Tytuł tego rozdziału pochodzi z wersu prawdopodobnie najwspanialszego (i najsmutniejszego) wiersza Swinburne'a, „Triumf czasu": „Nie powiem, co ktoś może rzec/ Widząc jak miłość jego życia przepada w jeden dzień."

Przy okazji wielkie, cholernie trąbiące ostrzeżenie o cliffhangerze.

Rozdział trzydziesty drugi: Kiedy miłość życia przepada w jeden dzień

Harry leżał na ich łóżku, uśmiechając się lekko i głaszcząc Argutusa. Draco zasnął, wyczerpany po kolejnym dniu ciężkiego treningu. Ich ciche syczenie zwykle nie miało szans go obudzić, zwłaszcza kiedy tak chrapał, ale Harry wiedział, że powinien unikać poruszania się; Draco przesunąłby się razem z nim i ponownie objął ramieniem jego klatkę piersiową, przez co prędzej czy później spadliby z łóżka.

– Czyli idziemy jutro do legowiska – powiedział Argutus i zwinął się bliżej Harry'ego. Odkąd dowiedział się, że mieszka tam inny czarodziej mówiący wężomową, odmówił nazwania tego miejsca „chatą"; upierał się, że mówiący z wężami musi zamieszkiwać legowisko. – I wygrasz, ponieważ będziesz miał mnie przy sobie.

– Zarozumiały się zrobiłeś – odpowiedział Harry, przesuwając palcem pod brodą węża omenu i w dół jego gardła tak daleko, jak tylko mógł sięgnąć. Argutus syknął, a jego język przez dłuższą chwilę trzepotał w powietrzu. Harry lubił myśleć o tym jak o jego wersji mruczenia. – Taki zarozumiały.

Dzięki mnie będzie inaczej, zobaczysz – powiedział Argutus i położył łeb, obracając go tak, że miał pysk wtulony we własne zwoje. – Już za pierwszym razem byś wygrał, gdybyś tylko zabrał mnie ze sobą.

Harry postanowił nie odpowiadać, po prostu zamknął oczy. Wiedział, że jutro będzie ciężko. To, że mógł teraz przełknąć magię wężomowy nie oznaczało, że Slytherin tak po prostu to przyjmie do wiadomości i zejdzie mu z drogi. W dodatku możliwe, że tym razem przyjdzie im stawić czoła Voldemortowi. To, że za pierwszym razem nie pojawił się w obronie swojej własności, dało Harry'emu nadzieję, ale także wzbudziło podejrzenia. Nawet gdyby jego osłony zostały tak kompletnie zniszczone na wejściu, że nie wyczuł wtargnięcia, Slytherin i tak naprawiłby je i poinformowałby go o wszystkim.

Nie żeby to miało znaczenie, pomyślał Harry, gdy sen go pochwycił i zaczął ciepłymi rękami zaciągać w kierunku morza. I tak będziemy musieli walczyć w tej chacie. Nie mamy innego wyjścia. I może jego też zaskoczę.

Oprócz magii wężomowy ćwiczył też swój dar absorbere. Voldemort prawdopodobnie już znał świeżo odkryte przez Harry'ego sztuczki, ale przecież nie wiedział, że Harry je zna.

A jeśli zbliży się do mnie ze swoją skradzioną magią, to jej go pozbawię i już.


Harry uważnie przyjrzał się grupie ludzi, która czekała za nim. Było ich ośmiu: jego czterej zaprzysięgli kompani, Draco, Snape, Regulus i Narcyza, która tym razem nie chciała pozostać w tyle, kiedy jej własny syn udawał się w niebezpieczeństwo, z którym mogłaby mu pomóc. Thomas był zajęty, bo ponownie przyłożył się do poszukiwań sposobów, które pomogłyby im w zniszczeniu przechwyconego horkruksa bez dobrowolnej ofiary, a Jing–Xi została wezwana z powrotem do Chin. Harry w ogóle jej o to nie winił. Była prawdziwą Damą, która troszczyła się o swój lud i wyruszała im na pomoc, ilekroć jej potrzebowali. To było niesamowicie hojne z jej strony, że poświęciła na te badania tak wiele czasu.

Connor oraz, co dziwniejsze, Michael, błagali, żeby tym razem zabrał ich ze sobą. Harry odmówił im obojgu, Michaelowi z oczywistego powodu, a Connorowi, ponieważ nie osiągnął nawet jeszcze swojej przemiany animagicznej. Twarz jego bliźniaka nabrała zacięcia na te słowa, a on sam wybiegł z pokoju. Harry miał nadzieję, że poszedł się uczyć.

Michael zadrwił i wyszedł. Harry miał nadzieję, że nie spowodował tym problemów między nim a jego bliźniakiem, ale musiał zakładać, że nie, przynajmniej, póki Owen nie zacznie narzekać. Po prostu miał zbyt wiele do zrobienia, by przejmować się jeszcze potencjalnymi problemami.

– Odsuńcie się wszyscy – ostrzegł ich. – Tylko Argutus i ja… – dotknął głowy węża omenu, który owinął się wokół jego ciała – będziemy walczyć ze Slytherinem. Możecie próbować nam pomóc przy każdej możliwej sposobności i, oczywiście, brońcie się przed wszystkim, czym spróbuje w was rzucić. Ale nie przeszkadzajcie nam, nawet jeśli uznacie, że robicie to dla naszego dobra. Mogę prawie zagwarantować, że w ten sposób nam nie pomożecie.

– Tak, Harry – powiedział Draco potulnym tonem, w którego szczerość Harry w ogóle nie uwierzył.

Snape tylko prychnął, w jego ciemnych oczach widać było, że będzie się wtrącał, kiedy tylko będzie chciał. Regulus i Narcyza też wyglądali na kompletnie nieprzejętych jego słowami. Harry ukrył westchnienie i miał nadzieję, że przynajmniej pozwolą mu zrobić co trzeba.

– Chodźmy – powiedział, odwracając się do przodu.

Bill i Charlie ponownie aportowali się przed wszystkimi, a Owen i Syrinx tym razem udali się na zwiad. Harry czekał w cichym pogotowiu. Poniekąd oczekiwał ostrzeżenia, że Voldemort już tam był, a poniekąd spodziewał się, że w ogóle nie wrócą.

Dziwne, jak spokojnie przychodziły mu te myśli. Harry miał wrażenie, że przyśpieszone walenie serca, jakie tętniło mu w uszach, zagłuszało po prostu wszystko inne. Myślał o tym, co się stanie, kiedy już przechwycą horkruksa i koniec tego zadania nie będzie końcem jego samego, bo będą musieli kogoś poświęcić, żeby w ogóle móc go zniszczyć. W porównaniu z tym niespodziewana śmierć wydawała się drobnostką.

Był napięty jak struna, głowa jakby unosiła mu się w powietrzu, zdawał się nie być tak do końca obecny. Im bardziej zbliżali się do zdobycia pierścienia, tym bardziej zbliżali się do…

Do czegoś, czego Harry miał naprawdę wielkie wątpliwości, czy znajdzie w sobie dość sił, by zejść komuś z drogi i mu na to pozwolić.

– Niczego tam nie ma – powiedział cicho Owen, pojawiając się przed nimi z przytłumionym trzaśnięciem. – Chodźcie.

Harry skinął głową i zamknął oczy. Usłyszał łagodny syk radości Argutusa, gdy się aportowali. Wąż omenu polubił te skoki, choć może tylko dlatego, że doświadczał ich cokolwiek rzadko. W przeciwieństwie do poprzedniego razu, kiedy tu się pojawił – kiedy Evan Rosier zdołał schwytać Dracona – Argutus nie wślizgnął się momentalnie w zarośla, żeby je zbadać, ale Harry widział po jego dziko trzepoczącym języku, że naprawdę miał na to ochotę. Pozostał jednak owinięty wokół ciała Harry'ego, kiedy ten odwrócił się twarzą do chaty.

Od razu zauważył, że klątwa arbitralna zależna od krwi Slytherina nie została naprawiona, podobnie jak mroczne klątwy, które ostatnim razem stanęły im na drodze. Harry uśmiechnął się lekko. Albo Voldemort naprawdę o niczym nie wiedział, albo Slytherin próbował je naprawić i zawiódł. To mogła też być pułapka, ale byłaby niezwykle ryzykowna, biorąc pod uwagę, że Voldemort mógł przez nią stracić jeden z horkruksów, które gwarantowały mu nieśmiertelność. W dodatku bez względu na to, gdzie Harry nie sięgałby zmysłami, nie mógł wyczuć obecności jakichkolwiek osłon. Tak, postanowił zaryzykować. Wydawało mu się, że po prostu zorientuje się, kiedy tu wrócimy i będzie w stanie rzucić wszystko, czym się akurat zajmował.

Oczywiście, zdrowy rozsądek nakazywał, by Voldemort po prostu przeniósł horkruks, jak tylko zorientował się, że intruzi odkryli tajemnicę jego strażnika. Ale Voldemort nigdy nie był szczególnie praktyczny. Kiedy już coś wybierał – czy była to kryjówka, symboliczny dzień ataku, czy też naczynie dla horkruksa – miał tendencję do zakorzeniania się w tym postanowieniu i trzymania się go aż do końca. Harry był mu za to wdzięczny. Dzięki temu znacznie łatwiej było go pokonać.

– Za mną – powiedział i wślizgnął się do domu, przytrzymując drzwi, kiedy pozostali wchodzili do środka.

Zmarszczył brwi, kiedy ich cienie przepłynęły po polepie, a potem zdał sobie sprawę, czemu zwrócił na nie uwagę. Narcyza, Snape i Draco mieli regularne, ludzkie cienie, ale ten, który podążał za Regulusem, wciąż wyglądał jak Ponurak. Wydawało się, że sama Śmierć podążyła za nimi do tego domu, ale Harry przynajmniej wiedział skąd się wzięła. Nie miał powodu, żeby się tak denerwować na jej widok.

Już prędzej na ten, pomyślał, skupiając się na pierścieniu osadzonym w czymś, co teraz już wiedział, że nazywało się kamieniem kotwicznym, nie ochronnym, mimo że również skupiał się wokół przywiązywania czyjegoś cienia. Merlin jeden wiedział, gdzie Voldemort go znalazł. Zanim stały się tak rzadkie, że wyszły z mody, założyciele pozostawili własne w korzeniach Hogwartu, ale ten szafir był skarbem, niezależnie od tego, czy Voldemort odkrył go w starożytnym grobowcu, czy w jakimś bardziej prozaicznym miejscu.

Wokół niego też nie było osłony opartej na krwi. Harry wziął głęboki oddech, a myśl, że to jednak pułapka, ponownie na niego naskoczyła.

Ale nie mógł teraz zrezygnować z pościgu za tym horkruksem. Musiał po prostu zaryzykować i zrobić wszystko, co będzie w jego mocy, by go przechytrzyć i wygrać.

Poczuł, jak Argutus ściska go uspokajająco. Harry wysyczał pozdrowienie w kierunku zarówno Slytherina, jak i Voldemorta, jeśli akurat słuchał, po czym zrobił krok do przodu.

Cień natychmiast pojawił się między nim a pierścieniem. Slytherin przejechał wzrokiem po Argutusie i uśmiechnął się z pogardą.

– Świetlisty wąż, chłopcze? – zapytał. – Taki wąż nie pomoże nawet tym, którzy potrafią mówić językiem adekwatnym dla mrocznych czarodziejów. – Ponownie wycelował różdżkę i lagę, po czym wysyczał to samo polecenie, którego użył wcześniej, a które Harry mógł teraz słabo zrozumieć jako „jasne oczy". Węże zaczęły celować głowami w przyjaciół Harry'ego, a on sam zobaczył, jak ich oczy rozświetlają się na niebiesko.

Harry otworzył swój dar absorbere.

Tym razem nie zrobił z niego po prostu elastycznego przełyku prowadzącego z powrotem do jego własnej magii, jak to było za każdym razem, gdy korzystał z niego do tej pory. Wyobraził sobie otaczające go stado głodnych ust, dzięki czemu przybrały kształt szeroko rozpostartych szczęk z ciągnącymi się od nich mglistymi ciałami węży. Otoczyły Slytherina, otwierając i zamykając paszcze z metalicznymi kłapnięciami, po czym zaczęły ochoczo szarpać za magię wężomowy. Wąż bez trudu był w stanie ją pochłonąć.

Slytherin krzyknął z zaskoczeniem, co zakłóciło jego zaklęcie niebieskiego światła. Harry ruszył przed siebie i bitwa rozpoczęła się na dobre.

Slytherin wysyczał kolejne zaklęcie, a polepa u jego stóp zamieniła się w jamę, z której zaczęły wypływać żmije. Węże Harry'ego zamachnęły się i opadły na nie. Kły szarpały, a szczęki odgryzały, urywając łby ze smukłych czerwonych ciał. Żmije próbowały ugryźć i otruć węże Harry'ego, ale te były magiczne i ich istnienie zależało od kaprysu jego woli. Kiedy Harry wyobraził sobie, jak uciekają przed niebezpieczeństwem, a potem znów stają się solidne – ich stalowe zęby to było jedyne, co nie mogło zniknąć, ponieważ potrzebował ich otwartych paszcz do dalszego wchłaniania magii Slytherina – zrobiły to, a żmije kołysały się w powietrzu i wyglądały na zdezorientowane aż do chwili, w którym doszło do ich dekapitacji.

Harry poczuł, jak zalewa go bogata i mroczna magia, niczym ziemia rojąca się od robaków. Po przeprowadzeniu ostatnich badań zrozumiał, dlaczego wężomowa była uważana za tak mroczny dar. Przywoływała wspomnienia z czasów, kiedy wężouści tacy jak Slytherin władali magią, której nikt inny nie był w stanie opanować – i zawsze była mroczna. Samo rozmawianie z wężami było praktycznie neutralną pochodną tego daru. To, na co pozwalał on jednak swoim nosicielom, już nie.

Nic dziwnego, że magia Jing–Xi została tak łatwo odepchnięta przez Slytherina. Nic świetlistego nie zdołałoby tknąć tej mocy.

Harry już wcześniej podejrzewał, że Argutus nie będzie w stanie mu pomóc podczas samej bitwy i okazało się, że miał rację. Każde jego błyskawiczne uderzenie skutkowało w najlepszym razie żmiją, która uskakiwała przed jego ciosem i próbowała zaatakować go z tyłu. Ostatecznie Argutus po prostu trzymał się szyi i torsu Harry'ego i odbijał na łuskach zaklęcia, które inaczej pozostawałyby dla Harry'ego niewidoczne.

– Przywołuje za tobą zaklęcie, wygląda jak kobra! – zawołał stanowczo, kiedy uwaga Harry'ego była tak skupiona na cieniu, że od dłuższej chwili nie rozglądał się dookoła. – A teraz boa tańczy wzdłuż ściany, celuje w Draco. Każ mu podnieść na nią różdżkę i odeprzeć mroczną tarczą. Innej nie uszanuje.

Harry zarzucił głowę do tyłu i zawołał do Dracona w spanikowanej nadziei, że wymówił to po angielsku, po czym ponownie skupił się na Slytherinie. Mężczyźnie wreszcie zabrakło węży i nawet ponownie próbował tych samych zaklęć, które stosował, gdy po raz pierwszy stawił czoła Harry'emu, włącznie z pluciem mu jadem w oczy, ale nic nie podziałało. Węże Harry'ego skierowały się w jego stronę, szczęki poruszały się w górę i w dół, spragnione połknięcia większej ilości magii, a własna moc Harry'ego rosła, pęczniejąc, aż niemal wypełniała frontowy pokój małej chaty. Slytherin patrzył na niego z wyrazem absolutnej nienawiści.

– Nie odbierzesz mi tego pierścienia – wydyszał. – Należy do mojej krwi. A ty nie jesteś z mojej krwi. Nie zastąpisz mi mojego potomka, nie dam ci go zabić.

– W tym momencie – powiedział Harry – już naprawdę mam to gdzieś. – Nie wiedział, czy rozmawiali po angielsku, czy w wężomowie, i to też go nie obchodziło. Chciał pierścienia. Slytherin stał mu na drodze. – Mógłbyś, na przykład, zejść na bok i w ten sposób przeżyć. Nie zniszczę twojego kamienia kotwicznego. Ale odbiorę ci ten pierścień.

– Nie.

Harry lekko wzruszył ramionami.

– Jak sobie chcesz.

I wysłał rój węży przed siebie, chciwie pożerając otaczającą cień magię – włącznie z tą, która utrzymywała Slytherina w tym kształcie. Argutus wydał z siebie syk, który brzmiał jak wiwat.

Slytherin nie poddał się tak łatwo. Deptał i miażdżył głowy co pomniejszych węży, a wiele jego zaklęć wciąż było w stanie się pojawić, iskrząc i plując nad głowami dzieł Harry'ego. Ale choć był znakomitym, mrocznym, wężoustym czarodziejem, nie był absorbere. Ten dar musiał trafić do linii Gauntów – linii Slytherina – po jego czasach.

Harry przełknął ślinę. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek tak wchłaniał magię bez żadnego poczucia winy. Konsumował ją, jakby to było jedzenie oferowane na uczcie. Upomniał się, że przecież cień Slytherina zniszczyłby go, gdyby tylko mógł. Węże rozrywały jego magię kawałek po kawałku. Przepływała przez ich ciała i docierała do niego, a on ją zjadał i rósł w siłę, co z kolei umożliwiło mu wysłanie przed siebie jeszcze potężniejszych węży.

Slytherin wydał z siebie dźwięk, który brzmiał jak krzyk frustracji. Następnie splótł dłonie i zaintonował długą inkantację, brzydką, wijącą się i dźwiękami przypominającą gody grzechotników.

Harry kazał dwóm wężom wspiąć się wzdłuż jego nóg i wgryźć w nienamacalne ciało. Jego nogi zniknęły, a węże opadły z powrotem na polepę, ale szkoda już się stała i zaklęcie zostało przerwane. Slytherin otworzył gwałtownie oczy i wpatrywał się w miejsce, w którym wcześniej znajdowały się jego kończyny, po czym podniósł głowę i spojrzał na Harry'ego z miną, która po raz pierwszy wyrażała prawdziwy strach.

– Zniszczyłbyś ostatni kawałek mnie – wyszeptał. – Ostatnie, co po mnie pozostało.

Harry nie zawracał sobie głowy odpowiedzią, po prostu pozwolił dwójce swoich węży rozrosnąć fałdy skóry wokół łbów, póki nie przypominały latawców. Wzbiły się w powietrze w oszałamiających spiralach i zacisnęły kły po obu stronach twarzy Slytherina. Jeden kęs, drugi i już przeżarły mu się przez skórę policzków. Zawył. Harry zebrał magię, która wtedy do niego dotarła, mroczną, ale nie równie splugawioną co ta Voldemorta.

– Czy nie ma dla ciebie znaczenia, że jesteś z mojego domu? – zapytał nagle wyzywająco Slytherin. – Czy nie ma dla ciebie znaczenia, że nosisz mój dar, jakkolwiek nielegalnie go zdobyłeś? Czy nie...

Jego słowa przeszły nagle w gulgot, kiedy węże owinęły się wokół i zjadły mu język, a on sam wreszcie upadł pod ciężarem roju. Harry przełknął ostatnie kęsy i zadrżał lekko. Ta magia miała prawie tysiąc lat i, podobnie jak w przypadku dobrego wina, wiek wpływał na smak.

I było już po wszystkim, Slytherin zniknął, a droga do pierścienia stała otworem. Harry czuł za sobą szok i ciszę bijące niczym tętno, poruszające się z przytłumionym uderzeniem o ściany chaty.

Zrobił krok do przodu i pochylił się nad pierścieniem. Z tej odległości był w stanie zobaczyć delikatny, srebrny pasek biegnący wokół górnej części herbu, oddzielający kamień od złota i mógł dostrzec ciemny, intensywny blask mocy, który naznaczył zarówno pamiętnik, jak i medalion. Sięgnął po niego.

I wtedy moc przemówiła z drzwi chaty, więc Harry obrócił się i zobaczył stojącego w nich Voldemorta, z magią rozbłyskującą wokół niego i Lucjuszem przykucniętym obok, jak jakiś pies.


Było za dużo magii.

Narcyza nigdy nie wyobrażała sobie, że kiedyś to powie. W końcu była córką czystokrwistej rodziny, która postawiła sobie za punkt honoru kolekcjonowanie magii i przynoszenie jej z powrotem do domu, oraz tworzenie lub dopasowywanie magicznych przedmiotów do spadkobierców ich linii. Narcyza znała wiecznie niewypowiedzianą, zagnieżdżoną w głębi umysłów jej przodków nadzieję, że jednemu z ich potomków uda się zostać Mrocznym Panem, lub Panią tylko dzięki posiadanym artefaktom.

Ale tej magii było po prostu za dużo. Rozprzestrzeniła się wokół chaty niczym dławiąca chmura, zatapiając się w jej płucach, dźgając jej mózg, sprawiając, że upadła na polepę, mimo że nie chciała kłaniać się przed takim stworzeniem. Maleńkie plamki krwi wypłynęły na powierzchnię skóry wzdłuż jej ramion. Jej mózg zatrzymał się nagle, wciągnięty i związany w świecie błota i ciemnego kryształu.

Zobaczyła swojego męża klęczącego obok Mrocznego Pana i spojrzała mu ze zrozumieniem w oczy. Przynajmniej na tę chwilę nie była w stanie złościć się na niego, że uległ przed potęgą Voldemorta i wciąż nie był w stanie przed nim uciec. Na świecie nie było niczego prócz magii, która dominowała nad nią, dominowała nad wszystkimi, którzy weszli z nią w kontakt. Widziała, jak prawie wszyscy w pokoju kłaniają się, jeden po drugim.

Z dwoma wyjątkami. Jednym z nich był Harry, który wciąż pochylał się nad niebieskim kamieniem, wciąż miał rękę tuż nad pierścieniem i patrzył na Voldemorta.

A drugim był Draco. Patrząc w górę przez migoczące wyziewy, które przesłaniały jej pole widzenia, Narcyza zobaczyła sieć srebrzystych pasm wirujących od Harry'ego w kierunku Dracona. W obliczu tak miażdżącej woli, jak ta, Harry najpierw sięgnął, by ochronić swojego kochanka, użyczając mu sił, które pozwoliłyby mu utrzymać się na nogach.

Narcyza nie wiedziała, czy Draco w ogóle zdawał sobie sprawę z istnienia tej siatki wolnej woli. Skorzystał jednak z niej w najlepszy możliwy sposób, wyciągając różdżkę i celując nią w Voldemorta. Z czubka wystrzeliła klątwa, wymierzona prosto w Mrocznego Pana.

– Lucjuszu – powiedział leniwie Voldemort.

Jej mąż wskoczył między nich i przyjął na siebie klątwę, która otworzyła długą, krwawą ranę na jego prawym ramieniu. A wyraz twarzy Dracona, kiedy zorientował się, co zrobił własnemu ojcu – zdrajcy i człowiekowi, który skrzywdził zarówno jego, jak i ją, ale mimo wszystko ojca – sprawił, że serce Narcyzy zawibrowało niczym uderzony dzwonek.

Wyglądało na to, że osłabiło to też postanowienie Dracona, by pozostać w pozycji stojącej. Zawahał się i prawie uklęknął. Harry syknął. Wypływająca z niego moc zrobiła się stabilniejsza i Draco podźwignął się z powrotem.

– To nie ma znaczenia, Harry – powiedział Voldemort, a otaczająca go magia sprawiła, że jego słowa stały się prawdą. – Jakie to ma znaczenie? Wiesz, że nie zdołasz opuścić tego pokoju z nimi wszystkimi. Mogę przejąć Severusa poprzez jego Mroczny Znak. Mogę złamać twojego adopcyjnego Blacka. Twoi Weasleyowie, ci na zewnątrz domu, już są moi i z każdą mijającą chwilą dławią się gęstym powietrzem. Twoja mała, świetlista czarownica i mały, mroczny czarodziej nie będą w stanie skutecznie ze mną walczyć. – Posłał Narcyzie uśmiech, który sprawił, że powietrze zapłonęło, a przed jej oczami pojawiły się czerwone powidoki. – Jeśli chodzi o panią Malfoy, każę jej mężowi ją zgwałcić. To odpowiedni koniec dla miłości, która kiedyś ich łączyła.

– A Draco? – powiedział niemal bezgłośnie Harry.

– Draco. – Wąż wokół jego talii obrócił się w jego kierunku, a Voldemort uśmiechnął się. Narcyza uważała, że to niewłaściwe, tortura dla każdej matki, której przychodzi widzieć, jak ktoś patrzy w ten sposób na jej syna. – Umrze cal po calu, Harry, a jego magia będzie moja. W międzyczasie zniszczę i wykrzywię mu umysł za pomocą klątwy Imperiusa, póki nie będzie znał niczego poza bólem i cierpieniem. – Delikatna pauza. – Oczywiście, zawsze możesz się poddać i opuścić to miejsce ze mną. Nie dość, że oszczędzisz mu tego losu, ale też wszystkim, których kochasz.

To pułapka, pomyślała Narcyza, walcząc, by poruszyć ręką i zamknąć ją wokół różdżki. Nie słuchaj go, Harry.

I wydawało się, że Harry nie zamierzał. Warknął na sposób, którego człowiek nie powinien być w stanie z siebie wydać, a jego węże pojawiły się wokół Mrocznego Pana, atakując go stalowymi kłami i szeroko rozwartymi szczękami.

– To za pomocą tych zwierzątek pokonałeś cień mojego przodka? – zapytał Voldemort. – Imponujące. Ale obawiam się, że nie wystarczy.

Narcyza poczuła, jak niszczy węże jednym machnięciem, połykając przy tym magię Harry'ego. Harry zachwiał się. Voldemort zaśmiał się cicho, jego wężowe spojrzenie utkwiło w dziedzicu. Harry zacisnął zęby i podniósł rękę do czoła, gdzie jego blizna zaczęła krwawić.

Narcyza poczuła, że presja na jej umyśle trochę osłabła. Po raz kolejny spróbowała przesunąć rękę w kierunku różdżki.

Szybko zauważyła, że nie tylko ona zdecydowała się wykorzystać rozkojarzenie Mrocznego Pana. Draco uniósł lekko głowę, jego oczy zatrzepotały i zamknęły się, a twarz rozluźniła, przez co Narcyza domyśliła się, że spróbował użyć swojego daru opętania.

Voldemort spiął się i zaskrzeczał przeraźliwie. Odwrócił się jednak, a gniew płonący na jego twarzy powiedział Narcyzie, że nie znajdował się pod kontrolą Dracona.

Draco zakrztusił się, gdy niewidzialne palce chwyciły go za gardło i odrzuciły mu głowę do tyłu. Odchyliła się tak szybko, że przez chwilę, co było najgorszy momentem jej życia, Narcyza obawiała się, że złamano mu kark.

Szybko jednak zorientowała się, że nie mogło tak być, ponieważ oczy Dracona wciąż były skupione i wciąż płonęły buntem.

– Zapłacisz za to, dziecko – wyszeptał Voldemort. – Zapłacisz swoją krwią i poczytalnością. Ale najpierw swoją magią. – A Narcyza poczuła, jak otwiera się przełyk jego daru, przygotowując się do przełknięcia mocy, z którą Draco się urodził i nad którą tak ciężko pracował.

Harry wyrwał pierścień z kamienia kotwicznego z szarpnięciem, wrzaskiem i niesamowitym rozbłyskiem światła. Voldemort odwrócił się do niego i zawarczał.

Narcyza wiedziała, że to było tylko niewielkie odwrócenie uwagi. Mroczny Pan lada moment dojdzie do siebie, a Harry odda mu pierścień, by uratować Dracona. Jej syn był dla niego ważniejszy od kawałka metalu. Całkowicie możliwe, że Draco był dla niego ważniejszy niż losy całego świata.

I tak być powinno.

Narcyza przyglądała się Harry'emu w tym momencie, który wydawał się trwać wiecznie, gdy Voldemort trzymał kochanka Harry'ego, Harry trzymał horkruks Voldemorta, a zielone oczy i wężowe oczy patrzyły na siebie. Zobaczyła na jego twarzy zaciekłą i gorliwą miłość, ale też wściekłość i nienawiść, które czuł tylko wobec tych, którzy mogliby skrzywdzić Dracona, i wiedziała, że jeśli ktokolwiek po tej chwili zdoła zagwarantować jej synowi ochronę i szczęśliwe życie, to będzie to Harry.

Ale lada moment równowaga się przechyli i Voldemort wygra, ponieważ żaden z nich nie był w stanie odgadnąć, jak potężny się okaże, bo nikomu nie przyszło do głowy, że taki poziom mocy w ogóle mógł zaistnieć.

W tej chwili był jednak rozkojarzony, a jego uścisk zniknął z serca, umysłu i dłoni Narcyzy.

Odwróciła się i utkwiła wzrok w synu, wyciągając różdżkę. Nawet dławiąc się, Draco wyglądał w tym momencie na bardziej ożywionego niż Lucjusz. Jego twarz promieniała wściekłością i pracował zaciekle, zarówno gardłem, jak i oczami, wyraźnie próbując przecisnąć się przez dowolną barierę, którą Mroczny Pan na niego narzucił, byle tylko ponownie użyć swojego daru opętania.

Narcyza poczuła, jak wypełnia ją głęboki spokój. Nie zdołałaby w tym momencie wtrącić się i uwolnić Dracona, a Voldemort prawdopodobnie zabiłby ją za samą próbę.

Ale było coś, co mogła zrobić, coś, co przechyli tę przerażającą szalę i, jak miała nadzieję, zmusi Harry'ego do zareagowania szybciej od Voldemorta.

Kochała Dracona, ponieważ był jej synem. Kochała Harry'ego, bo Draco był przy nim taki szczęśliwy. Skupiła się na tym, na tej lśniącej gwieździe, a nie na podejrzeniach, które szeptały w głębi jej umysłu, że być może to właśnie była zemsta za złamanie niegdyś złożonej, potrójnej przysięgi. Zadeklarowała, że doprowadzi do śmierci Bellatrix i nie dotrzymała słowa.

Nigdy jednak się o tym nie przekona i teraz naprawdę nie chciała o tym myśleć.

Rozprzestrzeniło się w niej ciepło, czułość, oddanie i właśnie tym falującym emocjom poświęciła swoją śmierć, dobrowolną ofiarę.

Avada Kedavra – wyszeptała.

Klątwa uniosła się z jej różdżki i uderzyła w nią. Była świadoma poruszających się, rzucających się, wirujących postaci i przynajmniej jednego głosu wołającego jej imię. Nie podniosła na nich wzroku, ale spokojnie spojrzała śmierci w oczy i wyszła jej na spotkanie.

Narcyza Malfoy umarła kochając.


Lucjusz zobaczył, jak jego żona popełnia samobójstwo.

A jego oburzona miłość wzniosła się, rycząc, krzycząc, wirująca powódź, która rozerwała na strzępy ostatnie kajdany jego nienawiści.

Był wolny.

Obrócił się, obolały i świadomy, że przeklęta rana na ramieniu uniemożliwi mu swobodne korzystanie z kończyny, więc przerzucił różdżkę do drugiej ręki. Szybko, dobrze wiedząc, co musiał teraz zrobić i nie słuchając wyjącego mu z tyłu umysłu głosu, wycelował w owiniętego wokół pasa Mrocznego Pana węża, który pozwalał mu cokolwiek widzieć.

Wyszeptał klątwę tnącą, a wąż rozleciał się na niewielkie, krwawe strzępy i umarł. Tymczasem krzyki z tyłu jego głowy nie ustawały.

Narcyza, Narcyza, Narcyza.

Niezgrabnie oparł kolana o ziemię i podźwignął się chwiejnie. Voldemort wył wysokim głosem, na wpół krzycząc, na wpół sycząc, ale nie minie dużo czasu, zanim się opanuje i zdecyduje, co powinien zrobić. Lucjusz wiedział jednak, czym sam powinien się zająć i nie pozwolił tej chwili uciec.

Podszedł do ciała swojej żony i podniósł ją, jej blond włosy opadły na bezwładną szyję, a twarz była rozluźniona i spokojna. Różdżka wypadła jej z ręki. Lucjusz zawahał się, po czym poderwał ją, mrucząc zaklęcie lewitacji i w tym samym czasie rzucił zaklęcie odciążające na zwłoki Narcyzy.

I przez cały czas głos śpiewał w głębi jego umysłu.

Narcyza, Narcyza, Narcyza.

Gorycz zalewała go jak korodujący kwas lub trucizna, że tyle czasu zajęło mu zorientowanie się, że jego miłość jednak była silniejsza od nienawiści, że musiał stawić czoła żonie i synowi w bitwie i zobaczyć, jak jedno z nich umiera, zanim zdołał się uwolnić. Wiedział jednak, że już nigdy więcej nie wpadnie w sidła niewoli Voldemorta. Kochał żonę bardziej, niż kiedykolwiek mógłby nienawidzić nawet Mrocznego Pana.

Kiedyś ją kochał, ponieważ teraz już znalazła się poza jego zasięgiem.

Przytulił ją mocno i odwrócił się, by zobaczyć, jaki cud kupiła swoją śmiercią.

Narcyza, Narcyza, Narcyza.

Pokój wypełnił się słodkim grzmotem.


Harry usłyszał, jak Draco wykrzykuje imię Narcyzy, a chwilę później zobaczył błysk zielonego światła, usłyszał spokojne przekleństwo, tak samo jak ponad trzy lata temu, kiedy Syriusz popełnił samobójstwo w ten sam sposób i z tego samego powodu.

Śmierć z miłości. Poświęcenie z własnej woli.

A ciche brzęczenie klątwy arbitralnej wokół horkruksa w jego dłoni zniknęło.

Harry zobaczył, jak wąż Voldemorta rozpada się w następnej chwili, a Mroczny Pan miota się szaleńczo, szukając jakiegoś sposobu na odzyskanie wzroku, podczas gdy jego magia uderza w przypadkowe miejsca, kiwając się niczym drzewa w czasie sztormu.

Harry nie mógł wysłuchać własnego bólu. Nie miał na to czasu. Uklęknął, przytulając do siebie dłoń z pierścieniem i przypominając sobie słowa Regulusa o tym, co powinno nastąpić niezwłocznie po dokonaniu ofiary. Trzeba było wchłonąć magię horkruksa, wyssać z niego kawałek duszy Voldemorta, zupełnie jak wtedy, gdy pożarł Toma Riddle'a albo zniszczył czający się w medalionie odłamek. Mocno ścisnął pierścień Peverelli i wbił w niego swój dar absorbere niczym miecz w kamień, uderzając go i rozłupując na dwoje.

Pierścień spienił się i trzasnął ciemną błyskawicą. Harry przygotowywał się na ten sam wybuch szkaradnej magii, jaką pamiętał z Komnaty Tajemnic i Wrzeszczącej Chaty, przez co nie był przygotowany na koszmarny ból, który nagle wypełnił mu dłoń.

Spojrzał w dół i zorientował się nagle, że wszystko widzi jak przez mgłę. Pasek srebra, który oddzielał kamień pierścienia od złota, rozwinął się, ukazując się jako maleńki wąż, który momentalnie ugryzł jego skórę między kciukiem a palcem wskazującym.

Fala trucizny rozprzestrzeniła się po ugryzieniu, poruszając się w górę, zmieniając skórę w czarną i gąbczastą, zalewając ją pęknięciami, z których wyciekały biało–zielone płyny. W pierwszej chwili objęła wyłącznie ten płat skóry; w następnej już rozprzestrzeniła się po całym grzbiecie dłoni.

Dopiero wtedy Harry poczuł słodki grzmot przepowiedni w pokoju i przypomniał sobie drugi werset pieśni, którą otrzymał od Trelawney.

Jako pierwszy – drobiazg malutki,
Ten co w środku serc wielu tkwi.
Lecz ty zbawco ukłucia waż skutki,
Najmniejsze żądło pozbawić może krwi.

Wzrok mu zawirował, pociemniał, a następnie porozciągał na dziwne sposoby. Harry znalazł się na płaskiej równinie czarnego piasku pod łukowatym szarym niebem. Za nim znajdowały się lśniące srebrne baseny jego oklumencji, liście emocji, stalowy szkielet odbudowanego umysłu.

Przed nim stał Tom Riddle, przyglądając mu się z płomieniem w oczach, wyglądając na zaledwie kilka miesięcy starszego od wspomnienia, które Harry widział w pamiętniku. Ewidentnie był też od niego znacznie bardziej szalony i niebezpieczny.

– To ciało będzie należało do mnie – wysyczał, a potem skoczył do przodu i tak rozpoczęła się bitwa.