.
Rozdział 18
Czarne oko widzi, ale sercu nie żal
.
Snape nigdy nie próbował na siłę wyleczyć go z traumy (Harry już nauczył się nazywać to po imieniu) spowodowanej śmiercią jego ojca chrzestnego. Snape nigdy nie próbował zdusić w nim jej objawów, bo choć z początku wspomagał go Eliksirem Słodkiego Snu, dawkował mu lek z rozmysłem, nie chcąc, aby organizm Harry'ego oduczył się zapadać w sen bez niego, nie chcąc, aby Harry znalazł sobie kolejną używkę, od której mógłby się uzależnić, do czego - jak obaj wiedzieli - miał predyspozycje.
To, co zrobił Snape - to nauczył go, jak sprawić, by myśl o Syriuszu Blacku, przestała stawać ością w gardle, jak przestać tą myśl wypierać i zaakceptować wszystko, co ze sobą niesie.
Harry - przystosowany do wiecznej walki ze światem, do ciągłych dylematów, do przeskakiwania przez kłody rzucane pod nogi - był zaprogramowany na chęć walki, zamknięty w błędnym kole chęci podjęcia jakiejkolwiek akcji, nawet jeśli akcja była z góry spisana na straty.
Z początku wydawało mu się, że w tych czarnych oczach widzi przesłanie: „walcz z tym albo giń", ale ta teoria powoli blakła pod ostrzałem bierności Snape'a, dającego mu pole do popisu, niestawiającego warunków, niebudującego ograniczeń; później przemknęło mu przez myśl, że chodzi o zamknięcie umysłu w szczelnych ryzach, zachowanie zimnej krwi i chłodnego myślenia, spoglądanie na świat z punktu swojego wycofania; aż wreszcie doszedł do wniosku, że nie chodziło o żadną z tych rzeczy.
Podczas gdy Harry topił się w ruchomych piaskach, wiercąc się w nich i wierzgając, Snape cały ten czas próbował go ustabilizować, pochwycić w bezruchu. Złapał za niego to uczucie i przytrzymał go dla niego, i zmusił go, aby się mu przyjrzał. Nie pozwalał mu na uniknięcie problemu, wręcz przeciwnie, zamieniał się w słuch, za każdym razem, gdy Harry zająkiwał się na temat Syriusza Blacka i swoich odczuć.
Leczył w nim ten żal dwojako. Pozwalał mu się zanurzać w nowych, nieznanych sensacjach, wrażeniach, które obmywały go, pochłaniały i pozwalały skupić się na czymś innym, ponad ból.
Dał mu czas na akceptację - nie tylko bólu, także samego siebie; dał mu czas na akceptację swoich potrzeb, na zmierzenie się z nimi, dał mu czas na akceptację swoich pragnień; dał mu czas na zrozumienie, czego tak naprawdę chce, czego potrzebuje, aby poczuć się lepiej. A potem pozwolił mu po to sięgnąć, wyżyć się, zapomnieć się, zemścić się, nawet jeśli zemsta była dobra tylko połowicznie, nawet jeśli przynosiła jedynie chwilowe ukojenie.
Nie uleczyła jego zmartwień, bo Harry wciąż walczył ze swoim umysłem, wciąż nie chcąc zaakceptować własnych potrzeb. „Możesz mnie przekląć, jeśli musisz" — powiedział mu przecież Snape, a Harry wreszcie pozwolił sobie w pełni zrozumieć sens tego stwierdzenia. — „Tak, Potter, splugawiłeś się" — oznajmił mu innym razem, a Harry dopiero teraz zauważył, że w jego słowach wcale nie było wyrzutu, którego tak usilnie się w nich doszukiwał, bo nie spodziewał się niczego innego.
Harry zdecydował, że otworzy się na doznania (wszystko jest dla ludzi — mówił mu czasem Snape). Zrobi miejsce w umyśle dla nowych doświadczeń i spróbuje, jak smakują.
Teraz, stojąc naprzeciw zamrażalek, czując chłód powietrza ziębiącego mu kostki, zastanawiał się, czemu miałby się ograniczać w czymś, co go fascynuje. Patrząc na kłęby ciekłego azotu, unoszące się znad zamrażalki i blade jak kość, lekko szarawe ciało, które Snape zaklęciem zaczął przenosić na stół sekcyjny, Harry nieświadomie zrobił kilka kroków bliżej. Bezwładne ręce i nogi kołysały się w powietrzu jak pnącza; Harry widział fioletowe paznokcie - prawie czarne w swym odcieniu, kiedy Snape układał denata na metalowym stole na środku pomieszczenia. Przesuwając spojrzeniem po jego zimnym ciele, odnosił wrażenie, że odczuwa lekkie odrętwienie szczęki, palców i nóg.
— Boisz się? — spytał miękko Snape, nie odwracając się ku niemu, podchodząc do stołu, na którym leżały zwłoki z szatą plączącą się w kostkach. Stanął nad ciałem i gestem różdżki przywołał ku sobie stojak z narzędziami. Stało na nim pudełko z jednorazowymi, lateksowymi rękawiczkami, które sprawnie nałożył na dłonie, naciągając na chude palce.
— Poniekąd — przyznał Harry, ale nie mógł ukryć przeważającej w nim ciekawości, która kazała mu zbliżyć się do stołu i zająć miejsce u boku Snape'a. Oblizał nienaturalnie suche usta i z iskrą fascynacji tlącą się ponad strachem, spojrzał na nagie, sztywne ciało mężczyzny, leżącego przed nim. — Zamierzasz…? — nie zapytał, odrętwiałymi od chłodu i czegoś zupełnie innego dłońmi wyciągając rękawiczki w podsuniętego mu w zaproszeniu przez Snape'a pudełka.
Snape nie odpowiedział - zamiast tego położył lekko dłoń w rękawicy na tułów człowieka, który kiedyś musiał mieć własne plany, pragnienia, marzenia. Rzut oka na sztywną twarz powiedziała Harry'emu, że musiał być gdzieś pomiędzy czterdziestką a pięćdziesiątką. Usta miał błękitne jak morze czarne, a zamknięte powieki lekko zielonkawe. Harry wyobrażał sobie, jak te powieki się uchylają, jak wyglądają zza nich puste białka, wyblakłe źrenice spoglądają w pustkę. Odetchnął głęboko. Ciało miało zapach rozkładu, którego Harry się obawiał. Przez głowę przemknęło mu pytanie, jak wygląda teraz Syriusz, spoczywający te kilka stóp pod ziemią, na zimnym cmentarzu.
Długie palce odziane w rękawice chwyciły nóż sekcyjny, przez chwilę przymierzały się, z ostrzem zawieszonym u góry klatki piersiowej, a potem powoli, bez pośpiechu, wykonały jedno, długie cięcie przez jej środek.
Nóż wszedł w skórę jak w masło i zatrzymał się dopiero na łonie. Harry spodziewał się wodospadu tryskającej krwi, ale nic takiego nie nadeszło. Snape odłożył nóż na stolik z narzędziami, a ten stuknął o metal, wydając głuchy odgłos. Bez wysługiwania się narzędziami, włożył palce w czyste cięcie, chwycił jej poły i rozchylił na boki, a oczom Harry'ego ukazał się mostek blady jak papier kredowy.
— Czy…? — wychrypiał Harry, zamilkł i oczyścił gardło. — Czy ja mógłbym…?
Snape chwycił za małą piłkę, spojrzał na Harry'ego i uniósł brew w niemym zapytaniu. Jego oczy były wciągające, Harry przeskoczył między nimi spojrzeniem; skinął głową.
Snape odsunął się o krok, bez zbędnych słów wskazując mu, żeby zajął jego miejsce, a Harry, czując nieregularne bicie serca pod mostkiem, rozpalającą ciekawość, drżącą w jego piersi i podskórną nerwowość, przysunął się do denata. Jego dłonie mrowiły, nie był pewny, czego powinien się chwycić. Spoglądał na ciało: na bezimienną twarz, na długie rozcięcie sięgające łona, na potężnie zbudowane ramiona i martwego członka i nie wiedział, gdzie zapodziać dłonie. A potem nadeszły ramiona, które łagodnie ułożyły się na jego własnych, jakby był dzieckiem, którego uczy się jeść sztućcami, palce, które włożyły mu w dłoń chłodną rączkę piłki, ręce, które go nakierowały i delikatnie poprowadziły jego dłonie, przytrzymując w pewnej pozycji, podczas gdy piłka ze zgrzytem nacięła mostek przez środek.
Harry z ulgą przyjął do siebie fakt, że nie boi się tego zgrzytu - nie aż tak bardzo, jak podejrzewał, że będzie.
-VVV-
Podczas całego procesu imitującego sekcję, Snape odezwał się tylko raz, bardzo cicho, a jego miękki głos obił się o prawe ucho Harry'ego.
— W porządku?
— Tak — odpowiedział, niespodziewanie spokojnie dla samego siebie, Harry, a potem uśmiechnął się - bo to była prawda.
-VVV-
— Inkantację akcentujemy na terra — wykładał mu swoim głębokim, cichym głosem następnego wieczora we Wrzeszczącej Chacie. — Przerwa pomiędzy jednym a drugim członem zaklęcia nie powinna być za długa. Memoria sub terra.
— Memoria sub terra — powtórzył cicho Harry, z płynnością, niemal naturalnie, wprowadzając swój głos w melodyjne brzmienia zaklęcia.
Snape przekrzywił głowę, przyglądając mu się.
— Całkiem nieźle, Potter.
— Ale…? — szukał dziury w całym Harry.
— Ale z trochę większą mocą — ocenił Snape, krążąc wokół niego. — Memoria sub terra.
— Memoria sub terra — zaintonował Harry.
— Postaraj sięnie akcentować tak mocno pierwszej sylaby zaklęcia.
— Memoria sub terra — poprawił, a Snape pstryknął na niego palcami.
— Złapałeś to, Potter — ocenił, a Harry nie mógł nie rozpromienić się dumą, która rozlała się jak ciepło po jego piersi. — Powtórz.
— Memoria sub terra.
— Świetnie, o to chodzi.
Jego pochwała była jak ciepło - ciepło rozlewające się po jego brzuchu, którego się nie wyparł, a które zaakceptował.
-VVV-
Pamiętał niewielką imprezę dla graczy Quidditcha, którą zorganizowali w pewien weekend w szatni. Tym razem nie podpierał barkami ściany - pozwolił popić sobie jedynie tyle, by zachować trzeźwość umysłu, a jednocześnie poczuć rozluźnienie, przenikające jego ciało. Podjadał owoce, maczając je w czekoladzie tryskającej z fontanny, którą - zaproszeni przez Rona - przytachali z własnego sklepu bliźniacy Weasley.
Pamiętał, jak wirował w tańcu z Cho Chang i jak głośno zaśmiewał się wraz z Ginny Weasley, pozwalając, by jej bracia serwowali mu drinki swojej własnej produkcji. Pamiętał, jak Angelina Johnson podwinęła wysoko szatę i tańczyła twista, a rozhulane towarzystwo patrzyło na jej nogi.
I pamiętał magię Snape'a, którą wyraźnie czuł wiszącą w powietrzu, choć wcale go nie widział, ukrywającego się gdzieś ponad zasięgiem wzroku, czuwającą nad całym tym chaosem jak troska.
A on czuł, że żyje, kiedy całował Katie Bell, a potem obściskiwał się bez żalu na stole z Demelzą Robins, a potem pozwolił się przytrzymać Herbertowi Fleetowi i pocałować przy głośnych wiwatach i gwizdach kolegów.
A chwilę później przyglądał się, jak Zachariasz Smith przystawia się do Ginny, coraz bardziej nachalnie, i - po całkiem wyraźnym odepchnięciu go z jej strony - zaczyna coś pokrzykiwać, najpierw niedosłyszalnie, potem coraz głośniej - niewyraźne, niezrozumiałe strzępy słów przebijały się przez muzykę (daj spokój…, nie bądź…, przecież…, …jak szmata) - kiedy oblał jej zieloną sukienkę piwem imbirowym, miarka się przebrała.
Harry odsunął łagodnym gestem zostawiającego mokre ślady na jego szyi Herberta i wymijając rozbawione, roztańczone pary, ruszył w stronę tamtej dwójki.
— Jesteś psychopatyczny — usłyszał syk Ginny, zbliżając się na wystarczającą odległość, aby głośna muzyka nie spijała słów z ich gardeł.
— Wolę termin: kreatywny — prychnął na nią Zachariasz i brzmiał, jakby z niej szydził. — Ponoć dajesz Deanowi, tak słyszałem. A teraz to co? Udajesz cnotkę? Jestem dla ciebie gorszy od niego?
— Odwal się, Smith!
Chłopak pochwycił Ginny za ramię i szarpnął.
— Puszczaj, to boli!
— Ty mała…
Harry niepostrzeżenie przyłożył mu różdżkę do karku, zanim ten skończył wypowiadać zdanie.
— Nie radzę — mruknął, przyciskając niemal tułów do jego pleców, aby nikt nie zdołał spostrzec, że mierzy do niego z różdżki.
Smith roześmiał się mściwie i wykonał taki gest, jakby chciał sięgnąć do kieszeni.
Zaklęcie tnące spłynęło na jego nadgarstek, zanim jeszcze zdążył chwycić za różdżkę. Harry zasłonił mu dłonią usta, topiąc jego krzyk w jej wnętrzu.
— Nie radzę — powtórzył Harry z większym naciskiem; Smith szarpnął się, chcąc się wyrwać - a Harry nie czekał, aż uda mu się to zrobić, tylko z mostu spętał mu tułów niewidzialnymi dla oka pętami. Kiedy swoboda ruchów nachalnego natręta znacznie się zredukowała, zerknął ponad jego ramieniem na przyglądającą się temu Ginny.
— W porządku? — chciał wiedzieć.
— Pewnie — wzruszyła ramionami, obciągając sukienkę, a potem wskazała głową na Smitha. — Pomóc ci z nim? — zapytała, jakby zemsta na Smithie należała do najbardziej oczywistych rzeczy na świecie.
Na twarz Harry'ego uśmiech spłynął jak zaklęcie i poczuł do siostry swojego przyjaciela tą samą czułość, z jaką dotykał jej stygnącej dłoni w Komnacie Tajemnic.
— Poradzę sobie, Ginny — zapewnił i nie czekając na odpowiedź, popchnął Zachariasza w kierunku wyjścia. Zawiść rodziła się w nim stopniowo jak funkcja rosnąca, a za nią szła chęć wyrównania rachunków - był w tym wszystkim ten sam gorący płomień, który czuł jeszcze kilka dni temu, stojąc nad martwym ciałem mugola w lodowatym prosektorium. Ręce mu świerzbiły od chęci działania, poczuł kojącą słodycz w ustach. — Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, że to zrobiłeś Smith — wyszeptał.
-VVV-
Zwierzę żyjące pod jego skórą krzyczało, ryło pazurami i domagało się krwi. A Harry uczył się akceptować jego potrzeby. Zaczynał wierzyć, że możliwości są nieograniczone, a bariery jedynie prowizoryczne. Pamiętał pasję, która w nim płonęła w zimnym, ciemnym prosektorium, gdzieś w podziemiach szpitala, pamiętał żądzę, którą czuł, kiedy dyskutowali ze Snape'em nad procesem tworzenia klątwy na Spinner's End, pamiętał zachłanność, która w nim odżyła, kiedy karał Snape'a za jego przewinienia w wiekowej posiadłości, w której rezydował Voldemort.
Pamiętał także to intensywne uczucie, kiedy Snape wniknął do jego świadomości, pokazując mu los, jaki spotkał nowego Ministra Magii. Intensywność doznań nie była mu obca, intensywność doznań nie była zła - wręcz przeciwnie, była wyzwalająca, uspokajająca, choć dzika - znał to uczucie, podobało mu się to uczucie, chciał tego uczucia. I Harry, oddychając głębiej, postanowił się nie ograniczać.
-VVV-
Kiedy Harry, uciszając kolegę zaklęciem, przyparł go do ściany, która zdawała się wibrować pod jego palcami na wspomnienie muzyki, którą zostawili za plecami, w jednym z wąskich, opuszczonych korytarzy, zaciskając mu palce na gardle, Snape wyłonił się jak z niebytu i chwycił kurczowo jego dłoń ściskającą różdżkę, jakby wybawiał go z kłopotów, w które ten nie zdążył jeszcze wpaść. Harry poczuł kłujący ból w nadgarstku, ale nie opuścił ręki. Oczy Zachariasza były dzikie - skakały pomiędzy Harrym a Snape'em w niemej panice.
— On ma tylko szesnaście lat — powiedział cichy głos gdzieś za jego plecami, a Zachariasz wytrzeszczył szeroko oczy ponad jego ramieniem; Harry, którego magia pulsowała szaleńczo, wiła się i dopraszała się uwagi, czuł, jak ten próbuje się szarpać pod oplatającymi go pętami zaklęcia. Wąski kciuk przesunął się po jego nadgarstku, jakby ugłaskiwał rozszalałą bestię. — Dzieciaku…
— Ja również mam szesnaście lat, Snape — oznajmił chłodno Harry, na co w oczach Zachariasza zapłonął lęk, a spojrzenie przesunęła się gdzieś ponad jego ramieniem - jakby to nie Harry'ego się bał - nie tak naprawdę. Jakby z większą mocą obawiał się reakcji Snape'a na tak arogancki ton i nazywanie go po nazwisku, niż słusznego gniewu płonącego w zielonych oczach.
Kiedy zdał sobie z tego sprawę, w jego umyśle coś się wyklarowało, spojrzenie zgęstniało i zogniskowało na twarzy kolegi, kolano wystrzeliło do góry i trafiło centralnie pomiędzy jego nogi.
Zachariasz wydał z siebie zdławiony jęk i zgiął się w pół; Harry był gotów wyszarpać dłoń z różdżką, ale Snape już zaplótł ramię gdzieś pod jego żebrami i odciągnął od łatwego, bezbronnego celu. Smith upadł na kolana, wciskając dłonie pomiędzy uda.
— Potter, proszę cię! — syknął profesor jak rozjuszona kobra. — Nie tutaj. Nie w ten sposób. Nie w stosunku do jakiegoś bezbronnego gówniarza. Zachowaj gniew dla kogoś, kto na prawdę sobie na niego zasłuży.
Tyle że w żyłach Harry'ego tętniła uraza, alkohol i magia, która domagała się uwolnienia. Tyle że w jego głowie huczało od głośnej muzyki, którą zostawił za plecami. Tyle że whiskey zmyła ograniczenia, spłukała bariery stojące jak mur w jego głowie, pomogła mu osiągnąć stan, w który Snape próbował go wprowadzić od tak dawna - wbił się w tą wąską szczelinę, pomiędzy sumieniem a rozsądkiem, trwał w chwili, w której udało mu się zapomnieć o konsekwencjach, w stanie, w którym pozwolił barierom blokującym swoją magię opaść, a jej samej zapłonąć w powietrzu jak łuczywo.
Snape musiał to rozumieć - i chwilowo Harry'ego nie obchodziło, w jaki sposób to wyłapał - czy ze zmiany natężenia jego mocy, iskrzącej, syczącej, gęstej, czy na przekształcenie się jej postaci, formy, rodzaju, czy z myśli wyłowionej Oklumnecją jak wędką z jego umysłu. Faktem było, że zobliviatował Smitha, jakby splunął, a potem siłą pociągnął za sobą Harry'ego w głąb korytarza, prowadząc go - nieco w pośpiechu - pod ciemnymi, przykrytymi nocą ścianami, aż dotarł do najbliższej, nieużywanej, starej sali lekcyjnej, przez której próg przelał się do środka; z płonącymi jak stal oczami, których Harry w pierwszej chwili się przestraszył, odwrócił się ku niemu na pięcie, zgrzytając zębami.
— Wiem, że sposobisz się do ataku mała kobro — wysyczał Snape, a potem rozłożył ramiona, jakby się rozbrajał. — Jeśli chcesz tu kogoś skrzywdzić, skrzywdź mnie. Nie mogę sobie pozwolić na to, żebyś tak łatwo dał się przyłapać na przeklinaniu ludzi na szkolnych korytarzach.
Dziwna wdzięczność rozjarzyła się na te słowa w jego ciele, niezrozumiała ckliwość błysnęła w umyśle. Własne kości zdały się nagle niebywale ciężkie, kolana miękkie, a gardło ciasne. Alkohol już nie tętnił, ale przyjemnie mruczał pod jego skórą.
— Nie bądź absurdalny — przyjrzał się Snape'owi - Snape'owi z rozłożonymi ramionami, Snape'owi rozbrojonemu, Snape'owi, który wydawał się na jego łaskę, chociaż wiedział, że Harry byłby w stanie go skrzywdzić - i zabrakło mu śliny w ustach.
Głos Snape'a był jak aksamit, kiedy się odezwał:
— Jeśli tego właśnie potrzebujesz, dzieciaku, zrób to. — Harry przyglądał się niezachwianemu spokojowi jego czarnych oczu, całkowitej świadomości i zdecydowaniu w zmarszczkach ziemistej twarzy. — W tej chwili należę do ciebie.
Na te słowa dreszcze przemknęły w górę i w dół jego kręgosłupa. Opuścił i uniósł powieki, kiedy ciepło obudziło się w jego gardle jak wyrwana ze snu bestia. Coś łakomego i zachłannego zamruczało w jego piersi. Alkohol tętnicy mu w uszach podpowiadał mu, żeby sięgnąć po ofiarę, która jest mu dawana, aby się nie wahać, aby po raz kolejny skosztować smaku tego zakazanego owocu.
Coś go do niego przyciągało, siła, którą ledwo potrafił zwalczyć, z którą wcale nie chciał walczyć, której nie chciał stawać na przeszkodzie. I coś w tych czarnych oczach mówiło mu, że wcale nie musiał.
— Nie bądź absurdalny, Snape — powtórzył na wydechu, skacząc spojrzeniem po jego twarzy. — To ja jestem twój. Pod wieloma względami. — Coś w czarnych oczach zapłonęło na te słowa, ale Harry, upojony alkoholem, nie przejął się tym, nie rozważył tego, wkładał na język wszystko, co przemknęło jak iskra przez jego myśli, zanim zdążyło ulecieć. — Stworzyłeś mnie sobie. Uodporniłeś mnie na moje własne sumienie. Dałeś mi tak wiele cennych lekcji, których nie otrzymałem od nikogo innego. Ofiarowujesz mi zawsze wszystko to, czego pragnę i o czym sam nie wiem, że pragnę - dajesz mi to nawet teraz, choć musisz wiedzieć, że jestem pobudzony imprezą, ośmielony alkoholem, spragniony zemsty. Leczysz mnie. Kształtujesz mnie. Uczysz mnie. Bierzesz na siebie odpowiedzialność za moje czyny. — Ciężar słów dusił, a jednak nie potrafił ich okiełznać; spływały z jego języka, niepowstrzymane, jedno za drugim, kiedy zbliżał się do stojącego naprzeciw mężczyzny, krok za krokiem, przyglądając się, jak tamten opuszcza ręce, jak śledzi jego przemarsz, jak faluje jego klatka piersiowa. — Nie widzisz, że zrobię dla ciebie wszystko?
Snape patrzył na niego bez słowa dłuższą chwilę; Harry się do niego zbliżył, powoli, na miękkich nogach, skacząc spojrzeniem po ziemistej twarzy - bo nic go nie ograniczało, bo alkohol rozluźnił jego mięśnie, rozluźnił jego myśli, rozhuśtał jego wyobraźnię; czarne oczy błyszczały jak dwa obsydiany odbijające światło; a potem wskazał na niego gestem podbródka, niespodziewanie - uśmiechając się do niego; ten uśmiech był leniwy jak kot nad spodkiem mleka.
— Ten zachwyt na twojej twarzy — powiedział cicho Snape; miękkość w jego słowach była tak delikatna, jakby samym głosem gładził go po twarzy. — Uwielbiam go.
Harry odetchnął głębiej; powieki miał ciężkie, prawie senne. Przesunął palcami po nagich przedramionach, kiedy jego ciało zaczęło się powoli wychładzać po przebywaniu w ciepłej sali, rozgrzanej oddechami pełnymi alkoholu i ciałami roztańczonych par. Prawie przegapił to, jak czarne oczy prześledziły ruch jego dłoni; nie mógł sobie odmówić przesunięcia ich raz jeszcze, tylko po to, aby zatrzymać na dłużej to ciemnookie spojrzenie. Uśmiechnął się pod nosem.
— Wracam na imprezę — oznajmił łagodnie, kierując się do drzwi, gdy Snape nie zaoponował; w wejściu jednak przystanął, oparł się o ścianę, w którą wbudowana była framuga, i posłał Snape'owi długie spojrzenie, przekrzywiając głowę — jeśli pozwolisz.
Czarne oczy - trochę w roztargnieniu - przesunęły się w dół jego ciała, parującego, spoconego, a potem na powrót w górę, po wymiętej, szarej bluzce na krótki rękaw, zanim na powrót zagnieździły się w jego oczach.
— A jeśli nie pozwolę? — zapytał cicho Snape, a Harry posłał mu uśmiech tak promienny, jakby się śmiał.
— Jeśli nie pozwolisz, możemy wykorzystać ten czas, na naukę zaklęcia — przekrzywił zadziornie głowę, w której czuł lekkie zawroty, śląc krzywy uśmieszek Snape'owi, a ten - zajęty przypatrywaniem się jego twarzy - sprawiał wrażenie, chętnego, by wwiercić się w jego umysł. — Możesz poprowadzić moje dłonie. Możesz skorygować wymowę. Możesz przekierować swoją magię na mój rdzeń magiczny, wyrzucić swoje zaklęcie, przez moją różdżkę.
Snape zamknął oczy, wyglądając, jakby tego pragnął.
Harry nie potrafił nie zatrzymać śmiechu pełnego samozadowolenia.
— Jak bardzo moja magia musiałaby zgrać się z twoją, żeby tego dokonać? — zainteresował się. — Jak bardzo musiałyby się przeniknąć? Jak bardzo intensywne byłoby to doznanie? Jak bardzo intymne? Czy niosłoby ze sobą ból, czy sprawiłoby przyjemność?
Czarne oczy otworzyły się nagle, gwałtownie. I Harry wierzył, że to alkohol krążący w jego żyłach sprawił, że nie przeraził się czystego ognia, który w nich zapłonął, obejmując te czarne przestrzenie, jakby padając na bezczyn, przejął nad nim kontrolę.
— Chcesz się przekonać? — zapytał cicho. W jego głosie była pokusa.
Gdyby nie był rozbawiony, pijany i chętny do brania tego, co jest mu ofiarowywane, pewnie by się zawahał; gdyby nie alkohol ciepło krążący w jego żyłach, pewnie dwa razy by się zastanowił; ale był rozochocony, był ośmielony drinkami, był młody - i mógł zagarniać ku sobie korzyści, jeśli widział je przed oczami - a widział; mógł przyjmować przyjemności, jeśli były mu serwowane na srebrnej tacy.
Kroki, którymi przemierzył odległość od drzwi, na powrót do Snape'a wykonał bezwiednie, jak w lunatycznym śnie.
-VVV-
Snape się z nim nie patyczkował - bez pardonu odwrócił go do siebie tyłem jednym, silnym pociągnięciem i wkroczył w jego przestrzeń prywatną, owijając chude palce wokół przedramion, przysuwając klatkę piersiową do jego pleców.
Harry wydobył różdżkę z naszytej na wewnętrznej kieszeni szarej bluzki podłużnej kieszonki; jego magia zakotłowała się pod skórą, a on dał jej wolną rękę, pozwalając podnieść o kilka stopni temperaturę powietrza.
— Pijany Potter — mruknął do siebie Snape, dłonie przesunęły się w dół, ku łokciom, bez pośpiechu, palce badały mięśnie jego ramion, wytrenowane wieloletnią grą w Quidditcha — interesujące zjawisko. — Palce musnęły wrażliwą skórę na zgięciu łokci, łaskocząc, a Harry wzdrygnął się, czując jak fala elektryzujących, ciepłych impulsów przebiega przez jego ramiona. — Mam przestać? — chciał wiedzieć; jego ciepły oddech wylądował na chłodnej skórze za uchem, wywołując sieć dreszczy, które go otumaniały.
— Nie.
Palce przesunęły się po wnętrzach ramion, opuszki palców drażniły cienką skórę, śledziły niebieskie linie odciskających się na skórze żył, dotarły do nadgarstków. Dłonie zacisnęły się wokół przegubów.
Harry zmrużył oczy, chłonąc ten dotyk, przyjmując doznania, jakie ze sobą niósł, fala po fali, poddając się odczuciu, pozwalając sobie skupić się na łaskoczącym doznaniu gdzieś wewnątrz kości, zamiast go odrzucać, miękkości cudzych palców na swojej skórze, cieple cudzego ciała, kojącej przyjemności, jaką niosły ze sobą muśnięcia lekko szorstkich opuszków.
— Cieszę się — wyszeptał Snape w tył jego głowy, wdmuchując gorące powietrze na jego kark, wywołując falę dreszczy, która oplotła jego szyję jak korale.
Harry milczał, skupiając całą uwagę na ciepłych palcach zaciskających się na nadgarstkach; oddychał i sam nie potrafił powiedzieć, skąd w nim ten dziwny spokój pełen wyczekiwania.
— Cieszę się — powtórzył cichy głos za jego plecami — że akceptujesz mój dotyk, Potter, zamiast z nim podświadomie walczyć.
Harry zamknął oczy. Czuł nacisk dłoni na nadgarstkach, bardzo wyraźną obecność drugiej osoby za plecami; ten czarnooki wzrok był niemal jak materialny ciężar dla jego ciała.
— Dlaczego cię to w ogóle obchodzi?
— Ponieważ, Potter — odparł przyciszonym głosem Snape, opuszką kciuka gładząc skórę na jego knykciach — poziom akceptacji dotyku zależy od bliskości relacji — jego głos był miękki jak zimowy koc — a nie od częstotliwości, z jaką widujemy drugą osobę. — Nienachalny dotyk uniósł wyżej jego dłoń; Harry'emu zaschło w ustach, kiedy poczuł gorący, parzący oddech na skórze palców, owiewający jego dłoń, igrający, prześlizgujący się po liniach papilarnych. — A ty, Potter — wyszeptał Snape w jego palce — ty pozwalasz mi na bardzo dużo.
Mięśnie brzucha zacisnęły się mocno, kiedy miękkie, gorące usta zapłonęły żarzącym ciepłem na jego knykciach.
-VVV-
Resztę pamiętał migawkami - dłoń na jego dłoni prostująca jego ramię, podskórna pożoga paląca skórę, przyspieszony oddech, cichy szept koło ucha (muszę wszczepić się moją magią, w twój rdzeń magiczny, pozwolisz mi na to?), własne skinienie i gęstniejąca moc, która porażała, przerażała, której pragnął, którą hołubił, igrająca na skórze, w skórze, w kościach, w palcach, w umyśle.
Jego krew płonęła, wrzała, bulgotała. Czuł gorąco na policzkach, gorąco rozlewające się po szyi, odrętwienie w udach, tętnienie w skroniach i przebijający się przez to wszystko głos: „Potter, jesteś pewny?", który powinien wywołać wahanie, a nie wywołał.
Było za to ciepło w podbrzuszu i klarujący się umysł, jakby ktoś podkręcił ostrość w mugolskim aparacie, umysł powracający do przedziwnej, czystej świadomości, ostry jak brzytwa, znający swoje chęci i swoje potrzeby, jakby widział więcej, jakby zdjęto mu klapki z oczu, jakby więcej czuł.
— Jestem bardziej niż pewny — Własne słowa dochodzące do niego jak echo z oddali.
— Niech to będzie mój prezent. — Wzmagający się ucisk na nadgarstku, rosnące natężenie obcej magii we krwi - magii, przy której trudno oddychać; dwie obce, a jednak znajome sobie, moce zlewające się w jedność były czymś tak intensywnym, że powietrze zaczęło szybciej kursować przez jego usta. Żyły płonęły tym potężnym ogniem, który nie może wyrządzić krzywdy, ale może doprowadzić do szaleństwa, płonął i rdzeń magiczny, piekł, szczypał, a Harry życzył sobie, aby ta chwila trwała wiecznie, aby nigdy się nie kończyła; oblizał suche usta. — Memoria sub terra — zabrzmiał melodyjny, miękki głos przy jego uchu.
Klątwa wydostała się przez różdżkę jak spełnienie, jak błogosławieństwo.
-VVV-
Harry wrócił do czytania o polityce zagranicznej.
Robił notatki na luźnych pergaminach, tworzył mapy myśli i odnośniki. Dodawał dopiski przy starych informacjach, uaktualniając je o nowsze. Na powrót wrócił do zapisków sprzed roku, gdy tą wiedzę wkładał mu w głowę Hughes, studiując nakreślone swoim koślawym pismem zasady i prawa panujące w czarodziejskim świecie.
Marszczył nos, zastanawiając się nad goblinami stojącymi na straży majątków czarodziejów, wierzących nieugięcie, że tylko wytwórca danego przedmiotu może być jego prawowitym właścicielem. Przekazanie za opłatą przedmiotu do rąk czarodziejów było wedle ich światopoglądu swego rodzaju pożyczką, którą należałoby z czasem spłacić z nawiązką. Majątki, z których znaczna większość wykonana była przez ręce goblinów, przechodzące w rodzinie czarodziejskiej z pokolenia na pokolenie, rozumiane były przez nich jako kradzież ich własności.
To absurdalne — przygryzał wargę Harry, stukając piórem o kałamarz — to jakby Ollivander rościłsobieprawo do wszelkich wytworzonych przez siebie różdżek, twierdząc, że daje je tylko w pożyczkę, a czarodzieje, którzy ich używają, nie są ich prawomocnymi właścicielami.
Z przestudiowanych w coraz bardziej deszczowe poranki gazet dowiedział się, że Scrimgeour - po intensywnej terapii w Mungu - wrócił do obowiązków na stanowisku Ministra.
„Wydział Przestrzegania Prawa wyciągnie należyte konsekwencje" — czytał jego wypowiedź w prasie — „Nie mamy wątpliwości, że zatrucie było zabiegiem celowym. Ministerstwo nie pozostanie na ten precedens obojętne".
Był i komentarz reportera, którego nazwiska Harry nie kojarzył, podpisanego jako dziennikarz śledczy, jak i pytanie zapisane na łamach Proroka, od kogoś bezimiennego, padające z tłumu.
„Czy podejrzewa Pan kogoś konkretnego, Panie Ministrze?"
Serce podeszło Harry'emu pod gardło.
„Bez komentarza". — Litery tańczyły mu na źrenicach jak światło.
— Boję się o ciebie — wyjawił potem przyciszonym głosem, siadając na wytartej kanapie Snape'a, usilnie unikając jego spojrzenia.
— Na twoim miejscu, pilnowałbym raczej własnego nosa. — Snape nie byłby Snape'em, gdyby mu się nie odgryzł w podobny sposób.
— Jeśli skończy się na konieczności mojego „pokazywania się" w ministerstwie… Jeśli to będzie niezbędne, żeby odciągnąć uwagę ministra, aurorów i mediów od zatrucia i skupić ją na innej, ciekawszej rewelacji…
— Nie bądź głupi, Potter. — Słowa Snape'a były szorstkie, ale w czarnych oczach zatliła się troska, której nie dało się przegapić.
-VVV-
Prawda była taka, że czas uciekał, Dumbledore umierał, a Harry miał pewne pole do popisu, na które mógłby spróbować wyłożyć swoje żetony. Gra była warta świeczki, niebezpieczna - owszem, ale nie niemożliwa do ustanowienia remisu.
Harry miał własne przekonania i wierzył we własne możliwości - w szczególności, gdy widział, że wierzyć zdaje się w nie również Snape. Szanse - jak przypuszczał - były wyrównane, musiał się tylko odpowiednio dostroić, przygotować, zrobić bilans zysków i strat pod równą kreską, rozegrać partię na korzyść zarówno swoją, jak i oponenta - jedynie w taki sposób miało to prawo zadziałać.
Doskonale wiedział, że Voldemort nigdy nie pójdzie w układ, który nie będzie dla niego korzystny, że nigdy nie zainwestuje czasu w coś, co mu się z nawiązką nie zwróci, nie wejdzie na ścieżkę, która nie będzie satysfakcjonująco zawiła, ponieważ - jak w pewnej mierze każdy człowiek - lubił wyzwania, lubił je podejmować, lubił w nich wygrywać.
Poniekąd liczył na to, że okaże się dla Voldemorta satysfakcjonującym wyzwaniem.
-VVV-
Był bardzo ostrożny, kiedy zabierał go do Voldemorta - i wcale przesadnie się z tym nie krył. Umiejscowił się gdzieś pomiędzy nimi, jakby był równoważnikiem wagi, której szale ciążą z równą mocą. Jakby gotów był przyjąć na siebie jakiekolwiek zaklęcie, które mogłoby paść z różdżki Czarnego Pana.
Przez okna przesączało się światło księżyca, a Harry, z założonymi za plecy dłońmi, ze spojrzeniem wbitym prosto w czerwone oczy o pionowych jak u węża źrenicach, stanął przed siedzącym za podłużnym stole Voldemortem i przekrzywił głowę, starając się ocenić jego reakcję.
— Mam pewną propozycję — powiedział powoli Harry i nie do końca wiedział co myśleć o cieniu uśmiechu, który zatlił się w kącikach tych ust niemających warg.
— Twoje propozycje, Harry — przyjrzał mu się Voldemort, wykazując chłodne zainteresowanie, które było Harry'emu niezmiernie na rękę — są zawsze intrygujące — rzucił przeciągłe spojrzenie na Snape'a, trwającego pokornie w milczeniu, bez wątpienia pijąc do bólu, który Snape'owi zgotował Harry ostatnim razem, gdy stawili się obaj przed jego obliczem. Harry - choć w sercu go ukuło - po chwili milczenia doszedł do wniosku, że powinien uznać to za sprzyjający wiatr.
Odetchnął głębiej i - choć postanowił rzucić się na głęboką wodę - ostrożnie dobierał słowa.
Przemyślał tą rozmowę już wcześniej - odtworzył ją w swojej głowie, po cichu, za szkarłatnymi kotarami łóżka w dormitorium, na pięćdziesiąt różnych sposobów. Wiedział, na co powinien uważać, na co może nacisnąć, a co lepiej odpuścić. Rozmyślił strategię, której zamierzał się trzymać - choć raz nie zachowując się po stokroć bezmyślnie.
Postanowił więc rozegrać to w ten sposób: wyłożyć odpowiednio znaczone karty na stół i czekać na ruch, który nie należał do niego.
— Co byś zrobił — zapytał powoli, szacując reakcję Voldemorta — gdybyś mógł podejmować decyzje na gruncie prawnym?
Voldemort przekrzywił głowę, lustrując go spojrzeniem, jakby spodziewał się w jego słowach pułapek, które Harry - owszem - zastawiał, ale były to pułapki niemogące uczynić mu najmniejszej krzywdy.
— Jestem przekonany — odezwał się powoli Voldemort i zdawał się ważyć słowa na języku — że już o tym rozmawialiśmy, Harry.
Harry pokręcił głową.
— Nie pytam, jakie to by były decyzje, Tom — sprostował, przyglądając się, jak Voldemort podpiera się o podłokietnik i - marszcząc w skupieniu brwi - układa brodę na knykciach — tylko jakie kroki byś podjął, żeby je wdrożyć, jak byś to zorganizował, jakie struktury zbudował.
Czerwone oczy długo lustrowały skupienie malujące się na jego twarzy. Harry nie przerywał milczenia, czekał, aż stojący naprzeciw mężczyzna ułoży sobie w głowie obraz sytuacji, zrozumie, że Harry przyszedł z propozycją na srebrnej tacy, ustosunkuje się do okoliczności.
— To pytanie czemuś służy? — zapytał cicho Voldemort i Harry nie potrafił zbić w sobie wrażenia, że ten się waha.
— Każde pytanie czemuś służy, Tom.
Bardzo powoli, Voldemort skinął głową.
— Wszelkie, Harry, umożliwiające mi osiągnięcie celu — oświadczył, przekrzywiając na niego głowę, przyglądając mu się tak, jakby był drobiną pyłu obserwowaną pod mikroskopem.
Przez chwilę obracał tą odpowiedź w głowie; a potem ją zaakceptował. Opuścił wzdłuż ciała dłonie trzymane za plecami, przeszedł przez pokój i usadowił się na drugim wolnym krześle znajdującym się w komnacie. Umościł się wygodnie, oparł łokciami o kolana i rzucił Voldemortowi przeciągłe, pełne oceny spojrzenie.
— Przez cały poprzedni rok za pośrednictwem Josepha Hughesa pokazywałeś mi luki w obecnym systemie, Tom — odezwał się, ważąc słowa na języku — a ja zgadzam się co do tego, że jest wiele kwestii w prawie magicznego świata, które wymagałyby doprecyzowania, przekształcenia albo całkowitego zmodyfikowania.
Voldemort - wodząc spojrzeniem po jego twarzy - wyglądał, jakby wstrzymywał powietrze, jakby Harry mówił coś, co napawało go zachwytem, jakby chłonął jego słowa jak powietrze.
— Dlatego też — ciągnął Harry, przekrzywiając głowę — chciałbym negocjować z tobą warunki nowych zasad do ustanowienia w magicznej społeczności.
Voldemort odetchnął głęboko, co wyglądało trochę tak, jakby robił to pierwszy raz od bardzo długiego czasu, a powietrze miało smak ambrozji. A potem się uśmiechnął.
Harry, choć stwierdził to z pewną zadumą, nie przestraszył się tego uśmiechu aż tak bardzo, jak wydarzyłoby się to zapewne jeszcze rok temu.
-VVV-
— Czy na pewno wiesz, co robisz? — zapyta go później przyciszonym głosem Snape, a w jego oczach będzie szacunek, w którym Harry zapragnie umoczyć palce.
— Wiem, że wisimy u zarania wojny — odpowie cicho Harry, unosząc wzrok na czarne, przenikliwe oczy — a to najgorszy scenariusz, do którego nie dopuszczę, dopóki widzę obejścia.
Snape powoli pokiwa głową, przyglądając mu się w taki sposób, jakby Harry pozostawiał go niezdolnym do rozmowy. W jego czarnych oczach będzie jaśniało coś intensywnego, kiedy będzie patrzył w jego kierunku, a Harry nie będzie umiał nazwać tego z imienia.
— Pomoże mi pan? — zapyta Harry, przez moment nie będąc pewny, czy Snape nie wycofa się rakiem; tyle że Snape będzie miał w oczach płynną, żarzącą się lawę, będzie miał w oczach zachłanność i dzikie pragnienie, będzie miał w oczach triumf, którego podstawy Harry będzie potrafił zrozumieć - serce Harry'ego zabije gdzieś na wysokości krtani, mocno, z dudnieniem, z gorącym wyczekiwaniem.
— Strzelamy tak, by zabić? — Pytanie nie było szeptem, było płynne, gładkie i chłodne jak naostrzona klinga; a Harry, czując, jak wargi mu drżą, postanowi dać mu odpowiedź:
— I nie bierzemy jeńców, pozostawimy po sobie krajobraz jak po bitwie.
