Betowała Pantera (na tej stronie pod nickiem Czarna Pantera), która jest również autorką rysunku użytego przeze mnie jako okładka.
Rating M na wszelki wypadek.
Znowu tu jest.
Odsunęła się od okna i przywarła plecami do ściany, próbując opanować biegnące w górę i w dół kręgosłupa fale dreszczy. Dziecko, które przyciskała do piersi, musiało wyczuć szybsze bicie jej serca, bo uniosło główkę i spojrzało na nią z pełnym powagi zdziwieniem. Jego spokojny, nieco senny wzrok dodał jej otuchy. Wyrównując przyspieszony oddech, odważyła się jeszcze raz ostrożnie wyjrzeć na zewnątrz. Gdy musnęła policzkiem chłodny zwój firany, wzdrygnęła się odruchowo, jak przy kontakcie z zimnym strumieniem wody. Materiał delikatnie falował, poruszany strugą wilgotnego powietrza, które z cichym gwizdem przesączało się do pokoju przez szczeliny w oknie.
Tak jak przeczuwała, cały czas stał tam, w dole ulicy; czaił się tuż za kręgiem bladej poświaty rzucanej na drogę przez jedną z latarni, jakby obawiał się światła. Zarys jego postaci widziany przez mleczne fałdy tkaniny był niewyraźny, ledwo uchwytny dla oka, a ona znów nie potrafiła zmusić się do odsunięcia firan, aby dokładniej mu się przyjrzeć. Kiedy zaczął tu przychodzić? A może raczej, kiedy ona zaczęła go zauważać? Może wcześniej nie była wystarczająco czujna?
Pojawiał się po zmierzchu, zawsze w tym samym miejscu. Po krótkim czasie nauczyła się wyczuwać jego obecność i to wrażenie, pewność tego, że on już tam jest, było jak dotyk zimnej dłoni na jej odsłoniętym karku. Czasem mimowolnie zastanawiała się, czy nieznajomy wie, że ona go widzi, czy właśnie tego chciał. Za pierwszym razem, gdy go ujrzała, choć tknięta złym przeczuciem, naiwnie uznała, że musiał być jakimś zabłąkanym przechodniem, czekającym na umówione spotkanie. Lecz nikt inny nigdy nie nadszedł, a on od tamtego wieczoru, niemal codziennie stawał tuż za plamą światła latarni i tkwił tak nieruchomo przez kilka minut, zwrócony w kierunku ich domu. Zdawało jej się wtedy, że czuje, jak przez ten czas jego niecierpliwe, intensywne spojrzenie ślizga się po magicznych barierach, kryjących budynek przed wzrokiem niepowołanych, usiłując za wszelką cenę odnaleźć słaby punkt osłony, jak wciska się zachłannie pod kolejne warstwy zaklęcia i oddziera je niczym skórkę pomarańczy, bez pośpiechu, jedną po drugiej, szukając jej i dziecka.
Starała się nie dopuścić do siebie myśli, że intruz może patrzyć w miejsce, gdzie znajdowało się to okno. Jeśli tylko osłony osłabną, choć na sekundę, on już tu będzie, będzie próbował dostać się do środka… Boże, skąd ten przeciąg? Jego niepokojąca obecność i uporczywe wyczekiwanie budziły w niej lęk, doprowadzały do granicy szaleństwa, przypominając nieustannie o jej własnej bezsilności. Gdyby tylko mogła (Dumbledore mówił, że będziemy bezpieczni! BEZPIECZNI!), ułożyłaby teraz małego w łóżeczku, a potem chwyciła za różdżkę, otworzyła okno i obsypała tego przyczajonego drania gradem najobrzydliwszych klątw, jakie znała.
Dziecko cicho ziewnęło i rozkosznie zamruczało, z powrotem układając się do snu w jej objęciach. Mała piąstka ściskała zaborczo kosmyk jej włosów.
Bała się… Tak strasznie, cholernie się bała! Zaczynała wariować ze strachu. Przerażał ją każdy, najlżejszy nawet szmer dochodzący z zamkniętych pokojów, każda minuta przedłużającej się nieobecności męża… Nie potrafiła uwolnić się od niejasnego przekonania, że ta postać za oknem w jakiś niepojęty, przewrotny sposób ma władzę nad ich losem, że sprzyja im tak długo, jak długo pojawia się w pobliżu — i to też ją przerażało. Pewnie dlatego nie zdobyła się aż dotąd na to, aby opowiedzieć o niej Jimowi. Nie zrozumiałby. Może nawet by się zaśmiał, ot, tak lekko i beztrosko, jak to tylko on oraz Syriusz potrafili. Pomyśl, kochanie, Dumbledore zapewniał, że będziemy bezpieczni. Zaklęcie Fideliusa, skarbie! Przyjaciel nigdy nie zdradzi! Całkowicie wbrew sobie i zdrowemu rozsądkowi zaczęła odczuwać dziwną więź z tym upartym, prześladującym ich cieniem; zrozumiała, że od pewnego czasu ona też czegoś z napięciem wyczekuje, każdym fragmentem świadomości, każdym kawałkiem skóry, jak zwierzę wyczuwające niebezpieczeństwo, zjeżone i gotowe na przyjęcie ciosu, choć nie wiedzące, z której strony on nadejdzie. Dopóki nieznajomy będzie wystawał tuż za barierami, wszystko będzie dobrze, nic się nie zmieni, a z niebezpieczeństwem na widoku jej rodzinie nic nie zagrozi. Aż któregoś dnia on nie przyjdzie i ich wspólne czekanie dobiegnie końca.
Usłyszała odległy, stłumiony trzask i z dołu rozległo się ciche wołanie Jima. Postać za oknem, jakby wyczuwając jego obecność, powoli odsunęła się od kręgu światła i zniknęła.
Nie pojawiła się przez następne dwa dni.
Potem nadeszła Noc Duchów.
I
1.
— Lily, bierz Harry'ego i uciekaj!
— To on! Idź! Uciekaj! Ja go zatrzymam... — krzyczą ściany głosem Jamesa.
Od strony rozwartych na oścież drzwi na jej męża pada długi, widmowy cień, który zdaje się okrywać jego sylwetkę niczym kir. Ona sama właśnie wybiegła z salonu, stoi plecami do wejścia, a jej szyja zdrętwiała i nie może obrócić głowy, jakby niewidzialna ręka powstrzymywała ją od patrzenia za siebie, jakby jedno spojrzenie w tamtym kierunku mogło od razu zabić. Dzwoneczki złapane w przeciąg obijają się z brzękiem o belkę pod sufitem, wydając z siebie przenikliwy dźwięk, są jak ptak szamoczący się w agonii. Nie ma czasu, żeby pomyśleć, jej nogi same podrywają się do biegu, gdy słyszy głos Jamesa ponaglający do ucieczki. Kiedy mija męża, zerka na jego upiornie bladą twarz, rozszerzone w bezsilnej trwodze oczy, dwie nieruchome, szklane kulki. Dlaczego, dlaczego, DLACZEGO?! Bo może Jim śmiał się za głośno? Bo puściliśmy muzykę? Bo zwątpiłam w niego, w nas, w to wszystko, przepraszam, Jimmy, przepraszam, błagam, uciekaj! Wydaje jej się, że każda rzecz, o którą zahacza w biegu wzrokiem, w jakiś sposób zdradziła ich Voldemortowi. Jej spojrzenie błądzi od ściany do ściany — nie, nie patrz, zapomnij, inaczej zapamiętasz każdy szczegół i każdy korytarz, którym później będziesz szła, zamieni się w TEN korytarz. Kontury przedmiotów zacierają się i znów wyostrzają, odcinają się od czerni jak na negatywie, wbijają w oczy. Na krótką chwilę wszystko tonie w zielonym świetle, słychać głuche uderzenie o podłogę. Z jej ust wyrywa się krzyk, ale natychmiast zalewa ją fala mdłości. Przyciska Harry'ego do serca tak mocno, jakby chciała w niego wtłoczyć całe swoje życie. Błagam, nie on, BŁAGAM!
Poręcz schodów, po której któregoś dnia roześmiana zjeżdżała prosto w objęcia Jamesa, uderza ją boleśnie w ramię, gdy potyka się i zatacza na bok. Przedmioty zatracają kształty, przepoczwarzają się, zdają się do niej szyderczo wołać, z każdego kąta dobiega: dokąd ci tak spieszno, Lily? Po co ten pośpiech? Wpada na piętro i spogląda za siebie. Pierwszy stopień trzeszczy, gdy Lord Voldemort stawia na nim nogę. On się nie spieszy, ma czas, wie, że jego ofiara nie może nigdzie uciec. Lily spazmatycznie łyka powietrze, czuje ucisk na klatce piersiowej, kręci jej się w głowie. O Boże, czas, ma za mało czasu…Widzi chwiejący się na schodach cień, który stopniowo zasłania światło padające z przedpokoju na ścianę na półpiętrze. Daj mi więcej czasu, potrzebuję więcej… Serce podchodzi jej do gardła, zaraz się nim zadławi. Za mało… Boże, Boże… Barykaduje się w pokoju, obkłada drzwi dziesiątkami zaklęć ochronnych, tak trzęsą jej się ręce, że upuszcza różdżkę na podłogę.
— Kurwa, kurwa, kurwa — mamrocze do siebie.
Oblewa ją zimny pot, gdy słyszy na piętrze powolne, zbliżające się kroki. Szybko sadza Harry'ego w łóżeczku i rzuca się w stronę różdżki. W tym samym momencie drzwi wyskakują z zawiasów i uderzają w ścianę. Lily cofa się i zasłania sobą łóżeczko, twarz ma mokrą od łez, uginają się pod nią nogi. Modli się o odzyskanie kontroli nad swoim ciałem, żeby chociaż nie dać mu satysfakcji, jest Gryfonką, do jasnej cholery, jest pieprzoną Gryfonką, nie może się poszczać ze strachu! Przez kilka sekund panuje cisza, ten złowrogi rodzaj ciszy, kiedy wiadomo, że za moment stanie się coś złego. A potem do pokoju wchodzi niespiesznie Lord Voldemort.
— Nie Harry, błagam, tylko nie Harry! — Wstydzi się tego bełkotu, tego poniżenia, wstydzi się, że tak bardzo nie chce umierać.
Czarnoksiężnik uśmiecha się i postępuje krok w jej stronę. Lily wie, że gdyby przeżyła tę noc, ten straszny, zimny uśmiech prześladowałby ją w snach.
— Odsuń się, głupia… Odsuń się, i to już…
— Nie Harry, błagam, weź mnie, zabij mnie zamiast niego… — Lily krztusi się łzami, wcale nie chce umierać, ale jeśli musi, musi, jeśli tylko tak uratuje syna…
— To ostatnie ostrzeżenie… — Uśmiech Voldemorta znika, a w jego głosie pobrzmiewa zniecierpliwienie.
Lily nie zamierza odpuścić, jeśli jest jakaś szansa, jakakolwiek szansa…
— Nie Harry! Błagam… Zlituj się… Zlituj… Nie Harry! Nie Harry! Błagam… Zrobię wszystko! Czemu Harry?! Dlaczego właśnie mój syn?! Zabij innego… Nie moje dziecko! — Nienawidzi siebie za to, co mówi, lecz nie panuje już nad swoimi słowami i myślami. — Błagam, jeśli jesteś człowiekiem…
Oblicze Voldemorta wykrzywia nagła złość. Gwałtownym ruchem podrywa różdżkę i Lily przeczuwa, że to ostatnie sekundy jej życia.
— Crucio!
Jest tak zaskoczona, że nawet nie krzyczy, chociaż ból rozrywa jej ciało na strzępy.
— Powiedziałem: odsuń się! — słyszy nad sobą syk czarnoksiężnika, a w następnej sekundzie zaklęcie odrzuca ją pod ścianę. Uderza w podłogę z taką siłą, że przez moment brakuje jej tchu. Nie, nie może… być teraz… Wstawaj… Wstawaj…
— Dla… Dlaczego…? — pyta schrypniętym głosem, unosząc głowę. — Dlaczego nie chcesz mnie zabić?
— Ktoś kupił twoje życie — odpowiada krótko Voldemort.
Patrzy na nią jeszcze przez chwilę jak na popsutą zabawkę, lecz jego zainteresowanie w końcu gaśnie, a on sam odwraca się powoli w stronę Harry'ego, wyciągając przed siebie różdżkę. Dla Lily świat w jednej sekundzie umiera. Ten bydlak chce, żeby patrzyła, jak morduje jej dziecko! Ten sukinsyn zmusza ją do patrzenia na śmierć Harry'ego!
— NIE! DLACZEGO?! DLACZEGO MNIE TEŻ NIE ZABIJESZ?!
Próbuje czołgać się w stronę czarnoksiężnika, złapać go za szatę, oderwać od syna, ale każdy najmniejszy ruch szarpie jej mięśnie i wnętrzności. Nie jest warta jego zainteresowania, nie jest warta śmierci z jego ręki. W żaden sposób nie może go powstrzymać! Coś krzyczy, jakieś wulgarne bzdury, byle odciągnąć jego uwagę od dziecka, lecz on jej nie słucha, kompletnie ją ignoruje, zaabsorbowany swoją chorą misją. Gniew na własną bezsilność i nienawiść do Voldemorta mieszają się u Lily z histerią. Jeśli Harry… jeśli jej synek… Przypomina sobie nagle głuche łupnięcie i dźwięk tłukących się na podłodze okularów. Boże, tam, u stóp schodów leży James z rozbitą głową… Ponownie czuje wzbierającą falę mdłości, dusi się, przed oczami skaczą jej kolorowe plamy, jak uwolnione w powietrze iskry zaklęć. Powietrze wypełnia nieprzyjazna magia, zalewa płuca. Wyciąga rozpaczliwie rękę, ale Voldemort i Harry są zbyt daleko, zbyt daleko… Czarnoksiężnik unosi różdżkę i z wyraźną satysfakcją wypowiada dwa słowa:
— Avada Kedavra.
Lily zaciska powieki. Zielony błysk. Świst. Potworny wrzask i huk. Cały dom drży w posadach, z góry lecą odłamki sufitu. Gdy wstrząs ustaje, zapada cisza. Lily zsuwa ręce z głowy i zwleka z otwarciem oczu, bojąc się tego, co zobaczy. Eksplozja doszczętnie zniszczyła dwie ściany pokoju; przez ogromną dziurę widać dachy okolicznych budynków i ciemne, nocne niebo. Pomieszczenie zawalone jest gruzami, lecz umysł Lily zaprząta w tym momencie coś innego.
— Harry… — szepcze i połykając łzy, kieruje wzrok w stronę łóżeczka. Niemal w tym samym momencie w ciszę wdziera się głośny płacz dziecka. Przez kilka sekund nie może uwierzyć w to, co słyszy. Próbuje wstać, ale za pierwszym razem osłabione Cruciatusem ciało odmawia posłuszeństwa. Lily zbiera w sobie resztki sił, po czym z okrzykiem bólu podrywa się z podłogi. Zatacza się i uderza plecami o ścianę. Ignorując okropne kłucie w mięśniach, na ugiętych kolanach podchodzi do łóżeczka.
Harry leży na pogniecionej kołderce i płacze. Lily przykłada dłoń do ust, tłumiąc wyrywający się z gardła szloch. Nie może uwierzyć w swoje szczęście, w ten cud. Jej synek żyje! Dopiero po jakimś czasie zauważa na czole dziecka szramę w kształcie błyskawicy.
— Ciiii… ciiii… Nie p-płacz, skarbie — mówi przez łzy, wyjmując Harry'ego z łóżeczka i przyciskając go mocno do piersi. — Już d-dobrze, mamusia jest przy tobie…
Owija syna kołderką, próbując ochronić go przed zimnym powietrzem, wpadającym do pomieszczenia. Trzęsą jej się ręce, gdy niezdarnymi ruchami wyciera krew z małej główki, jednocześnie obsypując ją pocałunkami, aby jakoś uśmierzyć ból. Wzdryga się, gdy za jej plecami coś upada na podłogę. Natychmiast odwraca się, rozszerzonymi z przerażenia oczami szukając źródła hałasu. Na ziemię osuwa się właśnie kolejny fragment muru. Voldemort zniknął, a ona nie ma zamiaru czekać, aż wróci. Nie rozumie tego, co się stało, ale Harry żyje, czuje ciepło jego ciałka, i to jest najważniejsze.
Różdżka… Gdzie jest różdżka? Omiata wzrokiem podłogę, wszędzie widzi jedynie gruzy. Do diabła z różdżką, musi stąd uciekać, jak najszybciej! Gdzieś, gdzie ona i syn będą bezpieczni, gdzie… Próbuje opanować zdenerwowanie i skoncentrować się, błagając w myślach, żeby magiczne bariery osłaniające dom okazały się uszkodzone, a następnie teleportuje się do pierwszego miejsca, które przychodzi jej do głowy.
2.
Podbiega do drzwi i ze wszystkich sił wali w nie pięścią, uderza bez przerwy, dopóki nie słyszy wzburzonych okrzyków w głębi domu i zbliżających się ciężkich kroków. Chwilę później zalewa ją światło z przedpokoju. Oślepiona, mruży oczy. Na progu stoi Vernon, a grymas zaskoczenia pomieszanego z przerażeniem, który wykrzywia mu twarz, uświadamia jej, jak strasznie musi wyglądać, zapłakana, sponiewierana, trzęsąca się jak w gorączce.
— Co do diabła…? — Dursley odzyskuje głos.
Obok niego pojawia się nagle Petunia. Jest wyraźnie przestraszona. Na jej widok Lily znów wybucha płaczem.
— Przepraszam… Nie… Nie gniewaj się… Przepraszam… Nie wiedziałam, do-dokąd pójść — próbuje tłumaczyć, ale z jej ust wydobywa się tylko niezrozumiały potok słów. — Ja-James… James… — czuje, jak coś ściska ją w gardle. Nie jest w stanie tego powiedzieć.
W oczach siostry, oprócz lęku, dostrzega iskierkę zrozumienia. Vernon otrząsnął się już z szoku i natychmiast zgarnia Lily do środka. Przed zamknięciem drzwi rozgląda się nerwowo po ulicy, sprawdzając, czy jacyś wścibscy sąsiedzi nie śledzili całego zajścia. Petunia ciągnie ją do salonu i sadza na sofie; sama również siada, zachowując jednak pewien dystans.
— Vernon, przynieś coś na uspokojenie — rzuca przez ramię drżącym głosem. — I herbata… Zrób herbatę.
— Earl Greya?
— Och, na litość boską!
— W porządku, tylko pytałem! — mruczy pod nosem Vernon i idzie do kuchni.
Gdy zostają z siostrą same, Lily wyczuwa unoszące się w powietrzu napięcie. Od płaczu boli ją głowa, łzy zaschły jej na policzkach, ale od czasu do czasu wstrząsa nią jeszcze suchy szloch. Petunia długo milczy, aż w końcu niepewnie chrząka, wskazując na nieruchome zawiniątko w jej ramionach.
— To ten… Harry?
Lily kiwa głową i nieznacznie odsuwa syna od swojej piersi. Petunia wydaje stłumiony okrzyk na widok rany szpecącej czoło dziecka.
— On mu to zrobił? Potter?
W pierwszym odruchu Lily ma ochotę spoliczkować własną siostrę, ale udaje jej się opanować gniew.
— Voldemort — odpowiada sucho.
W salonie Dursleyów to imię brzmi dziwnie pusto i wydaje się prawie całkiem obdarte ze swojej złowieszczej aury. Lily wie, że powinna jak najszybciej skontaktować się z ludźmi z Zakonu Feniksa, powiedzieć im o tym, co zaszło, ale świadomie odwleka moment, gdy będzie zmuszona przeżyć wszystko jeszcze raz. Mugolski świat oferuje jej ułudę bezpieczeństwa, a ona chętnie, niemal desperacko pozwala otoczyć się szczelnie miękkim kokonem ignorancji. Na dociekliwe pytania siostry odpowiada jak w półśnie: tak, Voldemort to ten psychopata, o którym ci pisałam, tak, zaatakował nas, nie, nie zawiadomiłam policji, tak, mamy coś takiego jak policja, tak, chciał nas zabić, ale uciekłam, nie wiem, zniknął, wiem, wybacz, że narażam was na niebezpieczeństwo…
— A gdzie jest Potter?
Lily wybudza się nagle z letargu.
— James… — Z trudem przełyka ślinę. — James… — powtarza niemal błagalnie, jednak znów zawodzi ją głos, więc tylko bezsilnie kręci głową.
Petunia nie znosiła jej męża, ale teraz na twarzy siostry, oprócz zgrozy, Lily dostrzega cień litości. Do pokoju wchodzi Vernon, niosąc tacę z dwoma klekoczącymi filiżankami. Tak bardzo trzęsą mu się ręce, że rozlewa część ich zawartości na spodki. Podaje żonie tabletkę, którą ta z kolei wciska Lily do ręki, natychmiast cofając dłoń, jakby obawiała się bezpośredniego kontaktu.
— Nie… — próbuje słabo protestować Lily, lecz czuje, jak po chwili, pokonana przez własne ciało, bezwolnie unosi pigułkę do ust i popija ją, parząc sobie język i podniebienie gorącą herbatą. Odstawia filiżankę na stół i mocniej przytula Harry'ego, który już dawno przestał płakać i jest dziwnie spokojny. Chciałaby, żeby ten spokój udzielił się i jej. Odchyla głowę na oparcie sofy i zamyka oczy.
— Powiedźcie pani Figg, że tu jestem… — mamrocze.
Po kilku minutach ogarnia ją cudowne otępienie, a głosy rozmawiających szeptem Dursleyów docierają do niej jak z oddali.
— Co się stało? Pobił ją?
— To nie Potter.
— Myślałem, że jest alkoholikiem…
— On nie żyje.
Te trzy słowa wciąż natarczywie dźwięczą jej w uszach, gdy w końcu osuwa się w ciemność bez snów.
3.
Z błogosławionej nieświadomości wybudzają ją po jakimś czasie podniesione głosy i niespokojny ruch wypełniający przestrzeń dookoła. Pierwszym, co widzi, gdy unosi powieki, są wpatrujące się w nią ze współczuciem łagodne oczy Lupina.
— Remusie!
Mężczyzna obejmuje ją i mocno przytula, a ona natychmiast chowa twarz w jego ramieniu, rozpaczliwie szukając oparcia i schronienia.
— Boże, Lily… Tak bardzo mi przykro — słyszy koło ucha przepełniony niewyobrażalnym smutkiem głos człowieka, który dzieli jej cierpienie. — Przepraszam, Lily, wybacz mi…
Jakaś cząstka niej pragnie zawołać, żeby przestał, że nie musi za nic przepraszać, ale wybiera milczenie, choć wie, że każda sekunda ciszy pogłębia u Lunatyka gorzkie poczucie winy. Chce odsunąć od siebie ten okropny ciężar, przerzucić go na barki kogoś innego, kogoś silniejszego niż ona. Zagłuszyć wstyd i wyrzuty sumienia. Remus głaszcze ją uspokajająco po włosach, ale Lily wyczuwa w nim dziwne napięcie. Unosi głowę i patrzy na niezdrowo bladą, skupioną twarz przyjaciela, na lekko drgający kącik jego ust. Oblicza pozostałych członków Zakonu Feniksa zebranych w salonie Dursleyów są również ściągnięte niepokojem. Lupin przełyka głośno ślinę i zaczyna powoli:
— Syriusz…
Serce Lily zamiera, a następnie gwałtownie przyspiesza. Wbija błagalny wzrok w Remusa.
— Co z nim? On… On chyba nie…?
— Zniknął — prycha z pogardą Alastor Moody.
Uderza ją ostry ton i wyraźna złość aurora. Nagle zaczyna rozumieć.
— Syriusz… To nie… To nie on był naszym Strażnikiem Tajemnicy… To… — Przerażenie ściska jej gardło. Przykłada drżącą dłoń do czoła, po czym zsuwa ją na usta. Próbuje stłumić w sobie okropne, lodowate uczucie beznadziei.
— Lily? — Remus przygląda się jej z troską.
— Peter… Boże, co oni z nim zrobili…? — wyrzuca z siebie trzęsącym się głosem. Oczami wyobraźni widzi Pettigrewa poddawanego torturom, błagającego śmierciożerców o litość, by wreszcie po kilku, kilkunastu godzinach męki zdradzić adres ich kryjówki.
Po tych słowach zapada ciężka cisza. Lily dostrzega kątem oka, jak Remus i Moody wymieniają między sobą ponure spojrzenia.
— Zabierz ich do Hogwartu, tam będą bezpieczni — mówi wreszcie auror, unikając jej wzroku.
— A wy? — pyta Remus.
— Spróbujemy znaleźć Blacka… i Pettigrewa.
— Gdzie Harry?! — Lily w przypływie paniki podrywa się z sofy, lecz zaraz słyszy trochę zniecierpliwiony głos siostry:
— Położyłam go z Dudleyem. — Petunia stoi w drzwiach salonu z założonymi na piersiach rękami, wyraźnie starając się zachować jak największą odległość od reszty przebywających w pomieszczeniu osób.
Idą razem do dziecięcej sypialni, gdzie w łóżeczku śpią koło siebie dwa brzdące, jeden z prowizorycznym opatrunkiem na czole. Lily przez kilka sekund przypatruje się im, czując tuż za plecami obecność siostry, po czym delikatnie wyjmuje Harry'ego spod kołderki i bierze na ręce.
— Gdybyś czegoś potrzebowała… — zaczyna Petunia z wahaniem i urywa.
Lily odwraca się i zerka na nią z zaskoczeniem. Jej starsza siostra, próbując ukryć zmieszanie, wzrusza ramionami. Lily podchodzi do niej i bez namysłu obejmuje kobietę wolną ręką. W pierwszym momencie Petunia zastyga w bezruchu, ale po dłuższej chwili zdawkowo i jakby niepewnie odwzajemnia uścisk.
4.
Podążają przez błonia w stronę świateł Hogwartu. Przed przenikliwymi podmuchami wiatru chroni Lily obszerny płaszcz Remusa, a przed potknięciem i upadkiem jego silne ramię. Wokół panuje ciemność, straszna ciemność przywołująca z pamięci najgorsze echa, ożywiająca upiorne obrazy z chaty w Dolinie Godryka. Za ich plecami szemrze Zakazany Las i Lily wciąż wydaje się, że ktoś za nimi idzie. Przysuwa się bliżej Lupina, tak blisko, że owiewa ją ciepło drugiego ciała oraz słaby zapach wody kolońskiej, i znów myśli o Jamesie. Ze wszystkich sił próbuje przypomnieć sobie jego uśmiech, ale umysł nieustannie podsuwa wspomnienie tamtych znieruchomiałych w grozie oczu, martwych jeszcze zanim wypełniła je zieleń zbliżającego się zaklęcia. Bierz Harry' ego i uciekaj! Lily kuli się, gdy po jej plecach przebiega dreszcz strachu.
Pokonują kilka stopni i już są w środku zamku, zostawiając las i ciemność za drzwiami. Korytarze Hogwartu otula aksamitne światło pochodni, które potęguje poczucie bezpieczeństwa. Remus prowadzi ich mniej uczęszczaną drogą do skrzydła szpitalnego, gdzie oddaje ją w doświadczone ręce pani Pomfrey. W przeciągu kilku minut Lily ląduje w łóżku odgrodzonym parawanem od reszty sali, a pielęgniarka przynosi na tacy niezbędne jej zdaniem lekarstwa i eliksiry. Remus gdzieś zniknął i tylko z drugiego końca pomieszczenia dobiega jego cichy, lecz stanowczy głos:
— Panie profesorze, czy to naprawdę nie może zaczekać?
— Obawiam się, że niestety nie może.
— Na litość boską, ona jest w szoku!
— To zrozumiałe. Szanuję jej ból, ale to wyjątkowe okoliczności.
— Proszę o chociaż odrobinę empatii…
— Nawet nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo mi przykro. Jednak to, o czym chcę porozmawiać, jest niezmiernie ważne nie tylko dla niej i jej syna, ale też dla nas i całego czarodziejskiego świata.
Po pełnej napięcia ciszy, która zawisła w powietrzu, Lily poznaje, że Remus dał w końcu za wygraną. Wpatruje się beznamiętnie w sufit, zasłuchana w zmierzające ku niej kroki, aż w końcu zsuwa wzrok w dół, żeby odwzajemnić spojrzenie Albusa Dumbledore'a. W jego oczach odnajduje oczywiście uczucia takie jak współczucie i zatroskanie, jednak jest tam coś jeszcze, ten szczególny wyraz, który identyfikowała zawsze jako zainteresowanie. Dyrektor Hogwartu, nie zważając na protesty pani Pomfrey, przysuwa krzesło i siada obok łóżka. Lily obserwuje z rezygnacją, jak czarodziej łączy czubki palców i lekko pochyla się w jej stronę.
— Lily… Opowiedz mi wszystko, co pamiętasz.
Otwiera usta i zaczyna mówić — z początku opornie, powoli, z czasem coraz szybciej, jakby chciała wyrzucić z siebie całe zło i nieszczęście, które spotkało ją tego dnia i które kotłuje się w jej wnętrzu. Dumbledore przygląda się jej uważnie i nie przerywa, a jego twarz wydaje się pozbawiona emocji. Kiedy wyczerpana Lily wreszcie kończy, jedyne słowo, jakie pada z ust czarodzieja to: "przepraszam".
5.
Znów jest w ich domu w Dolinie Godryka. Siedzi w rozświetlonym słońcem salonie, wszystko wygląda na dziwnie rozmyte i zastygłe w bezruchu. Czyta jakąś książkę, ale strony raz po raz rozmazują się, a słowa nie tworzą żadnych sensownych zdań. Nagle w drzwiach staje James. Wydaje się oszołomiony; ciężko opiera się o futrynę i mruga oczami. Lily zauważa, że gdzieś zgubił swoje okulary. Nie potrafi do końca określić tego wrażenia, ale przeczuwa, że coś jest nie tak, ten brak okularów niepokoi ją i wytrąca z równowagi. Wstaje i w pierwszym odruchu chce podbiec do męża, lecz zamiera w pół kroku i czuje, jak ze strachu serce podchodzi jej do gardła. Po skroni Jamesa spływa powoli czerwona, gęsta smuga; krew zlepia mu włosy. Jim przestaje mrugać i w jego oczach Lily dostrzega tylko bezrozumną, niepojętą nienawiść. I wtedy w dławiącym ukłuciu lęku przypomina sobie, że przecież on nie żyje. W momencie gdy z przedpokoju dobiega brzęk tłukących się okularów, James unosi brwi i robi krok do środka pomieszczenia. Uśmiecha się szeroko, bardzo szeroko, uśmiechem Lorda Voldemorta.
Lily budzi się zlana potem. Trzęsie się na całym ciele, a jej serce bije jak szalone. Za oknem świta. Nadchodzący poranek zaczyna niespiesznie wydobywać z szarości kształty różnych przedmiotów. Nawet eliksiry pani Pomfrey nie zdołały jej uwolnić od nocnych koszmarów. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że twarz ma mokrą od łez. Po prawej stronie śpi w łóżeczku Harry, po lewej drzemie na krześle Remus z głową wspartą na dłoni. Lily nie może się oprzeć wrażeniu, że w sali jest ktoś jeszcze, lecz rozstawiony przez pielęgniarkę parawan uniemożliwia obserwację całego pomieszczenia. Czyjaś intensywna, milcząca obecność zdaje się wypełniać przestrzeń ukrytą przed jej wzrokiem za zasłoną. Lily zastanawia się, czy nie obudzić Lupina. Boi się. Cisza wpycha się do uszu, wyczula pobudzony umysł na najmniejszy szmer.
Lily z utęsknieniem czeka na wschód słońca, nasłuchując.
6.
— Niedługo wrócę — zapewnia wyraźnie zmartwiony Remus, ściskając lekko jej dłoń.
— Dam sobie radę — zapewnia w odpowiedzi Lily wątłym głosem. Próbuje się uśmiechnąć, ale usta są jakby zaskorupiałe, a ich kąciki jeszcze nigdy nie wydawały się tak ciężkie.
Lupin patrzy na nią ze smutną czułością, po czym posyła błagalne spojrzenie pani Pomfrey.
— Zajmę się nimi — uspokaja go pielęgniarka.
Dopiero wtedy mężczyzna z ociąganiem wstaje i musnąwszy wargami palce Lily, odchodzi. Godziny bez Remusa ciągną się w nieskończoność, odmierzane jednostajnym bębnieniem deszczu o szyby i tańcem cieni na ścianach. Lily większą część przedpołudnia spędza w nienaturalnym odrętwieniu, a jej umysł błąka się na pograniczu jawy i snu. Chciało ją odwiedzić kilkoro nauczycieli, ale dość ozięble poinformowała panią Pomfrey, że nie życzy sobie wizyt. Najpierw musi choć trochę dojść do siebie, nabrać sił, żeby była w stanie spojrzeć innym ludziom w oczy bez uczucia żalu i gniewu.
Harry bawi się grzecznie w łóżeczku, posyłając co jakiś czas w kierunku mamy miłe uśmiechy. Przy każdym z nich Lily czuje dotkliwe ukłucie w sercu, jakby ktoś wbijał w nie szpilkę. Martwi się; jej synek nie należy do gadatliwych dzieci, ale od wczorajszego dnia uparcie milczy i nie wypowiedział ani jednego słowa.
Bierz Harry' ego i uciekaj!
Lily szybko odwraca głowę, aby ukryć przed dzieckiem swoją gwałtownie skurczoną w bólu twarz i zaczyna bezgłośnie płakać.
7.
Lupin wraca dopiero późnym popołudniem. Wyraźnie przybity i zmęczony, wygląda jakby w przeciągu kilku godzin postarzał się o dobrych kilka lat. Wiesza swój przemoczony płaszcz na oparciu krzesła, siada i pociera dłonią czoło. Jest w tym ruchu tyle niewypowiedzianego smutku i rezygnacji, że Lily od razu wie — stało się coś złego.
— Co z Syriuszem i Peterem? — pyta natychmiast.
Remus wydaje się lekko zaskoczony i zarazem przerażony determinacją, jaka pobrzmiewa w jej głosie.
— Wciąż ich szukamy — mówi, uciekając wzrokiem w bok.
— Co z Syriuszem i Peterem, Remusie? — powtarza Lily z naciskiem.
— Przecież tłumaczę…
— Remus!
Lupin zrywa się z krzesła i zaczyna krążyć obok łóżka, przygryzając wargi i nerwowo trąc brodę. Lily wodzi za nim spojrzeniem, a w jej piersi znów kiełkuje obezwładniające uczucie rozpaczy. Czarodziej przystaje i spogląda na nią, jakby szacując, ile będzie w stanie znieść.
— Syriusz odnalazł Petera.
— Czyli obaj żyją — wzdycha Lily z nieskrywaną ulgą.
Przez twarz Remusa przemyka cień, w kącikach jego oczu i ust czai się napięcie.
— Wywiązała się walka — kontynuuje z oporem. — Wygląda na to… Wszystko wskazuje na to, że…
Nie! — krzyczy głos w tyle jej głowy. Wzdryga się, gdy nagle ogarnia ją chłód.
— Peter nie żyje — kończy Lupin.
Lily z trudem przełyka kilkakrotnie ślinę, wypatrując w oczach przyjaciela pocieszenia i otuchy, lecz te pozostają puste i odległe. Z trudem zbiera się w sobie i cicho zadaje jeszcze jedno pytanie:
— A Syriusz?
Ramiona Remusa bezsilnie opadają, a jego oblicze wykrzywia grymas udręki.
— Jest w Azkabanie.
8.
Palec, myśli Lily. Tylko tyle zostało po Peterze. Eksplozja zabiła dwunastu przypadkowych mugoli. Aresztowali Syriusza.
Jej myśli dryfują swobodnie pod sufitem. Chciałaby przestać istnieć. Stracić chociaż na kilka godzin świadomość tego, co się dzieje. Stać się kamieniem w murze Hogwartu albo łóżkiem, na którym leży. Nie odczuwa żadnej konkretnej emocji, jej ciało jest lekkie i przezroczyste. Słyszy niedaleko siebie jakieś głosy, ale nie rozróżnia słów.
Wie, że powinna była zginąć. Powinna upaść martwa na podłogę tuż obok Jamesa w tamtej starej chacie w Dolinie Godryka. Oszukała los i prędzej czy później on zemści się na niej w straszny sposób. Mocniej przytula do siebie synka i stara się oczyścić swój umysł ze wszystkich okropnych wizji, jakie ją nachodzą. W tym momencie to Lily potrzebuje Harry'ego bardziej niż Harry potrzebuje Lily. Dziecko jest jej jedyną wymówką, jedynym wytłumaczeniem, dlaczego ona wciąż jeszcze żyje, więc chwyta się go łapczywie niczym ostatniego oddechu, tuląc je do snu.
Kołysząc się, próbuje nie myśleć o niczym szczególnym, nie myśleć o niczym więcej jak o ciepłej, pachnącej słodkim mlekiem główce maleństwa.
9.
Następnego dnia rano, po kolejnej długiej nocy koszmarów, Lily prosi panią Pomfrey o swoje ubranie. Ma dość bezczynności, decyduje się stawić czoła temu, co szykuje dla niej los. Musi być silna, dla Harry'ego… I dla Jima. Nawet najkrótsze wspomnienie męża sprawia jej niewyobrażalny ból. Modli się, żeby w końcu pojawił się u jej boku, cały i zdrowy, tak bardzo żywy, i wyjaśnił z tym swoim zawadiackim uśmiechem, że zdążył uciec albo że tylko udawał martwego. Pani Pomfrey ze sceptyczną miną wręcza jej klucz do komnat, w których od tej pory ma mieszkać. Dumbledore powiedział, że nie mogą ryzykować. Lily wciąż czuje do niego ogromny żal, a momentami wręcz głęboką niechęć, zwłaszcza gdy przypomina sobie, jak nalegał, by uczynili go ich Strażnikiem Tajemnicy. Nienawidzi dyrektora za to, że to on miał rację, że to oni popełnili błąd. Biedny, biedny Jim, zawsze ufający przyjaciołom, do końca wierzący w potęgę przyjaźni! Dlaczego za tę naiwną wiarę spotkała go tak okrutna śmierć?
Remus po długim wahaniu wreszcie kapituluje i zgadza się zaprowadzić ich do nowego mieszkania. Lily chwyta rączkę Harry'ego i wszyscy razem opuszczają skrzydło szpitalne. Wędrując korytarzami, kobieta i spoczywające w jej ramionach dziecko z dużym opatrunkiem na czole przyciągają uwagę uczniów. Lupin pospiesznie kieruje ich na rzadziej używaną trasę, chcąc im oszczędzić wścibskich spojrzeń.
Salon jest przestronniejszy i jaśniejszy niż się spodziewała. Na podłodze i kanapie stoi kilka dużych kartonów.
— Staraliśmy się zabrać te najważniejsze rzeczy — wyjaśnia ostrożnie Remus, badając jej reakcję.
Lily podchodzi do najbliższego pudła i zagląda do środka. Na wierzchu leży album ze zdjęciami rzucony między zielonego, pluszowego smoka i żółto-czarny szalik Jamesa z wyszytą nazwą jego ulubionej drużyny: OSY Z WIMBOURNE.
— Wiem, że to niewiele… — mówi Lupin zafrasowany, ale Lily mu przerywa:
— Dziękuję. — W zamyśleniu gładzi wyhaftowane litery. — Co… — Bierze głęboki, rozedrgany oddech. — Co z Jimem?
— Wszystkim się już zajęliśmy. Gdybyś… Jeśli będziesz czuła się na siłach…
— Oczywiście — odpowiada nieco oschle, nie pozwalając mu dokończyć.
— A więc jutro w południe.
Lily opada na kanapę i chowa twarz w dłoniach.
— Przepraszam, chciałabym zostać na moment sama.
— Lily…
— Proszę.
10.
— Nie Harry, błagam, tylko nie Harry!
Plącze się jej język, a dźwięki z trudem wydostają się z zaciśniętego gardła i układają w słowa. Chce dalej krzyczeć, ale wargi ważą chyba tonę, tak niesamowicie ciężko je rozewrzeć.
Voldemort patrzy na nią swoimi przerażającymi oczami o kocich źrenicach, i uśmiecha się. Nieludzka twarz czarnoksiężnika krzywi się powoli w okropnym grymasie okrutnej uciechy. Lily myśli, że już powinien przestać, że nikt nie potrafi się tak szeroko uśmiechać, ale usta Lorda Voldemorta cały czas się rozciągają, jego uśmiech zdaje się wypełniać stopniowo całe jej pole widzenia, rosnąć aż do sufitu. Sparaliżowana strachem i przykuta do ziemi obserwuje, jak ten potworny, bezcielesny uśmiech leniwie płynie ku niej w powietrzu niczym jakaś makabryczna parodia kota z Cheshire.
Gdy udaje jej się wyrwać z tego koszmaru, widzi nad sobą zatroskane oblicze Remusa, który siedzi na łóżku i kojąco gładzi ją po policzku. Ze wstydem dochodzi do wniosku, że znów musiała krzyczeć przez sen. Z wdzięcznością wtula twarz w ciepłą dłoń Lupina, ciesząc się w duchu, że postawił na swoim i został u niej na noc, choć próbowała go wypędzić na wszystkie możliwe sposoby. Przez chwilę wpatrują się w siebie; oczy Remusa błyszczą, odbijając drżący płomień świecy. Czarodziej lekko pochyla się w jej stronę. Nagle w sąsiednim pokoju zaczyna płakać Harry. Lupin odsuwa się jak oparzony i cofa rękę. Zanim odwraca głowę, Lily wyczytuje w jego spojrzeniu dobrze jej znany cień poczucia winy.
11.
Prawdopodobnie kolejny raz przeceniła swoją siłę. Kiedy staje przed trumną, uginają się pod nią kolana, lecz Remus ją podtrzymuje. W tej śmiesznej, wąskiej skrzynce leży Jim, jej Jim w czarnej szacie, której nienawidził, bo była zbyt sztywna. Zawsze żartował, że może przyda się kiedyś na pogrzeb. Twarz Jamesa ma nieprzyjemny, wręcz groźny wyraz; jego rysy stężały, skóra nabrała odpychającego, woskowatego wyglądu, a kąciki ust opadły, jakby na coś się gniewał. Lily unosi onieśmielona rękę i delikatnie kładzie dłoń na policzku męża, obrysowując kciukiem jego dolną wargę. Jim jest lodowaty. Nie tak chciałaby go zapamiętać. Śmierć kompletnie do niego nie pasuje; jest zbyt podniosła, zbyt konwencjonalna, zbyt ostateczna… Lily czuje, jak w jej wnętrzu niebezpiecznie wzbiera szloch.
— To nie są jego okulary — mamrocze pod nosem zupełnie bez sensu, wskazując szkła wystające z kieszeni na piersi Jamesa.
— Słucham? — Lupin nachyla się, żeby lepiej ją słyszeć. Mówi cichym, nienaturalnie zachrypniętym głosem.
— Ma inne okulary — powtarza z niezrozumiałym dla siebie uporem Lily.
— Nie mogliśmy znaleźć starych — szepcze przepraszająco Remus. — Kupiliśmy nowe.
Gdy w jej umyśle rozbrzmiewa brzęk tłukącego się szkła, żołądek Lily skręca się w supeł. Zgina się w pasie i gwałtownie odsuwa od trumny, panicznie łykając powietrze. Remus natychmiast odprowadza ją na bok; w półmroku śledzą ich natrętne spojrzenia zebranych w pomieszczeniu żałobników.
Ceremonia pogrzebowa przebiega w niezwykłym pośpiechu. Jima chowają obok jego rodziców. Krótką mowę pożegnalną wygłasza jakiś daleki krewny, bo nikt, kto znał Jamesa odrobinę lepiej, nie jest w stanie wydusić z siebie kilku składnych zdań. Kiedy trumna znika pod ziemią, Lily gapi się w otępieniu przed siebie. Nie rejestruje twarzy ani nazwisk tych, którzy podchodzą i składają jej kondolencje. Nie rozumie, co mówią, czego właściwie chcą. W końcu uwalnia się od ich towarzystwa i zostaje na moment sama.
— Przepraszam — rzuca w stronę grobu.
Nie wie dokładnie za co. Ma okropne wyrzuty sumienia, że żyje, że nie umarła razem z nim wtedy, w tamtej chacie, a on został u stóp schodów z roztrzaskaną głową, i że uciekła. Uciekła, nawet nie patrząc za siebie. Wydaje jej się, że na ramieniu czuje lekki dotyk czyjejś dłoni, pocieszający, niosący otuchę — ale kiedy odwraca się, nikogo za nią nie ma.
12.
Siedzi pośród przyjaciół i czuje się tak samotna jak nigdy przedtem. Docenia ich zabiegi, by jakoś ją wesprzeć, lecz jest już zmęczona okazywanym jej zainteresowaniem i niecierpliwie czeka, aż każdy wróci do swoich spraw. Chciałaby, żeby przestali się nad nią użalać; ludzka litość nieustannie utwierdza ją w przekonaniu o własnej słabości, o bezradności w starciu z okrutną rzeczywistością, akurat w momencie gdy planuje z powrotem stanąć na nogi. Tchórz. Mazgaj, myśli z rezygnacją, spoglądając na wciąż nierozpakowane kartony zalegające pod ścianą. Boi się, że jeśli tylko wyjmie na zewnątrz ich zawartość, powietrze w mgnieniu oka przesiąknie odorem śmierci.
Harry wytrwale wdrapuje się jej na kolana. Obecność tylu osób wydaje się go peszyć i tęskni za bliskością mamy. Pani Pomfrey napomknęła, że kiedy Lily uczestniczyła w pogrzebie, chłopczyk pozostawiony pod opieką pielęgniarki był bardzo niespokojny i popłakiwał. W dalszym ciągu nic nie mówi. Kiedy Lily mu o czymś opowiada, malec jedynie patrzy na nią swoimi dużymi, melancholijnymi oczami. Tak strasznie brakuje jej tego słodkiego dziecięcego głosiku… Oddałaby wszystko za jedno słowo z tych kochanych, drobnych usteczek, jedno słowo, które podniosłoby na duchu bardziej niż wszelkie starania otaczających ją ludzi.
Gdyby nie dziecko, Jim wciąż by żył.
Lily wzdryga się, gdy naraz słyszy w swojej głowie zimny, bezduszny głos. Nie może uwierzyć, że zrodziła się w niej tak odrażająca myśl. Gdyby nie dziecko, wciąż bylibyśmy szczęśliwi. Robi jej się niedobrze, nie potrafi odpędzić zwątpienia, które stopniowo wkrada się do serca. James nie musiał ginąć. W ułamku sekundy chmara złych myśli obsiada jej umysł jak wściekła szarańcza szukająca dobrych wspomnień, żeby je pożreć. To jego wina… Nie, nie, nie, nie… To jego… NIE! Bierz Harry'ego i uciekaj! TCHÓRZ. TCHÓRZ. TCHÓRZ.
Ktoś kładzie dłoń na jej ramieniu i lekko nią potrząsa. Lily błyskawicznie odzyskuje świadomość. Z wyrazu twarzy Lupina wnioskuje, że zadał jakieś pytanie.
— Zamyśliłam się — tłumaczy wymijająco.
— Już późno.
— Tak. — Nawet nie zerka w kierunku okna.
— Chcesz, żebym został?
Lily długo milczy, a potem mówi na przekór sobie:
— Nie.
13.
Budzi się tuż przed świtem. Nie pamięta szczegółów koszmaru, ale wciąż drży ze strachu i musi uspokajać walące obłąkańczo serce. Rozmyśla nad tym, czy James, gdziekolwiek teraz jest — jeśli jest — nienawidzi jej za to, że przeżyła. Czy ma do niej żal, że wymknęła się śmierci, że on zginął, aby ona mogła dostać nową szansę. Wyobraża sobie jego rozgoryczenie; gdy umierał, był sam, zupełnie sam, skonał w samotności, opuszczony przez osobę, której bezgranicznie ufał. Krzyknął, żeby uciekała — i uciekła. Jeszcze nigdy nie biegła tak szybko, nie rzucając przez ramię ani jednego, choćby najkrótszego spojrzenia. Ogarnia ją wstręt do samej siebie. Zachowała się jak zwierzę spłoszone przez myśliwego. Idiotka, skończona idiotka, przecież miałam różdżkę, razem dalibyśmy mu radę. Gdyby nie Harry… PRZESTAŃ, DO CHOLERY! PRZESTAŃ!
Chowa twarz w dłoniach i połyka głębokie hausty powietrza. Tęskni za jego dotykiem, ustami, jego ciałem. Ten dojmujący brak sprawia jej niemal fizyczny ból, jest jak niekończąca się tortura, której musi doświadczać ciągle od nowa jako pokutę za to, że żyje. Przeklina moment, gdy nieroztropnie odrzuciła propozycję Remusa. Potrzebuje bliskości drugiego człowieka. Ciemność i cisza napierają na nią ze wszystkich stron tak, że czuje się mała i przytłoczona ciężarem swojej winy, która pali ją jak świeże piętno.
Tej nocy Lily jest przekonana, że ono nigdy nie zniknie.
14.
— Przecież nie mogą go skazać bez procesu! — Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jej głos jest trochę zbyt wysoki i piskliwy i właściwie ociera się o histerię, ale naprawdę o to nie dba. Z furią ciska gazetę na stół. SYRIUSZ BLACK SKAZANY NA DOŻYWOCIE — oznajmia nagłówek. Jest wściekła, że przez dwa dni trzymali to przed nią w tajemnicy. Na widok wyraźnie przegranych min członków Zakonu Feniksa chce jej się wyć. Zwraca się w stronę Dumbledore'a. — PRAWDA?
Dyrektor ponuro chrząka i poprawia się na krześle.
— Nie znasz Bartemiusza Croucha. Stosuje niestandardowe metody. Kontrowersyjne.
Lily wpatruje się w niego, jakby był przybyszem z innej planety.
— Musi być coś, co możemy zrobić. Coś. Cokolwiek.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy…
"Zrobię wszystko, co w mojej mocy" — to samo obiecywał jej i Jimowi.
— To za mało — przerywa mu ostro.
Dumbledore na chwilę zamiera z na wpół otwartymi ustami. Lily korzysta z okazji i przypuszcza kolejny atak.
— Muszę tam pojechać. Muszę się z nim zobaczyć.
Czarodziej odzyskuje głos.
— Chyba nie do końca wiesz… Rozumiem, ale szczerze odradzam.
Lily walczy z pokusą rzucenia mu się do gardła. Zamiast tego marszczy gniewnie brwi.
— Czy ktoś z was był już u niego?
— To nie takie proste — wzdycha Dumbledore. — Nikogo tam nie wpuszczają. Panuje spore zamieszanie.
Lily nie jest w stanie znieść poczucia klęski, jakie unosi się nad stołem. Musi uratować chociaż Syriusza, chociaż jego. Nie może jeszcze raz stracić osoby, którą kocha, nie może znowu uciekać. Bezsilność doprowadza ją do szału. Opada ze złością na kanapę.
— Mógłby pan porozmawiać z Minister Magii — proponuje niepewnie Remus.
— Już to zrobiłem. Nikt w Ministerstwie nie ma głowy do zajmowania się jednym z dziesiątek więźniów, którzy ostatnio zapełnili cele Azkabanu.
— Ludzie, co z wami?! — Lily ponownie zrywa się na równe nogi. — Syriusz od trzech dni przebywa w Azkabanie, W AZKABANIE, i czeka na naszą pomoc, a my tu siedzimy i dyskutujemy jak jacyś… — Nagle urywa, bo w jej umyśle kiełkuje nieprzyjemna myśl. Niektórzy zebrani w pomieszczeniu członkowie Zakonu spuszczają ze wstydem głowy. — Wy chyba… Wy chyba nie wierzycie, że on ich wszystkich naprawdę zabił? — pyta, ledwie poruszając zdrętwiałymi wargami.
Zapada niezręczna cisza.
— Nie, oczywiście, że nie — odpowiada wreszcie Remus. Lily nie podoba się ulotna nuta wątpliwości, którą wychwytuje w jego głosie.
— Muszę się przewietrzyć — mówi poirytowana i wychodzi szybkim krokiem z pomieszczenia. Na plecach czuje wzrok siedzących przy stole czarodziejów.
Pędzi korytarzem przed siebie, byle dalej od dusznej, za ciasnej komnaty, dalej od wypełniającej ją po brzegi beznadziei. James zrobiłby wszystko, żeby uratować swojego przyjaciela, na pewno już coś by wymyślił. Coś niebezpiecznego i zupełnie nierozważnego, o co prawdopodobnie kilka razy by się pokłócili, aby ostatecznie ustalić rozsądny kompromis zadowalający obie strony. Lily z goryczą stwierdza, że nie jest tak błyskotliwa jak on. Brakuje jej jego niespożytej energii, którą zawsze zarażał innych. Wraz z Jimem zniknęły dobre pomysły i proste rozwiązania.
Nagle jej nogi przyrastają do ziemi i gwałtownie zatrzymuje się na środku korytarza. Sekundę wcześniej zza zakrętu wyłonił się ubrany na czarno mężczyzna. Widząc ją, robi z wahaniem jeszcze kilka kroków i również przystaje. Wpatrują się w siebie przez chwilę, która zdaje się wiecznością.
— Ty… — wykrztusza Lily. — Co ty tutaj robisz?!
