drzwi na okoliczność zaklęć ochronnych.
– Czego chcesz? – zapytał Harry.
– Chciałem z tobą porozmawiać.
Harry ukrył się z wrażeniem, że to tylko strata czasu, i skinął głową. Jeszcze jedno pogłaskanie uspokoiło Argutusa, a przynajmniej sprawiło, że zwrócił uwagę na coś interesującego po drugiej stronie pokoju i postanowił się temu przyjrzeć. Harry skinął głową w stronę jednego z dwóch krzeseł, na których zamierzał ćwiczyć drobne klątwy, jeśli zdoła posunąć się tak daleko.
– Siadaj, proszę.
– Dzięki, postoję. – Michael założył ramiona na piersi i stanął w pewnej odległości od niego, przyglądając mu się. Harry odetchnął głęboko i upomniał się, że przecież nie ma prawa do irytacji. Michael stracił matkę i młodszą siostrę, ponieważ zaufał obietnicom Harry'ego, że zdoła je ochronić, obietnicom, których nie był w stanie dotrzymać. Prawdopodobnie nadal był w żałobie. Od śmierci Medusy i Eos minął tylko nieco ponad miesiąc.
Harry też wciąż cierpiał na myśl o nich, ale nie miał czasu się nad tym rozwodzić. Czasami zastanawiał się, czy głęboko w nim nie było rany, jakby śladu po smoczym szponie na pniu drzewa i czy stan ten pogarszał się za każdym razem, gdy słyszał o czyjejś śmierci. Miał nadzieję, że nie. Wystarczająco głęboka rana na drzewie w końcu doprowadziłaby do jego upadku.
– O czym chciałeś ze mną porozmawiać? – zapytał, kiedy wydawało się, że Michael nie zaoferuje tego na własną rękę.
– O tym, że nadal nie zrobiłeś ze mnie zaprzysięgłego kompana i nie przyjąłeś mojej przysięgi z powrotem – powiedział cicho Michael.
– Wiesz, po części ma to związek z twoim atakiem na rodzinę Liane – zauważył Harry.
Nie wiedział, czego właściwie Michael się po nim spodziewał, ale najwyraźniej nie tego. Zamrugał i cofnął się o krok.
– Myślisz, że zaatakowałem ich z nienawiści? – zapytał.
– Jeśli nie, to czemu?
– Próbowałem cię chronić – warknął Michael. – Pokazać ci, że nie pozwolę, by twoi napastnicy uszli bezkarnie. Ale najwyraźniej ich życie ceniłeś sobie bardziej od życia mojej matki i siostry, ponieważ lepiej ich ochroniłeś.
Harry opanował swój impuls, by warknąć w odpowiedzi. Ta wojna nie dotyczy tylko ciebie, pamiętasz? Twoje wysiłki nie są jedyną rzeczą, która to zakończy, a smutek innych ludzi nie jest mniejszy od twojego.
– Przepraszam za to, co się stało – powiedział.
– Przeprosiny nie sprawią, że powrócą.
– Podobnie jak twoje zostanie zaprzysiężonym kompanem.
Oczy Michaela zalśniły od łez.
– To prawda – powiedział. – Ale przynajmniej mógłbym być głosem sumienia, ostrzegającym cię przed błędami, które mogą kosztować innych życie. – Pochylił się i przez chwilę przyglądał się Harry'emu. – Zbyt wielu już straciłeś jak do tej pory, prawda? Pana Bulstrode'a. Moją... moją matkę i siostrę. – Zakrztusił się tymi słowami, ale szybko ciągnął dalej. – Twoich rodziców. Nie wspominając już o tych, którzy zniknęli w ciągu ostatnich kilku tygodni.
Harry przytaknął stanowczo. W końcu zauważyli wzorzec zniknięć zarówno w magicznym, jak i mugolskim świecie, który niewątpliwie wiązał się z pojmaniem ofiar przez Voldemorta. Po prostu znikali, a Harry nie był w stanie ustalić, co się z nimi stało, nawet tej jednej nocy, którą celowo przeszedł bez eliksiru tłumiącego wizje. Voldemort po prostu zignorował okazję, by w niego uderzyć. To podpowiedziało Harry'emu, że przygotowuje jakiś ogromny plan.
Osuszy ich z magii i… co?
– Nie możesz chronić ich wszystkich – powiedział Michael protekcjonalnym tonem. – Mój brat stale ci to powtarza. Ale możesz chronić ich lepiej niż do tej pory. Mogę być tym, który będzie ci o tym przypominał. Owen i pozostali są zbyt zaabsorbowani tym, kim jesteś i swoimi wyobrażeniami o tym, jak bardzo wycierpiałeś, by móc rozmawiać z tobą w ten sposób. Ale ja nie. Jestem żywym przedstawicielem cierpiących.
– Jeśli to prawda – powiedział Harry, starając się nie pokazywać, jak bardzo te słowa na niego wpłynęły – to dlaczego chciałeś zaatakować rodzinę Liane i kontynuować cierpienie? Stracili dziecko.
– Może i cię nie lubię – powiedział Michael – ale i tak jesteś naszą największą szansą na wygranie tej wojny. Nie chcę mieć niczego wspólnego z ludźmi, którzy przykładają się do własnego cierpienia tylko po to, by zajść ci za skórę.
– A czy to oznacza, że gdybym znów uczynił cię zaprzysięgłym kompanem, to nie robiłbyś tego, o co cię poproszę? – zapytał Harry. – Że zaatakujesz ludzi, których poprosiłem, byś oszczędził? To gorzej niż bezużyteczne dla nas obu. Nie byłbyś lojalny wobec niczego, czego nie uznasz za użyteczne dla własnej sprawy, jak to robisz teraz. Nie rozumiem, dlaczego umieszczenie blizny na twoim ramieniu miałoby mi się jakkolwiek przydać.
– Przypomniałoby to innym o mojej bliskości z tobą – powiedział Michael oschłym głosem. – A ja miałbym znowu coś wspólnego z własnym bliźniakiem. Nadałoby to poczucie prawomocności moim przypomnieniom o twoich obowiązkach, których obecnie nie mam i pozostali po prostu uważają mnie za wtrącającego się intryganta. Złagodziłoby to mój ból i pomogłoby zapobiegać mu w przyszłości, ale doskonale rozumiem, dlaczego nie chcesz umieścić tam blizny. W końcu odwróciłoby to twoją uwagę od intensywnego skupiania się na użalaniu się nad sobą. – Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.
Harry otworzył usta, żeby go zawołać, ale Argutus syknął, przyciągając jego uwagę.
– Nie podoba mi się jak pachniesz, kiedy z nim jesteś. – Ogon węża omenu wymachiwał tak mocno, że uderzył w ścianę. – Pachniesz poczuciem winy i nienawiści do samego siebie i jakbyś się cieszył ze swoich ran. Nie rozmawiaj z nim. – Podpełzł do Harry'ego i wspiął się po jego ciele, owinął wokół klatki piersiowej, po czym przyłożył łeb do szyi Harry'ego i wysunął język, by posmakować jego skóry. – I tak już zbyt często pachniesz poczuciem winy i nienawiści do samego siebie i jakbyś się cieszył ze swoich ran.
– Ale on mógłby to zmienić – powiedział cicho Harry Argutusowi, głaszcząc go po szyi i obserwując zamykające się drzwi. – Mógłby mi powiedzieć, kiedy za bardzo się tak czuję, i ściągnąć mnie z powrotem do rzeczywistości.
Sapnął lekko, gdy zwoje Argutusa zacisnęły się, odsłaniając tylko ślad ogromnej siły, która była gotowa zmiażdżyć jego wrogów czy zdobycz.
– Ja mogę to robić – upierał się Argutus. – Draco może to robić. Pachnący eliksirami też może to robić. Nie polegaj na nim. Wszyscy możemy się tym zająć i mniej cię przy tym skrzywdzimy.
Harry zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym skinął głową. Skoro nie wolno mu było zapominać o wojnie i o tym, jak wiele kosztowała innych ludzi, to nie powinien też robić głupich rzeczy tylko po to, by dogodzić jednej osobie. A wszelka relacja z Michaelem doprowadziłaby do ran z obu stron przez podsycanie niechęci, do której Michael sam się przyznał, i jego własnej skłonności do obwiniania się o wszystko. Znowu doszłoby do takiej samej sytuacji, co z komisją nadzorczą, tylko że Harry tym razem wykorzystałby Michaela jako wymówkę, by się zamknąć w klatce.
Nie mogę sobie na to pozwolić. Nakładam na siebie tylko takie ograniczenia, które są mi niezbędne, a nie takie, które mogą zadowolić innych. Przykładowo, oszczędzam sobie teraz bólu poprzez niemówienie Draco i Snape'owi o moich co bardziej nietypowych emocjach, ponieważ wiem, że tylko by się ze mną o nie wykłócali. Wiem, że w ten sposób mają przy okazji nieco spokoju, ale źle bym zrobił, gdybym zaczął się tak zachowywać wyłącznie dlatego, że w moim przekonaniu działałbym dla ich dobra.
Potrząsnął głową i odwrócił się, by wrócić do ćwiczeń z magii wężomowy, ale musiał przerwać, kiedy kolejna osoba zapukała do drzwi. Jego zdziwienie wzrosło, gdy do pomieszczenia weszła srebrnowłosa kobieta, której nie rozpoznawał, a u jej boku szła dziewczyna, którą słabo kojarzył.
– Adrienne? – zapytał, przyglądając się dziewczynie. Wydawało mu się, że to ta sama przedstawicielka wili, kuzynka przyszłego męża Millicenty, Pierre'a, który odwiedził go w Leśnej Twierdzy i powiedział mu, że znalazł poparcie w większości członków Rady Wili.
– Tak. Rozpoznałeś mnie. – Posłała mu olśniewający uśmiech i przeszła po podłodze, by wziąć go za rękę, najwyraźniej z premedytacją nie chcąc wyrazić wszelkiego zaniepokojenia spowodowanego owiniętym wokół niego ogromnym wężem. Harry z kolei spróbował zignorować migotanie pajęczyn, które ją krępowały. Adrienne powiedziała mu kiedyś, że wchodziła pod te sieci z własnej woli, ilekroć wyjeżdżała za granicę. – Jak się cieszę. To moja kuzynka Roxane. – Odwróciła się i skinęła głową kobiecie tuż za nią. – Mówi tylko po francusku, ale rzuciłyśmy zaklęcie tłumaczące.
– Witaj – powiedziała Roxane, przyglądając mu się w skupieniu i szukając… Harry nie wiedział czego. Wyglądało jednak na to, że to znalazła, bo po chwili odprężyła się.
– Co mogę zrobić dla Rady Wili? – spytał Harry, zastanawiając się, jak zrównoważy cokolwiek, czego będą od niego potrzebowały, z innymi obowiązkami. Ale będzie musiał, choćby nie wiem co by to nie było. Właśnie w ten sposób potrzebował zajmować się tą wojną, żeby zanadto nie pochłonęła go ani rola vatesa, ani mordercy.
– Przybyłyśmy zaoferować ci pomoc – powiedziała łagodnie Adrienne – a nie na odwrót. Wiemy, że prawdopodobnie wielu ludzi już i tak poprosiło cię o pomoc i zdajemy sobie sprawę, że musisz przekładać dobro swojego kraju ponad naszym. Roxane może ci jednak powiedzieć więcej, ponieważ jest oficjalną przedstawicielką rady i teraz pewnie zazdrości mi przywilejów. – Pochyliła głowę i odsunęła się na bok.
Roxane zmarszczyła brwi, jakby nie podobał się jej rozbawiony ton Adrienne, ale zaczęła wyjaśniać, gdy tylko Harry na nią spojrzał.
– Zaoferujemy transport z kraju tym ludziom lub magicznym stworzeniom, które nie mogą zostać i walczyć w wojnie lub pragną od niej uciec. Możemy opisać ludzkim czarodziejom francuskie miejsca aportacyjne i domy, które chcą ich przyjąć. Na magiczne stworzenia będą czekały statki w Kanale.
Harry zagapił się na nią wbrew sobie, po czym potrząsnął głową.
– I francuskie ministerstwo to zaaprobowało? – wyszeptał.
– Statki należą do nas. – Roxane założyła ręce na piersi. – Nie mają z nimi nic wspólnego, bez względu na ich aprobatę. Ale tak, zgodzili się schronić tych angielskich czarodziejów, którzy są w stanie do nich przyjść i nie mają krewnego ani przyjaciela, u których mogliby się zatrzymać.
– Dziękuję – powiedział niemal bezgłośnie Harry, czując jak serce ściska mu się w piersi.
Adrienne uśmiechnęła się do niego.
– Kiedy Millicenta wezwała Pierre'a, wiedzieliśmy, że sytuacja na wyspach musiała się pogorszyć – powiedziała. – A teraz dowiedzieliśmy się, z czym się zmagasz, i uznaliśmy, że nasz pomysł zaoferowania wam drogi ucieczki stał się tym bardziej pilny. Przewieziemy każdego, kto o to poprosi, Harry. Prosimy tylko o rozpowszechnienie wiadomości.
Harry zawahał się na chwilę, zastanawiając, czy powinien zaangażować w to ministerstwo. Z jednej strony potrzebowali przekazać tę wiadomość tak daleko, jak to możliwe, żeby ludzie wiedzieli, że pojawiła się szansa na ucieczkę; z drugiej strony nie powinni podawać Voldemortowi zbyt wielu informacji, bo mogłoby dojść do ataku na bezbronne statki.
W końcu niechętnie zdecydował, że będzie musiał zwrócić się do ministerstwa. Istnieli ludzie, którzy ich wysłuchają, ale oskarżyliby Harry'ego o kłamstwo, gdyby tylko spróbował powiedzieć im o tym sam. A świetliści czystokrwiści lub przerażeni obywatele zasługiwali na to, by wiedzieć o możliwości schronienia równie mocno, co ludzie, którzy się do niego przyłączyli.
Nie oznaczało to, oczywiście, że musiał rozmawiać o tym bezpośrednio z Juniperem.
Aurora wpatrywała się w stojącą przed nią sowę. Sowa odwzajemniła spojrzenie, po czym zahuczała cicho, jakby chciała powiedzieć, że nie podobała się jej taka reakcja i czy ktoś mógłby łaskawie wreszcie odebrać przywiązaną do jej nogi wiadomość?
Aurora zrobiła to, przy okazji bacznie przyglądając się ogromnym szponom wielkiego białego ptaka. To była osobista sowa Harry'ego. W ogóle nie zdziwiłoby ją, gdyby kazał sowie ją podrapać.
Sowa po prostu potrząsnęła piórami, gdy zdejmowano list z jej nogi, po czym zaczekała. Aurora otworzyła kopertę.
22 września 1997
Szanowna Madam Whitestag,
Nigdy nie byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, ale to nie znaczy, że stoimy po przeciwnych stronach. Kiedyś, kiedy Panią o to poprosiłem, próbowała być Pani moim sumieniem, a kiedy do nas obu dotarło, że to niewykonalne, wycofała się Pani, również na moją prośbę. Wie Pani co nieco o dobrowolnych ograniczeniach. Nie mogę uwierzyć, żeby nawet za Juniperem podążała Pani kompletnie na ślepo. Jest Pani na to za sprytna.
Chciałem Was poinformować, że Rada Wili zaoferowała schronienie magicznym stworzeniom i ludziom, którzy chcą uciec do Francji. Będą mieli statki czekające na magiczne stworzenia oraz ludzi gotowych do opisania miejsc aportacyjnych. Nie możemy, oczywiście, podać zbyt wielu szczegółów, inaczej Voldemort mógłby ich zaatakować, ale uważam, że wiadomość nadal jest warta przekazania. Martwię się przede wszystkim o to, że jeśli tylko ja to ogłoszę, to znajdą się ludzie, którzy potrzebują schronienia, ale uznają, że nie warto ufać moim słowom.
Proszę to rozgłosić. Jeśli Pani uzna, że najlepiej byłoby powiedzieć pełniącemu obowiązki ministra Juniperowi, że słyszała Pani o tym bezpośrednio od samej Rady Wili, to proszę to zrobić. Mogą wysłać przedstawicielkę na spotkanie z Wami, co zarówno wzmocni kłamstwo, jak i sprawi wrażenie, że wile są chętne do współpracy z brytyjskim ministerstwem.
Zwrócę się do kogoś innego w ministerstwie, jeśli niczego Pani z tym nie zrobi. Wysłałem ten list do Pani nie dlatego, że w Pani pokładam wszelkie nadzieje, ale dlatego, że uważam Panią za najbardziej rozsądnego i umiarkowanego członka Zakonu Ognistego Ptaka.
Z uszanowaniem,
Harry vates.
Aurora powoli położyła list na biurku i spojrzała na śnieżną sowę.
– Przypuszczam, że oczekuje odpowiedzi? – wyszeptała.
Sowa pokiwała głową, jej złote oczy zabłyszczały, a ona sama wyciągnęła nogę, jakby myślała, że Aurora miała już jakąś przygotowaną zawczasu. Aurora jednak oparła się w fotelu, a następnie odwróciła się twarzą do ściany. Wolała nie patrzeć w tym momencie na pergamin czy ptaka, które wydawały się oczekiwać od niej więcej, niż była pewna, czy może zaoferować.
– Co ja mogę?
A potem zamknęła oczy, ponieważ bez względu na to, gdzie by nie przynależała, czy jakie przysięgi by nie złożyła, wiedziała, że w tym momencie mogła podjąć tylko jedną, słuszną decyzję. Będzie musiała powiedzieć Erasmusowi, że Rada Wili była gotowa zaoferować transport, a następnie obsypać go wieloma pochlebstwami lub uprzejmymi kłamstwami, póki nie uzna, że wygrał ich poparcie dzięki własnemu geniuszowi dyplomatycznemu. Bez namysłu odrzuciłby pomysł ogłoszenia, gdyby usłyszał choć lekką sugestię, że to Harry to wymyślił.
Nasi ludzie zasługują, by dowiedzieć się o tej szansie, bez względu na to, czy ufają Erasmusowi, czy Harry'emu. Pod tym względem ma rację.
Ale drażniło ją, wpieniało i zjadało, że to musi być kłamstwo i nie może powiedzieć Erasmusowi wprost, że vates wpadł na dobry pomysł. Aurora czasami miała zbyt silne ideały sprawiedliwości, by wychodziło jej to na dobre. Ludzie powinni znać prawdę, czy to dobrą, czy złą, a ktoś bohaterski powinien zdobyć uznanie za swoje czyny. Chciała, żeby wszyscy dowiedzieli się, że to Harry zabił jej dzieci, kiedy to było dla niej najważniejsze, bo w przeciwnym razie mogliby o tym zapomnieć i uhonorować go jako bohatera bitwy o Hogwart, i chciałaby, aby wszyscy wiedzieli, że to Harry zdobył poparcie Rady Wili.
Ale w przeciągu ostatnich kilku miesięcy zdążyła przyjąć do wiadomości fakt, że nieczęsto dochodziło do tego, czego chciała, a nic nie powinno stać na przeszkodzie większemu dobru.
A jeśli uznasz, że czasem większe dobro wcale nim nie jest? Co się stanie, jeśli później zmienisz zdanie?
To właśnie przytrafiało się jej, kiedy miała do czynienia z niektórymi pomysłami Erasmusa. Poparła ustawodawstwo przeciwko mrocznej magii, ponieważ musiała. Pozwoliła na uchwalenie go, tak? To oznaczało, że musiała go wspierać, musiała w to wierzyć.
Ale w ciągu ostatniego tygodnia definitywnie zmieniła zdanie na ten temat. Zakazanie mrocznych sztuk w środku wojny było złym pomysłem, przez który wysłali znaczną część populacji w ramiona wroga. Nie wszyscy mroczni czarodzieje ufali Harry'emu w kwestii chronienia ich interesów jak należy, ponieważ używał też magii Światła i służył świetlistym czarodziejom. Więc udali się do Voldemorta. A przynajmniej niektórzy z nich to zrobili, jeśli wierzyć pogłoskom, ale nawet paru to wciąż zbyt wielu.
Miała szansę to jakoś wszystkim wynagrodzić, choć trochę, a przynajmniej taką miała nadzieję, jeśli przekona Erasmusa, by ogłosił oświadczenie Harry'ego.
W końcu odwróciła się, napisała list z zapewnieniem Harry'ego, że namówi Erasmusa, by ogłosił to w ten czy inny sposób, i wysłała go sową śnieżną. Ptak odleciał z zapałem, jakby nie chciał zostać w ministerstwie ani chwili dłużej niż to konieczne. Aurora prychnęła wbrew sobie. Rozumiała to uczucie.
– To była sowa naszego przyjaciela, czyż nie?
Aurora obróciła się szybko, serce podeszło jej do gardła i waliło głośno i mocno. Nie mogła uwierzyć, że nie usłyszała otwierających się drzwi do jej biura ani zbliżającego się czarodzieja, który teraz tam stał, oceniając ją spokojnym wzrokiem. Cupressus Apollonis uśmiechnął się i oparł o framugę. Aurora spojrzała mu w oczy, czekając, aż zawoła pełniącego obowiązki ministra i potępi ją za współpracę z vatesem.
– Zadałem ci pytanie – powiedział w końcu Cupressus.
Aurora spięła ramiona, a przypływ nerwowego, gniewnego buntu przeszył jej kręgosłup. Jeśli chce mnie potępić, przynajmniej może to zrobić za coś, co rzeczywiście zrobiłam.
– Tak, była – powiedziała.
A Cupressus uśmiechnął się i zamknął za sobą drzwi.
Aurora wpatrywała się w nie przez dłuższą chwilę. Cupressus Apollonis był obecnie najbardziej zagadkową osobą w jej bezpośredniej okolicy.
Chociaż też się do tego zbliżam, pomyślała i spróbowała uspokoić swoje sprzeczne uczucia, po czym wstała, by zanieść Erasmusowi wiadomość. Zrobi, co w jej mocy, by uszanować zasady, w które wierzyła, ale z pewnością było już za późno, by zsolidaryzować się z kimś innym.
Narcyza podniosła ciężki kamienny kielich i przyjrzała mu się uważnie. Jeśli nie zdoła zlokalizować pisma, które, jak jej się wydawało, powinno się na nim znajdować, to będzie skłonna zgodzić się z Regulusem; to byłby dobry prezent dla Harry'ego, ponieważ automatycznie oczyszczał z trucizny każdy umieszczony w nim napój lub jedzenie.
Ale wtedy zobaczyła litery nacięte u dołu kielicha i potrząsnęła głową, oddając go Regulusowi.
– To kolejny z tych skarbów, z których może korzystać tylko ktoś krwi Blacków – powiedziała. – Możemy wysłać go Draconowi, ale status prawnego spadkobiercy Harry'ego nie wystarczy, by go ochronić. Jego napój lub jedzenie zmieni się w tym kielichu w truciznę.
Jej kuzyn skrzywił się, a jego twarz mocno przypominała Narcyzie czasy, kiedy miał siedem lat i dopiero co odkrył, że nie wolno mu chodzić wszędzie ze swoim starszym bratem i grać w gry, w które wolno było Syriuszowi.
– Cholera – mruknął, niechętnie odbierając od niej kielich. – Gdyby tylko nasi przodkowie nie upierali się tak, że to krew jest prawdziwą miarą czyjejś wartości, a nie magia czy charakter…
Narcyza ukryła uśmieszek, odsuwając się od Regulusa. Oboje dobrze wiedzieli, że większość starożytnych czystokrwistych rodzin postępowała w dokładnie ten sam sposób. Jeśli odkryli stosunkowo niewiele skarbów, które mogłyby pomóc Harry'emu, była to bardziej wina powszechnej percepcji w świecie czarodziejów niż samych Blacków.
Regulus żałośnie postawił kielich wśród dużego stosu przedmiotów, których raczej woleliby nie używać, po czym zawahał się przed odwróceniem do następnego, który znalazł i musiał ocenić, lustra w złotej oprawie.
– Narcyzo? – zapytał łagodnie.
Zamrugała. Ton w jego głosie oznaczał coś więcej niż pytanie o to, czy pamiętała z dzieciństwa ten skarb Blacków.
– Tak?
Odwrócił się do niej. I, ku swemu zdumieniu, zobaczyła w jego oczach troskę, a nie potrzebę uspokojenia.
– Jak sobie radzisz? – zapytał. – Ze stratą Lucjusza, z faktem, że twój syn, jako kochanek Harry'ego, będzie głównym celem ataków śmierciożerców? Czy dasz sobie z tym radę?
Narcyza spuściła wzrok na swoje splecione dłonie. Miała nadzieję, że nikt nie zada jej tego pytania, nawet Harry, nawet jej syn. Świadomość, że ktoś zauważył jej problemy, sprawiała, że miała ochotę się załamać i wszystko wyznać.
Ale po chwili fala kłujących łez za jej powiekami ustąpiła, więc wzięła głęboki oddech i uniosła głowę.
– Jestem zarówno Black, jak i Malfoy – powiedziała. – Znoszę to, bo muszę, bo wiem, że jeśli tego nie zrobię, to rezultat będzie jeszcze gorszy. Mogłabym się zawahać, na przykład, na widok Lucjusza na polu bitwy, i tak mocno wierzyć, że jeszcze można go odkupić, że pozwolę mu krzywdzić innych. To właśnie przytrafiło się Harry'emu, kiedy Voldemort wysłał go do Rezydencji Malfoyów. Albo mogłabym zacząć wierzyć, że śmierć mojego syna jest pewna, a nie tylko prawdopodobna. Mogłabym zapomnieć, że drugi najpotężniejszy czarodziej w Brytanii chroni go i kocha nad życie. Nie chciałabym zapomnieć o tym wszystkim. Żyję w rzeczywistości, Regulusie, a nie w mglistym świecie snów. Dlatego po prostu żyję ze wszystkimi okropnymi wyobrażeniami.
Regulus przyglądał się jej przez chwilę w zamyśleniu.
– Nigdy nie planowałem mieć dzieci, wiesz – powiedział wreszcie.
Narcyza nie odpowiedziała. Nie wiedziała, czemu Regulus w ogóle dołączył do śmierciożerców. Założyła, że robił to głównie po to, by zadowolić swoich rodziców, Capellę i Canopusa, bo obawiał się, że inaczej by się go wyrzekli. Nie był wtedy jakoś wyjątkowo odważny. Był rozpuszczonym, ślizgońskim potomkiem czystokrwistej rodziny i nawet jeśli był łagodniejszy i bardziej humorystyczny niż większość ludzi w takiej sytuacji, nie zdołałby uciec przed cieniem swojego wychowania.
– Ale też nigdy nie planowałem spędzić ponad dekady jako pies. – Przez chwilę usta Regulusa wykrzywiły się w gorzkim uśmiechu, który zniknął tak szybko, że Narcyza, jak zawsze, nie była pewna, jak bardzo wpłynęły na niego jego tortury i to długie uwięzienie. – A teraz nagle mam syna, prawnego spadkobiercę, który najprawdopodobniej nie przeżyje tej wojny.
Skupił się na niej ponownie, uśmiechając się melancholijnie.
– Chyba po prostu potrzebowałem rady względem posiadania dziecka w niebezpiecznym świecie. To wszystko.
Ramiona Narcyzy rozluźniły się. Potrafiła sobie z tym poradzić lepiej niż gdyby ktoś ją konkretnie zapytał jak się czuła.
– Żyje się z tym – powiedziała po prostu. – Myśli o innych rzeczach, kiedy to możliwe, i przyzwyczaja się do świadomości, że część ciebie krąży gdzieś po tym świecie, znosząc niebezpieczeństwa i być może pewnego dnia się na tym sparzy. Kiedy tak teraz o tym myślę, przypomina to niemożność wyciągnięcia ręki z kubka wrzącej wody.
Regulus przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, a potem skinął głową.
– Dziękuję – powiedział, chociaż Narcyza nie była pewna, co takiego w jej słowach zdołało go pocieszyć. Odwrócił się i podniósł lustro. – A czy pamiętasz z naszego uroczego dzieciństwa cokolwiek o tym konkretnym dziele sztuki?
Narcyza skupiła się na odpowiedzi, wdzięczna, że nie będzie dalej drążył tematu.
Tak, to było jak włożenie ręki do kubka z wodą, która w każdej chwili może zacząć się gotować. Draco stale znajdował się w niebezpieczeństwie i pozostanie w nim tak długo, jak dowolny śmierciożerca może go zabić, czy to na rozkaz Voldemorta, czy dla zasmakowania chwały. A wcześniej był w znacznie większym niebezpieczeństwie, oczywiście, kiedy cierpiał z rąk Voldemorta, czy Evana Rosiera.
Ale Narcyza walczyła z Lucjuszem, własną nadopiekuńczością, ciężarem wszystkich, czystokrwistych tańców i wrogami Harry'ego, by Draco miał prawo do dokonywania własnych wyborów. Nie mogła teraz pomstować na konsekwencje tylko dlatego, że jego wybory wiązały się z pewnym niebezpieczeństwem.
Pochyla się głowę. I przeżywa.
