PrusPol Week 2020 - dzień 4: Gilbert nosi Feliksa na barana

Gdzieś nad Feliksem zatrzeszczały łamane gałązki. Odetchnął z ulgą i wysoko zadarł głowę; najpierw w polu jego widzenia pojawiły się spadające z krawędzi drobinki ziemi – zmrużył oczy, gdy padły mu na twarz – potem czubki wysokich butów, a na końcu znajoma twarz.

– Myślałem, że nie lubisz wojny pozycyjnej – Gilbert pochylił się i skrzywił na widok kałuż zalegających na dnie głębokiego, leśnego rowu. – Wiem, że błoto podobno dobrze robi na cerę, ale...

Feliks, siedząc oparty o wyrastające z dołu drzewo, tylko westchnął.

– Uwierz, nie robię sobie powtórki z okopów dla przyjemności albo urody – odparł, poprawiając kołnierz swojej jesiennej kurtki. Obok niego leżał wiklinowy koszyk pełen grzybów oraz składany nóż. – A już zwłaszcza w połowie listopada.

– To czemu tu siedzisz? – Prusy uniósł brew. Zwinnie zeskoczył na dół i oparłszy dłonie o kolana, przyjrzał się Feliksowi. – Słyszałem tylko piskliwy wrzask, a potem zniknąłeś mi z oczu.

– Jestem idiotą – odpowiedział spokojnie Feliks, unosząc lewą stopę do góry i podwijając nogawkę dżinsów. Gilbert pokiwał głową na widok wyraźnego obrzęku w okolicach kostki.

– Nic nowego – zgodził się Prusy. – Jak żeś to zrobił?

– Normalnie – Feliks westchnął. – Szedłem, szedłem, zagapiłem się, wpadłem i już miałem przerąbane.

– Idealnie podsumowałeś swoją historię.

– Spierdalaj.

– Dobra – Gilbert obrócił się na pięcie i złapał za wystające z ziemi korzenie, by się podciągnąć do góry. Rów był całkiem głęboki. – Do zobaczenia w domu.

– Ej! – Feliks wywrócił oczami. – Zostawisz mnie tutaj tak? Na mrozie? Rannego? Z dala od siedzib ludzkich...? Masz ty rozum i godność personifikacji? – spytał z wyrzutem.

– Nie możesz chodzić? – Prusy obejrzał się przez ramię. – Kiedyś widziałem, jak dreptasz przed siebie z kulą w obojczyku i pogwizdujesz, a teraz mi próbujesz wmówić, że głupia skręcona kostka cię unieruchamia? Masz mnie za głupiego czy co...?

– Kondycja mi się ostatnio pogorszyła – wymamrotał Feliks pod nosem.

– Pogorszyła? – Gilbert zerknął na niego i zmarszczył brwi. – Serio?

– Nie dam rady wstać. Próbowałem parę razy.

– Ile dokładnie?

– Siedemnaście.

– I mnie nie zawołałeś, idioto? – Gilbert westchnął i pokręcił głową. – To faktycznie, chyba ci gorzej... – dorzucił, mrużąc oczy i przyglądając się nodze. – A jednak nie wygląda tak źle...

– Kiedyś dreptałem z kulą w obojczyku i wiele mi nie było – powtórzył po nim Polska, sięgając po nóż, składając go i wrzucając do koszyka. – Chyba się starzeję.

– Tysiak na karku – Gilbert pokiwał głową z nieprzeniknioną miną. Podszedł bliżej i stanął przy Feliksie. – Daj rękę, staruchu.

Feliks z ulgą złapał za znajomą dłoń i pozwolił pociągnąć się do góry. Stanął na drugiej, zdrowej nodze i dla utrzymania równowagi oparł się o ciało Gilberta. Ten lekko otoczył go ramieniem, przytrzymując przy sobie.

– Opatrzysz mnie? – zapytał cicho Feliks. – Mam apteczkę w aucie.

– A mam wyjście, kretynie? – mruknął Gilbert. – Coś tam jeszcze z opatrywania ran pamiętam.

Wyprowadził ostrożnie Feliksa z rowu, uważając, by nie wpadli do niego razem, a potem rozejrzał się dookoła.

Las, do którego Polska go zawlókł, był raczej gęsty; wśród wysokich sosen rosły młode dęby, a miejscami można było wpaść na wyrośnięte szkółki ciasno posadzonych świerków.

Na szczęście, że względu na cykliczne wyprawy po grzyby – Feliks zbierał, Gilbert na to zbieranie narzekał – Prusy całkiem nieźle orientował się w tym terenie.

Auto jest gdzieś na zachód, sto, może sto pięćdziesiąt metrów od nas, oszacował w myślach. Zerknął na Feliksa.

– Wiesz, że sam tam nie dojdę, nie? – oznajmił niewinnie Polska, zauważając spojrzenie Gilberta. Prusy prychnął.

– Nie mów, że mam cię nieść.

– A bo to byłby pierwszy raz? – zapytał lekko Feliks, wodząc wzrokiem po koronach drzew. – Poza tym, to jaki to problem dla kogoś tak zajebistego jak ty? – dodał przymilnie, mocniej zaciskając dłonie na przodzie kurtki Gilberta.

Ten, mile połechtany, uśmiechnął się szeroko... a potem gwałtownie odsunął. Polska, tracąc równowagę, w ostatniej chwili złapał się ramienia Gilberta i posłał mu z bliska mrożące krew w żyłach spojrzenie.

– Zwariowałeś?!

– Myślisz, że dam się na to znowu nabrać? – burknął Gilbert, ale odwrócił się i znacząco pochylił. – Przyznajesz mi rację w kwestii mojej zajebistości tylko wtedy, gdy czegoś chcesz... Właź, nim się rozmyślę i cię tu zostawię.

– Dupek – wymamrotał Feliks, oplatając ramiona wokół szyi Prusaka. Na wszelki wypadek mocno. Prusy sięgnął dłońmi w tył, by go złapać. – Niżej.

– Co niżej?

– Trzymaj te łapy niżej, a nie na moim tyłku.

– Dobra...

– Kurwa! – Feliks szarpnął się lekko. – Nie za tę pieprzoną kostkę! Wyżej!

– Niezdecydowany jesteś...

– Po cholerę ja cię sprowadzałem wtedy na ziemię chełmińską... – westchnął Feliks, kładąc głowę na karku Gilberta. – Miałbym święty spokój...

Ruszyli przez milczący las. Po chwili mamrotania Polska ucichł i zamyślony przyglądał się mijanym drzewom.

Prusy, idąc z dodatkowym obciążeniem, co chwila zerkał pod nogi, by nie potknąć się o jakiś korzeń. Nie umknęło mu, że Polska przytulił się do jego pleców; w jakiś sposób poprawiło mu to humor.

– Po prostu chciałeś, żebym cię trochę ponosił, nie? – zapytał po długiej chwili. – Jesteś tak uparty, że byś dokuśtykał do samochodu sam.

Feliks wypuścił powietrze z płuc w długim westchnieniu.

– Mało czasu ostatnio spędzamy razem – mruknął w ucho Gilberta. – Ledwo cię wyciągnąłem na te grzyby.

– Bo setki razy mówiłem, że jak chcesz towarzystwa pasjonata muchomorów i innych halucynogenów, to bierz sobie Taurysa. Ja się potwornie tu nudzę... Właśnie, czemu po niego nie zadzwoniłeś...?

– Ostatnim razem, jak we trzech byliśmy na grzybach, tarzaliście się po mchu z nożami w rękach, pamiętasz? – zapytał spokojnie Polska.

– No właśnie – Prusy skinął głową z zadowoleniem. – Była przynajmniej jakaś rozrywka.

Feliks spojrzał na niego z ukosa.

– Ty to chyba lubisz – stwierdził z niedowierzaniem.

Gilbert udał, że tego nie słyszał, bo oto właśnie dotarli do celu.

– Jesteśmy – powiedział z dumą, opuszczając Polskę na ziemię tuż przy aucie zaparkowanym przy asfaltowej drodze. Polska w podziękowaniu szarpnął go za szyję i mocno pocałował. Gilbert zdziwiony zamrugał, a potem uśmiechnął się szeroko. – Wow. Możesz częściej skręcać kostkę.

– Dziękuję za pozwolenie, łaskawco – Polska otworzył drzwi auta i z ulgą usiadł na siedzeniu przedniego pasażera. Wyciągnął przed siebie nogę i przymknął oczy, podczas gdy Prusy zaczął szukać w bagażniku apteczki. – Masz?

– Taaa... – Gilbert przykucnął przy Feliksie i zdjął z jego stopy but i skarpetę, ignorując lekki grymas bólu. – Nie ruszaj girą, to ci ogarnę to raz, dwa... – Z triumfalną miną wyciągnął rolkę bandaża z apteczki i zwinnymi ruchami zaczął owijać kostkę Feliksa. Opuchlizna w międzyczasie zdążyła się nieco zwiększyć, nie wyglądała jednak zbyt poważnie. – Proszę, idealnie – dodał pełnym satysfakcji głosem.

– Dziękuję – Feliks odetchnął. – Pojedziesz za mnie? – zapytał, chowając stopę do środka auta.

– Jasne – Prusy z zadowoleniem zasiadł za kierownicą.

– Prusaku... – odezwał się jeszcze Feliks, gdy Gilbert uruchomił silnik. – Sprawę mam.

– No?

– Zostawiliśmy koszyk. Może byś tak...

– Co boskie, Bogu, co cesarskie, cesarzowi, co leśne, lasowi – odparł filozoficznie Prusy, nie ruszając się z miejsca. – Nie będę lazł po żadne cholerne grzyby.

– Cztery godziny je zbierałem! – zawołał oburzony Feliks.

Prusy oparł czoło o poduszkę powietrzną.

– Zamorduję cię, idioto. Sam po niego kuśtykaj. Dasz radę – wymamrotał pod nosem. – Ja już swoje zrobiłem. Mam gdzieś twoje grzyby.

Posłali sobie groźne spojrzenia. Potem Feliks odchylił się do tyłu, opierając wygodniej o oparcie fotela, a Gilbert zaczął przez uchylone okno przyglądać się lasowi. Mijały minuty.

Feliks zaczął pogwizdywać pod nosem ludowe piosenki. W odpowiedzi Gilbert przystąpił do rytmicznego wystukiwania palcami na kierownicy marszów wojskowych.

Starą grę o nazwie „kto pierwszy się złamie" czas zacząć.