Penelope nie było na spacerze, nie towarzyszyła rodzinie i nie oddaliła się nigdzie sama. Nie spotkał jej, a przecież zawsze spacerowała otoczona Featheringtonami, jakby szła otoczona płomieniami. Colin zacisnął palce na nasadzie nosa, mocno aż zbielały mu knykcie. Zrobiła to specjalnie, był o tym przekonany. Dlaczego Penelope go unika i co miała na myśli, mówiąc, że nie powinni nikomu w towarzystwie sugerować, że Colin się do niej zaleca? Nie chodzi o to, że chciałby to robić, nie przeszło mu to przez myśl, ale dlaczego inni mieliby uważać, że jest między nimi coś więcej niż przyjaźń i dlaczego miałoby to być złe? I co wspólnego ma z tym Benedict? A może…? Nie, uwierzyłby we wszystko tylko nie w to, że jego starszego brata i Pen mogłoby coś łączyć. A jeśli?

Benedict wydawał mu się ostatnio podejrzany z tą swoją troską o Penelope. O jej perspektywy i możliwości na zamążpójście. Colin nie mógł zrozumieć, co połączyło tę dwójkę podczas jego nieobecności na tyle mocno, by wspominali teraz o sobie. Nigdy nie byli jakoś szczególnie blisko. Oczywiście wymieniali konieczne uprzejmości, lecz nic poza tym. Czy to możliwe, żeby Benedict z radością widział siebie na miejscu męża Pen? Niemożliwe!

- Cholerny Benedict – wymruczał Colin i przerzucił bezmyślnie kilka stron rękopisu.

A ta też… Co też strzeliło jej do tej ślicznej rudej główki, żeby zachowywać się w ten sposób? Najpierw nie odpisywała na jego listy, a wysłał ich naprawdę wiele. Nie to, żeby rodzina odpisywała mu z jakimś wielkim entuzjazmem, ale milczenie było zupełnie niepodobne do Pen. A później nasłała na niego Benedicta i unikała jak ognia. Co mogło zatrzymać ją w domu w tak piękne przedpołudnie, jak dzisiejsze? Jeszcze wczoraj nie była chora, więc nie dawał wiary jej złemu samopoczuciu, o którym zapewniała go Portia. Z pewnością chodziło o jego obecność. Penelope wiedziała, że matka zmusi go do odwiedzin w Hyde Parku, zwłaszcza, że nowy sezon właśnie otwierał się przed Franceską i młoda kobieta potrzebowała wsparcia całej rodziny.

Nocą morze rozbija się z hukiem o skały nabrzeża. Woda pieni się, burzy, wiatr z łoskotem pcha w moim kierunku kolejne fale. Tak samo moje myśli obijają się o czaszkę. Tęsknię za domem. Nie za Anglią, nie za Londynem, ale za poczuciem, że gdzieś należę. Dzisiaj jestem nikim i nikogo nie obchodzę. Nigdy wcześniej nie czułem się w podróży w ten sposób, może zaczynam być chory, albo zwyczajnie zbyt zmęczony. Jestem w tłumie, a czuję się samotny jak nigdy.

Codziennie piszę listy do domu, każdego dnia któreś z mojego rodzeństwa lub matka otrzymują ode mnie wieści. Drugi list, znacznie dłuższy, wysyłam do Penelope, ale od miesięcy nie dostałem odpowiedzi. Nie czuję jej cichej obecności w moim życiu, co dotychczas było przecież oczywiste. Anthony napisał, że wszystko u niej w jak najlepszym porządku. U mnie nie.

Czuję się, jakby znowu połowicznie mnie osierocono. Przepełnia mnie niepokój i uczucie potwornego osamotnienia. Jakby czarne, zimne fale uderzały we mnie, a nie w skały. Ogłuchłem, oślepłem pod zimną, wzburzoną wodą.

Najchętniej już teraz poszedłby do domu Featheringtonów i skonfrontował z Penelope, nawet w obecności jej złośliwej matki. Niechby powiedziała przy świadkach, co takiego wydarzyło się w przeciągu ostatnich kilku miesięcy, że podczas rozmowy nawet nie może spojrzeć mu w oczy. Ktoś pojawił się w jej życiu, to bardziej niż pewna, jaki inny powód mogłaby mieć niż nadgorliwy adorator? Tylko to? Jeśli będzie trzeba, to wydusi z niej całą prawdę.

- Cholerna Penelope – Colin spojrzał w okno swojej sypialni i ze zdziwieniem zauważył, że zapadła noc. Siedział tu od obiadu, rozmyślając o przyczynach dziwnego zachowania wszystkich, którzy go otaczali. Nie do takiego domu tęsknił.

Ciche pukanie do drzwi wytrąciło mężczyznę z zamyślenia, szybkim ruchem ramienia nakrył leżące przed nim kartki, zapisane wspomnieniami z podróży.

- Proszę – powiedział i w tej samej sekundzie między drzwiami, a framugą pojawiła się uśmiechnięta twarz jego najmłodszej siostry. - Hyacinth.

- Co robisz? - zapytała i przechyliła uroczo ciemną główkę.

- Odpoczywam, rozpakowuję resztę bagażu. Wejdź, proszę, może znajdziemy coś, co cię zaciekawi – odpowiedział i puścił figlarnie oczko do dziewczynki.

- Prezent? Jeszcze jeden?

- Być może – Colin uśmiechnął się, wiedział dobrze, że dla tej małej sroki nawet zwykły drobiazg będzie zadowalający. Po chwili wręczył Hyacinth pierścionek z szafirem, pierwotnie nie był przeznaczony dla niej, ale widząc, jak oczy rozbłysły jej radością, nie żałował nawet przez chwilę.

- Znam sekret – powiedziała dziewczynka, obracając w palcach błyskotkę. Colin powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Oczywiście, że znała jakiś sekret, Hyacinth była najbardziej wścibską i jednocześnie najmilszą osóbką, jaką znał. Gdyby istniała na to jakakolwiek szansa, mógłby nawet podejrzewać, że jest jedną z informatorek Lady Whistledown.

- To coś miłego? Dobrego?

- Nie za bardzo.

Dziewczynka zasępiła się, zapatrzona w niebieski kamień oprawiony w złoto. Błyszczał w słońcu i poruszany, rzucał na jej buzię kolorową poświatę.

- Słyszałam, jak Anthony rozmawiał z Benem tuż po zakończeniu poprzedniego sezonu. O Tobie.

- O mnie? - uśmiech pełen czułości spełzł mu z twarzy. - Co takiego mówili?

- Anthony powiedział Benedictowi, że jeśli ta historia ujrzy światło dzienne, to pasami będzie obdzierał Cię ze skóry i sypał solą. Nie wiem, co to znaczy, Col, ale chyba nic dobrego. Zwłaszcza z tą solą – Colin jęknął. Znowu szpiegowała i słyszała rzeczy, które w żadnym razie nie były przeznaczone dla jej uszu. Gdyby wicehrabia dowiedział się o tym, to wpadłby w słuszną wściekłość. Colina korciło, żeby od razu spytać o tę rozmowę, ale wiedział, że ma też swoje obowiązki względem młodszej siostry.

- Nie powinnaś podsłuchiwać pod drzwiami, Hyacinth.

- Jak inaczej miałabym się czegoś dowiedzieć? Nikt mi nic nie mówi! - tupnęła nogą i skrzyżowała ręce na piersi. Jedyne, co przyszło na myśl jej bratu to to, że mąż nie będzie miał z nią lekkiego życia. - Chcesz wiedzieć ZA CO są na Ciebie wściekli, czy wolisz sam to odkryć? A to będzie bardzo długo trwało, może nawet nigdy się nie dowiesz. Benedict przyrzekał, że nie powie NIKOMU, co zaszło.

Mała, przebiegła żmijka.

- Powiedz wszystko, co wiesz, proszę.

Colin wysłuchał długiej i skomplikowanej opowieści siostry i szczerze zrozpaczony opadł ciężko na fotel.

- Zasłużyłem na pasy – wymruczał i ukrył twarz w dłoniach. Hyacinth przyglądała mu się uważnie jeszcze przez chwilę, by w końcu zrezygnować i udać się do salonu. Może dowie się tam czegoś nowego. Pierścionek zsuwał się z jej palca.

OoOo

- Penelope, ile razy mam Cię prosić żebyś nie wystawała w oknie? Jak to o nas świadczy? Ktokolwiek pojawi się na ulicy widzi Cię wiszącą z książką w oknie. Jeśli chcesz w tym sezonie złapać męża, to zacznij się w końcu poprawnie zachowywać – Portia pokręciła głową z niezadowoleniem. - Posłuchaj mnie choć raz, dla Twojego dobra.

- Tak, mamo.

- Usiądź koło mnie i zacznij haftować wyprawę, czas przestanie Ci się dłużyć.

Młodszą kobietą wstrząsnął dreszcz obrzydzenia, nad którym nie potrafiła zapanować. Haftowanie było najbardziej żmudnym i nudnym zajęciem, jakie tylko mogło przyjść jej do głowy.

- Pójdę jednak do siebie, żeby Ci nie przeszkadzać, mamo. Poza tym jutro czeka nas ważny dzień, muszę odpocząć.

- Masz rację, moje dziecko. Jutrzejszy bal może być Twoją ostatnią szansą.

Penelope udała się do swojej komnaty, czując się absolutnie fatalnie. Odkąd podjęła decyzję o tym, że trzeci sezon będzie jej ostatnim w stanie panieńskim, czuła nieustający niepokój. A co jeśli jej plan się nie powiedzie i już na zawsze będzie musiała zostać z matką? Portia wspominała coraz częściej o przeniesieniu się na stałe do wiejskiej rezydencji. Penelope potrzebowała niezależności, męża i przebywania w towarzystwie socjety. Tej jednej rzeczy nie mogła utracić, bez niej byłaby tylko Pen, a przecież to oni ją stworzyli taką, jaką była teraz.

Suknia w kolorze mięty z ciemnymi przeszyciami i haftami już czekała przygotowana. Penelope zatrzymała się na ułamek sekundy i dotknęła warstwy tiulu na spódnicy. Piękna, ale nie czarodziejska. Oczywiście, pomoże w poczuciu większej pewności siebie, ale nie sprawi, że mężczyźni padną jej do stóp. To musiała zrobić sama i ani nowa suknia, ani fryzura, ani nawet biżuteria nie mogły tego zmienić.

Z lustra spoglądały na nią jej własne, jasnoniebieskie oczy, okrągłe z rosnącego zdziwienia i przerażenia. Rae czesała delikatnie rude, kręcone włosy panny Featherington, która całe dzieciństwo marzyła o tym, by pewnego dnia obudzić się z włosami blond jak u Cressidy, albo ciemnymi, gładkimi puklami jak Eloise. To nigdy się nie zdarzyło, nie zniknęły także piegi, a usta nie stały się mniej wydatne. Penelope nigdy nie obudziła się wiotka i delikatna, z drobnymi ramionami, małym biustem i mniej okrągłą twarzą. Zacisnęła mocno powieki.

- To wszystko, moja pani? - zapytała Rae. Dziewczyna była niewiele starsza od Penelope i zajmowała się nią od kilku lat. Dobrze się znały i mogła powiedzieć, że panna Featherington darzy ją sympatią. I zaufaniem, tego była pewna.

- Tak, dziękuję. Zostaw tylko świece, chciałabym jeszcze poczytać.

- Nie zapomni panienka o nich?

- Nie zapomnę, możesz spokojnie udać się spać. Niedługo je zgaszę.

- Wielki dzień – Rae uśmiechnęła się uspokajająco.

- Wielki dzień – powtórzyła Penelope.

Pokojówka ukłoniła się lekko i wyszła z sypialni, rzucając jeszcze na odchodne zaniepokojone spojrzenie w stronę swojej podopiecznej. Martwiła się wszystkim, co mogło i miało się niedługo wydarzyć. Gdyby ktoś spytał o jej zdanie, to powiedziałaby, że ma złe przeczucia. Jeszcze nic robionego naprędce nie przyniosło dobrych efektów, a takie miało być właśnie poszukiwanie męża przez Penelope. Motywowane chęcią odejścia z domu i zaznania namiastki wolności. Rae czuła, że nic dobrego dla panny Featherington z tego, końcem końców, nie wyniknie.

Stuknięcie w szybę przestraszyło Penelope. Najpierw jedno, potem dwa kolejne. Odłożyła pióro i schowała nową rubrykę towarzyską na bok i podeszła do okna. Odskoczyła z cichym okrzykiem, gdy kolejny pocisk uderzył w okno.

Kobieta zdmuchnęła najbliżej stojącą niej świecę, by móc lepiej dojrzeć, co działo się w ogrodzie na tyłach domu. Rozjuszona otworzyła okiennice i wychyliła się przez parapet. Ktoś, kogo nie rozpoznała na pierwszy rzut oka, zamachnął się mocno, a niewielki kamień przeleciał tuż obok jej głowy i z łoskotem potoczył się po posadzce.

- Straciłeś rozum? - rzuciła głośnym, pełnym wściekłości szeptem.

- Pen, Penelope! Przyszedłem porozmawiać. Musisz ze mną porozmawiać! Musisz!

- Na litość boską! Natychmiast idź do domu!

- Penelope! Pozwól mi się wytłumaczyć i Cię przeprosić.

- Colin, ciszej, obudzisz wszystkich.

- Zejdziesz na dół? Proszę.

- Nie zejdę, nie ma mowy. Wracaj do siebie – wysyczała przez zęby. Chłodne, nocne powietrze nie złagodziło jej wściekłości. Policzki jej płonęły żywym ogniem. Co on sobie myślał, żeby przychodzić tu w środku nocy? Gdyby ktoś go zobaczył, jeszcze przed świtem musiałby ubiegać się o specjalną ślubną licencję.

Colin rozejrzał się wokół siebie, szukając wzrokiem pomocy. Twarz nagle mu pojaśniała.

- Zejdź, proszę – powtórzył. - Bo inaczej ja wespnę się na górę.

Słysząc te słowa, Penelope roześmiała się głośno i szyderczo, ale szybko zasłoniła usta dłonią. Jeśli Portia ich usłyszy, oboje będą skończeni. Zanim zdołała wymyślić odpowiednią odpowiedź, zobaczyła, jak Colin zrzuca z siebie krępujący mu ruchy płaszcz i zaczyna wspinać się na drzewo, którego konary sięgały jej sypialni.

- Przestań natychmiast, Colin, zejdę, ale przestań!

- Teraz „Colin", a nie „panie Bridgerton"? Za późno! - Colin był już w połowie wysokości drzewa i Penelope musiała przyznać, że szło mu całkiem nieźle. Rozważała, czy najsłuszniej nie byłoby po prostu zatrzasnąć okiennice i zamknąć się w pokoju, ale ciekawość, co do dalszego rozwoju zdarzeń nie pozwoliła jej na to. Wściekłość Penelope, gdzieś się ulotniła i z zainteresowaniem obserwowała, jak Colin sięga korony drzew i po jednym z konarów przesuwa się powoli w jej kierunku.

- Zabijesz się – stwierdziła spokojnym głosem.

- No to się zabiję. To rozwiązałoby wiele problemów – odrzekł zduszonym głosem i sięgną parapetu. Później wszystko potoczyło się szybko, przerzucił długie nogi przez ramę okna i zeskoczył na podłogę. Penelope podniosła ręce do góry, wyrażając zupełną bezsilność, Colin ostrożnie zamknął okno, by nie narobić hałasu.

- I co teraz?

- Wysłuchaj mnie, proszę. Widzisz chyba, że jestem zdesperowany, żeby móc Ci powiedzieć, jak bardzo żałuję swojego zachowania.

- Colin…

- Proszę.

- Masz dwie minuty.

- Dziękuję – napięcie na jego twarzy nieco zmalało. - Pen, nie wiem, jak mam Cię przepraszać. To, co wydarzyło się na balu Twojej matki, nigdy nie powinno mieć miejsca. Byłem pijany i…

- Uważasz, że to jest usprawiedliwienie? Upokorzyłeś mnie w obecności połowy kawalerów z towarzystwa. Znieważyłeś, umniejszyłeś moją wartość i zdradziłeś naszą, jak to lubisz nazywać przyjaźń.

- To nie tak, nie miałem tego na myśli. Nie chciałem, żeby Fife pomyślał, że można się Tobą interesować.

- Jeszcze lepiej, Colin – warknęła. Ręce skrzyżowała na piersi i odsunęła się od niego na kilka kroków. Loki rozsypane na odsłoniętych ramionach mieniły się rdzawo w świetle świec.

Na odsłoniętych ramionach. Colin głośno przełknął ślinę, gdy zorientował się, że Pen ubrana jest jedynie w nocną kremową suknię. Materiał kontrastował z kolorem długich, rozpuszczonych włosów i oczu, bardziej niebieskich niż kiedykolwiek.

- Znowu źle dobrałem słowa… Posłuchaj mnie, spróbuj zrozumieć. Co miałem im powiedzieć, gdy zapytali, czy się do Ciebie zalecam? Nie znasz ich, nie wiesz, jak się zachowują. Jak zwierzęta. Nie wybaczyłbym sobie, gdybyś wpadła w ręce, któregoś z nich – zatrzymał się, by wziąć oddech. Czuł się co najmniej mocno rozproszony. - Wybacz mi. Jestem głupcem, idiotą. Wybacz mi, powiedziałem to wszystko w dobrej wierze.

- Nie, Colin, nie tym razem. Mogłeś powiedzieć wiele innych rzeczy. Przypomnieć im, że się przyjaźnimy i znamy od lat – Colin westchnął i spuścił głowę, wzrok wbił w podłogę i przywodził Penelope na myśl zbitego psa.

- Jesteś głupcem, a teraz wyjdź.

- Pen…

- Drzwiami, jeśli łaska.