Penelope biegła, co nie zdarzało jej się często. Penelope, damy nie biegają! Brakowało jej tchu i sił w nogach, gorset uwierał nieprzyjemnie i blokował każdą próbę zaczerpnięcia głębszego oddechu. Las wokół niej stawał się coraz bardziej gęsty i kobieta z trudem odnajdywała pierwotną ścieżkę. Drzewa pachniały deszczem, który spadł niespodziewanie tego popołudnia. Mokra ziemia nie ułatwiała jej stopom poruszania się przez gęstwinę. Na czoło wystąpiły jej krople potu. Och, gdyby matka to widziała...

Penelope zatrzymała się i rozejrzała bezradnie. Nie znała drogi i nie wiedziała, jak wydostać się z tej sytuacji. Czuła, że za chwilę ją znajdą i cały wysiłek pójdzie na marne. Nie mogła znać lasu, nigdy nie była na polowaniu. Do teraz. Penelope, jak ty wyglądasz? Widziałaś kiedyś damę w tak ubłoconej sukni? Spojrzała na swoją spódnicę. Istotnie, była mokra i brudna do kolan. Szkoda, to była zupełnie nowa suknia w pięknym, miętowym kolorze.

Odwróciła się i poczęła znów brnąć w kierunku zachodzącego powoli słońca. Była sama, zmarznięta i coraz bardziej przerażona. Prawy but ugrzęzł w błocie i przez krótką chwilę wyszarpnięcie go wydawało się niemożliwe. Natychmiast włóż pantofle! W oddali słyszała rżenie koni i… Krzyki strażników. Na pewno. Byli coraz bliżej, a ona była zupełnie sama i zagubiona.

Wiedziała przecież, że nie ucieknie. Zatrzymała się i oparła o najbliższy pień, próbując złapać oddech. To nie miało sensu. Mokra suknia ciążyła, pantofle nie trzymały się stóp. Dotknęła twarzy opuszkami palców i poczuła wilgoć. Łzy? Krew, któraś z gałęzi musiała uderzyć ją w policzek i wyznaczyć na nim krwawiącą pręgę. Penelope Featherington, czy straciłaś rozum? Poczeka, niech po nią przyjdą. Było jej absolutnie wszystko jedno, jak skończy się ta obława. Mogła spróbować jeszcze jednego, chociaż wiedziała, że i to nie pomoże:

- Eloise! - nie usłyszała odpowiedzi, czego się spodziewała. Spłoszyła jedynie ptaki, ukrywające się w krzewie tuż obok. Coraz wyraźniej słyszała mlaśnięcia kopyt w grząskim gruncie i końskie chrapnięcia. - Colin!

Colin wybudził się z płytkiego snu, dźwięk jego imienia przywrócił go do świadomości. Zerwał się, prostując na krześle. Zasnął przy biurku.

- Co do cholery? - zapytał sam siebie, nie mogąc jeszcze zrozumieć, co się wydarzyło.

Śniła mu się Penelope, uciekająca przez las przed strażą królowej. Rozejrzał się po gabinecie, próbując zrozumieć, kto go wołał, ale nikogo tam nie było. Głupi sen, nic więcej. Jest zmęczony, cierpi od zatrucia alkoholem i zdecydowanie za dużo myślał o nieobecnej pannie Featherington. Jedynym rozwiązaniem na to, żeby nareszcie przestać rozważać przyczyny jej milczenia było udanie się do sąsiedniego domu z uprzejmą wizytą.

Penelope na pewno będzie miała świetne wytłumaczenie na swoją absencję, a on będzie mógł spać spokojnie. Colin, mężczyzna czynu, nie chciał dłużej zwlekać, zarzucił na ramiona płaszcz i ruszył do hallu.

- A dokąd to? - zagadnął go Benedict, stojący u podnóża schodów, uśmiechał się szeroko i głupkowato.

- Na spacer, zaczerpnąć świeżego powietrza – odparł Colin i spróbował ominąć brata.

- Czy będziesz przechadzał się w tę i z powrotem pod oknami sąsiadów? - jego ramię powędrowało na balustradę tak, by uniemożliwić młodszemu bratu przejście do drzwi.

- Dlaczego miałby? - zaświergotała Hyacinth, która właśnie wyszła z salonu i złapała mordercze spojrzenie Colina. - Och, jej...

- Zły pomysł – dłoń Benedicta oparta o klatkę piersiową brata lekko zwiększyła nacisk. - Bardzo zły pomysł, Colinie.

Młodszy mężczyzna cofnął się o krok, pozwolił bratu na pokierowanie go z powrotem po schodach na piętro.

- Hyacinth, śliczny kwiatku, wracaj proszę do pianina. To nie będzie rozmowa odpowiednia dla twoich niewinnych uszu - teraz to dziewczynka rzuciła braciom paskudne spojrzenie.

- Kiedyś i tak będę musiała się dowiedzieć! - odkrzyknęła.

- Tak i wtedy Anthony ci wytłumaczy, ja się nie nadaję.

Hyacinth odwróciła się na pięcie i naburmuszona usiadła do nut.

Mężczyźni weszli do gabinetu. Benedict zaprosił młodszego brata gestem, by ten usiadł i podał mu kieliszek brandy. Swój wypił jednym haustem i napełnił szkło na nowo.

- Colin – zaczął spokojnie. - Powiedz mi, ale tak szczerze, bo może jestem jeszcze pijany – zerknął na kieliszek – albo już i nie połączyłem wszystkiego w całość. Czy oświadczenie, dość głośne i wyraźne, jak mniemam, Eloise nie było dla ciebie wystarczające? Panienki już się nie przyjaźnią i nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego. Nasza siostra nie potrzebuje interwencji z twojej strony.

- Sprawy między Penelope, a Eloise nie zajmują mnie w żadnym stopniu. Interesują mnie kwestia między mną a panną Featherington.

Ben spojrzał na brata uważniej. Colin bardzo zmienił się przez ostatnich kilka miesięcy. Z podróży wrócił jakby wyższy, opalony i zdecydowanie szczuplejszy. Półdługie, ciemne włosy opadały mu falą na czoło i wpadały do oczu. Coś w tych jego oczach jednak zmieniło się najbardziej.

- Jakie ty masz sprawy z Penelope? - roześmiał się starszy z mężczyzn, ale szybko tego pożałował. Col spojrzał na niego ze złością.

- Od lat się przyjaźnimy, więc to chyba nigdy nie zauważyłeś?

- Mój drogi, mam taką śmieszną przypadłość, że zauważam wiele szczegółów, a to jakoś… musiała mi umknąć ta silna i zażyła relacja. Pannę Featherington widywałem głównie z Eloise, co może świadczyć o tym, że się przyjaźnią. Przyjaźniły.

- Penelope była częstym gościem w naszym domu. Jesteśmy blisko, znasz ją. Ty przecież też ją znasz – ton głosu Colina zmienił się wraz z opuszczającym go opanowaniem. O czym w ogóle miała być ta rozmowa? Wszyscy przyjaźnili się z Pen, a teraz nie mają kontaktu i zupełnie nikogo nie interesuje z jakiej przyczyny.

- Na miłość boską, Col. Nie jesteście już dziećmi.

- Co to ma w ogóle do rzeczy?

- Panna Featherington jest zawsze mile widziana w naszym domu podczas popołudniowej herbaty. To jest na miejscu. Ty, wymykający się z domu wieczorem, by odwiedzić w domu pannę na wydaniu, nie mając na myśli małżeństwa, zachowujesz się głupio – wypluł z siebie Benedict. - Nie wypada. Przemyśl swoje zachowanie i nie zmuszaj mnie więcej do robienia z siebie matki.

- Pannę na wydaniu? - zamrugał ze zdziwieniem.

- Dziewczyna zacznie zaraz swój trzeci sezon, a ty się kręcisz wkoło niej, jakbyś…

- Jakbym co?

- Jakbyś miał wobec niej zamiary. A nie masz. Skoro nie masz zamiarów, to daj jej znaleźć męża i poukładać sobie życie. Nad swoim także mógłbyś się zastanowić.

- Jesteś ode mnie starszy!

Benedict machnął ręką na brata, dając mu jasno do zrozumienia, że tego akurat nie pojmie nigdy.

- Ja jestem artystą.

- Ben, cała ta rozmowa jest krępująca i zupełnie niepotrzebna.

- Nie przedłużajmy więc. Col, życzeniem moim i Anthony'ego jest nie widzieć cię w pobliżu Penelope, o ile nie zamierzasz się do niej zalecać. Na poważnie.

- Jak inaczej…? - zaczął, ale Benedict nie słuchał.

- Dziewczyna nie odpisywała na twoje listy przez pół roku, unika naszej rodziny i nie utrzymuje kontaktu ze swoją najbliższą przyjaciółką. Nie wiem, czy potrafię być w tej kwestii bardziej bezpośredni i jakich argumentów jeszcze mam użyć, żebyś zrozumiał. Twoja obecność przy dziewczynie prawdopodobnie zaprzepaściła jej kilka szans na dobre zamążpójście. Daj spokój, zerknij na listę panien przygotowanych dla ciebie przez matkę, albo zabaw się w burdelu. Z tymi twoimi oczami i grzywką… pół Londynu się w tobie kocha, znajdziesz sobie ciekawsze zajęcie, niż zaprzątanie Penelope głowy swoimi podróżami. Wierz mi.

Colin stanął na wprost Benedicta i położył dłoń na jego ramieniu, do ręki włożył mu swój kieliszek po brandy.

- Nie masz pojęcia, o czym mówisz – rzekł i poklepał brata lekko. Wychodząc z gabinetu, spojrzał na Benedicta jeszcze raz, krótko, pełnym wyrzutu wzrokiem.

OoO

Lustro nie kłamało. Penelope Featherington wyglądała oszałamiająco i to, chociaż trudno jej było to przed samą sobą przyznać, zdarzyło się jej pierwszy raz w życiu. Suknia w kolorze szmaragdowym doskonale podkreślała jej bladą skórę upstrzoną złotymi piegami i rude włosy. Patrząc w swoje odbicie, Penelope zrozumiała, że w tej wersji mogłaby się polubić.

- Żółty nigdy nie był dla panienki odpowiedni, wygląda się w nim niezdrowo – madame Delacroix uśmiechnęła się do niej i poprawiła odstający przy dekolcie szew. - W tym jest panience wyjątkowo do twarzy.

Madame Delacroix była artystką, bez dwóch zdań. Suknia była skrojona tak, by ukrywać mankamenty figury i uwydatniać jej zalety, obniżony dekolt eksponował obfity biust i zgrabną szyję Penelope. Projekt był najnowszym krzykiem mody wśród paryskich szlachcianek.

- Żółty to taki szczęśliwy kolor – żachnęła się Penelope, modystka pokiwała głową ze zrozumieniem. Do tej pory dziewczyna nie miała zbyt dużego wyboru. Bycie starą panną ma swoje plusy, jak widać.

- Możemy się chyba zgodzić, że ta suknia będzie idealnym wyborem na pierwszy bal sezonu u Lady Danbury. Brakuje tylko szala i rękawiczek, ale i to mam przygotowane.

W drugiej części salonu, na konsoli pod oknem, leżało najnowsze wydanie Kroniki Towarzyskiej Lady Whistledown.

Najdroższy Czytelniku,

czy to zbliżająca się wiosna, czy powrót Colina Bridgertona z Europy sprawiły, że w Londynie znów zrobiło się gorąco?

Pierwsze zaproszenia na sezonowe bale zostały już rozesłane.

Panny, niczym kolorowe ptaki, stroją się u modystek, licząc, że nowe suknie podniosą ich status na rynku matrymonialnym, a w końcu szanse na szczęśliwe zamążpójście.

Kilku kawalerów powróciło już do Londynu i coraz śmielej rozgląda się po Hyde Parku. Ponoć widziano długo nieobecnych w socjecie Lordów Deblinga i Walsha. Czyżby mieli ochotę zdobyć Diament Sezonu?

Szanowny Czytelniku, przed nami wielce obiecujące i pełne emocji tygodnie, już niedługo zobaczymy, jakie plotki nam przyniosą.

z wyrazami oddania

Lady Whistledown