Colin Bridgerton nie przepadał za balami. Odkąd Daphne debiutowała, musieli wraz z Anthonym i Benedictem pojawiać się na każdym z nich. Później nastąpił debiut Eloise, więc oczywiście obecność ich przy matce i siostrze była obowiązkowa. W tym roku przyszedł czas na Franceskę, co oznaczało dla nich trzeci rok męki z rzędu. Przed nimi było co najmniej trzydzieści balów w tym sezonie, kilkanaście przyjęć i kilka proszonych obiadów. Gdyby Fran i Eloise wyszły za mąż tego roku bracia, mogliby wreszcie przestać pojawiać się na każdym wydarzeniu towarzyskim. Starsza z dziewczyn nie dawała im na to absolutnie żadnej nadziei.

Podczas wydarzenia towarzyskiego tego typu dżentelmenowi nie wypadało wypić więcej niż dwa koktajle, każdy kolejny był źle widziany. Musiał tańczyć, ale nie z dużo, jeśli nie planował znaleźć żony, a już na pewno nie więcej niż dwa tańce z jedną panną. Jeśli nie chciał narazić się na plotki, powinien być trzeźwy, zabawny, w nastroju do flirtu, a jednocześnie skupiony na siostrach i odpowiedzialny za ich bezpieczeństwo i dobre imię. Lady Violet zlecała synom nie tylko czujne przyglądanie się pannom Bridgerton, ale także Penelope Featherington, która nie tylko miała niezaangażowanego ojca, a później martwego, ale także matkę, która oddałaby ją pierwszemu zainteresowanemu kawalerowi.

Bridgertonowie wysiedli z powozów, nieco spóźnieni. Rodzinie, która po raz kolejny miała w swoim diademie Diament Sezonu, na co wszyscy liczyli, nie wypadało być o czasie. Po liczbie powozów, zabieganych woźniców i lokajów można było wnioskować, że są jednymi z ostatnich, którzy pojawili się w odpowiedzi na zaproszenie Lady Danbury. Colin westchnął, poprawił granatowy frak i podał ramię Eloise, która spojrzała na niego spode łba.

- Między nami wszystko dobrze? - spytała cicho, tak by głos nie dotarł do uszu matki.

- Niezmiennie.

- Col… - zaczęła, ale nie dane jej było dokończyć myśli. Podekscytowany chichot Cressidy przywitał ich niemal w drzwiach rezydencji. Blondynka przejęła Eloise od brata.

- Panie Bridgerton, Eloise – ukłoniła się lekko. Masywna suknia, pełna falban, koronek i kokard uniemożliwiała jej swobodne poruszanie. - Jak pan znajduje Londyn po powrocie z zagranicznych wojaży?

Cressida Cowper była wszystkim, czego Colin Bridgerton nie lubił w Londynie, w sezonie i pannach. Wścibska i niesympatyczna, zdesperowana w poszukiwaniu ofiary, która zostanie jej mężem.

- Doskonale, nie ma na tym świecie nic lepszego niż angielska wiosna – odparł tonem, który wyrażał absolutny brak zainteresowania kontynuowaniem rozmowy. Ukłonił się i szybkim krokiem udał się w stronę ukrytego za stołem z szampanem Benedicta.

Benedict ukradkiem dolał do dwóch kieliszków nieco zawartości piersiówki i schował ją, by matka i Anthony nie zauważyli jego poczynań. Podał kieliszek bratu.

- Od kiedy nasza siostra utrzymuje tak ciepłe i zażyłe stosunki z panną Cowper? - Colin patrzył jeszcze w stronę trzymających się za ręce panien i kręcił głową z niedowierzaniem.

- Odkąd nie utrzymuje ich z Penelope Featherington, oczywiście. Świat, mój drogi Colinie, nie znosi próżni. Tylko czekać, aż Eloise zacznie haftować, malować akwarele i czatować na męża – zaśmiał się krótko i rozejrzał po sali. - O wilku mowa.

Lady Featherington stanęła u szczytu schodów, prowadząc za sobą córki. Jako jedne z nielicznych kobiet nie pojawiły się w towarzystwie mężczyzn, choć u dołu czekał już na nie Albion Finch zapatrzony w swą narzeczoną niczym w obraz.

- Przyjrzyj się dobrze, komu zerwanie tej przyjaźni wyszło na gorsze i wyciągnij wnioski – Benedict wskazał głową wyłaniającą się zza matki Penelope. Wzrok Colina spoczął na niewysokiej damskiej figurce schodzącej do głównej sali. Gdyby brat nie zwrócił jego uwagi, pewnie nie poznałby jej w pierwszej chwili. Jako jedyna spośród sióstr i matki nie miała na sobie żółtej, ozdobionej kwiatami sukni. Nie sprawiło to, że była mniej zauważalna niż dotychczas, wręcz przeciwnie.

Penelope uniosła brzeg szmaragdowej sukni i powoli, schodek za schodkiem, prezentowała się wszystkim obecnym na balu. Ci, którzy stali najbliżej, zamilkli na dłuższą chwilę. Wzory i hafty na ciemnozielonym materiale układały się w skomplikowane roślinne ornamenty, wspinały się po wspaniałej spódnicy i sięgały do stanika. Suknia miała nieprzyzwoicie obniżony dekolt, co zdążyły już zauważyć panny stłoczone wokół zastawionych słodyczami i przekąskami stołów.

Coś więcej zmieniło się w Penelope Featherington poza suknią i fryzurą, ale Colin nie mógł zrozumieć, co dokładnie to było. Przysiągłby, że coś w jej twarzy uległo zmianie, jej rysy się wyostrzyły, chociaż pozornie nie zmieniło się zupełnie nic. Rude loki okalały jej okrągłą, miłą buzię w subtelny i pełen uroku sposób. Duże, jasnoniebieskie oczy lśniły tak samo, jak rok temu, okalane ciemnymi rzęsami i delikatnymi łukami brązowych brwi. Coś jednak było inaczej niż kiedyś. Może wysoko uniesiony podbródek, czysta i wyniosła linia szyi i karku, na której spoczywała ta dobrze znana ruda główka… Tęczówki Pen, podkreślone głęboką zielenią sukni, miały zimny odcień, rzucały na salę balową chłodne błyski.

To było to. Penelope była najradośniejszą osobą, jaką znał. Przed oczami stanęła mu dziewczyna sprzed kilku miesięcy: uśmiechnięta, ubrana w kolorową suknię, z absolutnie okropnymi i szalonymi ozdobami wpiętymi w kręconych włosach. Jej rozpromieniona twarz odwracała się w jego kierunku zawsze jak kwiat w stronę słońca i… Dziś omiotła obecnych spojrzeniem i nie zauważyła go.

- Nawet się nie waż – dodał szybko Benedict i powstrzymał ramieniem brata, który wyrwał się do Penelope. - Idź zatańczyć z siostrą.

- Dlaczego?

- Bo ja tak mówię. Jakbyś był drugim synem, to miałbyś więcej do powiedzenia – Ben uchylił się przed uderzeniem w żebra i pogroził Colinowi palcem. - Spójrz zresztą, ilu lordów cię wyprzedziło.

- Jesteś niepoważny – sarknął Colin, nie mogąc oderwać wzroku od Penelope. Nawet pojawienie się przy nich Franceski i delikatna sugestia, że już zaczęli grać, nie zrobiła na nim wrażenia.

Ujął dłoń siostry i poprowadził na salę, ale nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem, które cały czas umykało gdzieś ponad jej ramieniem. Tego wieczora kilkukrotnie minął się na tanecznym parkiecie z Penelope, ale czuł, jakby nagle stał się niewidzialny. Nie odpowiedziała na jego skinienie głowy, ani żaden z uśmiechów. Zapatrzona w kolejnych współtancerzy, roześmiana i rozgadana, omijała go wzrokiem.

- Uszczypnij mnie – powiedział do Eloise, podczas jednego z walców. - Czy ja jeszcze istnieję?

- Rozum straciłeś? Czy się odurzyłeś? A może jedno i drugie? - zaśmiała się, ale szturchnęła brata mocniej w ramię, na co ten jęknął głucho. - Żyjesz i masz się chyba całkiem nieźle.

- Powiesz mi w końcu, co zaszło między tobą i Pen?

- Zamknij się, liczę kroki.

Zmrok zapadł wiele godzin wcześniej, niebo nad Londynem było upstrzone jasnymi punktami gwiazd. To był rześki wieczór, jeden z tych dopiero, co przełamanych falą zbliżającego się ocieplenia. Penelope zadrżała nieznacznie, gdy wyszła z rozgrzanej, dusznej sali na zewnątrz. Nigdy, przenigdy nie tańczyła tyle podczas żadnego balu. Nawet wtedy, gdy Lady Violet nakłaniała wszystkich synów do tego, by prosili ją do tańca. Pierwszy raz stopy bolały ją z innego powodu niż od stania przez wiele godzin przy ścianie. Nie mogła w to uwierzyć, uśmiechnęła się do siebie, ciesząc się w duchu, że tak niewiele osób wpadło na podobny pomysł i była na tarasie prawie zupełnie sama. Kilku lordów zebrało się wokół palarni, a w kącie, skryte w cieniu plotkowały półgłosem dwie młode kobiety.

Penelope wzięła głęboki oddech, czyste i zimne powietrze uderzyło ją w płuca i momentalnie orzeźwiło. Wydarzenia zeszłego sezonu stały się tak nieistotne w świetle tego, co udało jej się osiągnąć teraz. Drogi i oddany Czytelniku, Penelope Featherington przetańczyła całą noc. Och, wiedziała doskonale, że nie będzie mogła tego napisać, ale jakąż rozkosz by jej to sprawiło! Przetańczyła całą noc i żaden z tych tańców nie należał do Colina Bridgertona! Colin… Był na balu, oczywiście, jak mogłoby go nie być.

Wszyscy Bridgertonowie byli obecni. Absurdalnie piękni i skupieni na sobie, a głównie na Francesce, która wchodziła w swój pierwszy sezon. Tę jedną z sióstr Bridgerton Penelope widywała rzadko, często przebywała u swej ciotki Winnie, gdzie pobierała nauki. Wyrosła na wspaniałą młodą kobietę, może nawet piękniejszą od Daphne, która debiutowała kilka lat wcześniej. Colin też wyglądał inaczej.

Był bardziej dojrzały niż wtedy, gdy widziała go ostatni raz. W kremowej, haftowanej w kwiaty kamizelce i granatowym fraku wyglądał jak dystyngowany dżentelmen. Szkoda tylko, że jego język, a także słowa wychodzące z ust nie dotrzymywały kroku jego fizyczności. Na samo wspomnienie tego, co powiedział ostatnim razem, łzy napłynęły do jej oczu. Lecz szybko się otrząsnęła z nieprzyjemnego uczucia wstydu i żalu.

Tego roku opiekę nad siostrami przejęli Benedict z Colinem, Anthony zbyt zajęty swoją młodą żoną widocznie nie mógł skupić się na kojarzeniu poprawnych mariaży. Penelope z przyjemnością i zazdrością obserwowała tę rodzinę od lat, jak bardzo byli ze sobą zżyci, oddani i jak ogromnie się kochali. Przez jakiś czas wydawało jej się, że i dla niej wystarczy tych uczuć, że będzie mogła czerpać ze źródła, będąc po prostu w ich obecności, w ich wspaniałym domu. To także się skończyło. Trudno, panta rhei.

Panta rhei.

- Pen – jeśli wcześniej dziewczyna odczuwała miły chłód, to teraz zrobiło jej się po prostu zimno. Dobrze znała ten głos i nie pomyliłaby go z żadnym innym na świecie. Nigdy, nawet gdyby nie słyszała go sto lat, a minęło przecież tylko kilka miesięcy. Oderwała dłonie od barierki i odwróciła się bardzo powoli. - Penelope, nareszcie jesteś wolna, całą noc usiłuję się z tobą zobaczyć.

- Panie Bridgerton – dygnęła i utkwiła wzrok w guziku znajdującym się na jego klatce piersiowej.

Twarz Colina wykrzywiła się w grymasie niezrozumienia, dwoma palcami potarł brew.

- Nie mówisz już do mnie po imieniu? - cisza. - Pisałem do ciebie, jak zwykle, całą jesień i zimę. Nie dostałem żadnego listu w odpowiedzi. Czy zaginęły?

- Nie, mój panie – głos jej zadrżał. - Nigdy żadnego nie napisałam, więc nie mogły się zagubić.

- Pen… Panno Featherington, czy możesz na mnie spojrzeć? Czy mój widok jest ci tak niemiły, że nie możesz nawet podnieść na mnie wzroku?

Wokół ucichły głosy szepczących panien i mężczyzn w palarni. Colin rozejrzał się, może trochę zbyt nerwowo, czując na sobie spojrzenia obecnych.

- Chcesz, żebym to powiedział głośno? Dobrze. Tęskniłem za tobą – powiedział miękko i ujął końcami palców jej nadgarstek, tuż nad rękawiczką.

- Och, tęskniłeś za mną? - w głosie Penelope nie zostało nic z początkowego zakłopotania. Strząsnęła dłoń Colina, nie kryjąc niesmaku. Przywarła plecami bliżej do barierki tarasu, by jak najbardziej zwiększyć dzielącą ich odległość.

- Tak.

Penelope prychnęła ze wzgardą i poprawiła szal, który opadł nisko i odsłonił gęsią skórkę na jej ramionach i dekolcie. Uniosła głowę i hardo spojrzała w oczy Colina.

- Proszę, żeby pan przestał, panie Bridgerton. Jeszcze ktoś mógłby pomyśleć, że jednak marzysz o zalecaniu się do Penelope Featherington, a tego byśmy nie chcieli. Nawet w najśmielszych fantazjach.

Colin Bridgerton rzadko bywał zakłopotany, niełatwo było go zbić z tropu, ale Penelope udało się to doskonale.

- Nie wiem, o czym mówisz… - zaczął, lecz szybko mu przerwała.

- Proszę zapytać swych najlepszych przyjaciół. Lub brata.

- Benedicta?

- Matka na mnie czeka, proszę wybaczyć. Dobranoc, panie Bridgerton.

Colin miewał już zdecydowanie lepsze noce. Ta miała być bezsenna.