PrusPol Week 2020 - dzień 5: obaj zasypiają w publicznym miejscu
Biblioteka przy Mitteltragheim 22, chociaż zbudowana zaledwie przed paru laty, już zdążyła przesiąknąć do cna wonią typową dla wszystkich podobnych przybytków – zapachem kurzu i starych książek. Mimo późnej pory między wysokimi półkami kręciły się jeszcze nieliczne ludzkie postacie, stąpając cicho jak cienie i raz po raz pojawiając się w zasięgu wzroku siedzącego przy stoliku Feliksa.
Rozciągnął się, a coś w jego zesztywniałym karku chrupnęło nieprzyjemnie. Przez chwilę ruszał zastałymi kończynami, mrugając nieprzytomnie i zastanawiając się, ile już właściwie tu siedzi.
Czując piasek pod powiekami, powiódł wzrokiem po rozłożonym przed nim stosie podręczników akademickich. Obok leżał kajet pełnym odręcznych, chaotycznych notatek, w połowie po polsku, a w połowie po niemiecku – o tej porze nie chciało mu się już przekładać treści książek na polski nawet we własnych myślach, a co dopiero na piśmie. Znalazło się nawet parę rosyjskich czy francuskich akapitów – chwała wielojęzyczności.
Powinienem chyba wracać, uznał, sięgając po skuwkę i nakładając ją na wieczne pióro. Palce miał pokryte ciemnymi plamami z atramentu.
Już podnosił się z twardego, drewnianego krzesła, gdy przypomniał sobie, że nie zbadał jeszcze jednego tematu. Westchnął i usiadł z powrotem. Potarł oczy dłonią, uznając, że znów będzie szukał aż do momentu, w którym go stąd wygonią.
Ciszę rozdarł rytmiczny stukot; ktoś znowu chodził między półkami. Feliks, siedząc od dłuższej chwili z twarzą w dłoniach, by chłodem palców złagodzić ból zmęczonych oczu, nie zwrócił na to uwagi – aż do momentu, w którym usłyszał, że ta osoba zatrzymuje się tuż przy nim.
– Nie, w porządku... – mruknął, przekonany, że to bibliotekarz ruszył sprawdzić, czy dobrze się czuje.
– Czego szukasz w bibliotece Albertyny, Polen?
Feliks wyprostował się gwałtownie, odsuwając ręce od twarzy. Zadarł głowę do góry, by ujrzeć nad sobą idealnie czarny, dobrze skrojony surdut z jedwabnymi klapami, krótki krawat i w końcu znajomą twarz o uniesionych brwiach. Na ramionach Gilberta skrzył się śnieg.
– Wiedzy – odparł spokojnie Polska, zakładając nogę na nogę.
Prusy pochylił się i oparł łokcie o stolik. Potem przyjrzał się grzbietom książek; na widok kolejnych pozycji z zakresu chemii, medycyny, biologii i fizyki jego brew unosiła się coraz wyżej. W końcu bez pytania złapał za kajet i przerzucił kilka stron.
– Planujesz skonstruować bombę czy kogoś otruć? – zapytał lekko Gilbert, jakby pytał o pogodę.
Polska rozejrzał się chaotycznie dookoła, ale, na szczęście, najbliższa okolica jego stolika była pusta.
– Ciszej, na miłość boską – syknął, ale zaraz potem przybrał niewinną minę. – Skąd w ogóle ten pomysł?
Gilbert przysunął do stolika najbliższe krzesło.
– W to, że zdobywasz wiedzę dla samej wiedzy, nie uwierzę – mruknął, siadając obok. – Zawsze wolałeś praktykę od teorii, a to – Machnął dłonią w kierunku notatek. – Można, przy odrobinie fantazji, wykorzystać na przykład w jakimś zamachu... Tak tylko mówię.
– O co ty mnie podejrzewasz? – Feliks zmrużył lekko oczy, ale kącik jego ust drgnął.
– O to, że chcesz wykorzystać to malutkie zamieszanie w Rosji, by ugrać coś dla siebie. Zgadłem?
– Może tak, a może nie – odparł wymijająco Polska. – Po prostu myślę przyszłościowo.
– Rok tysiąc dziewięćset piąty, Polen zaczyna myśleć – skomentował Prusy. – Lepiej późno niż wcale.
– Parę dni temu zastrzelili mi setkę ludzi – warknął nagle Feliks, piorunując go wzrokiem. – Nie chcę mieć pustych rąk. Nie jesteś głupi, widzisz, co się ostatnio dzieje.
– I dlatego przyjechałeś tutaj – Gilbert zerknął na ciemną bibliotekę. Ostatni poza nimi użytkownik biblioteki właśnie podniósł się z krzesła, odłożył książkę na regał i wyszedł. Kroki rozbrzmiały echem i znów zrobiło się bardzo cicho. Prusy ściszył głos. – Do Königsbergu.
– Tutaj jest dwadzieścia tysięcy książek – Polska zamachał rękoma; trącony wierzchem dłoni tom Z historyi trucizn i otruć spadł na posadzkę. Huk odbił się echem po bibliotece; Feliks zaklął pod nosem i zanurkował po książkę. – W końcu mogą się na coś przydać – szepnął, rozglądając się czujnie dookoła. – A tak w ogóle, co ty tu robisz? – spytał podejrzliwie. – Myślałem, że o tej godzinie będziesz gdzieś pił alkohol z szemranymi typami, a nie odwiedzał...
– Zaglądam raz na jakiś czas do Srebrnej Biblioteki – przerwał mu Prusy. – Obiecałem lata temu Albrechtowi, że będę tych ksiąg pilnował jak własnych jaj, a obecnemu dyrektorowi raczej nie ufam w kwestii bezpieczeństwa. Wygląda na takiego, co ma lepkie ręce.
– Jak coś ma być zrobione porządnie, to trzeba zrobić to samemu... – mruknął Feliks, znów przyglądając się książkom. – Prusaku, ty mnie tutaj oczywiście nie widziałeś, nie? – zapytał nagle cicho, unosząc głowę i spoglądając na Gilberta wyczekująco.
– Powiedzmy, że nie widziałem – odparł wolno Gilbert, stukając palcami o blat stolika. – O ile mi obiecasz, że nie wpadniesz na głupi pomysł, by te książki ukraść i sprzedać na czarnym rynku – dodał, lustrując Feliksa wzrokiem.
– Podejrzewasz, że będę finansował potencjalną rewolucję z podręczników do fizyki? – Feliks uniósł brew i kącik ust.
– Nie rżnij głupa – Prusy westchnął lekko.
– Spokojnie, nie miałem zamiaru kłaść łap na księgach Hohenzollerna – Feliks pokręcił głową i z trudem powstrzymał się od ziewnięcia. – Jeszcze aż tak zdesperowany nie jestem – dodał, świadom lustrującego go spojrzenia. Gdzieś w czerwieni zamigotała jakby ulga. – Ale boli mnie ta nieufność, wiesz?
– Taki świat – odparł Gilbert po krótkim milczeniu.
– Taki świat – zgodził się Feliks, a potem znów potarł oczy. – Posiedzę tu jeszcze – powiedział cicho i wstał. Ruszył w kierunku najbliższego regału, oglądając się przez ramię. – A ty co planujesz?
– Właściwie to nic – Gilbert sięgnął po książkę o truciznach i przejrzał pierwsze kilka stron. – Zobaczę, jakie brednie powypisywał tu ten twój człowiek.
Feliks uniósł kącik ust; gdy wrócił ze stosem książek w ramionach, Prusy już zagłębiał się w lekturze, mrucząc pod nosem niepochlebne komentarze. Polska przysunął do siebie kajet i sięgnął po pióro. Zabrawszy się za Handbuch der speciellen Pathologie und Therapie, od czasu do czasu notował co ciekawsze i przydatniejsze spostrzeżenia, coraz częściej ziewając; styl autora wcale nie pomagał w utrzymaniu oczu otwartych.
Spokój i cisza, przerywana jedynie cichym mamrotaniem Gilberta, wkrótce sprawiła, że Feliks opuścił głowę na pierś. Tylko na moment, pomyślał sennie. Piąty dzień już prawie nie wychodzę z tej biblioteki i...
Mijały minuty, kwadranse...
– Proszę pana...? – Bibliotekarz dotknął delikatnie ramienia przysypiającego Gilberta, od długiej chwili przypatrującego się spokojnie oddychającemu Feliksowi. Prusy drgnął i wyprostował się na krześle, mrugając półprzytomnie. – Już bardzo późno, mogą panowie wrócić rano... Och, to pan. Przyszedł pan sprawdzić Srebrną Bibliotekę? Naprawdę, nie ma potrzeby...
Prusy obejrzał się przez ramię i uśmiechnął do znajomego mężczyzny.
– Idź do domu – powiedział spokojnie. – Ja mam obietnicę do spełnienia.
Gdy zamknęły się drzwi i zapadła cisza, wstał i podszedł do okna. Noc spowiła Królewiec; nikłe światło ostatniej kwadry odbijało się od zalegającego na ulicach śniegu.
Odrobina księżycowego blasku wpadła do środka biblioteki przez zakurzone szyby. Prusy obejrzał się i zsunął z siebie surdut. Zarzuciwszy go na ramiona śpiącego Feliksa, sam ułożył się wygodniej na twardym krześle i przymknął oczy.
I tak minęła noc – rankiem, gdy tylko otworzył oczy, ujrzał przed sobą zieleń.
– Jesteś...
– Wspaniałomyślny, wiem. Nie dałem ci marznąć.
– Jesteś idiotą – westchnął Feliks, ale coś w jego oczach zamigotało cieplej. – Na własne życzenie nabawisz się zapalenia płuc. Jest prawie luty.
– Nie, to ty jesteś idiotą – odparł uprzejmie Prusy, wskazując podbródkiem na stół. – Rozlałeś atrament.
Polska zerknął na ciemną plamę pokrywającą jego notatki i westchnął ciężko.
– Czyli spędzę tu kolejny tydzień.
Gilbert uśmiechnął się lekko.
– Znasz adres – powiedział cicho, podnosząc się z krzesła. – Jakby znudziło cię spanie na krześle...
Feliks nagle odwrócił wzrok; gdy Gilbert skinął mu głową i odszedł w swoją stronę, bez surduta, który nadal spoczywał na ramionach Polski, ten pozwolił sobie na lekki uśmiech.
Potem znów zabrał się za pracę. Wolność sama się nie odzyska.
