Rozdział trzydziesty trzeci: Aniołowie naszej lepszej natury
Snape zobaczył, jak Harry upada.
Fala czerni, pnąca się wzdłuż jego prawego przedramienia, przyciągnęła jego uwagę i musiał patrzeć, jak skóra zaczęła pękać, jak płyny zaczęły spod niej wypływać, jak Harry zaczął umierać od szczególnie zjadliwej trucizny, która musiała być mieszanką kilku różnych rodzajów jadu. Po jej ruchach Snape był w stanie wycenić przynajmniej, że kierowała się do jego barku, skąd zwróci się ku sercu. Jak tylko tam dotrze, jej ofiara zginie i będzie po wszystkim.
Zobaczył, że Mroczny Pan wciąż kręci się w miejscu, ewidentnie wytrącony z równowagi zniszczeniem horkruksa i bez najmniejszego pojęcia, co powinien teraz zrobić.
Snape podjął decyzję, którą musiał i zamiast natychmiast podbiec do syna i wziąć go na ręce, wyciągnął różdżkę, zupełnie jak Lucjusz i rzucił jedyne zaklęcie, które mogło im się teraz przydać. Kiedy Mroczny Pan był w tego rodzaju nastroju, miotany między jedną emocją a następną, zwykle wystarczało lekkie pchnięcie w odpowiednim kierunku, by skupił się tylko na jednej sprawie. Snape kilkakrotnie wykorzystywał tę delikatną równowagę na swoją korzyść, kiedy był jeszcze śmierciożercą i chciał wpędzić jednego ze swoich rywali w kłopoty.
Rzucił zaklęcie, które pozwoliło mu naśladować czyjś głos i zawołał charakterystycznym tonem Szalonookiego Moody'ego:
– Harry! Jesteś no tam? Mamy te kamienie ochronne, o które prosiłeś, no wiesz, kawałki Kamienia odporne na magię!
Voldemort warknął cicho, a Snape dostrzegł przebłysk jego zniszczonych oczu. Czekał w napięciu. Możliwe, że zamiast ostrożności wysłał Voldemorta we wściekłość i że Mroczny Pan zaatakuje wszystkich na raz. Jeśli tak, to tu zginą, ale nie mieli większych szans na ujście stąd z życiem od chwili, w której wszedł do chaty Gauntów.
Spadł jednak z rogów swojego dylematu w ostrożny strach, tak jak Snape miał na to nadzieję. Rozłożył ręce, pochylił głowę i zniknął z trzaskiem magii tak głębokim, że nie był to trzask aportacji.
Snape wypuścił chrapliwy oddech, a następnie pozwolił sobie podbiec do boku Harry'ego, gdzie zorientował się, że Regulus już znalazł się tam przed nim i wziął Harry'ego na ręce, ostrożnie nie trącając jego prawej ręki. Obecnie próbował podważyć mu palce i zmusić do puszczenia wciąż ściskanego pierścienia Peverelli.
– Przestań – powiedział szorstko Snape i stuknął różdżką w nadgarstek Regulusa, przez co ten poderwał dłoń i łypnął na niego z oburzeniem. – Inaczej ciebie też zatruje, a nie mam ochoty leczyć dwóch pacjentów na raz.
Regulus otworzył nieco szerzej oczy z nadzieją.
– Czyli myślisz, że zdołasz go wyleczyć?
Usta Snape'a wykrzywiły się w ciemną linię, ale przecież nikt nie spodziewałby się teraz po nim powstrzymywania przed sarkazmem.
– Niby po co zostałem Mistrzem Eliksirów, jeśli nie po to, żeby uwarzyć antytoksynę dla lekkomyślnych, nieostrożnych chłopców na krawędzi śmierci? – Odwrócił się, zanim Regulus zdążył wciągnąć go w sprzeczkę i rozejrzał po pokoju. Jego spojrzenie najpierw padło na Rosiera–Henlina i Gloryflowerównę, stojących w głębi pokoju i trzymających się za lewe przedramiona. Wiedział, że ich blizny w kształcie błyskawic musiały mocno boleć, informując ich, za późno i nadaremnie, że Harry znalazł się w niebezpieczeństwie.
– Idźcie po Weasleyów – warknął, a oni wybiegli za drzwi, najwyraźniej zadowoleni z zadania.
Dopiero wtedy spojrzał na Malfoyów. Lucjusz stał z Narcyzą w ramionach, jej długie włosy opadały mu na ręce, a ich złota zasłona niemal sięgała podłogi. Snape spojrzał mu w oczy i za pomocą szybkiej sondy legilimencyjnej zdołał się upewnić, że to nie była kolejna sztuczka Mrocznego Pana. Voldemort wolałby nie zachęcać nikogo do idei samobójstwa, nie kiedy taki czyn mógłby oznaczać możliwość zniszczenia horkruksa, więc raczej nie kazałby Lucjuszowi, by w razie niewiarygodnej szansy samobójstwa Narcyzy ponownie przeszedł na ich stronę. Przede wszystkim kazałby Lucjuszowi ją powstrzymać.
Draco stał obok swojego ojca, z wierzchem dłoni na policzku matki, a Snape jeszcze nigdy nie widział, by jego twarz wyglądała równie dorośle i staro. Uznałby, że dłuto tego bólu odłupało ostatnią część dzieciństwa chłopca, gdyby nie sądził, że Draco wciąż ma ogromne połacie dziecinności do stracenia.
– Wracamy do Hogwartu – powiedział Snape, a dźwięk jego głosu, przypominający pękanie suchej gałęzi, sprawił, że Lucjusz podniósł na niego wzrok. Snape spojrzał mu w oczy, po czym ciągnął dalej. – Aportujemy się na drogę do Hogsmeade i idziemy wprost do skrzydła szpitalnego z Harrym i twoją żoną. Rozumiesz mnie, Lucjuszu?
Lucjusz, na szczęście, nie protestował, po prostu kiwnął głową. Draco otworzył usta, jakby chciał zrobić to za swojego ojca, ale Snape'a to nie obchodziło, nie miał czasu na przejęcie się dewastacją, jaką widział w oczach Dracona i na jego twarzy. Już się obrócił, już wychodził przez drzwi chaty, a Regulus podążał za nim z Harrym w ramionach.
Wrócą do Hogwartu, ale podczas gdy pozostali będą w drodze do skrzydła szpitalnego, Snape uda się do swojego laboratorium, gdzie zabierze się za warzenie eliksiru, który będzie musiał ścigać się z czasem i czernią skradającą się po prawym ramieniu Harry'ego, bo tylko to mogło teraz uratować życie jego syna.
Harry unosił się tuż pod powierzchnią srebrnego basenu oklumencyjnego i nasłuchiwał zbliżających się kroków Toma Riddle'a.
– Nie chowaj się przede mną, Harry – zawołał starszy chłopak, zdradzając swoim głosem zarówno zniecierpliwienie, jak i pozycję. Harry uśmiechnąłby się, gdyby nie uważał tej bitwy za coś nieznośnie poważnego. – Wiesz, że posiadam potężniejszą magię od ciebie, w dodatku mam dar opętania. Obiecuję ci jednak, że mogę zabić szybko, jeśli tylko chcę. Przyjdź do mnie, a otrzymasz jedną z tych szybkich śmierci.
Harry nie ruszył się z miejsca. Nie musiał oddychać w tym świecie, z czego Tom Riddle chyba w ogóle nie zdawał sobie sprawy; wciąż traktował mentalne pole bitwy jak to fizyczne. No i dlaczego by nie miał? Ostatnich kilkadziesiąt lat spędził uwięziony w pierścieniu Peverelli, nie mógł mieć w tym czasie zbyt wielu kontaktów z innymi umysłami.
Nad Harrym przemknął cień, wyciągnięta noga, ewidentnie gotowa do wkroczenia na powierzchnię basenu. Zebrał siły, odrzucając myśli o tym, co teraz musiało się dziać z Draconem, czy o tym, że jego ciało prawdopodobnie właśnie umierało od ukąszenia węża na pierścieniu i wyskoczył w górę.
Tom zaklął ze zdumienia, gdy Harry złapał go i cisnął w dół, podczas gdy magia wiła się wokół niego, tworząc łańcuchy z ziemi wokół basenu. Łańcuchy miały jadeitowe ogniwa i metalowe kajdanki na końcach, a Harry zdołał zatrzasnąć dwójkę z nich wokół kostek Toma, zanim ten w ogóle zareagował.
Wyciągnął przed siebie rękę i warknął jedno słowo, którego Harry nie rozpoznał, ale miało w sobie całe mnóstwo „r". Harry zgiął się wpół, gdy ktoś niewidzialny uderzył go w splot słoneczny. Musiał odtoczyć się od Toma, a w uszach aż dzwoniło mu od jego śmiechu.
– Masz ładne ciało, Harry – powiedział drań głosem pełnym radości. – Raczej mi się podoba. Będę się cieszył posiadaniem go, kiedy już będzie po tobie. Zastanawiam się, jak długo powinienem zwlekać z powiedzeniem im, kim naprawdę jestem? Mogę, rzecz jasna, odeprzeć właśnie zabijającą cię truciznę i odzyskać możliwość korzystania z prawej ręki, ale nie powinienem zrobić tego w jakiś oczywisty sposób. Hmmmm...
Harry zmusił się do zignorowania bólu. Pod pewnymi względami był to rodzaj bitwy, do której trenował z Lily; przynajmniej miał dość doświadczenia, by wiedzieć, że nie powinno się marnować oddechu na paplaninę. I bez względu na to, jak pewny siebie był Tom, był obecnie skuty i nie miał jeszcze wystarczającej kontroli nad umysłem Harry'ego, by otworzyć je samą myślą.
Harry poderwał się na kolano i wyobraził sobie nadchodzący z góry atak, podobny do wcześniejszego, nagłego wynurzenia się. Stado ptaków, wszystkie z kłami i jaszczurzymi ogonami, zupełnie jak ptak, który symbolizował więź między nimi, opadło w kierunku Toma z donośnym skrzekiem.
Wyciągnął rękę, sycząc kolejne zaklęcie, a ptaki zamieniły się w pływające masy zwęglonych ciał i piór.
Tym razem Harry przywołał wspomnienie pnączy Indigeny, które trzymały go bezradnego na cmentarzu prawie dwie przesilenia zimowe temu, prosząc je, by teraz owinęły się wokół nadgarstków Toma, wiążąc jego magię i uniemożliwiając mu wykorzystanie jej przeciw następnej broni, z której Harry chciał skorzystać. Pojawiły się, ale Tom je również spopielił. Harry warknął z frustracji.
Tom uśmiechnął się, wpatrując się w niego swoimi czarnymi niczym chrząszcze oczami. Harry'emu przyszło do głowy, że może nie były czarne jak chrząszcze, ale w kolorze butelkowej zieleni, nieco ciemniejszego odcienia jego własnych. Byli podobni pod wieloma innymi względami, czemu nie i tym?
– Wydawało ci się, że pokonanie cię byłoby dla mnie jakimś wyzwaniem? – wyszeptał Tom. – Ty i ja, jesteśmy niemal tacy sami. Ale jestem bardziej zdeterminowany niż ty kiedykolwiek będziesz i mroczniejszy też. Nie możesz walczyć światłem z ciemnością, Harry, a to właśnie usiłujesz zrobić. Nic dziwnego, że nie działa!
Wyciągnął rękę i ze śmiechem narysował palcem linię w powietrzu. Harry poczuł, jak na czole otwiera mu się paląca rana, równoległa do blizny po błyskawicy, i wiedział, że będzie dalej stopniowo zmierzała w dół, przecinając mu powiekę, oślepiając go w prawym oku i rozcinając mu twarz. Tom był w stanie wymyślać takie rzeczy, wywoływać rany, które były śmiertelne lub oszpecające, a Harry nie.
A przynajmniej nie robił tego w tym momencie.
Zanurzył twarz w chłodnej ziemi, która tworzyła „grunt" jego umysłu, czym starł z siebie ból i zaklęcie. Tom wydał z siebie rozczarowane cmoknięcie, jak kwoka, która straciła pisklę. Harry w międzyczasie rozważał to, co przed chwilą powiedział mu Tom, podejrzewając, że mogło w tym być ziarno prawdy.
Dlaczego miałby ci cokolwiek podpowiadać? Przecież wiesz, że to kłamca. Zawsze nim był.
Ale nie, kiedy się przechwala, pomyślał wtedy, wspominając, jak to Voldemort z radością poinformował go na cmentarzu, że odetnie mu dłoń i faktycznie dotrzymał słowa o zapowiedzianych trzynastu dniach, jakie zadeklarował się odczekać przed zaatakowaniem Hogwartu na letnie przesilenie. Voldemort kłamał, kiedy tego potrzebował, ale wolał powiedzieć prawdę, gdy wydawało mu się, że wywoła tym rozpacz u swoich wrogów.
A Tom Riddle myślał, że Harry będzie po tych wieściach zrozpaczony. Nie miał jeszcze okazji poznać Harry'ego, na pewno nie znał go równie dobrze, co starszy Voldemort, więc nie wiedział, nie mógł wiedzieć, że Harry miał broń zdolną do obrócenia jego drwin w rzeczywiste zagrożenie.
Jeśli odważę się z niej skorzystać.
Harry nie chciał, podobnie jak nie chciał wyobrażać sobie makabrycznej śmierci intruza. Jego myśli po prostu nie biegły w ten sposób, wyobraźnia nie szła w tym kierunku. No i… nie chciał tak korzystać ze swojej magii.
I wtedy na jego plecach otworzyła się rana i ręce wbiły się do środka z pozorną intencją wyszarpania mu organów wewnętrznych, i Harry zdał sobie sprawę, że być może będzie musiał zmienić zdanie – i to szybko.
Draco podążył za ojcem do skrzydła szpitalnego, ale kiedy już tam był, trudno było patrzeć, jak Madam Pomfrey zajmuje się Harrym i ignoruje Narcyzę. Oczywiście wiedział, że to tylko słuszne i właściwe, i szaleńczo martwił się też o Harry'ego – podwójne emocjonalne rany odbierały mu wszelkie szanse na jakiekolwiek pozytywne nastawienie – ale to tylko wzmocniło wrażenie, że jego matka nie żyła i nie będzie w stanie już dłużej uciekać od tej rzeczywistości.
Stał tam ze zwieszoną głową, nie mogąc zebrać w sobie sił, by przebrnąć przez ten ból. Narcyza zawsze była częścią jego życia. Ilekroć myślał o tym, co powinien zrobić w następnej kolejności, zawsze trzymał ją gdzieś z tyłu myśli, choćby zakładając, że gdzieś tam będzie, a on mógłby ją wezwać, gdyby potrzebował pomocy. Świadomość, że jej tam już nie będzie dawała mu wrażenie nieustannego uderzania głową w ścianę.
– Draconie.
Draco zamrugał i odwrócił się, po czym zorientował, że jego ojciec stał tuż obok. Jego spojrzenie było spokojne, ale przekonujące i Draco wiedział, o co był proszony. Pojednanie, podzielenie się żalem, jakąkolwiek rozmowę. Albo przynajmniej przejście gdzieś, gdzie Madam Pomfrey i nawet Regulus, nie będą dłużej patrzyli na niego, jakby znów był śmierciożercą.
Draco zdecydował powoli, że poradzi sobie z tym. Skinął głową i minął Lucjusza, gestem nakazując mu udanie się za sobą.
Narcyza nie podążyła za nimi.
Draco obejrzał się na nią przed wyjściem i zobaczył jej nieruchomą twarz i pofalowane włosy, tylko nieco ciemniejsze od promieni słonecznych, a potem z determinacją spojrzał przed siebie i postanowił, że nie będzie się na nią już oglądał.
Zaprowadził Lucjusza do jednej z klas, która zwykle służyła jako miejsce do ćwiczenia zaklęć pojedynkowych. Tego dnia nie była zajęta, dzięki Merlinowi, więc Draco odwrócił się do ojca, kiedy zamknęli za sobą drzwi.
– Nie wiem, czego ode mnie chcesz – powiedział Draco bez ogródek. – Nie wiem, czego po mnie oczekujesz. Ale powinieneś wiedzieć jedno. Urządzimy matce porządny pogrzeb. Zostanie pochowana z honorem, jaki przystaje na taką śmierć. Jeśli spróbujesz zaprzeczyć, to cię z miejsca zabiję.
Naprawdę czuł, że mógłby to w tej chwili zrobić. Magiczna siła, którą udoskonalał i potęgował, przygotowując się, jak mu się wydawało, do obrony Harry'ego w czasie odzyskiwania horkruksów, wypływała teraz na powierzchnię, skupiając się na Lucjuszu. Mógłby otworzyć usta i wypowiedzieć słowa Avada Kedavra i zabić swojego ojca. Właściwie to nawet dochodził do wniosku, że tak będzie lepiej. Przynajmniej rozwiązałoby to przeklętą kwestię, co właściwie teraz począć z Lucjuszem.
– Zawsze chciała pogrzebu Malfoyów – powiedział spokojnie Lucjusz. – Pragnęła zostać pochowana jako jedna z nas, a nie spalona na stosie, niczym Black. Chyba że uważasz, że to nie oddałoby dość czci jej pamięci, czy dość honoru jej śmierci.
Draco uświadomił sobie mgliście, że jego ojciec nawet się nie stawiał. Nie mówił, że Draco nie może mieć pogrzebu, którego pragnął dla swojej matki. Zgadzał się. Chciał... chciał oddać cześć Narcyzie tak, jak zrobiłby to kochający mąż.
Draco wykonał chwiejny krok w tył, ledwie pamiętając o machnięciu różdżką i stworzeniu sobie fotela, dzięki czemu zdołał w porę sprostać swojemu nagłemu impulsowi, żeby usiąść. Opadł na niego i odchylił głowę do tyłu, chrapliwy śmiech bulgotał mu w ustach. Poczuł, że Lucjusz się na niego gapi. Miał to gdzieś.
– Draconie – powiedział ostro jego ojciec. – W tej chwili przestań. Zaczynasz histeryzować.
– A co mnie to, kurwa, obchodzi – wypalił Draco i oparł czoło na dłoni. – Po prostu… cholera by cię, cholera, cholera! Kochałeś ją i nigdy nie zdołałeś jej o tym powiedzieć, kiedy jeszcze żyła, co? Uwolniłeś się dopiero po jej śmierci, kilka chwil za późno, by powiedzieć jej, że hej, tak przy okazji, masz kochającego męża, Narcyzo. Ale ty zawsze się ze wszystkim spóźniasz, prawda, ojcze? Orientujesz się dopiero, kiedy wszystko jest już zsiadłe, przypalone, rozwalone.
– Draconie, nie będę…
Draco uderzył dłonią w poręcz fotela i pochylił się do przodu, wpatrując się w ojca.
– Powiedz mi, drogi ojcze, czemu w ogóle powinieneś mieć cokolwiek do powiedzenia w kwestii pogrzebu matki – wyszeptał. – Powiedz mi, dlaczego, skoro już o tym mowa, powinniśmy wpuścić cię z powrotem do Przymierza Słońca i Cienia, skoro narobiłeś tak wielu kłopotów, że siedmiu czarodziejów miałoby problemy z wyrobieniem twojej normy. Wyjaśnij mi, dlaczego w ogóle uwolniłeś się z łańcuchów, skoro wiesz, do czego teraz dojdzie. Honoria Pemberley może zażądać odciętej nogi w zamian za tę, którą jej odciąłeś, i będzie miała do tego wszelkie prawo. Powiedz mi, dlaczego miałbym traktować cię jak ojca, Lucjusza i męża mojej matki, a nie jak wroga.
Snape trzymał w umyśle zapach trucizny wyciekającej z ramienia Harry'ego, kiedy wrzucał do kociołka garść sproszkowanego kamienia księżycowego.
Pachnie migdałami. Jest w niej cyjanek, ale rozcieńczony, dzięki czemu nie zabije w pierwszych chwilach. Jest też arszenik. Ten zapach znam.
Garść sproszkowanego rogu dwurożca podążyła za kamieniem księżycowym, a następnie wszystkie ubite liście lecznicze i zmiażdżone płatki fiołka. Snape pracował instynktownie, nie kwestionując tego, co jego ręce dodawały ani ile. Wiedział, że ilości i składniki muszą być idealne. Fala czerni jadu przesuwała się w górę ramienia Harry'ego, zmierzając w kierunku jego serca. Kiedy do niego dotrze, serce zatrzyma się, a szansa na uratowanie syna przepadnie na dobre. Obrażenia zwalniały w miarę rozprzestrzeniania się, ponieważ miały więcej skóry do pokrycia, ale i tak nieustannie postępowały.
Obrócił się w lewo, chwycił za fiolkę przygotowanej już wcześniej mikstury leczniczej z półki na półprodukty i zalał nią wszystko w kotle. Usłyszał pod sobą iskrę i ciche syknięcie, ale nie wyczuł w powietrzu żadnych uwalniających się, trujących oparów. To dobrze. Nie miał czasu się z nimi użerać.
Wlał wodę, aż w kociołku zaczęło się niemal przelewać, po czym wymieszał wszystko dokładnie i rzucił zaklęcie oczyszczające, aby nie wprowadziła do mieszaniny własnych zanieczyszczeń. Zaczął przeszukiwać magazyny, szukając butelki, którą stworzył ponad dziesięć lat temu.
Tak. Tak, właśnie ta.
W szklanej fiolce wisiał pojedynczy, lśniący włos znaleziony w Zakazanym Lesie, zaczepiony o gałąź – włos z ogona jednorożca. Nie odważyłby się go dodać, gdyby odebrał go bestii siłą. Zwiększyłby skuteczność trucizny, zamiast wyleczyć Harry'ego. Picie krwi jednorożców nie obywało się bez konsekwencji i w ten sam sposób nie można było bezkarnie korzystać z innych części tych cudownych stworzeń, jeśli się im je ukradło, zamiast podebrać z nieostrożnych czy martwych.
Rozbił pieczęć i podlewitował włos do kociołka. Osiadł w słabym blasku światła i przez chwilę do Snape'a dotarł dźwięk dzwoneczków i uczucie doskonałego spokoju.
– Leż – powiedział, świadom, że nakazywanie czegokolwiek składnikowi eliksiru było niedorzeczne, ale w ogóle się tym nie przejmując – i wylecz człowieka, który cię uwolnił, wszystkich was uwolnił.
Jeszcze jeden obrót i krok w kierunku półek, gdzie znalazł ostatnią rzecz, której szukał, rzecz, którą jego instynkt, nieprzedstawiający swojego rozumowania wyższemu mózgowi, kazał mu dodać. Jasne, zniszczone pióro, pióro feniksa, dokładnie to samo, które dekady temu otrzymał od Dumbledore'a, kiedy ten witał w Zakonie Feniksa rozgoryczonego, wyczerpanego młodego Severusa Snape'a.
Pióro spoczęło na powierzchni wody. Natychmiast wybuchło migoczącym, białym ogniem, walcząc z płynem i odparowując jego część. Snape nabrał garść wody i wylał ją na lotki, a płomienie zgasły z cichym sykiem. Przysłużyło się jednak do podgotowania części eliksiru i głębszego wymieszania poszczególnych składników, czyli, z tego co Snape'owi było wiadomo, zrobiło dokładnie to, czego po nim oczekiwał.
Wątpliwości próbowały się na niego zakraść – wątpliwości i racjonalność – ale Snape im nie pozwolił. Chwycił szklane mieszadło i zanurzył je w kociołku, rozpoczynając warzenie. Był skupiony na wyniku – eliksirze, który uratuje Harry'ego przed zabijającą go trucizną – i nie obchodziło go, jak to osiągnie.
Jego ręce przejęły kontrolę, wiedza wypływała z jego ramion, nie głowy. Snape im na to pozwolił.
Harry przetoczył się, odbierając szansę na zwycięstwo stworowi o mosiężnych pazurach, którego Tom wyczarował, by go nękać, i stłumił pokusę do objęcia się płomieniami feniksa. Jeśli Tom miał rację, to nie wygra z nim za pomocą świetlistej magii. Wiedział, gdzie powinien się udać, wiedział, co powinien zrobić.
Podjęcie tej decyzji nie było jednak łatwe, bo dręczyła go świadomość, że być może w ten sposób pokona szaleńca usiłującego opętać jego ciało, ale jeśli jego własna ciemność go przytłoczy, to może wypuścić na wolność coś znacznie gorszego.
Ale musiał chociaż spróbować. Draco potrzebował, żeby Harry uszedł z życiem z tego mentalnego krajobrazu, z tej bitwy, bo potrzebował jego pocieszenia.
Harry wbił ręce w żyzną glebę i pstryknął palcami, rozbryzgując grudki ziemi. Grunt pod Tomem zadrżał, a następnie zapadł się, przez co chłopak opadł niezgrabnie na tyłek. Harry usłyszał jego zaskoczony i oburzony krzyk.
W tej samej chwili Harry stopił trzymające go łańcuchy i poderwał się.
Będą musieli się ścigać. Będzie musiał przekonać Toma, że był tak przerażony, że zaczął przed nim uciekać na oślep, i rozwścieczyć go na tyle, by podążał za nim i nawet nie próbował wyprzedzić. Harry miał nadzieję, że wywrócenie go na tyłek powinno wystarczyć. Voldemort nie reagował jakoś szczególnie racjonalnie, kiedy miał wrażenie, że ktoś się z niego naśmiewa.
No i faktycznie, fala ciemności i wiatr ruszyły w jego kierunku, dając Harry'emu znać, że Tom zaczął na niego polować.
Uciekł więc. Śmigał pośród miękkiego krajobrazu basenów oklumencyjnych, tańcząc nad ich powierzchniami, od czasu do czasu wyczuwając, jak zatopiona emocja wznosi się ku powierzchni, pytając, czy jej nie potrzebuje i za każdym razem je odrzucając. Przeskakiwał z gałęzi na gałąź potężnego drzewa, które obrosło niegdyś postawiony stalowy szkielet i od czasu do czasu nurkował między liśćmi, a Tom wrzeszczał za nim z frustracji. Wspinał się coraz wyżej i widział przed sobą szeleszczące listowie, odgradzające go od części umysłu, o której tak mało wiedział i której tak bardzo nienawidził.
Zamienił nienawiść w strach i wysłał go za sobą pod postacią wiatru, dzięki czemu aż wyczuł śmiech wyraźnie odzyskującego rezon Toma.
– Mówiłem ci, Harry – zawołał, wspinając się niezgrabnie na gałąź, którą Harry minął już kilka minut temu. – Jeśli do mnie przyjdziesz, to otrzymasz szybką śmierć i możesz być pewien, że zadbam o twoje ciało jak należy. Teraz już nie będzie równie szybka co wtedy, kiedy zaproponowałem to za pierwszym razem, ale i tak się postaram. Przynajmniej dzięki temu nie zobaczysz, co zrobię z twoim chłopakiem. – Kolejne parsknięcie śmiechu, coraz zimniejsze i wyższe, jakby wysiłek sprawiał, że ten odłamek Toma Riddle'a zaczynał coraz bardziej zbliżać się do jego przyszłej wersji.
Harry zamknął na chwilę oczy. Draco.
Ale nie musiał tego słuchać, więc nie słuchał. Biegł, a liście pod jego stopami stopniowo twardniały, płaszczyły się i zamieniały w skały. Teraz przeskakiwał po kamiennych płytach, kierując się w stronę szerokiego ogrodzenia, które wznosiło się na samym końcu tej równiny.
Jedna myśl i ogrodzenie rozrosło się, blokując mu drogę, chociaż w rzeczywistości Harry mógłby bez trudu prześlizgnąć się między szczebelkami i przeniknąć do innej części umysłu. Teatralnie wybuchł jednak paniką i biegał tam i z powrotem wzdłuż ogrodzenia, jakby nie miał pojęcia, jak ominąć tę barierę.
– Tutaj jesteś, Harry.
Obrócił się gwałtownie. Tom Riddle był niedaleko za nim i zbliżał się szybko, uśmiechając się przebiegle, co nie wyglądało zbyt przekonująco na tak umorusanej błotem twarzy. Harry ledwie powstrzymywał się przed parsknięciem śmiechem. Dobrze wiedział, że jeśli teraz zacznie, to nie będzie w stanie przestać. Emocje związane ze śmiercią Narcyzy i rozpaczą Dracona walczyły o uwagę tuż pod powierzchnią, próbując wydobyć się na każdy możliwy sposób.
Harry nadepnął na nie, a potem cofnął się pod płot, podczas gdy Tom Riddle podchodził coraz bliżej.
– Już nie masz gdzie uciekać? – szepnął drwiąco czarodziej. – Nie masz jak ze mną walczyć? Cóż, cieszę się, że ostatecznie zdałeś sobie sprawę z własnej bezradności i że nie zdołasz skończyć inaczej, niż jako moje naczynie.
Harry dyszał głośno i w pewnym momencie wyrzucił z siebie powietrze z wysokim, skamliwym jękiem. Maskował w ten sposób narastające za nim dźwięki.
Tom Riddle podchodził coraz bliżej i wreszcie zatrzymał się tuż przed nim. Jego oczy były ciemne, wyraziste i faktycznie ciemnozielone, jak im się uważnie przyjrzeć. Jego twarz promieniała radością.
– Uczynię cię potężniejszym niż kiedykolwiek byłeś, Harry, obiecuję – wyszeptał i wyciągnął rękę, jakby chciał pogłaskać Harry'ego po policzku.
Harry chwycił jego dłoń, przyciągając go bliżej do siebie, a następnie sięgnął drugą ręką i objął Toma mocno na poziomie torsu. Drugi chłopak wierzgnął ze strachem, ale był zbyt zaskoczony, żeby móc się wyrwać jak należy. Harry sprawił, że ogrodzenie zniknęło, po czym odchylił się, opadając z klifu.
Uderzyli o taflę czarnej wody i zanurzyli się głęboko w tej części umysłu, w której Harry trzymał najmroczniejsze elementy siebie. Gwizdnął.
A część, która nie pragnęła niczego więcej, jak tylko rozszarpywania, niszczenia i dominacji, nadciągnęła.
– Zmieniłem się – powiedział Lucjusz.
– Doprawdy. – Draco jakoś nie chciał w to wierzyć, ale zaraz potem oburzenie przeszło przez niego jak szklana włócznia. – I ja mam w to uwierzyć? – Ojciec skinął lekko głową, nie odrywając wzroku od jego twarzy. Draco znów się roześmiał, ale tym razem udało mu się przerwać. – Niby czemu?
– Ponieważ przez ostatnie cztery miesiące byłem niewolnikiem – powiedział Lucjusz, a jego głos zaostrzył się od emocji, w którą Draco mógł uwierzyć: goryczy. – Widziałem, jak wiele kosztował mnie brak... miłości... która pomogłaby mi oprzeć się nienawiści. – Draco był rad, że jego ojciec mimo wszystko wciąż się krzywił, wypowiadając to słowo. Gdyby tego nie zrobił, nabrałby przekonania, że to jednak nie Lucjusz. – I choć zbyt późno to do mnie dotarło, przez co nie zdążyłem powiedzieć Narcyzie, jak wiele dla mnie znaczyła, nie oznacza to, że powinienem spędzić resztę życia w żałobie. Wolałbym zrobić z nim coś innego.
– Co takiego? – Draco obiecał sobie, że wystarczy jedno niewłaściwe słowo, jedno, a go zabije. To był człowiek, który desperacko usiłował kontrolować życie Dracona, powstrzymać żonę przed opuszczeniem go, gdy miała już go dość, uwięzić Hawthorn Parkinson, a następnie zniszczyć rokosz Harry'ego. Draco nie mógł ufać jego obietnicom, a już na pewno nie ufał tak oczywiście wyrażanej przez Lucjusza skruchy i potrzeby rekompensaty.
– Wynagrodzę wam to wszystko.
Draco prychnął.
– Jestem w stanie – powiedział Lucjusz, a jego spojrzenie i postawa nie wyrażały nawet odrobiny wahania. – Poradzę sobie z tym, jeśli tylko mi na to pozwolisz, Draconie.
Draco potarł ręce o nogi. Nigdy nie sądził, nigdy nawet nie przypuszczał, że kiedykolwiek zobaczy ojca w tak uległej pozycji. To było… niewłaściwe. Ale upomniał się, że teraz był głową rodu Malfoyów i miał do czynienia z członkiem swojej rodziny, który popełnił srogi błąd.
To podpowiedziało mu, jak powinien się zachować. Podniósł głowę i przypomniał sobie, czego w szaleńczym pośpiechu nauczył się o czystokrwistych rytuałach tamtego lata po ukończeniu trzeciego roku i później, ilekroć potrzebował poznać więcej na temat własnego dziedzictwa, albo nie pozostać za Harrym w tyle.
– Co takiego jesteś gotów zrobić w imię Mroku? – zapytał, a jego głos był znacznie bardziej stanowczy niż wcześniej.
Lucjusz rozpoznał ten zwrot. Oczy błysnęły mu przelotnie, ale Draco uznał, że raczej z satysfakcji niż gniewu.
A następnie uklęknął, ale tylko na jedno kolano, co było adekwatną postawą osoby, która się poddaje, a nie absolutną, psią usłużnością, którą prezentował u boku Voldemorta. Rozłożył ramiona, pochylając głowę tak, że zasłona długich blond włosów częściowo przesłoniła mu twarz.
– Czy ode mnie zależy nazwanie pokuty za moje zbrodnie? – wymamrotał.
Draco rozważał wstanie z fotela, ale uznał, że woli siedzieć. Zwiększyło to podobieństwo fotela do tronu i, miał nadzieję, wywarło na Lucjuszu odpowiednie wrażenie, że ma naprawdę wiele do nadrobienia, zanim nawet jego własny syn zacznie go ponownie szanować.
– Owszem – powiedział. – Nie zdołam zadać ci pokuty, która werżnie się w ciebie wystarczająco głęboko i sprawi, że naprawdę wszystkiego pożałujesz.
Lucjusz skinął głową.
– Dobrze. W takim razie za zbrodnię nieuznania twojej dorosłości, będę żył z twojej łaski. Cokolwiek zjem, w jakimkolwiek łóżku będę spał, jakikolwiek oddech wezmę, wszystko będzie zależało od twojej woli i pobudek. Twojej i nikogo innego. Jeśli zażądasz ode mnie mojego życia, poddam je bez wahania, czy zbędnych pytań.
Draco syknął przez zęby, niemal wbrew sobie rozbawiony. Był to kontrakt, który wiązał go tak głęboko z Lucjuszem, jak Lucjusza z nim. Lucjusz musiałby o wszystko błagać, gdyby jego syn mu tak nakazał, ale oznaczało to również, że jeśli zacznie przymierać głodem, albo ucierpi w jakiś sposób, to będzie to z winy Dracona.
Ale była to również najwyższa cena, jaką mógł zapłacić za brak szacunku dla syna i dlatego Draco mógł poprosić tylko o mniejszą cenę, gdyby ją zakwestionował.
– To będzie do przyjęcia – powiedział Draco. – A za twoje zbrodnie przeciwko Hawthorn Parkinson, sojuszniczce, która nigdy cię nie skrzywdziła?
– Odzyskam ją od Mrocznego Pana.
Draco przymrużył oczy. Wiedział, jak wiele źródeł nienawiści wiązało wilkołaczycę z jej nową służbą: Lucjusz był, oczywiście, jednym z nich, ale z tego, co powiedział mu Harry, innymi byli Indigena Yaxley i aurorzy, których pomogła torturować i zabić podczas nalotu na Tullianum. Draco nawet nie wyobrażał sobie sytuacji, w której zdołałaby do nich powrócić.
– Naprawdę myślisz, że sobie z tym poradzisz? – mruknął. Osoba dokonująca zadośćuczynienia, tak jak Lucjusz w tej chwili, nie mogła wybrać sobie zadania, o którym od samego początku wiedziała, że jest niewykonalne.
– Oczywiście, inaczej bym tego nie zaproponował – powiedział Lucjusz, przechylając głowę na bok, by ponownie spojrzeć na Draco przez zasłonę włosów.
Jeśli mu się powiedzie, to Harry doceni to bardziej niż cokolwiek innego, co moglibyśmy kiedykolwiek wymyślić.
– To będzie do przyjęcia – powtórzył Draco. Zobaczył, jak Lucjusz się rozluźnia. Dziwne, ale chyba naprawdę wierzy, że będzie w stanie to zrobić. – A co z twoimi zbrodniami przeciwko Harry'emu?
– Moja fortuna i moja magia są w jego władaniu – powiedział Lucjusz bez mrugnięcia okiem. – Zostanę charłakiem, jeśli tego zapragnie.
Draco przymrużył oczy. To przerzucało decyzję z powrotem na Harry'ego, ale nie mógł tego podważyć, ponieważ tę właśnie karę Harry zapowiedział dla każdego, kto złamie przysięgi Przymierza Słońca i Cienia.
– Bękart – burknął, co było najgorszym możliwym słowem, jakim można było obrzucić innego czystokrwistego.
– Być może syn bękarta, jeśli mój ojciec naprawdę został urodzony przez szlamę – powiedział Lucjusz niewiarygodnie spokojnym głosem. – Ale sam w sobie? Raczej nie. Moi rodzice byli małżeństwem.
Draco zacisnął zęby i nie odpowiedział na to.
– Więc jesteś jego? Tak bardzo, jak jesteś mój?
– Tylko drugorzędne w stosunku do twoich roszczeń są jego roszczenia do mnie – powiedział Lucjusz wypolerowanym i doskonałym głosem.
Draco odchylił się z namysłem w fotelu. Nie przychodziło mu już do głowy nic, za co Lucjusz musiałby jeszcze odpokutować, ponieważ inne zbrodnie popełnił już pod dowództwem Voldemorta. Gdyby Narcyza wciąż żyła, miałaby prawo zażądać czegoś od niego, ale…
Tak wiele rzeczy wyglądałoby inaczej, gdyby Narcyza wciąż żyła.
– Wstań – powiedział nagle Draco. – Z mojej strony zostajesz przyjęty z powrotem do rodu Malfoyów. Nie wiem jednak, czy Harry pozwoli ci żyć, nie mówiąc już o przyjęciu cię z powrotem do jego przymierza.
– Służę dla jego przyjemności – powiedział cicho Lucjusz i wstał.
Draco oparł się wygodnie i poddał swojej ciekawości, ponieważ obawiał się, że jeśli tego nie zrobi, to zaleją go czające się na tyłach oczu łzy.
– Czemu miałbyś? Powiedziałeś, że spędziłeś cztery miesiące w niewoli. Skąd w tobie tyle werwy, żeby spędzić jeszcze więcej miesięcy w służbie dla nas, tylko po to, by nadrobić to, co nam wyrządziłeś?
– Sam się na to zdecydowałem – odpowiedział Lucjusz. – To sprawia ogromną różnicę. – Przechylił głowę, a jego twarz zaczęła wyglądać jakoś inaczej. – A teraz, Draconie, powinieneś zacząć ją opłakiwać.
– Co proszę?
– Wiesz, kim była twoja matka – syknął Lucjusz. – Kimś więcej niż tylko kobietą, która cię urodziła. Najlepsza czarownica, jaką kiedykolwiek znałem. Kobieta, która miała siłę i odwagę, by poświęcić życie z konkretnego powodu, zamiast rzucać się w daremną walkę ze starością, czy umierać powoli od dźgnięcia w plecy. Żyła i zginęła jak mroczna czystokrwista, Draconie, i nie przystoi, by twarz jej syna była wolna od łez, kiedy o niej myśli.
Draco odwrócił głowę i zamknął oczy, ale było już za późno; szloch już w nim wzbierał. Wstał, szykując się do opuszczenia pomieszczenia. Nie mógł okazać takiej słabości przed Lucjuszem.
I wtedy zdał sobie sprawę, że Lucjusz też płakał, po prostu w milczeniu, łzy spływały mu po twarzy niczym krople topniejące z sopla lodu, jego oczy były szeroko otwarte i zamrożone i wpatrzone w niego. Draco wahał się przez dłuższą chwilę między swoim ojcem a drzwiami.
Wreszcie odwrócił się i szorstkim ruchem uścisnął dłoń Lucjusza.
Lucjusz przyciągnął go do siebie i przytrzymał, nie dokładnie tak, jak ojciec obejmowałby syna – jeszcze nie, wciąż im było do tego daleko – ale tak, jak jeden mężczyzna może przytulać drugiego, gdy opłakują kobietę, którą obaj kochali.
Woda zachlupotała niemal do krawędzi kotła, po czym opadła z powrotem. Była fioletowa, a zaraz potem niebieska, co szybko przeszło w zieleń, a wszystkie kolory były głębokie i lśniły niczym klejnoty. To był zdecydowanie najpiękniejszy eliksir, jaki Snape kiedykolwiek uwarzył.
Nawet nie spróbował zatrzymać tych myśli ani zatopić ich w basenach oklumencyjnych. Leciał w pełnym pędzie przez twórczą część swojego mózgu, która zwykle pomagała mu w warzeniu eliksirów, ale teraz zmuszał ją do pracy na pełnych obrotach, tak jak zwykle było tylko wtedy, gdy proponował jej teorie.
Jego ręce śmigały, to mieszały w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, to machał różdżką, aby ogrzać, schłodzić, lub ustabilizować, bo jego umysł powiedział mu, że to właśnie jest potrzebne w tym momencie, to pochylił się, żeby dodać do eliksiru oddech lub kosmyk włosów. Nie kwestionował swoich instynktów. Nie próbował się zatrzymać ani zwolnić. Ufał swojej intuicji, że poniesie go za sobą, a ona, stabilna pod nim jak galopujący koń, prowadziła go przez skoki, których nie zdołałby wykonać sam.
Sugestia tego, co powinien zrobić w następnym momencie skręciła w innym kierunku i Snape nabrał na chochlę sporą ilość eliksiru, po czym pozwolił mu opaść z powrotem. Ciecz chuchnęła i zmieniła kolor na czerwony.
Czerwony jak krew, czerwony jak krew, która będzie musiała się polać, jeśli Harry umrze od pełznącej mu po ramieniu trucizny…
Ale już mijał te myśli, pozostawiając je za sobą, wzbijając się ponad nie, zmuszając się do skoncentrowania na eliksirze, a nie na tym, czy w ogóle zadziała albo czy Harry przeżyje, czy nie. Jego ręka poruszyła się płynnym łukiem, upuszczając do eliksiru zupełnie nowy składnik, czego nie robił już od dłuższego czasu, pióro kwezala.
Ciecz zadrżała jakby z rozkoszy, a następnie znieruchomiała i stała się całkowicie spokojna, szklana, gładka. Snape wiedział, co musiał zrobić w następnej kolejności. Eliksir był gotowy. Wyleczy skażenie i przepędzi jad, ponieważ musiał i do tego właśnie został stworzony.
Machnięciem różdżki podlewitował kocioł, a następnie wyprowadził go przez drzwi swojego laboratorium i skierował się do skrzydła szpitalnego. Nie pozwolił, żeby powierzchnia choćby zadrżała. Instynkt podpowiadał mu, że eliksir nie zniósłby tego najlepiej. Dlatego też do tego nie dopuścił. Wbił wzrok w eliksir i samą siłą woli nie pozwalał, by kocioł się jakkolwiek zachwiał w trakcie podróży.
Wszedł do skrzydła szpitalnego, a jego skupiona cisza wystarczyła, by Madam Pomfrey i Regulus, oboje wciąż krzątający się wokół łóżka Harry'ego, odskoczyli na bok. Snape ustawił lewitujący kocioł nad głową Harry'ego, po czym odezwał się głosem, który nawet nie wywołał najlżejszej zmarszczki na powierzchni:
– Otwórz mu usta.
Regulus rzucił się, żeby wykonać polecenie. Niemal przywalił przy tym w kociołek, ale Snape uniósł go wyżej, a potem opuścił ponownie, gdy Regulus zszedł z drogi. Wtedy Snape wylał eliksir.
Zalał nim Harry'ego, płyn rozprysnął mu się po włosach, spływając do jego ust, mocząc jego skażone ramię, którego czarna i gąbczasta tkanka sięgała już prawie do ramienia. Ciecze sączące z pęknięć w skórze syknęły potężnie, a obłok pary wzbił się w górę. Na szczęście Snape nie musiał mówić Madam Pomfrey, żeby opanowała rozprzestrzenianie się dymu; jej różdżka już poruszała się w górę, w dół i na boki, zajmując się dokładnie tym. A Regulus sięgnął przez powódź przypominającego krew eliksiru i masował gardło Harry'ego, upewniając się, że połknął to, co dostało się do jego ust. Kaskada płynęła i trwała, póki kompletnie nie przemoczyła Harry'ego.
Snape opadł na krzesło, kiedy już było po wszystkim i za pomocą basenów oklumencyjnych sprawił, że powierzchnia jego umysłu ponownie zrobiła się spokojna i opanowana. Teraz przyszedł czas na ich wykorzystanie, bo bez nich wpadłby w panikę.
– I co teraz? – wyszeptał Regulus.
– Teraz? – Snape uniósł brew, nie odrywając wzroku od syna, który zaczynał lekko drżeć. – Teraz czekamy.
Harry przeturlał się, ciskając przy okazji Toma gdzieś przed siebie w tej ciemnej wodzie, przez co stracił go z oczu. Poczuł jak istota, która mieszkała pośród tych ciemności, wola tej czerni, sięga ku niemu i owija się wokół.
Wówczas Harry wypłynął na powierzchnię. Wyciągnął się na kamieniach przy basenie, już myśląc, że powinien jak najszybciej wrócić do swojego ciała. Musiał dowiedzieć się, gdzie poszedł Draco, co się z nim stało. Wiedział, że Draco będzie go teraz potrzebował.
Plusk z basenu przyciągnął jego uwagę i Harry gwałtownie się obrócił. Tom Riddle już niemal sięgał brzegu, przedzierając się przez wodę jakby była smołą, ale wciąż żywy i z okropnym wyrazem twarzy.
O co chodzi? myślał gorączkowo Harry. Wiem, że ciemność może go zniszczyć. To właśnie lubi robić. Dlaczego nie jest…
I wtedy sobie przypomniał. Kiedy użył tej ciemności przeciwko Voldemortowi, jego wola wciąż musiała nią kierować. Bez tego był to tylko zbiór wszystkich obecnych w nim odrażających i sadystycznych intencji.
Zdusił szloch, rzucił się do przodu i chwycił Toma za gardło, ściskając mocno i zabierając go z powrotem w ciemność.
Oczy Toma niemal komicznie się rozszerzyły, kiedy tak trzepotał rękami, usiłując sięgnąć i powstrzymać Harry'ego. Harry jednak skoncentrował się i z dna sięgnęła ku Tomowi macka, która szybko objęła go w pasie.
Chłopak próbował coś powiedzieć, ale stracił oddech. Zakrztusił się. Ciemność szarpała go, powoli pożerając go żywcem. Od czasu do czasu drżał i krzyczał, a Harry domyślał się, że pochodziło to z ciemności, która szczególnie dobrze się wgryzła.
Musiał go tam przytrzymać. Musiał z własnej woli patrzeć, jak Tom Riddle wije się z bólu. Musiał chcieć zobaczyć jego śmierć.
Harry zawahał się, a Tom znów popłynął do brzegu i tym razem niemal się wydostał, bo ciemność straciła swoją siłę. Harry przełknął kolejny szloch i przypomniał sobie, że to pragnienie zabijania też jest częścią niego i przycisnął z całej siły w dół, zaciskając palce z taką mocą, że aż mu stawy w dłoniach zaskrzypiały.
To było okropne, patrzeć, jak twarz Toma robi się sina, słyszeć stłumione krzyki, które próbował wydać, patrzeć, jak jego ciało jest powoli zjadane żywcem przez stworzenia pełznące po dnie jeziora. Harry rozkazywał ich paszczom, by otwierały się i zamykały, mimo że nawet nie widział ich kłów. Robiły to, co chciał, bo chciał, żeby to zrobiły.
To było takie cudowne.
Harry nie wyparłby się mrocznej satysfakcji, która pojawiła mu się w brzuchu, gdy patrzył, jak jeden z jego wrogów tak łatwo umiera. Żadnych tańców, perswazji, czy wymyślnych pułapek. Tylko śmierć, przeżuwanie i wchłonięcie w siebie odłamka duszy. Mógłby utopić Ciemność we własnym Świetle, gdyby chciał, ale co, jeśli nie chciał? Zamiast tego mógł pozwolić, by lśniła jak czarny diament. Nie odstraszyłoby to jego sojuszników, a wielu z tych, którzy mu się sprzeciwiali, i tak myślało o nim jak o mrocznym czarodzieju. Nawet nie mrugnęliby, gdyby ich opinie się potwierdziły.
Pochylił się do przodu i wysilił, ściągając Toma jeszcze niżej.
Aż w końcu zniknął, wślizgując się gwałtownie pod powierzchnię, gdy ciemność go pożerała, a potem próbowała przecisnąć się dalej i przejąć mózg Harry'ego.
Harry stanął dęba jak dziki koń, walcząc z ciemnością. Tak dobrze byłoby sobie odpuścić i przestać tak bardzo przejmować się konsekwencjami swoich działań i kochać tylko kilka osób, tak jak Draco, zamiast wszystkich.
Draco.
I Harry przypomniał sobie, kto był w centrum jego myśli, jego poczytalnością, więc przytrzymał się obrazu swojego kochanka i za jego pomocą spróbował wyrwać się z samolubnego pragnienia poddania się. Draco stracił jedną z niewielu osób na świecie, które kochał. Musiał teraz być kompletnie zdruzgotany. Potrzebował, żeby Harry do niego wrócił i go pocieszył.
Ciemność oburzyła się i owinęła wokół niego, a Harry przedarł się przez nią i otworzył oczy z głośnym westchnieniem.
Usłyszał brzęk, gdy jego zaciśnięte palce otworzyły się i pierścień – teraz nieszkodliwy, osuszony i popękany horkruks – upadł na podłogę. I wtedy zobaczył tylko mignięcie twarzy Snape'a, bo zaraz potem jego opiekun objął go mocno.
– Trucizna ustała – wyszeptał Snape.
Harry spróbował odpowiedzieć, naprawdę, ale jego prawa ręka bolała jakby została usmażona w ogniu piekielnym, więc zdołał tylko zdławić krzyk. Zerknął w bok i skrzywił się. Od ramienia do dłoni jego skóra była czarna, gąbczasta i miękka, popękana, chociaż płyny nie wyciekały już z niej tak, jak wcześniej.
Snape usiadł ostrożnie.
– Będziemy w stanie uratować ci rękę – powiedział Harry'emu, podążając za jego wzrokiem. – Ale nie wiem, ile czasu minie, zanim znów będzie w pełni funkcjonalna.
– Już kiedyś przyzwyczaiłem się do korzystania tylko z prawej ręki – powiedział Harry. – Przyzwyczaję się do używania tylko lewej. Dziękuję panu za uratowanie mi życia. – Przez chwilę patrzył Snape'owi w oczy tak intensywnie, że Snape odsunął się od niego, wyglądając na wstrząśniętego. Harry usiadł i zignorował przerażająco piekący ból, jaki przeszył mu rękę, gdy wysunął ją spod koca. – Gdzie jest Draco?
– Z ojcem. – Snape próbował przycisnąć go z powrotem do poduszki. – Harry, musisz odpocząć…
– Potrzebuje mnie – powiedział Harry i machnął lewą ręką, dzięki czemu lekka narzuta uniosła się i owinęła ciasno wokół jego prawej ręki. Sprawdzi się jako bandaż, póki Harry nie znajdzie czasu, by rozejrzeć się za prawdziwym. – Dopiero co zobaczył, jak matka umarła na jego oczach.
Oczy Snape'a zapłonęły irytacją.
– A ty właśnie walczyłeś w umyśle z Tomem Riddle'em i…
– I nic mi nie jest – zauważył Harry. To nie tak, że ktokolwiek z nich kiedykolwiek dowie się o ciemności, którą w sobie nosił. Powiedziałby im, tak jak powiedziałby im o wielu rzeczach, gdyby miał pewność, że wysłuchaliby go w milczeniu. Ale wiedział, że zaczną się z nim kłócić, zupełnie jak naskoczyli na niego po ataku w Kornwalii, a kłótnie o jego emocje męczyły go do szpiku kości. Poza tym Draco potrzebował teraz jego siły o wiele bardziej niż Harry potrzebował leżenia i kontemplacji, zupełnie jak Connor potrzebował jej po śmierci ich rodziców. – Wskaż mi Dracona Malfoya – dodał w kierunku srebrnego pierścienia na swojej lewej ręce, którego otrzymał od Dracona podczas ich pierwszego rytuału.
Pierścień zawibrował, a potem pociągnął jego rękę w kierunku korytarza. Harry skinął głową i wstał z łóżka.
– Harry...
– Dziękuję panu – powiedział Harry, który nie chciał, by pozostały jakiekolwiek wątpliwości w tym temacie. Był wdzięczny Snape'owi za uratowanie życia, po prostu miał teraz ważniejsze sprawy na głowie, więc ruszył do drzwi. Ramię bolało go wściekle. A niech sobie boli.
Draco uniósł głowę, gdy drzwi się otworzyły. Mógł pozwolić sobie na okazywanie żalu tak długo, jak Lucjusz robił to samo, ale nie chciał tego robić w obecności kogoś innego.
Zorientował się jednak, że to Harry tam stał, Harry, który szybko przeszedł przez pokój i złapał go mocno obiema rękami, Harry, przy którym Draco nie musiał już być silny. Chwycił Harry'ego za lewe ramię i gestem nakazał mocniej się objąć, po czym pozwolił sobie na wtulenie twarzy w zagięcie jego szyi. Znał ten nastrój Harry'ego, ponieważ widział go z Connorem po śmierci Lily i Jamesa. Harry był teraz gotów zabić w jego obronie. W tym momencie na świecie nie istniało nic, co mogłoby być dla niego ważniejsze od Dracona i to właśnie, to właśnie był balsam, którego Draco potrzebował po zobaczeniu śmierci własnej matki.
– Jestem tutaj, Draco – wyszeptał Harry. – Czegokolwiek potrzebujesz, czegokolwiek ode mnie chcesz, jestem tutaj, by ci to zapewnić.
– Nie zabijaj jeszcze Lucjusza – odszepnął Draco. – Po prostu go odeślij. I zabierz mnie w jakieś miejsce, w którym będę mógł się wypłakać, Harry, i nie puszczaj mnie tam nawet przez chwilę.
– Załatwione – powiedział Harry, a potem Draco był eskortowany znanym sobie korytarzem, który skończył się w pokoju wspólnym Slytherinu, gdzie Harry chronił go przed spojrzeniami i szeptami, a następnie zaprowadził do ich sypialni.
I tam wreszcie Draco mógł się poddać i pozwolić na wybuchnięcie płaczem, czując jak palce Harry'ego przeczesują mu włosy, słysząc jego głos szepczący mu do ucha.
– Tak mi przykro, Draco. Dostaniesz ode mnie wszystko, czego tylko potrzebujesz.
