Dodatek: Chwała odważnym

Jej Lord już zaczął tworzyć innego węża, wygotowując mięso swoich ostatnich ofiar w jamie pod norą, zamiast dodawać je do swojego wspaniałego wzoru. Indigena czekała przez jakiś czas, ale ewidentnie nie była obecnie potrzebna, mimo że znowu był ślepy; jego magia działała przez inne zmysły, dając mu znać, co powinien teraz zrobić, więc radził sobie głównie dzięki ponurej determinacji i świeżo połkniętej mocy.

Dlatego właśnie wymknęła się po cichu i wyszła na powierzchnię, do części ziemi, którą zaczęła uprawiać. Tam, gdzie mieszkała, po jakimś czasie musiał pojawić się ogród.

Gleba była gęsta od zaklęć, które rzucała, by powstrzymać październikowy chłód i mrozy, dzięki czemu kwiaty w ogóle miały szansę zakwitnąć. Używała głównie magicznych roślin, ale nawet one były bardziej wyczulone na otaczające je warunki atmosferyczne niż większość czarodziejów i czarownic prawdopodobnie przypuszczała. Jak na razie miała trzy rzędy pnączy, które wiązały magię bezróżdżkową, kilka róż, takich jak ta wokół jej nadgarstka, których ciernie wypuszczały śmiertelną truciznę, sadzonkę z krzewu tekomy prostej jej babci, który, jak tylko zdoła go odpowiednio skoncentrować, w końcu powiadomi ich o stanie zdrowia i mocy Harry'ego, oraz kolejny krzak, jej wyjątkowe dziecko.

Indigena uklękła obok i przesunęła dłonią po błyszczących, małych i trójkątnych zielonych liściach. Rozwinęły się z szelestem i zakołysały w jej kierunku. Indigena uśmiechnęła się, świadoma, że oczy pieką ją od łez i nawet nie wiedziała czemu.

Nie. To nieprawda. Wiesz, dlaczego płaczesz. Ale wiesz też, że nie powinnaś płakać z tego powodu, ponieważ Lucjusz opuścił twojego Lorda, a jeden z horkruksów został zniszczony, przez co jego śmierć staje się coraz pewniejsza.

Zignorowała te myśli i przyłożyła dłoń do środka krzaka, gdzie łodyga skręcała się w zrobioną z drewna płaszczyznę. Krzak tańczył na tyle, na ile był w stanie zakorzeniony i bez wiatru, chętny do wykonywania jej poleceń.

Indigena odetchnęła głęboko. To miał być pierwszy test dla jej maleństwa i żałowała, że nie była w stanie zrobić tego w mniej poważnych okolicznościach, ponieważ chciała, żeby wyszło idealnie.

Przywołała obrazy białych kwiatów, wody, wspaniałych kobiet i przekazała je wszystkie krzakowi w skoncentrowanym przypływie myśli.

Krzak kołysał się w przód i w tył, najpierw powoli, potem szybciej. Indigena poczuła, jak czerpie jej magię, liście zwijały się pod jej skórą i łączyły się z jego łodyżkami. Pogłaskała swoje maleństwo wolną ręką i zamknęła oczy, bo połączenie między nimi stawało się głębsze i bogatsze, aż w końcu zalało zielenią świat za jej czaszką. To był rodzaj magii, którą pogardziłaby większość mrocznych czarodziejów i czarownic. Ale Indigena nie miała żadnych problemów z dbaniem o coś – choć zwykle raczej zajmowała się roślinami, nie ludźmi – czy oferowaniem siebie w zamian.

Kiedy otworzyła oczy, biały kwiat rozkwitł na tej malutkiej, płaskiej przestrzeni drewna. Jeśli tylko jej maleństwo otrzyma szansę i czas na rozwój, to powinno być w stanie wyprodukować dowolny kwiat lub dowolny składnik eliksiru, o który by go prosiła i który byłaby w stanie jasno sobie wyobrazić.

Indigena ostrożnie zerwała kwiat i podniosła, by móc mu się lepiej przyjrzeć. Był biały i wyglądał na podwiędły, jakby przerastał go ciężar własnej główki. Był to narcyz, podobno zrodzony z pięknego, płytkiego chłopca, który zakochał się we własnym odbiciu w jeziorze i zawsze pochylał się, żeby je zobaczyć.

Ale ten narcyz został nazwany na cześć kobiety, która tego nie robiła, za to poświęciła swoje życie za męża i syna i która nie miała znaku, przez co nie mogłaby się odwrócić od jej Lorda jak jakiś zdrajca. Mogła swobodnie podążać za własnym sercem. I mimo to zrobiła coś tak honorowego.

Może i należała do przeciwnej strony, ale Indigena nie była w stanie nie uszanować czegoś takiego.

Podniosła narcyza do ust i chuchnęła na łodyżkę. Pragnęła wypowiedzieć te słowa na głos, ale wolała nie ryzykować, że jej Lord ją usłyszy, bo nigdy by tego nie zrozumiał.

Niech ten kwiat złagodzi smutek po jej śmierci, jeśli to możliwe. Niech pomoże jej bliskim przypomnieć sobie, że umarła z honorem, wybraną śmiercią, i że nawet Mrok uznałby to za coś chwalebnego.

Podniosła wysoko rękę, a nie stworzony przez nią powiew wiatru poderwał narcyza, zakręcił nim w powietrzu, jakby chciał pokazać go światu i nakazać wszystkim podziwianie jego piękna, a następnie poniósł go przez pola. Indigena odprowadzała go wzrokiem i po jakimś czasie pochyliła głowę i wstała z powrotem. Znak ją piekł.

Była potrzebna poniżej.

Narcyz tańczył na wietrze jeszcze przez chwilę, ale zniknął z pola widzenia jeszcze zanim ona zniknęła pod ziemią.