Rozdział trzydziesty siódmy: Duramus, świecie
Harry otworzył oczy i zadrżał. Czuł się, jakby skóra na całym ciele mu się podnosiła, zupełnie jak wtedy, gdy Draco chwytał niewielką fałdkę bez szczypania oraz zaciągała go w kierunku drzwi sypialni.
Draco leżał rozwalony obok niego na pościeli, śpiąc głęboko, o czym świadczyło jego pochrapywanie. Nie był źródłem tego wrażenia. Harry zmarszczył brwi i ponownie zamknął oczy, kiedy magia przewędrowała w górę i w dół, drażniąc mu skórę. Przygryzł parokrotnie wargę, zastanawiając się, czy może wrażenia miną, jeśli tylko będzie je wystarczająco długo ignorował.
Nie minęły. Zamiast tego tylko się pogorszyły, a ciągnięcie zmieniło w faktyczne, bolesne szczypanie. Harry syknął przez zęby, ale usiadł i obrócił się lekko w kierunku drzwi.
Wówczas doszło do trzech rzeczy na raz. Szczypanie zelżało. Ramię Dracona opadło bezwładnie na miejsce po nim, a on sam mruknął coś pod nosem. A Argutus wpełznął na łóżko, jego łuski lśniły matowo w bladym świetle, które Harry tworzył sobie wzdłuż ramienia, próbując rozpoznać zaklęcie, które go tak dręczyło.
– Nie powinieneś wychodzić bez eskorty – syknął Argutus. – Wezwij tego, który pachnie płatkami róż, nie tego, który pachnie użalaniem się nad sobą. Wolę, żebyś był odpowiednio chroniony.
Harry pokręcił głową.
– Nawet nie chcę stąd wychodzić – powiedział. – Chcę...
Szczypanie momentalnie się wzmogło i wróciło do usilnego zaciągania go. Harry wydał z siebie syk, który nie miał niczego wspólnego z wężomową, ale przez który Argutus owinął ogon wokół jego pasa i stuknął go końcówką ostro w biodro.
– Musisz wyjść – powiedział z naciskiem wąż omenu. – Ale zabierz kogoś ze sobą. To prosty kompromis. – Urwał nagle i przechylił łeb w kierunku drzwi do sypialni, po czym machnął raz językiem. – Ten, który pachnie płatkami róż już jest w drodze ze swojego pokoju – ogłosił. – Z jego ramienia wzniósł się ból z twojej głowy. – Brzmiał na zafascynowanego. Nie po raz pierwszy wyraził tego rodzaju zainteresowanie bliznami w kształcie błyskawic, jakie nosili na sobie zaprzysiężeni kompani, ale Harry jeszcze nie zdołał wyjaśnić tej więzi Argutusowi tak, by w pełni usatysfakcjonować jego ciekawość.
Czyli Owen zaraz tu będzie. Harry westchnął i wyciągnął lewą rękę, żeby Argutus mógł się owinąć wokół niej; nie sądził, żeby prawa zdołała teraz udźwignąć jego ciężar. Argutus rozłożył się ostrożnie, dzięki czemu również nie ruszył jego prawej ręki, po czym owinął swój ostatni zwój wokół karku i szyi Harry'ego. Harry ruszył za pociągiem szczypania otulony w jego ciepło i musiał przyznać, że dzięki temu czuł się znacznie bardziej na siłach i gotów stawić czoła dowolnemu zagrożeniu.
Nagle zamrugał i zawrócił, podnosząc lewą rękę, przez co Argutus poruszył się z irytacją.
– Ten, który pachnie płatkami róż, już na ciebie czeka – upomniał Harry'ego.
– Tylko zostawię wiadomość dla Draco – odpowiedział Harry nieobecnym tonem, po czym stworzył magiczne litery, które zawisną w powietrzu i zaczną lśnić dopiero po obudzeniu Dracona, żeby nie zakłócić mu wcześniej snu. Harry wyjaśnił, że czuł zew jakiegoś rodzaju magii, który go krzywdził im dłużej mu się opierał, więc wyruszył to sprawdzić, ale zabrał ze sobą Argutusa i Owena. No, przynajmniej dzięki temu nie będzie panikował po pobudce.
Wyślizgnął się za drzwi i zobaczył Owena na schodach.
– Co się dzieje? – zapytał jego kompan, rozglądając się, jakby w każdej chwili spodziewał się zobaczyć przebijających się przez ściany śmierciożerców. Harry miał wrażenie, że biorąc pod uwagę, z kim Owen miał tu do czynienia, jego podejrzenia były cokolwiek uzasadnione.
– Nie wiem – odpowiedział Harry, po czym niemal potknął się na schodach, kiedy szczypanie i nacisk wzrosły. – Ale co by to nie było, chce mnie wyciągnąć z pokoju wspólnego Slytherinu. – Ruszył w kierunku drzwi prowadzących do korytarza w lochach. Owen trzymał się go tak blisko, że oddechem niemal mierzwił Harry'emu włosy na karku. Po raz kolejny, Harry w ogóle go za to nie winił.
Z korytarza nacisk popchnął go w górę. Pozostawał w tym kierunku bez względu na to, ilu schodów by nie minęli, przez co Harry powoli zaczął zastanawiać się, czy nie skończą czasem ponownie na wieży astronomicznej.
Okazało się, że owszem. Dopiero tam szczypanie ustało, ciągnięcie zelżało, a Harry rozejrzał się wokół z lekko zmarszczonymi brwiami. Nikt tu na niego nie czekał i nie widział też żadnych manifestacji, czy innych oznak towarzyszących potężnej magii, jak na przykład sztormu. Zakazany Las rozciągał się w oddali, ciemny i cichy pod stopniowo dopełniającym się księżycem, wokół którego ciemność lśniła od gwiazd. Noc była przejrzysta, ale w żadnym razie nie wyjątkowa.
Nie, chwila, kiedy Harry uniósł głowę, zauważył, że niektóre z gwiazd ciemniały i ponownie się pojawiały, jakby coś przelatywało pod nimi, chwilowo przesłaniając ich blask. Podniósł rękę, gotów do walki, jeśli Voldemort nasłał na niego smoka, czy coś w tym stylu.
Z ciemności przed nim wyrosła głowa, kark, długie, smukłe ciało, a potem jeszcze smuklejszy ogon. Harry zorientował się, że stoi przed mantykorą, idealną w każdym calu, od ludzkiej głowy, po skorpionowy ogon.
Poza kolorem, który był, oczywiście, ciemnozielony.
Harry powoli opuścił rękę. Znał tę manifestację, którą obrał przed nim dziki Mrok. Nie rozumiał tylko, czemu. Do Halloween zostało już tylko dwadzieścia dni, co o tej porze roku stanowiło przeciwwagę do Walpurgi. Jeszcze daleko do jego święta. Czemu przyciągnął go przez te wszystkie ściany? Przecież nie, żeby tylko się pokazać?
Mantykora zaczęła krążyć po blankach, chodząc w tę i z powrotem, ale nawet na chwilę nie odrywając od niego oczu. Harry bardzo ostrożnie się nie ruszał. Dziki Mrok był zmienny, był wszystkim od rozpieszczonego dziecka po morderczą rzekę w czasie powodzi. Nie był pewien, w jakim nastroju mógł się teraz znajdować, wiedział tylko, że póki co wyłącznie mu się przyglądał i jeszcze nie starał nim pomiatać.
I wtedy mantykora skoczyła na niego, celując ogonem w bark.
Harry odtoczył się z drogi, zanim w ogóle przyszło mu do głowy, że może to był tylko test i powinien był pozwolić żądłu opaść. Uznał jednak, że dokonał dobrego wyboru, kiedy ogon wbił się agresywnie w kamienną posadzkę, a mantykora warknęła z niezadowoleniem.
Poderwał się na kolano i spojrzał dzikiemu Mrokowi prosto w oczy.
Zszokowała go nienawiść, jaką w nich zobaczył. Zaraz potem wzruszył agresywnie ramionami. No i co z tego? Był po mojej stronie w czasie Walpurgi, kiedy pokonaliśmy Falco, ale tylko dlatego, że Falco wydawało się, że może z nim pogrywać, zabrać mu to, czego od niego potrzebował i nigdy nie zapłacić ceny. Równie dobrze mógł w następnej chwili zmienić zdanie i uznać, że to ja go tym razem zirytowałem. Szkoda tylko, że nie wiem, czym go tak wkurzyłem.
Mantykora podskoczyła nagle, wznosząc się wysoko ponad głową Harry'ego i tracąc po drodze stabilność, rozpraszając się jak chmura. Harry przygotował wiatr wokół siebie, żeby zbić chmurę na bok, jeśli będzie trzeba, ochronić mieszkańców zamku przed zadławieniem się, czy otruciem.
Zamiast tego jednak mantykora po prostu postanowiła pokazać mu obraz czy iluzję. Harry przyglądał się w milczeniu, kiedy ciemnozielony dym wił się i tańczył niczym kłąb węży, które nagle splotły się i eksplodowały, po czym ponownie rozbiegły. Uznał w końcu, że jeśli to miało cokolwiek oznaczać, to nie miał pojęcia co, a jego umysł był w tym momencie bardziej klarowny i chłodniejszy, niż mu się wydawało, że miał prawo być. Ta wiadomość była dla niego bezużyteczna.
Być może dziki Mrok zdał sobie z tego sprawę, bo chwilę potem chmura zawróciła i pomknęła w kierunku Zakazanego Lasu. Wrażenie potęgi i nadąsanej wrogości zniknęło wraz z nią, dzięki czemu Harry był przekonany, że nic już nie spróbuje go uszczypnąć, jeśli będzie teraz chciał wrócić na dół i przespać resztę nocy obok Dracona.
– Co to było? – wyszeptał obok niego Owen.
– Dziki Mrok jest ze mnie najwyraźniej niezadowolony – mruknął Harry. – Ale nie wiem czemu. Ostatnim razem był taki zły, ponieważ razem z Voldemortem narobiliśmy strasznie dużo magicznych szkód na letnie przesilenie i chciał wykorzystać to jako wymówkę, żeby zachowywać się jak rozpieszczone dziecko w czasie zimowego przesilenia. Ale tym razem nie mam pojęcia, co takiego mogłem mu zrobić.
– Może nie jest niezadowolony z ciebie, co z kogoś innego? – zasugerował Owen, którego głos zrobił się spięty i przygłuszony, przez co na swój sposób przypominał wcześniejsze szczypanie. – Może Voldemorta?
– Nie wyobrażam sobie, żeby miał mu kiedyś służyć – powiedział Harry. – Dziki Mrok nigdy nikomu by nie służył. A Voldemort kiedyś spróbował przechwycić jego moc w czasie Walpurgi. Ma wszelkie powody, żeby go nienawidzić.
– W takim razie nie wiem, mój pa... vatesie. – Ochoczy ton zniknął z głosu Owena. – Czy chcesz wrócić do pokoju wspólnego Slytherinu?
– Tak – powiedział Harry po spędzeniu dłuższej chwili na obserwacji nieba. – Chyba niczego więcej się tu dzisiaj nie dowiemy.
Harry przyglądał się stołowi Hufflepuffu, kiedy tworzył sobie miskę płatków z rozszarpanej poduszki. Wyglądało na to, że ostatniej nocy coś im się stało. Kilku starszych uczniów obejmowało młodszych i mówiło do nich uspokajająco. Inni płakali, ale próbowali się z tym kryć. Twarz Zachariasza Smitha wyglądała na wyrzeźbioną w kamieniu.
Kiedy McGonagall pojawiła się, spojrzała na wszystkich ze śmiertelną powagą i zaklaskała, Harry był przekonany, że miała dla nich jakieś obwieszczenie. Zastanawiał się, czy w ich domu nie odkryto czasem śmierciożercy.
– Zaginęła młoda Puchonka, Jessica Farthing – powiedziała zamiast tego McGonagall. Wybuch westchnień i szeptów, który wzniósł się na to obwieszczenie, niemal zagłuszył jej następne słowa, ale dyrektorka podniosła głos i ciągnęła dalej. – Z tego, co nam wiadomo, osłony pozostały nienaruszone i nie ma żadnych śladów czy sugestii, żeby Sami–Wiecie–Kto miał z tym coś wspólnego.
Harry rozejrzał się szybko i zorientował, że te słowa bardziej wszystkich przeraziły, niż uspokoiły. Skoro Voldemort nie minął osłon, żeby porwać uczniów, to znaczy, że zrobił to ktoś ze środka szkoły. Kto to mógł być i jak można go powstrzymać?
– Obecnie nie mamy żadnych poszlak względem tego, gdzie mogłaby zniknąć – mówiła dalej McGonagall, której oczy lśniły mocno na bladej twarzy. – Nie było śladów walki, nie pozostały tropy z krwi czy magii. Różdżka Jessici pozostała tam, gdzie położyła ją zeszłej nocy, a jej rzeczy pozostały na miejscu. – Harry skrzywił się. Z min wokół siebie wywnioskował, że nie tylko on doszedł do tego wniosku: ktokolwiek porwał Jessicę nie przejmował się zbytnio jej wygodą czy przeżyciem. – Mieszkające z nią dziewczynki niczego nie słyszały. Jedyna zaobserwowana zmiana w czasie całego poprzedniego wieczoru, to że pochodnie w ich pokoju zgasły nagle.
Harry zamarł. Jego umysł wypełnił się wizją ciemności przemieszczających się korytarzami, gaszącymi pochodnie, a następnie owijających pazury wokół Jessici, zanim ta zdążyła choćby krzyknąć.
Zadrżał i objął się rękami. Millicenta momentalnie nachyliła się do niego ze zmarszczonymi brwiami.
– Co jest? – wyszeptała, przez co Draco obejrzał się na nich i odchylił, żeby pogłaskać Harry'ego po plecach, kiedy zobaczył w jakim był stanie.
– Chyba wiem, czemu zniknęła – powiedział Harry.
– No? – zachęciła go Millicenta. – Powiedz nam, na litość Merlina. – Przymrużyła oczy, a kiedy Harry zerknął na nią, zobaczył jak jedna z jej dłoni drży, jakby ledwie powstrzymywała się przed zaciśnięciem jej w pięść i przywaleniem w coś.
– Dziki Mrok – powiedział cicho Harry. – Przyzwał mnie wczoraj na blanki. Był o coś wściekły, nie wiem o co. Przybrał kształt mantykory i spróbował mnie ukłuć. A dyrektorka powiedziała, że w sypialni Jessici zgasły wszystkie pochodnie. Mam nadzieję, że to zwykły przypadek, ale naprawdę nie sądzę, żeby tak było.
McGonagall mówiła teraz coś o tym, że ludziom nie wolno było nigdzie chodzić w pojedynkę. Harry kiwał głową razem ze wszystkimi, mimo swoich wątpliwości, czy to mogłoby cokolwiek dać. Voldemortowi mogli się opierać tak długo, jak pozostawali za wystarczająco potężnymi osłonami. Mogliby też przed nim uciec; niektórzy ludzie już przyjęli ofertę azylów we Francji. Ale jak można przeciwstawiać się dzikiemu Mrokowi? Przecież jeśli tylko chce, to jest w stanie przejść przez wszystkie osłony, zabrać kogo mu się podoba, ścigać ludzi przez wszystkie granice.
A Harry nie wiedział nawet, czego dziki Mrok w ogóle chciał. Miał tak nieprzewidywalny temperament, że mógłby nawet nigdy więcej nie porwać kolejnego dziecka, ale mógłby też następnej nocy po prostu zniknąć połowę Slytherinu. Serce mu się ścisnęło, kiedy obejrzał się na pierwszorocznych Ślizgonów. Ich dom był z nich taki dumny, otrzymali w czasie ostatniego przydziału największy procent nowych uczniów, Slytherin nie wybił się w ten sposób już od wielu lat. A teraz, jeśli dziki Mrok postanowi objąć swoim gniewem na Harry'ego również jego dom, to mogą okazać się tam bardziej bezbronni niż gdziekolwiek indziej.
Draco uszczypnął go w węzeł nerwów za łokciem, żeby wreszcie zwrócić na siebie uwagę, przez co Harry potrząsnął głową i wrócił do siebie. Draco przyglądał mu się intensywnie.
– Wydaje mi się, że powinieneś powiedzieć dyrektorce – powiedział. – Ostatecznie to ona jest odpowiedzialna za dzieci w Hogwarcie i to ona musi podjąć ostateczną decyzję na to, co z tym począć.
Harry kiwnął głową, przyznając mu rację, po czym wstał. Dyrektorka właśnie wychodziła z sali. Ruszyli za nią z Draconem i dogonili ją przy drzwiach.
McGonagall nie wyglądała nawet na zdziwioną, kiedy się na nich obejrzała. Harry podejrzewał, że prawdopodobnie przywykła już do łączenia go z osobliwymi wydarzeniami.
– Mój gabinet, Harry – mruknęła i ruszyła korytarzem przed siebie.
Harry poszedł za nią, zastanawiając się, czy dojdzie do zamknięcia Hogwartu. Jeśli tak, to wiedział już, jakie azyle poleci jakim mieszkańcom zamku, a oferta pomocy z Francji może okazać się bardziej kluczowa w tej wojnie niż początkowo zakładał.
Nie był pewien, co stanie się z jego własnymi wysiłkami wojennymi bez hogwarckiej biblioteki, stałej straży, jaką obecnie trzymali przy horkruksie w mieczu, centralnej lokalizacji, w której ludzie mogli się spotkać w razie kryzysu...
Jak i poczuciem bezpieczeństwa, które dziki Mrok rozerwał na strzępy tym jednym porwaniem.
Minerwa przyjrzała się uważnie Harry'emu. Potrzebowałaby więcej dowodów, by w pełni w to uwierzyć, ale musiała przyznać, że jego teoria miała sens. A jeśli ministerstwo o tym usłyszy, to ponownie zażądają zamknięcia Hogwartu, jak to było jeszcze przed rozpoczęciem semestru, przez co spędzi zdecydowanie zbyt wiele czasu na przepychankach z nimi, zamiast na doglądaniu uczniów i szkoły, co przecież było jej obowiązkiem.
Następnie odepchnęła od siebie tę myśl. Zamknięcie szkoły to ostateczność, nawet w samym środku wojny. Może to okazać się konieczne, jeśli dojdzie do kolejnych porwań, ale wówczas powinniśmy rozgłosić, że dziki Mrok może porwać dzieci skąd tylko będzie chciał i kiedy tylko będzie chciał. Minerwa zadrżała wbrew sobie i spojrzała na rzucane przez pochodnie cienie. Przerażająca myśl. Ale nie możemy się poddać, nawet jeśli dziki Mrok współpracuje z Voldemortem. Zbyt wiele zależy od naszej wygranej, żebyśmy mogli pozwolić sobie na przegraną.
– Pani dyrektor?
Głos Harry'ego ściągnął jej uwagę z powrotem na niego. Siedział wyprostowany z rękami złożonymi przed sobą i patrzył jej bezpośrednio w oczy.
– Czy zamknie pani szkołę? – zapytał.
– Jeszcze nie wiem – powiedziała Minerwa. – Nie ma na to dość dowodów. Jeśli to okaże się jedynym zaginięciem, to nie. Chcę pokazać wszystkim, którzy ośmielają się w to wątpić, że wojna nie może zniszczyć wszystkich aspektów normalnego życia. Hogwart był otwarty w czasie wojen, inwazji, powstań innych Mrocznych Panów i zawsze oferował azyl każdemu, kto zdołał minąć jego wrota. Mam zamiar to kontynuować.
– A jeśli okaże się to niemożliwe? – zapytał Harry.
– Dopiero wtedy zamknę szkołę – powiedziała Minerwa. – Ale jeśli to jedyne zaginięcie...
– Nie mogę tego zagwarantować. – Głos Harry'ego był miękki, a zieleń w jego oczach pociemniała. Minerwa zrozumiała. Chciał się upewnić, że dokładnie pojmowała powagę tej sytuacji. Tak jednak już było.
– Wiem – powiedziała. – Póki co podejmiemy się wszelkich wysiłków, by znaleźć Jessicę. Możliwe, że postanowiła po prostu wszystkim sprawić psikusa i kryje się teraz gdzieś w szkole. Pan Smith powiedział mi, że to najbardziej psotna z pierwszorocznych.
– I zostawiła różdżkę? – Draco Malfoy prychnął i założył ręce na piersi, jakby to nie miało dla niego najmniejszego sensu.
– Jest mugolaczką – powiedziała nieobecnym tonem Minerwa. – Nawykła do radzenia sobie bez niej. – Pokręciła głową i spojrzała na Harry'ego. – Ministerstwo znowu zacznie na mnie naciskać. Zdaję sobie z tego sprawę. Będę jednak obstawała przy utrzymywaniu Hogwartu otwartym tak długo, jak już naprawdę nie będzie innego wyjścia.
Harry kiwnął ze zrozumieniem głową.
– Czy powinniśmy zwiększyć nacisk na trening z defensywy i pracę nad tunelami, którymi będziemy ewakuować się ze szkoły, Madam? – odezwał się jeszcze.
– Tak, ale zanim do tego dojdzie, Harry – powiedziała Minerwa – sprawdzimy wszystkim lewe przedramiona. Nie chcę, żeby ktoś zdradził nas od środka.
Harry ponownie przytaknął. Ciemność w jego oczach nieszczególnie zmalała, ale przynajmniej zapłonęła od determinacji, którą Minerwa czuła i w sobie. Nie znali jeszcze prawdziwych intencji dzikiego Mroku i prawdopodobnie nie będą w stanie ich w pełni określić czy przewidzieć. Nie istniało absolutne bezpieczeństwo. Pozostawało im tylko pochylić głowy i wytrwać.
Minerwa zaczekała, aż Harry i Draco wyszli, po czym obróciła się i łypnęła na wiszący w gablocie na ścianie Miecz Gryffindora. Odnosiła wrażenie, że promieniował pewnością siebie i idealnie odrażającą ciemnością, przez którą stała się bardziej świadoma swojej deklaracji wobec Światła, niż kiedykolwiek. Wstała, przeszła przez pokój i zastukała knykciami o szkło.
– Jeszcze cię zniszczymy – wyszeptała.
Wzdłuż klingi przemknęła czarna linia, sycząc niczym żmija zagoniona w kozi róg. Minerwa przyglądała jej się wrogo, pokazując, że w żaden sposób jej tym nie imponowała. Tom Riddle ją przerażał, ale z całą pewnością nie zdołałby zmusić jej do wycofania się. A jego fragment nie był równie straszny, co całość.
– Zapłacisz mi za to – powiedziała w kierunku miecza – że nam zagrażasz, że jesteś tym, czym jesteś, że ośmieliłeś się splugawić Miecz Gryffindora.
Czarna linia pojawiła się ponownie, ale tym razem zmalała z obawą. Minerwa uśmiechnęła się z wyższością i obróciła, uznając, że czas postanowić, komu właściwie powinna powiedzieć o tym, że jej szkoła jest atakowana przez Dziki Mrok.
Draco wzniósł różdżkę i rzucił Lumos, oświetlając korytarz przed sobą. Rozejrzał się po nim ostrożnie, po czym obrócił się i kiwnął głową w kierunku zebranej za sobą trójki pierwszorocznych. Momentalnie podążyli za nim niczym grupa kaczątek.
Draco celowo stłamsił wszelką pogardę, która spróbowała wznieść mu się przez gardło i zamiast tego umieścił tam opiekuńcze uczucia. Był odpowiedzialny za odprowadzenie pierwszorocznych z powrotem do pokoju wspólnego. Jeśli dotrą bezpiecznie na miejsce, to będzie to jego zasługa, jeśli nie, to będzie to jego wina.
Poza tym to byli Ślizgoni, przez co automatycznie stawali się lepsi od innych dzieci, które mógłby w tej chwili eskortować. Nie okazywali zbyt wiele strachu i nie buntowali się głośno, kiedy powiedział im, że to on będzie oprowadzał ich dzisiaj po lochach. Właściwie, to jedno z nich wręcz z podekscytowaniem zapytało czy był tym Draconem Malfoyem, partnerem Chłopca, Który Przeżył, co było całkiem miłe. Draco miał wrażenie, że będzie w stanie je znieść tak długo, jak będą trzymali się świateł, nie oddalali w kierunku cieni i nie zadawali zbyt wielu głupich pytań.
– Jaki jest Harry? – zapytała ta sama, która wcześniej z podziwem wymówiła jego imię i teraz truchtała, żeby dotrzymać mu kroku.
Draco prychnął i zerknął w dół, żeby na nią spojrzeć. Minęły już trzy dni od czasu zaginięcia Puchonki i to najwyraźniej wystarczyło, żeby reszta pierwszorocznych zaczęła odzyskiwać rezon.
– Przecież wiesz, jaki jest – zauważył z rozbawieniem. – Dzielisz z nim dom, jecie codziennie przy tym samym stole.
Dziewczynka przygryzła kosmyk włosów.
– No tak, ale nigdy blisko – powiedziała. – I chyba nikt nie jest mu równie bliski, co ty.
Draconowi to się cokolwiek spodobało. Nie wiedział, czy był to szczery podziw, czy próba przypochlebienia się, której dzieciak szybko zaczynał się uczyć, ale jej słowa brzmiały dobrze i naturalnie.
– Cichy – powiedział jej, kiedy wyszli za róg i Draco ponownie rzucił Lumos przed siebie. – Znacznie cichszy niż ktoś o lordowskiej mocy mógłby być. – Dziewczynka kiwała gorliwie głową. Draco miał wrażenie, że była mugolaczką, ale jedną z tych sprytniejszych. Wiedziała, że inni Ślizgoni nie będą robili dla niej wyjątków, więc poświęciła czas na przejrzenie magicznej terminologii. – No i, oczywiście, przeżył naprawdę ciężkie dzieciństwo, przez które wiele dowiedział się o współczuciu, wyrozumiałości i dobroci, ale poznał też wiele bólu. Jesteśmy sobie tak bliscy, bo to właśnie ja pomogłem mu w głównej mierze uporać się z tym bólem.
To była sama prawda. Poza tym oczy się dziewczynce przez to zaświeciły. Draco poczuł, jak w odpowiedzi w piersi wzrasta mu poczucie dumy.
– Musisz być bohaterem – powiedziała niemal bezgłośnie.
– Ludzie, którzy mnie znają, często mnie tak nazywają. – Nadwyrężenie prawdy też mi w żaden sposób nie zaszkodzi.
– A co z...
I wtedy zostali przykryci przez cień, a Draco zamarł w absolutnej ciemności z ciężko bijącym sercem. Usłyszał za sobą przerażone skrzeknięcie, więc obrócił się, starając się ze wszystkich sił rozproszyć tę gęstą, atramentową mgłę jakimkolwiek światłem. Nie był w stanie. Słowa zamarły mu na ustach, zdawały się nawet zamrzeć mu w umyśle, przez co nie był w stanie nawet przypomnieć sobie zaklęcia. Zamknął oczy i zadrżał.
Rozpoznał unoszącą się obok, lodowatą obecność. Towarzyszyła mu ostatniego zimowego przesilenia, kiedy się zadeklarował. Harry miał rację, dziki Mrok naprawdę był odpowiedzialny za te ataki.
Zaskakująco, to właśnie niesamowicie wkurzyło Dracona, zamiast posyłać go w kucki w odejmującej mowę zgrozie, póki ciemność nie zabierze sobie tego, po co przyszła i nie zniknie z własnej woli. Poderwał różdżkę roztrzęsioną ręką.
– Incendio! – warknął.
Strumień płomieni wystrzelił mu z końca różdżki, a ciemność stała się tańczącymi cieniami. Draco rozejrzał się agresywnie i zobaczył, że dwójka pierwszorocznych, która podążała za nim, kuliła się pod ścianą, dygocząc jak osiki, ale poza tym nic im nie było.
Za to dziewczynka, która szła tuż obok i pytała go o niego i Harry'ego, zniknęła.
Draco przyklęknął, żeby przyjrzeć się podłodze, ale wiedział, co zobaczy. Żadnego śladu krwi, nawet wgniecenia w kamieniach, tylko posmak po zimnej i potężnej magii w powietrzu świadczył, że tam wcześniej stała czarownica.
Pozostałe dzieci patrzyły na niego tak szeroko otwartymi oczami, że wyglądały, jakby zaraz miały im wypaść z oczodołów. Draco wziął głęboki oddech i wstał, po czym zrobił to, co należało.
– Do skrzydła szpitalnego – powiedział cicho. Madam Pomfrey napoiła wywarem uspokajającym dziewczynki, które dzieliły pokój z tamtą Puchonką. Tej dwójce też to się przyda, kiedy już minie im szok.
Na szczęście jeszcze nie minął, więc bez słowa ruszyli przed siebie. Draco po raz kolejny rozejrzał się po korytarzu.
Zamarł na chwilę, bo wydawało mu się, że zobaczył na kamieniach zarys mantykory, ale szybko zorientował się, że to tylko cień. Potrząsnął głową i ruszył pośpiesznie za pierwszorocznymi. Ręka mu się trzęsła, kiedy spróbował podnieść różdżkę. Uznał, że też potrzebował nieco wywaru uspokajającego.
Peter stanął przed owutemową klasą z obrony przed mroczną magią i przymrużył oczy, kiedy zorientował się, jak wielu rozmawiało między sobą, zamiast patrzeć przed siebie.
– Baczność – powiedział ostro.
Momentalnie na niego spojrzeli. Draco Malfoy był z nich wszystkich najbledszy, co dla Petera było całkowicie zrozumiałe; ostatnia porwana pierwszoroczna, Ślizgonka, zniknęła wprost na jego oczach. Harry nachylił się i przycisnął dłoń do pleców swojego chłopaka. Peter kiwnął głową. Tak długo, jak nie próbowali bardziej afiszować się swoją relacją w czasie zajęć, to nie będzie ich za to karcił. Draco naprawdę potrzebował pokrzepienia. Peter był zaskoczony, że chłopak tak szybko wrócił na zajęcia.
– Dyrektorka poleciła, żeby wszyscy starsi uczniowie nauczyli się zaklęć ognia i światła – powiedział. – Obiecuję, pokażę wam też zaklęcia, które możecie opanować nawet, jeśli jesteście zadeklarowani Mrokowi. – Jego wzrok spoczął celowo przez chwilę na Draconie, a następnie na Krukonie z szóstego roku, który również zdążył się zadeklarować. – Ogień i blask lepiej reagują na wolę świetlistych czarodziejów, ale istnieje pewien rodzaj światła, który już od dawna kojarzono z ciemnością i niepokojącymi wydarzeniami.
Podniósł różdżkę.
– Lux errabunda! – zawołał.
Jego różdżka zaczęła lśnić. Peter musiał się skupić na wymuszeniu z siebie tego zaklęcia – często mu się opierało, bo był świetlisty, nie mroczny – ale ostatecznie wykonał je z powodzeniem. Usłyszał, jak uczniowie wzdychają z podziwem, kiedy powietrze wokół nich zawirowało od zielonych linii w barwie trującej zieleni, niemal w kolorze godła Slytherinu.
– To wędrujący ognik – powiedział Peter – kuzyn świateł, które tańczą wokół statków, a które mugole zwykle nazywają ogniem świętego Elma. – Uśmiechnął się, kiedy zielone światło owinęło się i zabłyszczało zajadle wokół krzeseł Dracona i Krukona. – Będzie lśnił pośród dymu i burzy i nie zgaśnie, póki sam rzucający sobie tego nie zażyczy. Istnieje pewna szansa na to, że będzie świecił nawet pośród dzikiego Mroku. Finite Incantatem – dodał, kiedy płomień zaczął zwijać się, niczym mruczący kot, na kolanach pary mrocznych czarodziejów. – A teraz czas na najpotężniejsze zaklęcie Światła.
Obrócił się do środka pokoju.
– Zasłońcie oczy – rzucił przez ramię.
Zamknął własne, mimo że to zaklęcie nie było w stanie oślepić tego, kto je rzucił, zapadając się w sobie i sięgając ku potrzebnej mu sile. Pomyślał o przejrzystym, lśniącym światłu słońca, pełnym ciężarze i objętości lipcowego dnia, zamiast o srebrzystym i przesłoniętym świetle, którego doświadczali teraz.
– Lucescit! – krzyknął wreszcie. Zorza poranna.
To było jedno z niewielu świetlistych zaklęć, których nie tłumił i nie osłabiał mijający rok, nawet kiedy świat obracał się od letniego przesilenia i przychylał w kierunku zimowego, ponieważ czerpało ze wspomnień świetlistej magii samego użytkownika, a nie bliskości ze słońcem. Peter poczuł, jak blask przebija mu się pod powiekami i usłyszał kilka zachwyconych okrzyków swoich uczniów, dzięki czemu zorientował się, że z powodzeniem rzucił to zaklęcie.
Otworzył oczy i uśmiechnął się do rozpościerającego się po pomieszczeniu światła, nie pochodzącego z lśniącej kuli czy różdżki, jak to było w zwyczaju tak wielu świetlistych zaklęć, ale dochodzącego zewsząd i znikąd. Skąd to wspomnienie się wzięło? Stamtąd właśnie nadeszło światło.
Powiedział uczniom, kiedy już mogli otworzyć oczy i serce mu urosło, kiedy zobaczył nadzieję na twarzach, z których wcześniej zdążyła już zniknąć. Nawet Draco Malfoy podniósł głowę i złapał Harry'ego mocno za rękę, jakby to światło, a nie ciemność, miało prowadzić go pośród nadchodzących dni.
Przetrwamy to, pomyślał Peter. Musimy.
Harry wyobraził sobie, że unosi się pośród ciemności. Uchwycił się tej wizji, kiedy osuwał się w sen, nurkując coraz głębiej w siebie, aż w końcu ponownie stanął – choć tym razem we śnie – na terenie, na którym pojawił się, żeby pokonać Toma Riddle'a.
Zobaczył ogrodzenie przed sobą i znajdujący się za nim czarny basen i zadrżał konwulsyjnie. Ale to była ich najlepsza szansa na ustalenie intencji dzikiego Mroku i zapobiegnięcie im w miarę możliwości.
Nikt więcej nie zniknął od czasu zaginięcia Amandy Bailey, ale pochodnie wielokrotnie gasły i tylko świetliste zaklęcia powstrzymywały ludzi przed rozbiegnięciem się we wszystkich kierunkach. Ministerstwo coraz częściej i głośniej dopominało się zamknięcia szkoły, ale choć McGonagall póki co studziła ich wysiłki, kilku rodziców i tak zabrało swoje dzieci ze szkoły.
Harry'ego nieustannie prześladowały miny mijanych w szkole uchodźców. Przybyli tu w poszukiwaniu bezpieczeństwa i właśnie przekonali się, że niebezpieczeństwo zdołało wleźć tu z nimi do środka. Harry chciał im tego oszczędzić, tak samo jak wolał oszczędzić uczniom powoli rozpętującej się pośród nich paniki.
Nachylił się nad ogrodzeniem i wpatrzył w nieruchomą wodę. Chwilę później na powierzchni pojawiła się para ciemnozielonych oczu, znacznie większych od jego własnych, które spojrzały na niego.
Harry wiedział, że nie byłby w stanie wejść do umysłu Voldemorta i niepostrzeżenie poznać jego plany. Był zanadto świetlisty, wybijałby się na mrocznym tle myśli Voldemorta niczym świetlik wpuszczony do zaciemnionego pokoju.
Wyciągnął rękę przed siebie. Woda wzburzyła się lekko i wysunęła się z niej dłoń, która zaczęła sięgać w jego kierunku.
Przybywał jednak do własnej ciemności już od kilku nocy i zdążył potwierdzić swoje podejrzenia. Tą drogą też był w stanie dotrzeć do połączenia między nim i Voldemortem. Jeśli wystarczająco się w niej zanurzy, otoczy wystarczającą ilością mroku i dominacji, to zdoła przekroczyć granicę między nimi jako coś, na co Voldemort raczej nawet nie zwróci uwagi, bo Harry będzie wydawał się zanadto podobny do całej reszty jego umysłu.
Ścisnął wyciągniętą dłoń. Harry zadrżał, kiedy przebiegło po nim coś w rodzaju echa i momentalnie pobiegło z powrotem do znajdującego się w basenie stworzenia.
To było ryzykowne. Będzie musiał zabrać się do tego powoli. Będzie musiał zrozumieć więcej o nienawiści, pogardzie i szaleństwie, niż rozumiał teraz, oraz dzielić myśli z Voldemortem przez znacznie dłuższy czas, niż to kiedykolwiek robił, dokonując legilimencji nawet za dnia. Prawdopodobnie będzie tylko unosił się bezwładnie, zanim znajdzie cokolwiek użytecznego, ponieważ nie śmiał podpływać do powierzchni umysłu Mrocznego Pana, gdzie Voldemort z całą pewnością by go zauważył.
Przeskoczył nad ogrodzeniem i przysunął się do ciemnej wody.
Jeśli jednak Harry się nie mylił, to mieli na to trochę czasu. Dziki Mrok osiągnie pełnię swoich sił na zimowe przesilenie. Jakikolwiek atak Voldemort chciał z nim wykonać – albo sam zorganizował – prawdopodobnie dojdzie do niego właśnie wtedy, nie w Halloween, czy dowolny inny dzień pomiędzy. Halloween było specjalnym dniem dla czarodziejów, ale dziki Mrok nigdy nie wykazywał się wtedy żadną nadzwyczajną mocą.
Poczuł, jak woda zaczyna zakrywać mu twarz i odruchowo zamknął oczy.
Nie mieli innego sposobu na ustalenie planów Voldemorta, nie mieli u niego szpiegów i nawet nie mieli możliwości zdobycia jakiegokolwiek. Jeśli Harry zdoła dowiedzieć się czegokolwiek, choćby strzępów informacji, to będzie tego warte. Draco powiedział mu, że otaczający go ludzie poinformują go, jeśli zacznie dziwnie się zachowywać, albo nadużywać swojej mocy; Snape momentalnie wyciągnąłby go z więzi, gdyby do tego doszło. W dodatku – i Harry wiedział, że właśnie dlatego Snape w ogóle się na to zgodził – otrzyma w ten sposób więcej treningu z legilimencji i motywację do poznania swojej wewnętrznej ciemności.
Harry pozwolił stworzeniu zaciągnąć się na samo dno basenu i zaczął się uczyć, czym właściwie była ta ciemność.
Ostatecznie to była część niego.
Krok i krok, i krok, i krok, i oto została położona ostatnia runa. Koło, zrobione z niebiesko–fioletowych kamieni, z czego każdy miał na sobie literę imienia, jak i runę, zaczęło lśnić. Henrietta przyglądała mu się z cichą satysfakcją.
Nie stała w nim, oczywiście, ale zaraz poza. Był to krąg przywołujący i jego zadaniem było przyzwanie do niej konkretnej osoby.
A nawet wtedy, przynajmniej w tym przypadku, nie mógł sprawić, że ta konkretna osoba pojawi się w kręgu; potrzeba było do tego znacznie więcej czasu i magii, niż Henrietta miała w posiadaniu. Po prostu ściągnie na siebie uwagę tego człowieka, nakłoni do podejścia bliżej, może nawet do zdradzenia samego siebie i rozwinięcia wewnętrznego przekonania, że to jego własne sprzeczne impulsy go tutaj sprowadziły.
Henrietta przyklęknęła i przesunęła palcem po pierwszych czterech runach, przeskakując z kamyka na kamień. E–V–A–N.
Miała zamiar dobrze się zabawić, zanim to wszystko dobiegnie końca.
