Gwiazdy lśniły wysoko na niebie. Zaokrąglony księżyc świecił jasno. W jego blasku bez trudu można było dostrzec ciemną sylwetkę chatki Hagrida i majaczący w oddali złowrogi masyw Zakazanego Lasu. Gdyby tej nocy jakiś duch zabłądził na szczyt Wieży astronomicznej, mógłby dostrzec jeszcze jeden mroczny kształt. Wiatr rozwiewał jego włosy, szarpał połami ciemnej peleryny, ale sam człowiek pozostawał nieruchomy niczym kamienny posąg. Nie, zbłąkany duch nie zdziwił by się zbytnio, bowiem to miejsce, zwłaszcza o tak nieludzkiej porze, nie raz już gościło szkolnego mistrza eliksirów. Zazwyczaj uciekał na wieżę w poszukiwaniu samotności gdy musiał w ciszy i spokoju uporać się ze swoimi myślami. Nie inaczej było i teraz. Snape stał oparty o blanki Wieży Astronomicznej i bynajmniej nie podziwiał widoków. Jego wzrok błądził mechanicznie wzdłuż widnokręgu, lecz mózg nie rejestrował szczegółów krajobrazu.

Zadrżał. Noc była już mroźna. Nic dziwnego – to w końcu połowa listopada, a on trwał tu już ponad godzinę. Machinalnie otulił się szczelniej peleryną i sięgnął do kieszeni po papierosa. Szybki ruch różdżki wystarczył, by mógł wciągnąć w płuca tytoniowy dym. Temperatura powietrza nie zmieniła się, lecz on poczuł, że zrobiło mu się trochę cieplej. Zaciągnął się głęboko; koniuszek papierosa na moment rozjarzył się mocniejszym blaskiem, by na powrót powrócić jedynie do lekkiego żarzenia. Zatrzymał na moment powietrze w płucach, po czym wydmuchał je, patrząc w milczeniu, jak dym papierosowy rozwiewa się na wietrze. Tyle właśnie jest warte życie człowieka. Pomyślał.

Severus niemal od zawsze zdawał sobie sprawę z kruchości życia. Miał świadomość, jak łatwo można je odebrać. Był świadkiem śmierci wielu ludzi. Sam również zabijał. Och tak, nie mógł i nawet nie zamierzał się tego wyprzeć. W służbie Voldemorta dokonał wielu haniebnych czynów. Wiele z nich wryło się w jego pamięć, pozostając schowane głęboko w umyśle i tylko powracając okazjonalnie w nocnych koszmarach. Na co dzień nawet o nich nie myślał. Nie, nie z powodu zobojętnienia, a jedynie czystego pragmatyzmu. Co by mu bowiem dało ciągłe rozdrapywanie starych ran? Co było, minęło. Nauczył się z tym żyć. Tylko czasami, w dniach takich jak dzisiaj, wypływały nieproszone i po raz kolejny zatruwały umysł oraz duszę mistrza eliksirów.

Nie inaczej było i dzisiaj. Zbyt dużo się wydarzyło. Zbyt wiele musiał przeanalizować. Irytujący natłok myśli zdawał się rozsadzać jego czaszkę. Doświadczenie podpowiadało mu, że musi znaleźć ujście dla frustracji. Na czytanie lub warzenie jakiegoś eliksiru był zbyt rozkojarzony. Alkohol nie wchodził w grę – był środek tygodnia. Do wyboru pozostały mu jedynie eliksir bezsennego snu lub mroźny nocny wiatr chłostający jego twarz. I gryzący w gardło dym tytoniowy wypełniający jego płuca. Jego niechlubna mugolska spuścizna.

I pomyśleć, że jeszcze rano był błogo nieświadomy. A potem przyleciała sowia poczta…

Odwiązał z nóżki ptaka ciasno zwinięty pergamin i wetknął w oczekujący dziób kawałek tosta. Sowa trzepnęła skrzydłami, nastroszyła piórka, w końcu poderwała się i wyleciała z Wielkiej Sali. Snape rozwinął gazetę i popijając niespiesznie poranną kawę, przebiegł wzrokiem po zapisanych słowach. Postronny obserwator nawet nie zorientowałby się, że jego emocje nagle się zmieniły. Tylko ktoś bardzo uważny potrafiłby dostrzec, że jego palce zacisnęły się mocniej na krawędziach zadrukowanych stron. Odstawił filiżankę trochę zbyt gwałtownie, rozłożył dziennik na blacie stołu pomiędzy dzbankiem pełnym dyniowego soku, a do połowy opróżnionym półmiskiem z drożdżówkami i jeszcze raz dokładnie przeczytał tekst.

Kilka dni temu Snape otrzymała list, którego nadawcą był Mark Owens, ojciec Alexandry. Nie zdziwił go zbytnio fakt, że mugol korzystał z sowiej poczty. Ze względu na delikatną międzynarodową sytuację został wpuszczony na teren Świętego Munga i przyznano mu kilka dodatkowych, magicznych uprawnień. List był krótki. Pan Owens informował w nim, że wspólnie z uzdrowicielami podjął decyzję o przeniesieniu córki do magicznej kliniki znajdującej się na terenie Francji, a on sam miał dołączyć do pogrążonej w żałobie rodziny nieco później. Dla Alex zorganizowano magiczny transport wraz z towarzyszącymi jej magomedykami i przedstawicielami ministerstwa magii. Ojcu zaoferowano oczywiście pomoc w magicznym powrocie do Francji jednak stanowczo odmówił. Zdecydował się na tradycyjny mugolski sposób podróżowania.

Pociąg, który do którego miał wsiąść Mark Owens miał odjechać wczoraj o godzinie 19.50 ze stacji King`s Cross. Miał odjechać, lecz tego nie zrobił. Tego wieczoru żaden pociąg nie rozpoczął swojej podróży z powodu pożaru, który strawił część dworca i w wyniku którego zginęło trzydzieści osób. Zdjęcie osmalonej, zniszczonej płomieniami hali było doskonale widoczne na stronach wciąż rozłożonej na stole gazety.

Snape dyskretnie zerknął w kierunku pustego fotela Dumblefore`a. Podczas wczorajszej kolacji Albus także był nieobecny. Biorąc pod uwagę zwyczaje i liczne zobowiązania mężczyzny fakt ten nie był niczym niezwykłym, ale dzisiejsze, jakże niepokojące, wiadomości rzucały nowe światło na tę absencję.

Chwycił gazetę, zwijając ją ponownie w rulon, wstał pospiesznie i skierował się w kierunku wyjścia z Wielkiej Sali. Pozostali nauczyciele także pogrążyli się w lekturze. Hooch westchnęła zdziwiona, Sinistra zakryła usta dłonią, Flitwick zaklął cicho i mało oryginalnie, zanim rozejrzał się dyskretnie, sprawdzając, czy ktoś usłyszał jego wybuch. W zasadzie nikt nie zwrócił uwagi na jego szybki wymarsz. Nikt z wyjątkiem McGonagall, która ze zmartwionym wyrazem twarzy przyglądała mu się znad swoich okularów.

Gargulec ani drgnął. Przejście do gabinetu dyrektora pozostawało zabezpieczone pomimo wypowiadanego raz po raz hasła. Dumbledore musiał zmienić je w ostatniej chwili. I oczywiście nie zadał sobie trudu by poinformować o tym fakcie swój personel. Typowe. Snape w bezsilnej złości uderzył pięścią w zimny kamień, co jednak w żaden sposób nie zmieniło sytuacji. Ból jednak sprawił, że odzyskał nieco trzeźwość umysłu.

Odwrócił się gwałtownie, powiewając peleryną. Zbiegł po schodach aż do lochów. Docierając do pracowni eliksirów, był już względnie opanowany. Cokolwiek wydarzyło się w odległym Londynie, nie mogło mieć wpływu na rutynę szkolnych zajęć. Zamknął drzwi, może odrobinę gwałtowniej niż zamierzał. Machnął różdżką, wyczarowując na tablicy dokładną recepturę eliksiru rozdymającego, zajął miejsce za biurkiem i czekał.

Z głębi korytarza dobiegał już gwar głosów przybywających na lekcję uczniów. Och, jasne, że byli świadomi tragedii, jaka rozegrała się wczorajszego wieczora. Oni również otrzymywali Proroka Codziennego, a wydarzenie tego kalibru nie mogło przejść bez echa. To oznaczało zapewne, że ich zdolność koncentracji będzie utrzymywać się na poziomie znacznie niższym niż zwykle. Uniósł rękę do twarzy, czując nadciągający ból głowy.

Pod koniec dnia mógł stwierdzić, że niestety miał rację. Dzieciarnia albo podekscytowana albo zmartwiona i przestraszona porannymi wiadomościami sprawiła, mu wyjątkowo dużo problemów. Do najbardziej spektakularnych efektów tego mógł zaliczyć dwa wysadzone kociołki, trzy poparzenia i jeden incydent ze śmierdzącym zgniłymi jajami gazem.

Ostatnia lekcja minęła bez większych incydentów. Zapewne dlatego, że była to klasa owutemowa. Kiedy za ostatnim z uczniów zatrzasnęły się drzwi, odetchnął z ulgą, opadając na oparcie fotela. Ciche pukanie całkowicie go zaskoczyło. Nikogo o tej porze się nie spodziewał.

- Dzień dobry, Severusie. Mogę?

- Dyrektorze…

Zerwał się ze swojego miejsca, gestem zapraszając gościa do swego sanktuarium. Starszy mężczyzna wyglądał na zmęczonego.

- Czym mogę służyć? – spytał Snape ostrożnie. Doświadczenie podpowiadało mu, że ta nagła wizyta nie wróży niczego dobrego.

- Chciałbym zamienić z tobą słowo, Severusie – odparł starszy mężczyzna, odruchowo gładząc brodę.

- Ja również chciałem z tobą porozmawiać, dyrektorze. Szukałem cię przez cały dzień.

- Wróciłem zaledwie godzinę temu.

- Musiałeś być bardzo zajęty…

- W istocie.

Albus machnął krótko różdżką, wyczarowując wygodny, wyściełany fotel. Opadł na niego z cichym westchnieniem. Mistrz eliksirów wciąż stał, wyprostowany jak struna, zaciskając nerwowo pięści.

- Sugeruję, żebyś usiadł, Severusie. Jest kilka spraw, które wymagają omówienia.

- Tylko kilka? – zakpił. – Jesteś prawdziwym mistrzem niedomówień.

- Usiądź, proszę.

Ton głosu dyrektora nie zmienił się ani na jotę, lecz Severus wyczuł subtelną przyganę, która zmusiła go do posłuchania. Dumbledore ze znużeniem pocierał czoło, wpatrując się w zawalony pergaminami blat biurka.

- Severusie… zawahał się, starannie unikając wzroku młodszego mężczyzny – wiem, że dzisiejsze poranne wiadomości tobą wstrząsnęły…

Snape nie skomentował faktu, że właściwie jedno spojrzenie wystarczyło, by pryncypał bezbłędnie odczytał jego wzburzenie. Ten mężczyzna miał szósty zmysł do wykrywania jego nastrojów. Właściwie powinien już się do tego przyzwyczaić.

- Mówisz o pożarze na King`s Cross?

- To ogromna tragedia.

- Muszę się z tobą zgodzić. A mówisz mi o tym…

- Ponieważ jestem jedną z niewielu osób, które wiedzą, co było przyczyną tej tragedii.

- Skąd moźesz… - Snape urwał, uważnie wpatrując się w twarz rozmówcy,. Czy tylko mu się wydawało, że dojrzał cień wyrzutów sumienia? Dodał dwa do dwóch i wyszło mu… - To nie był wypadek – stwierdził z całym przekonaniem. – Ten cholerny pożar… To nie był wypadek.

- Nie – przyznał pryncypał. – I mówię ci to, ponieważ wierzę, że zasługujesz na to, by poznać prawdę.

- Jaką prawdę?

- Masz całkowitą rację. Do pożaru na stacji nie doszło w wyniku wypadku, choć taka przyczyna zostanie oficjalnie podana zarówno w Proroku Codziennym jak i w prasie mugolskiej. To, co się tam wydarzyło, było wynikiem prowokacji.

- Nie wierzę.

- Niestety, to prawda. To był atak wymierzony w stronę Marka Owena, a właściwie w Alexandrę. Ostatni, desperacki akt wendetty.

- Nie wierzę – powtórzył, kręcąc głową. – To niedorzeczne. Od Ataku na świętego Munga minęło przecież… Ministerstwo zapewniało, że wszyscy napastnicy zostali ujęci.

- Najwyraźniej Ministerstwo się myliło

- Merlinie… Co właściwie się tam wydarzyło?

- Szatańska pożoga. Zaklęcie wymknęło się spod kontroli.

Snape zamrugał zaskoczony, nagle zabrakło mu słów. Znał dokładnie zaklęcie, które zostało rzucone. Znał jego moc i jego skutki. Był pewien że w tamtym momencie spokojny dworzec przemienił się w piekło. Nie musiał pytać, czy zamachowiec uszedł z życiem. Szósty zmysł podpowiadał mu, że nie dane mu było doświadczyć tej łaski.

- Trzydzieści osób… - wykrztusił wreszcie.

- Nikt nie spodziewał się takiej eskalacji…. – Albus autentycznie sprawiał wrażenie, że żałuje zaistniałej sytuacji. - Aurorzy zdołali opanować płomienie, zanim pochłonęły cały dworzec.

- Mark Owens jest wśród ofiar?

- Ojciec Alex żyje. Bezpiecznie powrócił do domu. Nawet nie było go wtedy na dworcu.

- Prowokacja, oczywiście. – Snape potarł skronie, ból głowy znów dał o sobie znać. Właściwie po tylu latach obcowania z Dumbledorem powinien już przyzwyczaić się do tak gwałtownych zwrotów akcji, wciąż jednak czuł się oszołomiony i prawdę mówiąc lekko oszukany. – Zgaduję, że to pomysł Ministerstwa? Wystawili kogoś na wabia?

- W zasadzie masz rację, Severusie. Tak, aurorzy mieli swoje powody by podejrzewać, że sprawa Alex nie skończyła się definitywnie i wciąż istnieje zagrożenie ze strony brazylijskich agresorów. I mieli rację. Ostatni z przestępców wciąż szukał zemsty. Alex pozostawała poza jego zasięgiem. Jedyne co mógł zrobić…

- To zaatakować bezbronnego mugola – dokończył Severus.

- Tak – przyznał dyrektor. – Nie spodziewał się oporu. Gdy zorientował się, że to pułapka, wpadł w panikę i stracił panowanie nad zaklęciem.

- I efekty tej jakże brawurowej akcji aurorów mogliśmy wszyscy podziwiać na łamach dzisiejszej porannej prasy.

Severus zerwał się ze swojego miejsca. Nerwowo przemierzał klasę w jedną i drugą stronę, próbując zebrać myśli. Wreszcie zatrzymał się, wpatrując się uważnie w przełożonego.

- Brałeś w tym udział?

Już w momencie gdy wypowiadał te słowa, zdał sobie sprawę, że zna odpowiedź. Albus westchnął, zmęczonym gestem pomasował nasadę nosa.

- Na prośbę Marka Owensa – wyznał wreszcie.

- Dlaczego ty? - spytał, marszcząc brwi.

- To był swego rodzaju kompromis. Wybrałem mniejsze zło, Severusie.

- Co to znaczy?

- Nie byłem pierwszym wyborem – przyznał niechętnie.

Niewypowiedziane słowa zawisły pomiędzy nimi. Mistrz eliksirów nie odważył się spytać, kto wobec tego nim był. Miał jednak podejrzenie graniczące niemal z pewnością. Poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Przełknął ślinę.

- Dlaczego?

- Ponieważ postawiłem na szali tylko moje sumienie. Nie, nie jestem aż tak arogancki, by przypisywać sobie całą winę. Właściwie tylko eskortowałem naszego gościa w bezpieczne miejsce. Wydaje mi się, że wszyscy zawiedliśmy w równym stopniu. Jeśli ostatni rok czegoś mnie nauczył, to właśnie tego, że nie mam prawa obciążać tą sprawą nikogo innego.

- Kto jeszcze wie?

- Poza nami tylko Minister Magii oraz Norton i kilku jego ludzi.

- Rozumiem, że tak ma pozostać?

- Ufam twojej ocenie sytuacji, Severusie. Ta sprawa została już zakończona. Owens i jego rodzina są bezpieczni.

Snape dłuższą chwilę wpatrywał się w przełożonego. Wreszcie powoli wrócił za biurko. Kciukiem i palcem wskazującym ścisnął nasadę nosa. Czuł się wyczerpany emocjonalnie.

- Nie mam pewności, czy być ci wdzięcznym za podzielenie się ze mną tą informacją, czy wręcz przeciwnie, powinienem cię przekląć – wyznał w przypływie nagłej szczerości.

- Przypuszczam, że po trochu jedno i drugie.

Dyrektor dźwignął się na nogi, wygładzając nietypowo dla niego wymiętą szatę.

- Przepraszam cię, mój chłopcze, ale obowiązki wzywają. Muszę wytłumaczyć się Minerwie ze swojej nagłej nieobecności.

Severus odprowadził go wzrokiem, dopóki nie zamknął za sobą drzwi. Machnął różdżką, pieczętując je przed jakimikolwiek innymi spragnionymi rozmowy z nim osobami. Na razie miał dość towarzystwa.

Wrócił myślami do listu, który otrzymał od ojca Alex. Zastanawiał się, dlaczego pogrążony w żałobie ojciec wysyła wiadomość właśnie jemu? Dzisiaj mógłby odpowiedzieć sobie inaczej, wtedy jednak doszedł do wniosku, że intencje autora były zgoła inne i pan Owens po prostu wziął go za kogoś w jakimś stopniu związanego z dziewczyną. Snape ironicznie pomyślał, że w zasadzie ma rację. Był z Owens wiązany, choć nie tak, jak wyobrażał sobie szanowny tatuś.

W zasadzie nie winił go. Przecież swego czasu wiele osób było przekonanych, że łączy ich coś więcej niż sztampowe koleżeństwo w miejscu pracy. Teraz, analizując na chłodno wszystkie okoliczności i motywy krążących na jego temat plotek, musiał obiektywnie przyznać, że relacje pomiędzy nimi wyglądały podejrzanie. Nie miał pojęcia, czy jakiekolwiek pogłoski dotarły do pana Owensa, czy też wyciągnął własne wnioski na podstawie oficjalnych relacji i sporadycznych wizyt mistrza eliksirów w magicznej klinice.

No właśnie, wizyt w klinice… Tak naprawdę tylko on odwiedzał nieszczęsną kobietę. Nie, bynajmniej nie robił tego z potrzeby serca. Myśl, by w cywilizowany sposób poukładać swoje relacje z Alex już dawno wywietrzały mu z głowy. Kiedyś, owszem, był skłonny spróbować się porozumieć, choćby tylko po to, by poznać pokręcone motywy działania dziewczyny, lecz teraz, gdy sytuacja diametralnie się zmieniła, takie działanie byłoby pozbawione jakiegokolwiek sensu. Bywał tu tylko i wyłącznie służbowo. I najwyraźniej zupełnie nadaremnie. Owens, taka, jaką znali ją wszyscy dotąd, przestała istnieć.

Snape zawsze wierzył, że każdy człowiek posiada z góry określony limit szczęścia. Jedni dysponowali nim w nadmiarze, inni, jak choćby on sam, byli nim obdzielani skąpo i sporadycznie. Zawsze jednak dla każdego przychodził moment, w którym musieli zmierzyć się z nieuchronnym. Alex także osiągnęła swoją granicę. Pomimo starań uzdrowicieli jej stan nie poprawił się. Nie pomogły zaklęcia ani przeciwzaklęcia. Na nic zdały się eliksiry, które, gdy już na dobre powrócił do zdrowia, warzył cierpliwie i pieczołowicie, świadomy faktu, że gdyby nie ostateczny desperacki akt Owens, to on spoczywałby teraz niemal bez życia w nieskazitelnej szpitalnej pościeli. Nie pomogły również zastosowane w akcie desperacji mugolskie środki lecznicze ani modlitwy szeptane przez ojca przy łóżku córki.

Tę bitwę przegrali z kretesem. Cóż, bywa i tak… Mark Owens w końcu zdawał się pogodzić z sytuacją. Choć złamany cierpieniem, nigdy nie kwestionował wysiłków, które cały zespół magomedyków włożył w ratowanie zdrowia jego jedynej córki. Przeciwnie, w liście dziękował Severusowi, za wszelkie próby pomocy. Z tego powodu mistrz eliksirów wciąż czuł nieracjonalne wyrzuty sumienia. Nieracjonalne, bo przecież zrobił co w jego mocy.

Cisza panująca w pracowni działała kojąco. Z westchnieniem spojrzał na porozrzucane na biurku eseje i zaczął je segregować. Odruchowo sięgnął po ten leżący na samej górze i przebiegł wzrokiem ko zapisanych linijkach. No tak, jak przewidywał, kompletne bzdury. Przeniósł wzrok na leżące na specjalnej podkładce pióro, zawahał się, jednak w końcu zrezygnował ze sprawdzania. Praca domowa nie zając, nie ucieknie. Och, był pewien, że jest w stanie zachować chłodny obiektywizm. Oceny wystawione dzisiaj z pewnością nie różniłyby się od tych wystawianych w spokoju serca i ducha. To nie pierwsza sytuacja kryzysowa z którą musiał sobie poradzić jako nauczyciel. Dziś mógł jednak pozwolić sobie na komfort odłożenia w czasie przykrego obowiązku.

Odchylił się na oparcie fotela. Powoli zbliżała się pora kolacji, lecz on nie był jeszcze gotowy na wyprawę do wielkiej sali. Pożar na King`s Cross był niewątpliwie wciąż tematem numer jeden w wieczornych rozmowach, a on nie miał ochoty w nich uczestniczyć. Co miał im powiedzieć? Zginęli ludzie. Na to już nikt nic nie mógł poradzić. Nie miał tez pewności, czy pozostali członkowie personelu wiedzieli, że to właśnie tym feralnym pociągiem miał podróżować Mark Owens. Z nikim nie dzielił się zawartymi w liście do niego informacjami, ale możliwe było, że jeszcze ktoś był tego świadomy. Tym bardziej nie chciał by jego nazwisko było łączone z tą sprawą.

Bez pośpiechu posprzątał resztę dokumentów, aż przed nim ukazał się wypolerowany blat. Powoli wstał wreszcie z miejsca i przemaszerował do składziku ingrediencji. Przejrzał dokładnie zapasy, notując w pamięci, które ze składników powinien wkrótce uzupełnić. Nie spieszył się. Liczył, oglądał pod światło, niektóre wąchał. Czas upływał powoli. Pora kolacji dawno minęła, lecz on odczekał jeszcze jakiś czas, dopóki nie nabrał pewności, że szkolne korytarze będą już względnie puste, tak by mógł niepostrzeżenie przemknąć do schodów prowadzących na szczyt wieży astronomicznej. Z każdym kolejny stopniem, po którym wspinał się ku górze, stopniowo ogarniało go mroźne nocne powietrze. Chmury jak na zawołanie rozproszyły się, ukazując w całej okazałości bladą tarczę księżyca. I tu w końcu odnalazł go spokój.

Odległe pohukiwanie sowy wyrwało go wreszcie z zadumy. Zaciągnął się ostatni raz papierosem. Niedopałek pstryknął poza blanki wieży, lecz zanim ten zdążył opaść w dół, machnął krótko różdżką, unicestwiając ten namacalny dowód swojego nałogu.

Zbiegając po dwa stopnie naraz, niemal wpadł na samotną postać oczekującą na niego u wylotu schodów. Zwolnił w ostatniej chwili, zatrzymując się tuż przed swoim przełożonym. Obecność przełożonego zaskoczyła go. Nie spodziewał się spotkania sam na sam tak szybko po ich popołudniowej pogawędce. Dumbledore poczuł na twarzy niesiony przez Severusa powiew mroźnego powietrza zmieszany z tytoniowym dymem. Nie skomentował ani jednego, ani drugiego.

- Dyrektorze… - odezwał się Snape po przedłużającej się chwili milczenia.

- Severusie, tak myślałem, że cię tu spotkam – stwierdził spokojnie.

- Musiałem zaczerpnąć świeżego powietrza – odparł Snape, starannie unikając wzroku pryncypała. – Nie wiedziałem , dyrektorze, że masz dziś nocny dyżur?

- Och, nie, po prostu nie mogłem dziś zasnąć – westchnął dyrektor. – Ten dzień był pełen wrażeń dla wielu z nas.

- W istocie – odpowiedział ostrożnie. – Więc późny spacer?

- Cóż, niezupełnie. Właściwie szukałem cię.

- W tym miejscu? – zdumiał się, a przynajmniej miał nadzieję, że sprawiał takie wrażenie. – O wiele bardziej logiczne byłoby sprawdzenie lochów. Moich kwater na początek.

- Powiedzmy, że miałem przeczucie…

- Doprawdy niesłychana intuicja.

- Tak, to jeden z moich ukrytych talentów – Dumbledore w najmniejszym stopniu nie wydawał się speszony.

- Najwyraźniej. Czemu więc zawdzięczam twoją wzmożoną uwagę? Czy jest jeszcze coś, czym chciałbyś się ze mną dziś podzielić?

Zabrzmiał znacznie ostrzej niż zamierzał. Dumbledore sprawiał jednak wrażenie, że tego nie zauważył.

- Nie. Wyjaśniliśmy sobie już wszystko. Zastanawiałem się, czy w zaistniałej sytuacji zechcesz przyjąć zaproszenie na filiżankę herbaty?

Snape zamrugał zaskoczony. Owszem był przyzwyczajony do różnych dziwactw swojego przełożonego, ale taka propozycja w samym środku nocy była co najmniej nieoczekiwana.

- Nie sądzę, żeby to było…

- Proszę, nie doszukuj się żadnych podtekstów, Severusie. – Ton głosu Albusa nie zmienił się ani na jotę. – To nie polecenie służbowe. Tylko prośba.

- Jest późno.

- Cóż, to zależy od interpretacji faktów. Ja powiedziałbym, że raczej wcześnie.

- Na wszystko masz odpowiedź, dyrektorze.

- Staram się, mój chłopcze, staram się.

Snape westchnął ciężko, rozejrzał się po pustym, ciemnym korytarzu, wreszcie spojrzał przełożonemu w twarz.

- Nie będę dziś dobrym towarzyszem – mruknął.

- Zdaję sobie z tego sprawę. I szczerze mówiąc, wcale mi to nie przeszkadza.

Długą chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu młodszy mężczyzna westchnął ponownie, tym razem z rezygnacją.

- Właściwie dlaczego nie? – stwierdził. – Jak powiedziałeś, to był dzień pełen wrażeń.

- Cieszę się. – Albus wskazał ręką kierunek, obydwaj ruszyli bez pośpiechu, przyświecając sobie różdżkami. – Muszę przyznać, że brakowało mi twojego milczącego towarzystwa.

Snape parsknął, ale nie skomentował. Dyrektor miał swoje dziwactwa. Jednym z nich było zapraszanie na herbatkę każdego przedstawiciela grona pedagogicznego. Z tego co się orientował, każdy z profesorów miał swój własny schemat wizyt u prycypała. Severus był z natury oszczędny w słowach. Zawsze więc po wymienieniu kilku kurtuazyjnych frazesów, oraz omówieniu niecierpiących zwłoki kwestii, po prostu delektował się smakiem najlepszej, sprowadzanej specjalnie dla Dumbledore`a herbaty, a gospodarz pozwalał na to, sprawiając przy tym wrażenie, że i jemu taki układ odpowiada.

Przez korytarz przemknęła bezszelestnie Szara Dama. Skinęła uprzejmie głową dyrektorowi, ignorując zupełnie towarzyszącego mu mistrza eliksirów. Snape jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jej eteryczną sylwetkę, dopóki nie zniknęła za załomem korytarza. Dyrektor uprzejmie zaczekał na swego podwładnego, również śledząc wzrokiem ducha kobiety. Sewerus pierwszy otrząsnął się z zadumy. Spojrzał przelotnie na Albusa, ale z twarzy starszego mężczyzny nie dało się wyczytać żadnych emocji. Bez słowa obydwaj odwrócili się i kontynuowali niespieszną podróż do dyrektorskiego gabinetu.

Dumbledore siorbał swój napój, nie próbując nawiązywać konwersacji. Siedzieli naprzeciwko siebie w wygodnej ciszy. Snape osunął się na oparcie fotela, obejmując filiżankę palcami. Gorąca herbata przyjemnie grzała dłonie. Minął już jakiś czas, odkąd był tu z tak prozaicznego powodu. Ostatni raz chyba w zeszłym roku, zanim zaczął się cały cyrk z tym cholernym międzynarodowym projektem. Tak, mniej więcej. Aż dziwne, że tak łatwo znów wpasował się w utarte przez lata, choć ostatnio zapomniane, schematy. Znajoma rutyna działała kojąco. Zaskakujące było, że nie przeszkadzała mu ani pora, ani obecność drugiego człowieka. Niechętnie przyznał sam przed sobą, że chyba właśnie tego mu brakowało. Czegoś stałego, powtarzalnego. Namiastki normalności w tych zwariowanych czasach.

Severus miał także świadomość, że gest dyrektora miał swoje drugie dno. Była to specyficzna forma może nie przeprosin, ale na pewno zadośćuczynienia za ponowne wmanewrowanie podwładnego w swoje wątpliwie moralne poczynania. Motywy swych działań wyjaśnił już wcześniej i były one jasne i oczywiste, a gniew mistrza eliksirów dawno już wyparował, ustępując miejsca niechętnej rezygnacji. Mimo to sam fakt pozostawił po sobie nieprzyjemny posmak, który teraz pryncypał starał się symbolicznie zmyć przy pomocy gorącego naparu. A mistrz eliksirów mu na pozwalał, równie symbolicznie przywracając kruchą równowagę pomiędzy obojgiem.

Fawkes poruszył się niespokojnie na swojej żerdzi, ale tylko wsunął łebek głębiej pod skrzydło i powrócił do snu. Snape obserwował go dłuższą chwilę. Pióra ptaka były wyblakłe i postrzępione. Widać nieuchronnie zbliżała się pora samounicestwienia i następującego zaraz po nim odrodzenia. Czasami Severus zazdrościł mu tego. Narodzić się powtórnie z czystym kontem, z czystym sumieniem…

Westchnął i natychmiast tego pożałował. Zerknął ukradkiem na dyrektora. Twarz starego mężczyzny niczego nie zdradzała, ale mistrz eliksirów był pewien, że zarejestrował moment gdy pozwolił sobie na opuszczenie gardy i oczywiście odpowiednio go zinterpretował. Potem jednak pomyślał, że przecież siedzi naprzeciwko Dumbledore`a, który wie wszystko, a jeśli nie jest czegoś pewny, to przynajmniej się domyśla i w dodatku widział go w znacznie gorszych sytuacjach.

- Jeszcze herbaty?

Albus wpatrywał się w niego pytająco. Snape uśmiechnął się pod nosem. Oczywiście dyrektor dostrzegł chwilową konsternację swego podwładnego i postanowił odwrócić jego uwagę. Czemu nie? Pomyślał Severus. Czemu miałbym nie zagrać w tę grę?

- Poproszę – rzucił najbardziej niedbałym tonem.

Dumbledore machnął różdżką, imbryk z herbatą posłusznie poszybował w kierunku filiżanki mistrza eliksirów i napełnił go po brzegi aromatycznym naparem.

- Jak idą przygotowania do Mistrzostw Eliksirów? – zagadnął w końcu dyrektor, nalewając herbaty również sobie.

- Doskonale, dyrektorze. – Upił długi łyk, delektując się doznaniami na kubkach smakowych. Znów westchnął, cóż mu to szkodziło? I w końcu spojrzał na rozmówcę. – Reprezentacja Hogwartu jest silna. Mamy spore szanse na wygraną.

- Oczywiście - zgodził się łagodnie Albus. – Nie spodziewałem się po tobie niczego innego.

Młodszy mężczyzna dłuższą chwilę wpatrywał się w swego rozmówcę. Nie przywykł do komplementów i niespecjalnie sobie z nimi radził. Zastanawiał się również, czy w słowach dyrektora kryje się jakieś drugie dno, ale z twarzy Dumbledore`a nie dało się niczego wyczytać.

- Dziękuję – odpowiedział ostrożnie. – Przed nami jednak jeszcze dużo pracy. Na szczęście uczniowie nie boją się wyzwań.

Dyrektor zawahał się przez moment, marszcząc brwi

- Ach, młodość… - westchnął. – Tyle wiary, tyle możliwości.

Tym razem Snape umilkł na dłuższą chwilę.

- Wciąż mówimy o reprezentacji? – spytał cicho.

- Zawsze ceniłem sobie twoją przenikliwą ocenę sytuacji. – Albus uśmiechnął się łagodnie, odchylając się na oparcie, zetknięte czubkami palców dłonie pozostawił na brzegu biurka. – Nie mam prawa cię o to prosić, ale czy mógłbyś wyświadczyć mi tę drobną przysługę i choć tej nocy udawać, że tak jest w rzeczywistości? Że wciąż mówimy o reprezentacji?

- Oczywiście, dyrektorze. Jak sobie życzysz

Kolejny uśmiech, łagodny i smutny. Kolejne nieme porozumienie. Co innego im jeszcze pozostało? Snape dopił herbatę i odstawił filiżankę na wypolerowany blat.

- Dziękuję, dyrektorze. Myślę, że na mnie już pora – stwierdził, wstając i kierując się ku drzwiom. - Zostało mi jeszcze kilka godzin zanim ponownie poprowadzę kwiat naszych adeptów w kolejną fascynującą podróż w świat eliksirów.

- Zdajesz sobie sprawę, że oni są naszą przyszłością?

- Niestety masz rację, Albusie. Merlinie, dopomóż.

ooOoo

W samym sercu Zakazanego Lasu świt wstał późno. Obfita rosa mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, rozświetlona przesączającymi się poprzez gałęzie pierwszymi promieniami słońca i hojnie moczyła obuwie oraz brzegi płaszczów przemieszczającej się pomiędzy drzewami grupy. Pięcioro uczniów ostrożnie stawiało stopy, starając się uniknąć poślizgnięcia się na śliskim poszyciu. Kroczący za nimi mężczyzna nie miał tego problemu. Szedł pewnie, kierowany rutyną wypracowaną wieloletnimi przechadzkami o tak nieludzkiej porze.

Wąska ścieżka doprowadziła ich do niewielkiej polany. Uczniowie rozstąpili się, by przepuścić swego nauczyciela. Snape przeszedł kilka kroków po czym opadł na jedno kolano, rękoma odsuwając nieco w bok rozmokłe, pożółkłe trawy. Gestem przywołał młodzież do siebie. Otoczyli go, ostrożnie kucając, starając się uniknąć jeszcze znaczniejszego zmoczenia odzieży. Uważnie wpatrywali się w dłonie mistrza eliksirów, mimowolnie wstrzymując oddech. Severus wyciągnął z rękawa różdżkę. Lekki ruch samym koniuszkiem i mokra darń ustąpiła miejsca wilgotnej ziemi. Ostrożnie odsunął warstwę czarnej gleby, spod której wyjrzały niezbyt grube, poskręcane korzenie.

- Jaki będzie nasz kolejny krok, panie Walker?

- Korzenie należy usunąć ręcznie, bez użycia magii. – odpowiedział natychmiast Krukon.

Snape skinął lekko głową.

- Ale?

- Trzeba to zrobić na tyle ostrożnie żeby nie uszkodzić skórzastej powierzchni. Sok z korzenia miesięcznicy nie jest toksyczny w kontakcie ze skórą, jednak spożycie choćby niewielkiej ilości…

- Byłoby wielce niewłaściwe, w istocie. Panie Walker, skoro prawidłowo rozpoznał pan, z czym mamy dziś do czynienia, może zechce pan czynić honory?

Gestem wskazał blade kłącza.

Chłopak rzucił mu krótkie spojrzenie, po czym powoli zabrał się do pracy. Delikatnie odseparował pojedynczy korzonek, lekko pociągnął i po chwili w uwalanej ziemią dłoni trzymał swą zdobycz.

- Doskonale. Wiecie, co robić.

Snape wstał i odsunął się, robiąc uczniom więcej miejsca. Bacznie przypatrywał się jak radzą sobie z delikatna rośliną. I o dziwo, radzili sobie. Przygotowania do Mistrzostw Eliksirów Szkół Czarodziejskich rozpoczął już jakiś czas temu, wyszukując, selekcjonując i testując uczniów wykazujących wybitne uzdolnienia w dziedzinie eliksirów. Ta wybrana grupa siedniorocznych Krukonów, Ślizgonów i jednego Puchona dawała nadzieję na wysokie miejsce w rankingu, choć sądząc z licznych doniesień, musiał przyznać, że poprzeczka w tym roku była naprawdę wysoko zawieszona. On jednak był zmotywowany. I gotowy na niekonwencjonalne środki. Otworzył się przed uczniami jak jeszcze nigdy do tej pory w swej nauczycielskiej karierze.

Severus zdawał sobie sprawę, że w przypadku eliksirów wiedza czysto teoretyczna nie wystarcza. Te dzieciaki musiały dotknąć, spróbować, ubrudzić ręce i nierzadko poparzyć się lub pokaleczyć. Taka już była cena mistrzostwa. Dlatego organizował te wycieczki. Dlatego ciągał ich o świcie, o zmierzchu i w środku nocy po zamkowym terenie, by nauczyli się samodzielnie zdobywać i przygotowywać składniki eliksirów, by potem mogli ich użyć do warzenia skomplikowanych mikstur. I robili to prawie bez marudzenia. Przechodni puchar mistrzów wyraźnie mobilizował ich do wytężonej pracy.

Przekazywał im materiał wykraczający poza poziom Owutemów. Robił coś, czego nie podjąłby się jego własny nauczyciel. Horacy Slughorn z pewnością posiadał stosowną wiedzę i umiejętności jednak nie potrafił się nimi dzielić. Oczywiście Snape również nie zamierzał czynić tego podczas zwyczajnych codziennych lekcji. Zdecydowanie nie. Zresztą i tak większość uczniów nie doceniłaby gestu. Jednak reprezentanci Hogwartu udowodnili, że są na to gotowi. Musieli być, jeśli chcieli zmierzyć się z podopiecznymi Gorinowa.

Specjalne traktowanie nie oznaczało jednak, że zaczął im w czymkolwiek pobłażać.

- Panno Green, czy rozumie pani co znaczą słowa wysoce toksyczny? – warknął niespodziewanie, a dziewczyna natychmiast opuściła rękę, która nieopatrznie zawędrowała w okolice jej twarzy. Nerwowo otarła rękawem ślad ziemi pozostawiony na wyraźnie zaczerwienionym policzku.

Reprymenda odniosła skutek. Uczniowie skupili się jeszcze bardziej. Po pewnym czasie każdy schował do zawieszonej u swego boku torby po garści cennego znaleziska.

- Myślę, że skończyliśmy, proszę pana – zameldował Thomas Brown. Ślizgon, mający z nich wszystkich największą śmiałość.

- Również tak sądzę – zgodził się łaskawie. – Zanim jednak wrócimy… Na poniedziałek chcę zobaczyć na swoim biurku eseje na temat innych ingrediencji, które należy zbierać o świcie tuż po pełni księżyca.

Pokiwali głowami w milczącej zgodzie. Skinął ręką w kierunku, gdzie jak wszyscy wiedzieli, znajdował się budynek szkoły. Ruszyli żwawo, znając już dobrze zwyczaje mistrza eliksirów i nie oczekując na dalsze słowne zaproszenia. Patrzył za nimi. Wszyscy jak na komendę podnieśli kołnierze i szczelniej otulili się połami płaszczy i szalikami. Rozcierali zgrabiałe dłonie.

Snape pozostał sam na polanie. Wierzył, że w większości dorośli już uczniowie trafią bez problemu do ciepłego wnętrza zamku na wczesne śniadanie. Zaczekał, aż zniknęli mu z oczu, po czym ponownie uklęknął, chwytając palcami rozpulchnioną teraz ziemię i unosząc pięści do twarzy. Wciągnął powietrze w nozdrza w powolnym, głębokim wdechu. Gleba pachniała pleśnią i rozkładem typowym dla późnej jesieni. Zamknął na moment oczy, rozkoszując się ciszą, mąconą jedynie jednostajnym szumem drzew. Zmęczenie spowodowane niemal bezsenną noną zdawało się ulatniać razem z podmuchami wiatru.

Spojrzał na swoje ręce. Rozluźnił palce, rozsypując ziemię wokół swoich kolan. Mokra gleba przywarła do skóry. Mimo woli uśmiechnął się, wiedząc, że brud spod paznokci można łatwo usunąć. Znacznie łatwiej niż plamy na zbrukanym sumieniu.

Następnie wstał, otrzepał dłonie i ruszył powoli powrotną drogą. Po kilku krokach on również ciaśniej owinął się płaszczem. Na otwartej przestrzeni pod podeszwami chrzęścił już szron, jedynie tu, w głębi lasu, wśród osłony drzew, mróz nie rozgościł się jeszcze na dobre. Na razie. Cóż, jesień nieubłaganie chyliła się ku końcowi. Wieczny cykl życia zatoczył koło. Niebawem biały całun spowije ziemię, zmuszając świat do zimowego letargu. Pocieszająca była jednak myśl, że wraz z nadejściem wiosny pogrążona w hibernacji przyroda znów zbudzi się do życia. Wraz z nią, miał nadzieję, choć niektóre potępione dusze.

Severus był na to gotowy.