Rozdział trzydziesty ósmy: Srebrne okowy
– I naprawdę ma pan to na myśli, panie Malfoy? – W głosie Melindy Honeywhistle znajdował się podziw wymieszany ze zgrozą. Lucjusz uznał to za prowokację. Szkoda, że potrzebował tej kobiety do rozprzestrzenienia historii, za pomocą której postanowił zwabić do siebie Hawthorn. Z przyjemnością zastawiłby na nią jakieś wnyki i pozwoliłby jej się zniszczyć, choćby po to, żeby udowodnić sobie, że wciąż jest do tego zdolny.
– Naprawdę mam to na myśli, pani Honeywhistle. – Strzepnął z szat odrobinę kurzu. Założył ciemnoniebieskie, najwytworniejsze, jakie mu zostały, kiedy szykował się na spotkanie z piątką dziennikarzy, których wezwał do Atrium ministerstwa. Kilku stojących na straży aurorów zerkało na nich podejrzliwie od czasu do czasu, ale nikt jeszcze nie spróbował ich powstrzymać, być może dlatego, że żadna ze stron nawet nie podniosła głosu. – Praca dla Voldemorta – z satysfakcją zobaczył, jak niektórzy się wzdrygają – jest nie tylko przeciwieństwem chwały i godności, ale też, w ostatecznym rozrachunku, kompletnie pozbawiona sensu. W porównaniu do większości pozostałych trzymał mnie pod wyjątkowo solidnymi okowami. Ostatecznie w czasie pierwszej służby znajdowałem się stale pod Klątwą Imperiusa, co pozostawia po sobie ślady w umyśle. – Zobaczył, jak dziennikarze kiwają ze zrozumieniem głowami. To była bzdura, oczywiście, ale żaden z nich nie znał się na Niewybaczalnych – niewielu ludzi posiadało tę wiedzę – przez co Lucjusz nieszczególnie obawiał się, że to konkretne kłamstwo wyjdzie na jaw. – No i wciąż mam swój Mroczny Znak. – Dotknął lewego przedramienia i zauważył, jak ich oczy z niepewną fascynacją podążyły za jego dłonią. – A mimo to zdołałem wyrwać się na wolność.
– Przypłacił pan to jednak życiem żony, czyż nie, panie Malfoy? – zapytał gruby, wyniosły mężczyzna, reprezentujący jedną z pomniejszych, porannych gazet.
Lucjusz pochylił głowę.
– Owszem, to niezaprzeczalna i przykra prawda, że Narcyza zginęła w tej samej bitwie, w której zdołałem się wyzwolić. Nie oznacza to jednak, że te dwa wydarzenia są ze sobą w jakikolwiek sposób powiązane. – Podniósł brew i dziennikarz miał dość przyzwoitości, żeby się zarumienić. Szkoda, że nie ma jej dość, by zrobić cokolwiek innego. – Voldemort nie jest w stanie kontrolować ludzi, których ma przy sobie. Ci, którzy mu służą, robią to ze strachu. – Urwał na moment, po czym pozwolił, by na jego twarzy pojawił się kpiący uśmiech. – Albo nienawiści, jak to jest w przypadku Hawthorn Parkinson. Jest wilkołaczycą, a Voldemort zagrał na tej bezmyślnej części jej umysłu, zachęcając do poddania się furii. Być może zdołałaby się spod tego wyrwać, ale kiedy jeszcze tam byłem, nie zauważyłem, żeby choćby próbowała.
– Nie martwi się pan, że usłyszy o tym wywiadzie i spróbuje się na panu zemścić? – zapytała Honeywhistle, skrobiąc zajadle po swoim pergaminie.
Na to właśnie mam nadzieję.
– Nie ośmieli się – powiedział Lucjusz. – Ci, którzy służą Voldemortowi, robią to w gruncie rzeczy ze strachu, chyba że zdołali wyrwać się na wolność, jak to było w moim przypadku. Być może będzie marzyła o zapolowaniu na mnie, ale tak naprawdę tego nie zrobi.
Zadali mu jeszcze kilka pytań, ale już i tak wygłosił to, co miał do powiedzenia. Lucjusz ostrożnie dobrał te słowa, celowo nadkruszając potężną reputację Voldemorta i sprawiając, że przyłączenie się do śmierciożerców nie wydawało się dla innych mrocznych czarodziejów okazją, a efektem porażającego tchórzostwa.
Przede wszystkim zastawił haczyk, któremu Voldemort nie będzie w stanie się oprzeć i w rezultacie ukarze go poprzez nasłanie na niego Hawthorn.
A przynajmniej taką miał nadzieję.
Kiedy konferencja prasowa dobiegła końca, Lucjusz wyszedł z ministerstwa spokojnym i obojętnym krokiem, unikając aurorów, którzy równie niepozornie starali się ruszyć za nim. Przyśpieszyli kroku, najwyraźniej usiłując go złapać w alejce przy budce telefonicznej, ale Lucjusz po prostu się aportował, nawet się na nich nie oglądając. Nie wyglądali na wystarczająco odważnych, żeby ruszyć za nim na Aleję Nokturnu, nawet jeśli zdołają prześledzić ścieżkę jego aportacji.
Wylądował zaraz przy wejściu do sklepu Setha, zaskakując tym wychudzoną sowę o postrzępionych skrzydłach, która wzbiła się w powietrze z dachu budynku i zaskrzeczała na niego. Lucjusz rzucił jej beznamiętne, nieprzyjazne spojrzenie i zastanowił się, czy jej nie przekląć. Upomniał się jednak, że przez następnych kilka dni będzie potrzebował tak wiele magicznych sił, ile tylko zdoła w sobie zatrzymać. Dzisiaj była pierwsza noc pełni i choć Hawthorn może spróbować na niego zapolować, to będzie miała jeszcze dwie inne okazje.
Martwe liście i kurz zawirowały mu wokół kostek, kiedy wszedł do sklepu i zobaczył, że karypel spełnił jego oczekiwania, bo trzymał w rękach zestaw srebrnych łańcuchów i kaganiec. A przynajmniej niemal na pewno je spełnił. Widział poruszenie w cieniach i wiedział, że jego matka sprawdzała na szybko, czy przybysz nie był otoczony magią zdolną do zakłócenia jego zmysłów. Lucjusz nawet nie znał magii, która byłaby zdolna osiągnąć to na tego rodzaju łowcach.
– Są gotowe, panie Malfoy – powiedział cicho Seth. Lucjusz musiał tego nasłuchiwać, żeby usłyszeć najlżejszy pogłos syknięcia w jego głosie. Miał niezwykle dobrze opanowaną wymowę angielskiego. – Niemal żałuję, że nie mogę ich zatrzymać. Piękne są, prawda? – Obrócił łańcuchy w dłoniach i westchnął.
– Przyniosłem galeony, które życzyłeś sobie za tę pracę – powiedział po prostu Lucjusz, po czym położył worek na ladzie. Seth jeszcze przez chwilę przyglądał mu się swoimi żabimi oczami, po czym kiwnął głową i podlewitował do niego łańcuchy.
Lucjusz złapał je i przyjrzał się uważnie. Na pierwszy rzut oka zdawały się być zrobione z czystego srebra: cztery okowy, które złapią łapy, zawieszone na pojedynczym łańcuchu, który spocznie na kręgosłupie i kaganiec, który owinie się wokół pyska. Dopiero, kiedy nachylił się bliżej i powąchał je, poczuł zapach krwi i umierających stworzeń i zobaczył ciemny poblask, który przemknął po ogniwach. Seth wykuł je ze srebra i nienawiści, dokładnie jak Lucjusz sobie tego życzył.
– Otrzymasz swoją zapłatę, mistrzu kowalstwa. – Lucjusz złożył łańcuchy i pozwolił im zawisnąć za sobą, po czym rzucił na nie zaklęcie kameleona. Nie ośmielił się ich skurczyć na wypadek, gdyby to w jakiś sposób wpłynęło na ich właściwości, o czym przekonałby się dopiero, kiedy doszłoby do chwili złapania Hawthorn. – Dziewczynka półkrwi nazywa się Jacinth Yaxley, jej matką jest Lazuli. Napisałem do niej list z pytaniem, czy uważa, że nawiązanie kontaktu między wami to dobry pomysł. Wyraziła na to zgodę. – Ukłonił się i zamaszystym gestem wyjął list z kieszeni.
Seth przyjął go drżącymi rękami. Lucjusz obserwował go z przymrużonymi oczami, co, jak miał nadzieję, kryło jego pogardę. Nikt nie powinien pozwalać swoim rękom na takie drżenie, nawet jeśli przez całe życie miało się wrażenie, że jest się jedynym członkiem swojego gatunku i nagle odkryło się, że istniał ktoś jeszcze.
– Czyli to prawda – powiedział Seth, nachylając się nad pergaminem i otwierając na chwilę szerzej nozdrza. Lucjusz podejrzewał, że chłonął zapach Jacinth. Wreszcie podniósł głowę i potrząsnął nią. – Ale teraz musisz już wyjść.
Lucjusz zrobił to z przyjemnością, zwłaszcza że cienie zaczęły owijać mu się wokół kostek. Łańcuchy popłynęły za nim w powietrzu. Jeśli mu się poszczęści, to właśnie ukończył dwa punkty swojego zadania: zwabienie do siebie Hawthorn i znalezienie sposobu na pochwycenie jej i utrzymanie w miejscu, kiedy już się pojawi.
Trzeci jednak, rozmowa, która wyciągnie ją z głębi nienawiści, znajdował się poza jego możliwością. Będzie musiał porozmawiać o tym z Harrym.
– Lucjuszu.
Lucjusz musiał podziwiać równowagę w głosie chłopca, coś między ostrożnością i wyrażoną wprost agresją. Bo było to godne podziwu. Podobnie jak sposób, w jaki wstał mu na powitanie, zgrabnie niczym tancerz, na długo zanim Lucjusz zdążył do niego podejść, a mimo to nie pozostawił żadnych wątpliwości, że w tym geście nie znajdowała się nawet odrobina szacunku.
Jego oczy miały głębszy odcień zieleni, niż Lucjusz pamiętał, ale słyszał już plotki o tym, że Harry badał mroczne sztuki, więc w ogóle go to nie zaskoczyło. Niezwykle potężna magia nierzadko naznaczała w ten sposób swoich nowych praktykantów, przynajmniej na jakiś czas. Trzymał swoją magię na wodzy, ale szarpała się wokół niego niczym flaga, przypominając, na jak wiele go stać i wyraźnie tym grożąc. Traktował Lucjusza jak wrogiego mu jeńca, a nie sojusznika, któremu udało się powrócić.
Lucjusz nie byłby w stanie wyrazić słowami, jak bardzo to doceniał.
– Vatesie – powiedział, kłaniając się głęboko i po drodze zauważając spazm zaskoczenia na twarzy Harry'ego. Prawdopodobnie spodziewał się tej samej dumy i pychy, co zawsze. Lucjusz potrząsnął głową, siadając na niskim fotelu po drugiej stronie niewielkiego stolika, co było jedynymi meblami znajdującymi się w przeznaczonym na to spotkanie pokoju. Harry zasłużył sobie na ten tytuł, nawet jeśli przy okazji wywrócił nim życie Lucjusza do góry nogami.
– Znalazłem sposób na dotrzymanie jednej z moich obietnic i sprowadzenie z powrotem Hawthorn Parkinson – powiedział, po czym zdjął z łańcuchów zaklęcie kameleona. Wiedział, że Harry i tak już wyczuł ich magię, ale nie zdążył im się przyjrzeć, ani zrozumieć ich natury.
Harry podszedł do nich powoli, mrużąc oczy i wąchając powietrze, bo niewątpliwie wyłapał unoszący się wokół nich, subtelny zapach nienawiści. Lucjusz kiwnął głową. Wciąż żałował, że partner Dracona nie został wytrenowany w idealnej posturze i gracji czystokrwistych, ale było coś urzekającego w prymitywnym sposobie, w którym Harry podchodził i oceniał zagrożenia. Nie był stworzeniem pochodzącym z idealnego łoża, ale był za to stworzeniem idealnej magii. Lucjusz był w stanie docenić ten kompromis.
– Z czego one są zrobione? – zapytał nagle Harry, wyrywając go z kontemplacji.
– Ze srebra i nienawiści – powiedział Lucjusz i uśmiechnął się, kiedy Harry obejrzał się na niego z niedowierzaniem. – Owszem, istnieją ludzie zdolni do czegoś takiego, trzeba po prostu wiedzieć, gdzie ich szukać. W tym przypadku była to Aleja Nokturnu. – Zamilkł na moment, po czym dodał cicho: – Był to ktoś w połowie ludzki i w połowie bezimiennym, bezgłowym wężem, zupełnie jak twoja przyjaciółka, Jacinth.
Harry spiął się.
– Nawiązałem między nimi kontakt, za zgodą matki Jacinth, oczywiście. – Lucjusz przyglądał się uważnie i zauważył mignięcie zaskoczenia w oczach Harry'ego, którego nie zdołał przed nim ukryć. – Nie jestem już równie oddany byciu draniem, jak człowiek, którego kiedyś znałeś – powiedział. – Powiedziałem wam, że zbyt wiele dowiedziałem się o niewoli, Harry. To pozostanie niezmienne. Służba z własnej woli jest pod każdym względem lepsza od niewoli, nawet jeśli kiedyś uważałem je za równe sobie i pogardzałem wszelkiego rodzaju usłużnością.
– Czyli naprawdę miałeś na myśli to wszystko, co powiedziałeś Draco? – zapytał Harry. – Że będziesz żył tak, jak ci podyktujemy?
– Musiałem mieć to na myśli, inaczej przysięga by się nie przyjęła, a sam Mrok powiedziałby Draconowi, że kłamałem – powiedział łagodnie Lucjusz. Z lekkim uśmiechem patrzył, jak Harry ponownie obrzuca go uważnym spojrzeniem. Oczywiście, im bardziej Harry w to wierzył i im bardziej Draco w to wierzył, tym więcej wolności od nich uzyska i będzie w stanie sobie na więcej pozwolić. Nie miał zamiaru ich w żaden sposób zdradzać; złożona przysięga by mu na to nie pozwoliła. Miał jednak zamiar zyskać sobie trochę swobody i możliwość podróżowania w różne miejsca, na co zgodzą się dopiero, kiedy upewnią się, że mogą mu zaufać.
Harry ponownie usiadł w fotelu, przez co teraz dzielił ich stolik.
– No dobrze, w takim razie jak masz zamiar zamknąć ją w tych okowach? Nawet jeśli zdołają utrzymać wilkołaka, wciąż pozostaje problem ściągnięcia jej do ciebie.
– Dopiero co udzieliłem cokolwiek obraźliwego wywiadu kilku gazetom i w pełni spodziewam się, że Voldemort zobaczy przynajmniej jedną z nich i weźmie sobie do serca moje słowa – powiedział Lucjusz. – Najgorzej uraziłem w nim właśnie Hawthorn. Kontroluje ją za pomocą nienawiści, przez co czasem pozwala jej na zaspokojenie pragnienia zemsty; musi, inaczej przegra z jej wilkołaczą dzikością. Pozwolił jej torturować aurorów w czasie rajdu na Tullianum. Wierzę, że wyśle ją na mnie, ponieważ dobrze wie, że już mu się nie przydam jako służący i ośmieliłem się zniechęcić innych do przyłączenia do niego.
– I dzisiaj jest pełnia – powiedział Harry.
Lucjusz nachylił się do przodu.
– Tak. Mam zamiar rozłożyć te łańcuchy wokół pewnej framugi w rezydencji, za którą będę na nią czekał. Wyczuje moją krew i przybędzie po mnie, a łańcuchy zajmą się resztą. Niestety, o ile jestem w stanie utrzymać ją do rana, nie oznacza to, że zdołam wyciągnąć ją słowami z nienawiści. Tutaj już musisz wkroczyć ty, Harry. Potrzebuję, żebyś pojawił się i zrobił to, co do vatesa należy, prowadząc ją słowami w kierunku wolności – kiedy jeszcze będzie wilkołakiem, albo kiedy już wróci do poczytalności i kobiecego kształtu. Wilkołaki nie są w stanie się aportować, ale zaraz po zajściu księżyca nie będzie miała powodów, żeby nie wrócić momentalnie do Voldemorta.
– I czemu niby miałbym pomagać ci w dotrzymaniu obietnicy, Lucjuszu? – Harry nachylił się ku niemu w odpowiedzi. Ciemny kolor jego oczu pogłębił się. – To ty ją złożyłeś i to ty powiedziałeś, że jej dotrzymasz. To oznacza, że nie powinieneś potrzebować mojej pomocy. W dodatku pod wieloma względami wciąż jesteś mi winien swoje życie albo magię, biorąc pod uwagę pogwałcenia przysiąg przymierza, do których dopuściłeś się jeszcze przed powrotem do Voldemorta.
Lucjusz kiwnął głową. To była niebezpieczna chwila. Ale przeżywał już gorsze. Przynajmniej wiedział, że współczucie było jednym z fundamentów Harry'ego, a wysłuchiwanie wyjaśnień przeciwników jego uzależnieniem, podczas gdy Voldemort nie miał żadnego z nich. Odchylił się i spojrzał na niego z powagą.
– Już kiedyś wybaczyłeś mi moje zbrodnie, Harry – powiedział cicho. – Wiesz, czego się dopuściłem w trakcie Pierwszej Wojny i w przeciwieństwie do innych nie wierzysz, jakobym znajdował się wtedy pod Klątwą Imperiusa. Mówiłeś o tym mojemu synowi już nawet na waszym pierwszym roku w Hogwarcie. – Przyglądał się z zainteresowaniem, kiedy dłoń Harry'ego zacisnęła się na skraju blatu, ale z premedytacją nie dopuszczał, by go to zmartwiło, przynajmniej póki Harry nie roztrzaska stolika, albo nie trzaśnie go czymś. – Zdołałeś wybaczyć mi zabicie krewnych znanych ci ludzi, mordowanie i tortury dzieci tak młodych, że mogłyby być twoim rodzeństwem.
– Czy próbujesz mnie skusić, żebym unieważnił to wybaczenie, Lucjuszu? – warknął Harry.
– Proszę cię, byś objął nim i to. – Lucjusz przechylił głowę. – Robię, co w mojej mocy, żeby odpokutować za swoje zbrodnie. Odpokutuję je na inne sposoby, jeśli tylko tego zapragniesz. – I tak by było. Choćby nie wiem, jak przyszło mu skończyć, przyszłość jego rodziny była już związana z Harrym. Musiał wyrobić sobie u niego dobre mniemanie i robić, co mu się rozkaże – przynajmniej czasami – jeśli sam chciał mieć jakąkolwiek przyszłość. Lucjuszowi nie zawsze się to podobało, ale był w stanie rozpoznać rzeczywistość, kiedy wpatrywała mu się prosto w twarz. Ignorowanie tej rzeczywistości, jak to robił przez większość ostatniego roku, było jego grzechem śmiertelnym. – Przypłacę to życiem, jeśli o to poprosisz. Ja w zamian proszę, żebyś tego nie robił. Nie zdołam ci pomóc i nie zdołam pomóc innym, jeśli zginę. Podobnie z moją magią. Nie przydam ci się jako charłak. Czy wybaczysz mi ponownie, Harry? Czy przyznasz, że pomyliłem się w osądzie, co nie oznacza bezwzględnie, że trzeba mnie za to zabić?
Dłoń Harry'ego ponownie zacisnęła się na skraju blatu, a jego oczy wyglądały teraz na jadeitowe. Lucjusz pozostał zrelaksowany. Znane mu były prawdziwie niebezpieczne oznaki ze strony Harry'ego i wiedział, że wciąż do nich nie dotarli. Nawet głowa go nie bolała od wznoszącej się, ledwie powstrzymywanej magii.
– Powinienem cię zabić – powiedział niskim głosem Harry. – Merlin wie, że zrobiłeś dość, żeby sobie na to zasłużyć.
Lucjusz się nie odezwał.
– I nawet tego nie żałujesz – powiedział Harry, wznosząc z frustracją głos. – Niczego nie żałujesz.
– Żałuję, że odrzuciłem od siebie syna i żonę. – Lucjusz nachylił się do przodu. – Żałuję wszystkiego, co zrobiłem pod wpływem Voldemorta. Żałuję, że nie zorientowałem się od razu, gdzie miałem najlepsze szanse na przeżycie. Większość minionego roku będzie skatalogowana w moich wspomnieniach jako Rok Żalu.
– Ale nie to, co zrobiłeś w czasie Pierwszej Wojny.
Lucjusz wzruszył z gracją ramionami i przechylił głowę, dzięki czemu patrzył na Harry'ego zza pasma blond włosów.
– Gdybyś naprawdę tego chciał, Harry, to teraz miałbyś przed sobą Hawthorn Parkinson, a ja byłbym tym, który biega na czterech łapach na zawołanie Voldemorta. Nigdy więcej tego nie zrobię. Nie mam jednak zamiaru spędzić życia w cieniu winy, której wtedy w ogóle nie czułem.
Harry spojrzał na niego z frustracją. Lucjusz pozostał niewzruszony. Był kim był. Nie był w stanie zaoferować czegokolwiek innego sprawie Harry'ego, czy swojego syna. Wyniesie jednak z tego spotkania wiedzę, czy Harry szczerze miał zamiar pozbawić go magii, czy życia. Nie sądził, żeby Harry trzymał go zbyt długo w napięciu.
– Niech cię szlag – mruknął Harry, odwracając wzrok.
– No więc? – zapytał Lucjusz.
– Pojawię się i porozmawiam z Hawthorn. – Harry wstał i spojrzał na niego z imponującym gniewem, a w jego zielonych oczach pojawiła się potęga, siła, którą Lucjusz był w stanie docenić. – Ale żebyś wiedział, robię to dla jej dobra. Nie twojego.
– Nawet nie oczekiwałbym czegokolwiek innego – powiedział Lucjusz. – Wiem, że obecnie zajmuję wyjątkowo niską pozycję w twoim sercu, jako ojciec Dracona i mąż Narcyzy. – Przynajmniej na razie. Wciąż miał szansę na zmienienie tego, udowodnienie Harry'emu, że będzie dla niego drogocenny nawet po spełnieniu wszystkich obietnic. Musiał, inaczej prędzej czy później w życiu Harry'ego pojawi się ktoś, kto go przyciśnie i zwróci mu uwagę, że Lucjusz nie przykładał się do tworzenia przyszłości, którą Harry chciał zobaczyć, co może wywołać w nim myśli, żeby jednak powołać się na ten dług i w rezultacie Lucjusz straci życie i magię.
Harry wziął głęboki oddech, po czym wypuścił go i potrząsnął głową.
– Nie mogę teraz zawracać sobie tobą głowy, Lucjuszu – powiedział. – Idź już. Skontaktuj się ze mną, kiedy już schwytasz Hawthorn. Spotkamy się w rezydencji.
W drodze do wyjścia Lucjusz potrzebował powstrzymać się przed uśmiechem. Gdyby jego życie znalazło się w poważnym niebezpieczeństwie przez kły i pazury Hawthorn, prawdopodobnie byłby w stanie skontaktować się z Harrym jeszcze przed uwięzieniem jej, a on i tak by się pojawił.
Ale najlepiej byłoby tego nie sprawdzać. Miał zamiar dać Harry'emu tyle czasu, ile tylko będzie potrzebował na nienawidzenie Lucjusza i wierzenie, że był zły i nie można mu zaufać, o ile nie spęta się go jakąś magiczną przysięgą. Prędzej czy później te emocje się wypalą i na zgliszczach pojawi się szansa na stworzenie nowej relacji.
To właśnie jest dobre w skupianiu się na przyszłości. Prędzej czy później zawsze pojawia się druga szansa.
Lucjusz wiedział, że miał rację, kiedy usłyszał przeszywające wycie, rozdzierające powietrze po kompletnie przeciwnej do niego stronie rezydencji.
Po raz kolejny zerknął na framugę, wokół której zawiesił łańcuchy i kiwnął głową. Hawthorn nie była swobodnie biegającym wilkołakiem, więc nienawiść była koniecznym komponentem do przytrzymania jej w miejscu; samo srebro by temu nie podołało. Ta mieszanka zduplikuje uchwyt pogardy, jaką Voldemort na nią nałożył i zmusi do pozostania tutaj przynajmniej na jedną noc.
Draco musiał opuścić osłony, żeby Hawthorn zdołała bez przeszkód wkroczyć na teren rezydencji. Skorzystał z okazji i przypomniał swojemu ojcu, nad jak wielką częścią jego życia miał obecnie kontrolę i jak bardzo Lucjusz musiał polegać na nim względem czegoś, co kiedyś osiągnąłby zaledwie myślą.
Lucjusz przez cały ten czas wyglądał na odpowiednio spokorniałego i skarconego. Znacznie łatwiej mu się tańczyło wokół syna niż Harry'ego. Umysł Dracona zawierał w sobie dotyczące go wspomnienia, do których Harry nie miał dostępu, dzięki czemu Lucjusz był w stanie pogrywać na miłości i wspólnej żałobie po Narcyzie i sprawić, że jego syn ustępował mu w pewnych sprawach, przekonany, że to on podejmował te decyzje.
Narcyza.
Lucjusz strząsnął z siebie myśli o martwej żonie. Byłaby na niego zła, gdyby okazał się tak słaby, że popłakał się w oczekiwaniu na wroga.
A teraz słyszał, jak rzeczony wróg obija się o drzwi frontowe rezydencji, które otworzyły się przed nią szeroko. Lucjusz skupił się i usłyszał, jak jej pazury drapią i niszczą ich drogocenny parkiet. Skrzywił się. Po tym wszystkim będzie musiał wymienić uszkodzone deski – i przekonać Dracona, że to niezbędny wydatek.
Wyczuwał, jak się zbliżała, po części dlatego, że słyszał jej powarkiwania i czuł poprzedzający ją piżmowy zapach wilka, a po części przez instynkty, które zdawały się pojawiać u każdej ofiary, na którą właśnie zaczęło się polowanie. Lucjusz słyszał jej głębokie, gardłowe, pełne satysfakcji warknięcie, kiedy dotarła do odległych drzwi, prowadzących do jego gabinetu. Jej kobieca strona rozpoznawała w nim wroga, a wilkołacza z radością była gotowa wykorzystać to jako wymówkę do zabijania, mimo że uderzyłaby każdego, kto stanąłby jej na drodze.
Pazur wbił się w drewno, przejechał aż do połowy drzwi, po czym szarpnął w tył, ciągnąc je za sobą. Lucjusz po raz kolejny się skrzywił. To były naprawdę drogie drzwi.
I wtedy Hawthorn – czy też suka o płowej sierści i bursztynowych oczach, która za kilka godzin przemieni się z powrotem w Hawthorn – stanęła w progu, patrząc na przestrzał całego pomieszczenia i widząc swoją, najwyraźniej bezbronną, ofiarę znajdującą się w przyległym pokoju i stojącą tuż przy otwartych drzwiach.
Otworzyła pysk i z upojeniem wydała z siebie zwycięskie wycie.
Lucjusz spojrzał w tę lśniącą, najeżoną zębiskami otchłań i pozwolił, by na jego twarzy pojawiło się nieco strachu. Nie spróbował jednak uciec. Istniała szansa na to, że Hawthorn ruszy wprost na niego, przebijając się przez ściany, zamiast przebiec najpierw przez próg. Nie mógł tego zaryzykować, nawet jeśli potrzebował całej kontroli, by nie zerwać się do ucieczki, kiedy zaczęła pędzić w jego stronę.
Przeskoczyła nad stojącym w gabinecie biurkiem, a Lucjusz przyglądał się majestatycznej i pełnej gracji grze mięśni, co przywołało mu na myśl bajki dla dzieci o wilkołakach, które niańka szeptała mu przed snem, kiedy był mały, żeby powstrzymać go przed wychodzeniem z rezydencji w czasie pełni. Miały tym większy efekt, że były kompletnie prawdziwe.
Nie miał pojęcia, skąd znalazł w sobie dość odwagi, żeby dalej tam po prostu stać. Czy też raczej aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, że jego pragnienie do przetrwania w świecie i stworzenia sobie ważnego stanowiska było równie silne, co jego instynkt przetrwania jako takiego.
Hawthorn wylądowała po drugiej stronie biurka. Lucjusz patrzył, jak dywan wybrzuszał się wokół jej pazurów, potężnych, czarnych, lśniących szponów, które były w stanie zarazić likantropią przy najlżejszym draśnięciu. Będzie musiał odsunąć się z jej zasięgu, jak tylko zostanie schwytana, żeby jej miotające się łapy przypadkiem go nie zaraziły. Zarażenie nie było częścią planu.
Skoczyła.
Lucjusz rozkazał łańcuchom się ruszyć.
Poderwały się wirująco z framugi i opadły precyzyjnie tam, gdzie powinny, srebrne okowy znalazły i owinęły się wokół jej łap, prosty łańcuch przyległ wzdłuż jej kręgosłupa, a kaganiec zatrzasnął się wokół jej wściekle kłapiących szczęk. Hawthorn zawyła z bólu, kiedy srebro zaczęło wypalać jej futro i zaczęła z nim usilnie walczyć. Lucjusz usłyszał skrzypienie łańcucha. Zastanawiał się, czy zdoła uszkodzić któreś z ogniw. Ukruszenie nawet jednego oznaczałoby rozpadnięcie się wszystkich innych, bo magia i metal trzymały je w napięciu.
Ale wtedy wywróciła się na grzbiet, co nie było pozycją, którą obrałaby z własnej woli, a łańcuchy przycisnęły mocno jej łapy do brzucha. A powarkiwania zostały stłumione do skamleń, kiedy kaganiec przycisnął jej szczęki solidnie do siebie. Lucjusz odkrył, że stał się kolejnym celem jej rozszalałych ślepi, ale nie zaatakowała już więcej.
Dotknął lewego nadgarstka, nawet na chwilę nie spuszczając wzroku z Hawthorn, po czym rzucił zaklęcie komunikacyjne pieśni feniksa.
– Została złapana, Harry – wyszeptał.
Harry momentalnie się pojawił. Kiedy Draco odnowił osłony wokół Rezydencji Malfoyów do tego, czym kiedyś były – poza faktem, że teraz znajdowały się wyłącznie pod jego kontrolą, nie jego ojca, oczywiście – odnowił też połączenie, jakie Harry miał z nimi od czasu ukończenia z Lucjuszem ich tańca sojuszu. Harry przetopił się przez osłony i Lucjusz usłyszał, że polował na nich tylko przez chwilę, zanim minął rozbite w drzazgi drzwi, przebiegł przez gabinet i przyklęknął obok spętanej Hawthorn.
I wtedy zaczął mówić.
Lucjusz podniósł brew. Wydawało mu się, że Harry jednak zaczeka do świtu; przemawianie do rozszalałego wilkołaka było pozbawione sensu, bo ich po prostu nie da się wyciągnąć z nienawiści. Lucjusz jednak nie miał zamiaru mu przeszkadzać, skoro chciał spróbować już teraz z nadzieją, że być może ta nieprzytomna i uśpiona kobieta usłyszy go i z radością wyjdzie mu na spotkanie. Stworzył sobie fotel niedaleko nich i usiadł, żeby im się poprzyglądać.
– Wiem, że mnie słyszysz, Hawthorn – wyszeptał Harry głębokim i intensywnym głosem. – I wiem, że pamiętasz naszą rozmowę, którą odbyliśmy zanim znowu padłaś ofiarą Voldemorta. Przypomniałem ci wtedy o przyszłości. Ucierpiałaś od straty swojego męża, córki, ludzkości – jeśli liczyć noce, które przyszło ci przeżyć bez wywaru tojadowego – godności, kiedy tamci aurorzy cię porwali, oraz wolności.
Lucjusz wywrócił oczami. Och tak, Harry, idealnie do tego podszedłeś, przypominając jej o wszystkim, co straciła, kiedy próbujesz ją przekonać do powrotu.
– Ale to nie ma znaczenia.
Lucjusz zamrugał. Jeszcze nigdy nie słyszał, żeby Harry brzmiał równie zaciekle.
– Nie ma znaczenia, jak wiele straciłaś. – Z jakiegoś nieznanego Lucjuszowi powodu, Harry sięgnął w kierunku Hawthorn i pozwolił, by jego dłoń zawisnęła nad jej spętanymi łapami. – Naprawdę nie ma. Dragonsbane i Pansy nie żyją, Hawthorn, ale ty wciąż żyjesz. Możesz odzyskać swoją wolność. Już odzyskałaś swoją utraconą godność, przelałaś na to już wystarczająco wiele krwi. A twoja ludzkość może zostać ci zwrócona, przynajmniej psychicznie, jeśli nie fizycznie, jak tylko zaczniesz ponownie przyjmować wywar tojadowy. Możesz żyć. Możesz sobie z tym wszystkim poradzić. Nie istnieją żadne wymówki, które pozwoliłyby ci się tak poddać nienawiści, paść ofiarą zemsty, kiedy już rozmawialiśmy o uratowaniu cię przed nią. Lucjusz, Indigena, aurorzy – oni wszyscy są bezwartościowi w porównaniu do twojej dumy, twojej duszy, twoich wyborów.
Podoba mi się to! Lucjusz poprawił się w fotelu, zastanawiając, czy nie powinien wyjść i pozwolić Harry'emu porozmawiać z Hawthorn na osobności. Biorąc jednak pod uwagę to, że już niemal jej dotykał, chłopak prawdopodobnie pozwoliłby jej miotać się dziko w jego domu i dokonać jeszcze więcej zniszczeń. Lucjusz wolałby, żeby do tego nie doszło. Ostatecznie pozostał na miejscu.
– Jesteś sobą. – Harry nachylił się nad objętym kagańcem pyskiem wilkołaczycy i chuchnął wprost do jej nozdrzy. Albo nie zauważył, albo kompletnie nie przejął się uciętym skokiem, który spróbowała zrobić w jego kierunku, bo w dalszym ciągu mówił, a jego głos był kojącym, nieustającym strumieniem zachęt. – Jesteś absolutnie zdolna do kroczenia własną ścieżką i podejmowania inteligentnych, kompetentnych, dorosłych decyzji. Gdybym tak nie uważał, to bym cię teraz siłą zabrał ze sobą do Hogwartu, gdzie mógłbym cię obserwować i pouczać o konieczności porzucania zemsty. Postanowiłaś podążać za mną. Dobrze wiesz, jakie wyznaję ideały. Nie, to co ci się przytrafiło, nie było sprawiedliwe. Nie było słuszne.
I wtedy faktycznie ją dotknął, pogłaskał Hawthorn po bladym ramieniu, aż niemal dotknął łańcucha na kręgosłupie. Lucjusz spiął się. Idiota. Całe szczęście, że łańcuchy nie poluźniły się tylko dlatego, że zostały dotknięte przez człowieka.
– Ale to nie ma znaczenia. Trzeba to przezwyciężyć. Nie trzeba się nad tym zastanawiać, przeżuwać raz za razem i ponownie, aż się nie zapomni, o co w ogóle poszło w pierwszej chwili. Powinnaś była być w stanie przyjść do mnie i porozmawiać o tej furii, tej nienawiści. Wciąż żyjesz i wiem, że się nie zabijesz, inaczej już byś to zrobiła. Wciąż żyjesz, a to oznacza podejmowanie decyzji. Nie możesz się po prostu poddać i usiąść na ziemi z nadzieją, że nie dojdzie już do niczego, dzięki czemu mogłabyś ponownie zapragnąć żyć. – W tym momencie Harry rzucił jej tak rozgoryczony uśmiech, że Lucjusz musiał powstrzymać się przed poddaniem pokusie, żeby usiąść prosto i zaklaskać. – Wierz mi, wiem to z własnego doświadczenia.
Potrząsnął głową i ciągnął dalej.
– Musisz wrócić. Na ścieżce, którą teraz kroczysz, nie ma żadnych decyzji do podjęcia. Pojawią się dopiero, kiedy wrócisz na tę, która prowadzi do wolności. I wiele z tych decyzji będzie bolesnych, ale wierzę, że będziesz w stanie je podjąć. Dlaczego? Bo jesteś wojowniczką, Hawthorn. Przeżyłaś w przeszłości więcej niż ktokolwiek mi znany, a i tak nigdy się nie poddałaś.
Harry nachylił się blisko i spojrzał jej prosto w oczy. Lucjusz zagapił się. Bursztynowe ślepia napotkały zieleń i podtrzymały ją. Harry nie zamrugał, a wilkołaczyca nie wydała z siebie dźwięku.
– A to właśnie jest rodzaj poddawania się, jeśli zabijesz kogokolwiek Voldemort ci wskaże tylko dlatego, że tak ci kazał.
Wilkołaczyca leżała kompletnie nieruchomo. Lucjusz zmarszczył brwi i pokręcił lekko głową. Wiedział, że nie mogło do tego dojść. Wilkołaki bez wywaru tojadowego były dzikimi, prymitywnymi, wulgarnymi stworzeniami, którymi kierowało pragnienie rozlewu krwi. Nie miały po prostu leżeć, słuchać i najwyraźniej wręcz rozważać tego, co przed chwilą usłyszały od człowieka.
Oczywiście, większość wilkołaków nie miała wcześniej tak naprawdę do czynienia z vatesem. Lucjusz podejrzewał, że to mogło mieć coś z tym wspólnego.
Harry przez dłuższą chwilę wpatrywał się w oczy Hawthorn, głaszcząc futro po obu stronach jej kagańca.
Wreszcie wziął głęboki oddech i zaczął mówić od nowa.
Lucjusz wypatrywał zajścia księżyca, kiedy to Hawthorn wreszcie zaczęła się przemieniać z powrotem. Przede wszystkim nigdy nie zdołałby zasnąć w ten sposób, z tak niebezpieczną bestią tuż przed sobą. Po drugie wiedział, że właśnie w tej chwili łańcuchy, stworzone do przytrzymania w miejscu wilkołaka, zsuną się z kobiety, która prawdopodobnie momentalnie obróci się, żeby rzucić w niego klątwą zabijającą, po czym aportuje do Voldemorta.
Harry już dawno temu ochrypł i jego głos ucichł mocno od ciągłego powtarzania wariacji tych samych słów. Teraz po prostu siedział obok łańcuchów, nie wzdrygając się i nie odrywając wzroku, kiedy wilkołacze ciało wyginało się i wykręcało, jego długie nogi kurczyły się, łapy zaciskały w dłonie i stopy w wichurze futra i pazurów, ogon cofał z powrotem do ciała, pysk wtapiał z powrotem w twarz. Nawet mimo kagańca wilkołaczyca zaczęła jęczeć i kwilić, co szybko przemieniło się we wrzaski.
I wtedy łańcuchy opadły, a zbyt duże, lśniące okowy bardziej zwisały, niż pętały Hawthorn Parkinson, której blond włosy były brudne i zaniedbane, której orzechowe oczy wciąż były, jak się Lucjuszowi wydawało, pełne szaleństwa, której ubrania były w strzępach.
Harry przyklęknął obok niej i spojrzał jej prosto w oczy. Lucjusz nie byłby w stanie opisać, co stało się w tym momencie między nimi i to nie tylko dlatego, że siedział pod kątem do tej sceny, przez co nie widział za dobrze twarzy Hawthorn.
– Czy pamiętasz, co powiedziałem? – zapytał Harry. A przynajmniej tak się Lucjuszowi wydawało. Odczytał to z ust Harry'ego; jego gardło nie miało już w sobie dość siły, żeby napędzać mu głos.
I wtedy Hawthorn zaczęła płakać.
A Harry nachylił się i wziął ją w ramiona, nachylając głowę nad jej karkiem. Zanim jednak to zrobił, zanim zamknął oczy, Lucjusz zobaczył w nich taki tryumf, że momentalnie nabrał przekonania, że Voldemort niebawem padnie trupem.
Musiał jednak odwrócić wzrok, przynajmniej na chwilę, kiedy pełne nienawiści warknięcia zostały zastąpione przez cichy szloch. Na jego rozkaz okowy otworzyły się, a łańcuchy spłynęły na podłogę.
