Jeszcze w rezydencji, gdy Viola upinała ostatnie pasma włosów Sonei, służąca powiadomiła ją, że Wielkiego Mistrza zobowiązano do wcześniejszej obecności w Pałacu Królewskim. Nowicjuszka nie ubolewała z tego powodu, wręcz przeciwnie. Potrzebowała chwili samotności, jakiej tego dnia zaznać mogła jedynie podczas podróży powozem do zamku w centrum miasta. Lecz kiedy woźnica w końcu zatrzymał pojazd tak bezlitośnie, aż koła zazgrzytały o bruk, dziewczyna struchlała. Nie było już odwrotu. Ani nikogo obok, kto wsparłby ją przynajmniej samą obecnością.
Jeden z lokajów otworzył drzwiczki i Sonea wysiadła ostrożnie, podtrzymując długi, czerwony materiał spływający po jej nogach. Z trudem powstrzymała odruch odgarnięcia kosmyka smyrającego jej policzek, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie, jak to służąca zabroniła jej dotykania starannie wykonanej fryzury. Idąc za ciosem, dziewczyna szybko odświeżyła swoją pamięć w poszukiwaniu również innych zaleceń, jakimi zasypała ją Viola, i naprędce wyprostowała plecy. Drżenie dłoni ukryła, splatając je ze sobą.
Zrobiła krok, spojrzała w dal i zaparło jej dech w piersiach.
Nigdy dotąd nie znalazła się tak blisko tej potężnej bramy, teraz zawieszonej na grubych łańcuchach, otwartej dla wszystkich gości. Drogę rozjaśniały pochodnie rozmieszczone na murach oraz wyżej, pomiędzy blankami, a także w oknach wież wzniesionych po obu stronach wejścia.
Sonea weszła do środka. Przeszła pomostem nad fosą mieniącą się od światła lamp. Po wyminięciu kolejnej bramy, przy której okazała zaproszenie, znalazła się w pałacowym holu. Nie od razu dostrzegła grupkę doskonale znanych jej nowicjuszy Gildii. Być może nieco zmyliły ją ich wytworne stroje wieczorowe, które zastąpiły brązowe szaty, lecz – prawdę mówiąc – od powozu aż do tego miejsca dziewczyna szła jak we śnie i ledwie rejestrowała jakichkolwiek ludzi wokół. Już przy Alei Królewskiej zgromadziło się ich całe mnóstwo. Trassia zdołała ją jednak dostrzec i szybko zwróciła uwagę Sonei.
Dla dziewczyny tajemnicą pozostawało to, jakim cudem nie dostrzegła koleżanki od razu. Trassia zawsze przyciągała spojrzenia wielu osób swoją urodą, ale teraz, gdy jej długą sylwetkę okalał turkus jedwabnej sukni, a złote dodatki przy twarzy pogłębiały taflę jej oczu, nie dało się przejść obok obojętnie. Chłopcy wokół mieli czego zazdrościć Narronowi, ale jeszcze więcej powodów do zawiści mogły znaleźć te wszystkie próżne dziewczęta w pobliżu.
– Wyglądasz przepięknie – wydusiła z siebie Sonea, kręcąc głową niemal w niedowierzaniu.
– Ja? Spójrz na siebie!
Trassia w jednej sekundzie chwyciła Soneę za nagie ramiona i obróciła wokół jej osi; teraz obie stały zwrócone przodem do jednego z wielu luster powieszonych w holu, ozdobionych bogatymi rycinami wzdłuż ram. Jednakże to widok w odbiciu pochłonął Soneę. Zupełnie tak jak w rezydencji, gdy przeglądała się przed wyjściem, odniosła wrażenie, jakoby spoglądała na zupełnie obcą osobę.
Życie nauczyło ją kłamać bardzo dobrze – bez zająknięcia i nierzadko też bez wyrzutów sumienia, mimo to nie potrafiłaby teraz powiedzieć, że to, co ukazało jej zwierciadło, nie podobało jej się. Wręcz przeciwnie: Viola idealnie dobrała fryzurę do urody Sonei. Górną warstwę włosów spięła dwoma warkoczami wychodzącymi od skroni, pnącymi się wysoko. W ryzach utrzymywała je srebrna klamra, ich końce zaś zlewały się z tyłu z ciemną kaskadą luźno opadających na plecy fal. Kilka pasemek na przodzie nieco frywolnie smyrało czoło i policzki nowicjuszki, mieniące się teraz w blasku świateł. Wszelkie niedoskonałości na twarzy Sonea miała zakryte, oczy zaś starannie podkreślone, tak, aby jeszcze bardziej niż na co dzień kontrastowały z jasną cerą. Całość idealnie komponowała się z czerwienią satyny, która ciasno otulała sylwetkę dziewczyny.
Sonea pierwszy raz w życiu czuła się pięknie. A przynajmniej ładnie, na tyle, żeby choć odrobinę łatwiej było jej znieść dzisiejszą noc.
Kolejne sekundy, a nawet minuty, zdawały się upływać jakby w innej rzeczywistości, jak za na wpół przezroczystą kotarą. Sonea nie rejestrowała głosów, dźwięków – wszystko to działo się gdzieś poza zasięgiem jej percepcji i zlewało w jedno. Z samej chwili otwarcia ostatnich wrót dziewczyna niczego nie zapamiętała, zaś chwilę później stanęła twarzą w twarz z największymi rodami Imardinu.
Na nowoprzybyłych nowicjuszy Gildii Magów, zza tłumu zebranych, beznamiętnie spoglądał zasiadający na tronie król Kyralii.
Orkiestra rozbrzmiała w całym pałacu.
– Wielki Mistrz nie przybył?
Lorlena coś ścisnęło w gardle, gdy usłyszał ten ton. Choć nie słyszał go od lat, a wokół niósł się szmer niezliczonych rozmów, nie zdołałby nie rozpoznać osoby, do której należał. Głos ten z łatwością mógł zamrozić rzeki i morza, i chociaż przebijała się przez niego pewna słodka nuta, Lorlen domyślał się, że w ustach właścicielki musiał pozostawiać niezmiernie gorzki posmak. Tylko to mogło tłumaczyć wieczny grymas na twarzy tej kobiety.
Mag kontrolnie rozejrzał się na boki, zapuścił też żurawia w stronę tronu, lecz nigdzie nie dostrzegł czarnych szat.
– Niestety, droga pani, nie widziałem tutaj Wielkiego Mistrza – powiedział, gdy wreszcie zmusił się, aby spojrzeć kobiecie w oczy. – Zapewniam jednak: nie opuściłby przyjęcia wydanego przez króla Merina, zatem nawet jeśli coś go zatrzymało, prędzej czy później się zjawi.
Jeżeli miał nadzieję na to, że te słowa oraz ciepły uśmiech natychmiast utną tę wymianę zmian, wszelkie jego nadzieje szybko spłonęły na panewce.
– Lorlenie, tyle razy mówiłam ci, abyś zwracał się do mnie po imieniu.
Oczywiście, dopiero po mianowaniu mnie Administratorem Gildii Magów, pomyślał cierpko, wspominając dni, w których trudno było uraczyć z jej strony choćby spojrzenia – nawet przypadkowego.
~ Lorlenie… Wielokrotnie powtarzałem ci, że to nie tak.
Mężczyzna wzdrygnął się i aż pożałował wcześniejszemu odmówieniu Balkanowi lampki wina. Zyskałby choć moment więcej, gdyby tylko mógł upić teraz łyk trunku. Lub dwa.
– Tak, Marillo. Proszę mi wybaczyć, minęło tak dużo czasu.
Za ile będziesz?, zapytał w myślach Akkarina. Ta kobieta nie da mi spokoju, dopóki się nie zjawisz.
– Nie było go ani wtedy, gdy król otwierał bal, ani podczas uczty powitalnej. Nawet przy tak, wydawać by się mogło, oczywistej okazji nie mogę go złapać.
Mężczyźnie nie umknął fakt, że parę osób przysłuchiwało się ich wymianie zdań – w istocie, nieobecność Wielkiego Mistrza nie przeszła niezauważona, a teraz Marilla zdawała się niemal szykować do wzniesienia alarmu z tego powodu.
Chyba tylko Merin usiłował zachować maskę spokoju, kiedy to Administrator powstał, aby wygłosić przemówienie w imieniu Rady Starszych – wszyscy goście wyglądali raczej na zdezorientowanych. Najbardziej zdziwiona była jednak Sonea. Odkąd weszła do sali balowej, ewidentnie szukała kogoś wzrokiem i nikomu nie zajęłoby to długo, aby domyślić się, że dotyczyło to właśnie Akkarina. On w dalszym ciągu się nie zjawiał, choć godziny mijały. Zagubienie Sonei wyzierało z niej tak silnie, że Lorlen szybko wykonkludował jedno: Akkarin musiał opuścić rezydencję jeszcze zanim nowicjuszka z niej wyszła. To zaś oznaczało, że naprawdę zatrzymało go coś po drodze.
Administrator w pewnym sensie rozumiał młodą nowicjuszkę. Sam z trudem powstrzymywał się od nerwowego zerkania w stronę drzwi wejściowych. Nikt nowy jednak nie zamajaczył w progu, lecz Akkarin i tak zapewne aż by zaśmiał się, gdyby zobaczył tak zaniepokojoną Soneę.
~ Widzę ~ ponownie odezwał się głos w jego głowie, ale mag nie potrafił niczego z niego wyczytać. ~ Widzę ją, przyjacielu. Cały czas.
Tak jak wszystko inne, co widział Lorlen. Czerwony pierścień na palcu niemal go parzył.
Pospiesz się, Akkarinie.
– Coś się stało? – zapytała Marilla dość ozięble, poirytowana tą jedną nadprogramową i najwyraźniej zbyt długą sekundą ignorowania jej. Jeżeli wcześniej cokolwiek powiedziała, uciekło w eter. Administrator już zbierał się do odpowiedzi, ale nagle ktoś wpadł w jego plecy.
Niewiele spraw tego wieczoru poszło zgodnie z planem. Choć powóz nie spóźnił się ani o minutę, kreacja wyglądała nienagannie, a sama Sonea jeszcze ani razu nie zaliczyła spektakularnego upadku na środku pałacu, wszystko inne zdawało się iść nie po jej myśli.
Akkarin wciąż się nie zjawiał, mimo że powinien znaleźć się tu na długo przed nią. Gdy nadszedł czas powitań, gdy król Merin powstał, odziany w bogato uszyty strój w kolorach chabru i złota, które rzucały się w oczy nawet z drugiego końca tej ogromnej sali, a następnie wzniósł toast, Wielkiego Mistrza nadal nie było. To Administrator, jako przedstawiciel Gildii Magów, stanął u boku władcy i wspólnie z nim pozdrowił zebranych zdawkowym uniesieniem kielicha. Później wspólnie przemawiali do ludu zebranego wokół sześciu podłużnych stołów, suto zastawionych i kwieciście udekorowanych. Gdy wszyscy już zasiedli do wieczerzy, zanim jeszcze doszło do pierwszego tańca króla Merina z jego zaprzyjaźnioną, piękną przedstawicielką pewnego wysokiego rodu, wciąż nie cichły szeptane nad talerzami pytania skupiające się wokół postaci Wielkiego Mistrza. Nie musiał raczyć nikogo swoją obecnością, aby i tak wzbudzać zainteresowanie.
I jak się szybko okazało, nie był to jedyny problem. Na bal zaproszono dosłownie wszystkich, więc gdy parę godzin później Sonea oddaliła się od swojej grupy w celu pogawędki z Rothenem, miała prawo natrafić po drodze na każdego. Również na Mistrza Erdena.
– No proszę, proszę, slumsiątko na balu królewskim. Żebyś tylko nie zgubiła nigdzie pantofelka, bo obawiam się, że żaden książę ci go nie dowiezie.
Przeszył ją chłód. Odwróciła się zamaszyście z zamiarem sparowania jego słów, ale napotkała znacznie więcej nieprzychylnych spojrzeń wokół, więc szybko ugryzła się w język. Na niewiele zdałoby się wszczynanie burdy w takim miejscu. Narobiłaby wstydu nie tylko sobie, ale i Akkarinowi – bo przecież to Erden znalazłby się na wygranej pozycji. Zresztą opuściła ją siła na jakiekolwiek spory, gdy tylko spojrzała na maga. Górował nad nią czym tylko się dało: wzrostem, erudycją i stanem, zatem na widok tych pełnych buty błękitnych oczu, Sonei odeszły chęci na cokolwiek. Czym prędzej wyminęła wojownika, ale już nie z zamiarem udania się do dawnego mentora, tylko wyjścia na zewnątrz w celu złapania oddechu. Obeszła kolumnę obok, zza której wyłoniło się jeszcze więcej osób i aby uciec Erdenowi, wpadła w gęsty tłum. Jakiś mężczyzna znajdujący się przed nią odsunął się bez zapowiedzi, na co Sonea, widząc utorowaną drogę, odruchowo przyspieszyła – jednak ktoś jeszcze stał nieco dalej, ale nie zdążyła już wyhamować.
Z impetem wmaszerowała w czyjeś plecy.
Świat zawirował, a uderzenie odbiło się echem w jej głowie. Najpierw dostrzegła błękitny materiał. Dotarł do niej jęk zadziwienia i dopiero po chwili zorientowała się, że potrąciła Administratora Lorlena. Jej nos pulsował z bólu, ale zamiast sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku, dziewczyna stanęła wyprostowana niczym struna.
– Bardzo przepraszam, Administratorze!
Administrator nie sprawiał wrażenia poirytowanego, raczej zaskoczonego. Szybko przybrał typowy dla siebie pełen zrozumienia wyraz twarzy.
– Gdzie to tak pędzisz, Soneo? – zapytał miło, trochę półżartem, aż ukłuło ją poczucie winy, bo w pierwszym odruchu chciała czym prędzej wyminąć maga.
Nie zdążyła odpowiedzieć. Dobiegło ich chrząknięcie, tak intencjonalne, że nie dało się go puścić mimo uszu. Obok stała wysoka kobieta w długiej, bordowej sukni. Lśniące, krucze włosy nieznajomej upięte były ze starannością, a sama jej postawa wprawiła nowicjuszkę w niemały dyskomfort. Być może wciąż tliła się w niej wywołana przez Erdena frustracja, ale na widok tej kobiety Sonea poczuła się jak robak. Zwłaszcza że ta wbijała w nią uporczywe, kalkulujące spojrzenie. Jakby ją oceniała. W końcu przez jej twarz przemknął cień znużenia i skupiła swoją uwagę na mężczyźnie.
– Może powinnam ponowić swoje pytanie, Lorlenie.
Dopiero głos nieznajomej nakazał Sonei zastanowić się nad jej wiekiem. Początkowo, w blasku lamp, zdała się znacznie młodsza, ale teraz…
– Marillo.
Świat zatrzymał się w miejscu i czasie. Długo wyczekiwane przybycie Wielkiego Mistrza nie pozostało niezauważone.
– Lorlenie. Soneo.
Dziewczyna właściwie nie wiedziała, czy jakkolwiek zareagowała na powitanie, natomiast świadomość wpatrywania się w mentora niczym w obrazek spłynęła na nią ze znacznym opóźnieniem. Być może już całkiem straciła wiarę w jego pojawienie się, a może to wygląd maga wprawił ją w osłupienie, ponieważ Wielki Mistrz nawet bez szaty prezentował się nadzwyczaj dostojnie. W pewnym sensie czarny strój wizytowy dodawał mu nawet więcej arystokratyzmu niż ten noszony przez niego na co dzień.
Akkarin nie pozostawał Sonei dłużny. Od momentu, w którym wypowiedział jej imię, minęło już parę sekund, lecz wciąż się w nią wpatrywał. Intensywność jego spojrzenia odebrała jej mowę, toteż nie zdołała zebrać się w sobie, aby zapytać o powód spóźnienia. Podejrzewała nawet, że w ogóle mu nie odpowiedziała na powitanie; że odkąd się zjawił milczała jak zaklęta. Nie myślała o tym zbyt długo, bo mrugnięcie później mężczyzna ten sam przeszywający wzrok wbijał w zupełnie obcą dla Sonei kobietę.
– No proszę. Nareszcie postanowiłeś zaszczycić nas swoją obecnością, Akkarinie – powiedziała sarkastycznie i bez ogródek, i wtedy nowicjuszkę aż poraziła nagła myśl. A pokorność Wielkiego Mistrza wobec, jak ją nazwał, Marilli niemal potwierdziła przypuszczenia Sonei. Zresztą nieznajoma wyglądała na prawie dwa razy starszą od Akkarina.
Ponadto, oboje wyglądali jak swoje lustrzane odbicia.
– Zatrzymał mnie pewien incydent. – Wielki Mistrz wymienił spojrzenie z Administratorem. – Widzę, że Lorlen zadbał o twoje towarzystwo.
– Aczkolwiek nie zdążyłem przedstawić sobie Marilli i Sonei.
– Po prostu zdecydowałeś się pozostawić to mnie, przyjacielu. W takim razie… Marillo, poznaj moją nowicjuszkę, Soneę. Soneo, oto moja matka, Marilla z rodu Delvon, domu Velan.
Kobieta, podparłszy bok zgiętą ręką, odchyliła się z lekka, uniosła podbródek i z mozolnością godną leniwca przesunęła niewzruszonymi oczyma wzdłuż Sonei, aż dotarła do jej twarzy. Uśmiechnęła się krzywo.
– Zatem nadal jest twoją faworytą? W istocie, urocze dziecko, lecz…
– Mam prawie dwadzieścia lat – burknęła dziewczyna pod nosem, naraz najeżona z powodu ironicznego określenia, jakim ją obrzucono.
Marilla jednak kontynuowała wywód:
– Nie rozumiem. Przecież miałeś w czym wybierać. A ten utalentowany chłopiec z Winar, domu Paren? Coś tam by z niego zapewne wyrosło.
W czym wybierać. Nie w kim.
Coś by wyrosło. Nie ktoś.
Marilla z Delvon nie poważała nowicjuszy ani trochę, o ile nie dotyczyło to w ogóle wszystkich ludzi. Łatwo więc dało się wywnioskować, co sądziła o osobach pochodzących spoza ważnych rodów Imardinu.
– O naukę Regina zadbał jego wuj, Garrel – odpowiedział za Akkarina Lorlen. Wymuszona uprzejmość w jego głosie dała się poznać nawet Sonei.
– Zupełnie jakby zdanie jakiegoś podrzędnego maga liczyło się bardziej niż zdanie Wielkiego Mistrza. – Marilla przekręciła oczami. – Ale że też ktokolwiek uznał za stosowne zapraszać ją tutaj… Och, nie mam na myśli niczego złego, rzecz jasna. Ale czy nikt nie pomyślał o tym, jak bardzo to biedne dziecko, które przecież dorastało w… wiadomych warunkach, mogłoby się wystraszyć tych wszystkich dobrodziejstw? Przepychu? I nie będzie wiedziało, jak się zachować?
Naraz w głowie Sonei zadźwięczały słowa Erdena: No proszę, faworyta Akkarina. Ze slumsów. Jeżeli wtedy jedynie ją spoliczkowały, teraz zacisnęły się wokół jej szyi.
Dusiły.
Tacy jak ty.
– Sonea posiada wart uwagi potencjał – tym razem odezwał się Akkarin. – Natomiast co do stosownego zachowania… Zdaje się, że opanowała to lepiej niż co niektórzy. Spędziła tu…
– Skoro Wielki Mistrz uznał mnie za godną zostania jego uczennicą, nikt nie powinien kwestionować jego zdania, czyż nie, Marillo? – sarknęła dziewczyna, nie wiedząc nawet jak głośno, bo w uszach aż jej dzwoniło. Gotowała się.
Zapadło milczenie. Na twarzach Marilli i Lorlena odmalował się szok.
– Nie wierzysz w osąd własnego syna?
Nawet jeśli zabrnęła za daleko, nie obchodziło jej to. W tym momencie nie myślała jasno, w ogóle nie myślała. Od początku chciała po prostu stąd wyjść, a nie wpadać w Administratora i rozmawiać z rodzicielką Wielkiego Mistrza Gildii. Potrzebowała powietrza.
Ostudzenie spłynęło na nią wraz ze znajomym dotykiem wokół nadgarstka.
– Musimy was przeprosić – powiedział Akkarin tak spokojnie, jak gdyby przed chwilą nie doszło do żadnej potyczki słownej między jego własną matką a podopieczną. – Pora na nas.
Sonea ze zrozumieniem przyjęła ponaglające spojrzenie i tylko skinęła na odchodne Administratorowi oraz Marilli. Drobiąc posłusznie za mentorem, doglądała okazji, aby czym prędzej usunąć się w cień i zniknąć w tłumie. Kiedy jednak ów tłum przed nimi po prostu stopniał, zgiełk przycichł, a dotychczas wtórująca im muzyka przeszła w łagodną melodię w przerwie przed następnym utworem, dziewczyna nagle uświadomiła sobie, w jakim celu Wielki Mistrz pokierował ich na sam środek sali balowej. Na parkiet.
Przełknęła ślinę, usiłując opanować nierówny oddech. Z pamięci próbowała przywołać każdą, nawet najdrobniejszą radę od Rothena – przez chwilę nawet próbowała odszukać go wśród zgromadzonych, ale napotykając badawcze spojrzenia tylu osób, dziewczyna opuściła wzrok na podłogę.
Wówczas ujrzała jasną dłoń otwartą w zapraszającym geście.
– Mogę?
Mógł, niezależnie od czegokolwiek, przyjęła więc propozycję i bez słowa złożyła palce w jego stanowczy uścisk. Przyciągnął ją do siebie, odgrodził swym ramieniem od wszystkich i wszystkiego, i wreszcie stanęli twarzą w twarz, aż Sonea zrozumiała, że nie tylko on mógł, ale i ona chciała.
~ Zdajesz sobie sprawę, że przed chwilą raczyłaś przeciwstawić się mi, prawda? Przerwałaś mi w momencie, w którym mówiłem o twoich dobrych manierach.
Palce Akkarina przesunęły się po jej plecach. Jego usta wyginały się w trudno dostrzegalnym półuśmiechu.
Zachichotała.
~ W końcu pochodzę ze slumsów. Tam nie znamy dobrych manier.
Wszelkie odgłosy utonęły w objęciach pieśni tak dobrze znanej wszystkim Kyraliańczykom. Jedna z miejskich legend mówiła, iż napisano ją z myślą o ukochanej jednego z dawnych władców, który to zamierzał wystawić ucztę zaręczynową. Podczas jednej z lekcji z Rothenem Sonea dowiedziała się jednak, że słowa rytmicznej ballady tak naprawdę pochodziły z jednego ze zbiorów starokyraliańskiej poezji, samą melodię zaś skomponowano dopiero przed dwoma wiekami, kiedy to pewien dramaturg zapragnął, aby utwór ten znalazł się w jego sztuce. Do dziś wystawiano ją w teatrach, również ulicznych – a takie często odbywały się w Imardinie w cieplejszych porach roku – toteż nawet zakradający się do centrum miasta bylcy przetańczyli do tej pieśni niejedno lato.
~ Jestem więc ciekaw, czy znacie tam „Balladę o Oku".
Na scenie, wśród trubadurów, ukazało się dziewczę z wpiętym w jasne włosy czerwonym piórkiem. Śpiewaczka, jak się okazało, wręcz syrenim głosem pełnym lekkości i melancholii rozpoczęła opowieść o parze, która szukała się długie lata. Gdy już się odnaleźli pod osłoną nocy i chcieli złączyć się w pocałunku, napadnięto ich. Dwóch rzezimieszków postanowiło posiąść urodziwą pannę, a ich poczynaniom przyglądał się księżyc w pełni, do którego z prośbą o pomoc od razu zwrócił się kochanek dziewczyny. Księżyc rzekł mu, że wybawi ją od oprawców, jeśli mężczyzna udowodni swoją miłość. Oddał więc wszystko – swoje życie – w zamian za ratunek. Jego energia życiowa została wymierzona w tego złoczyńcę, który już dobierał się do ukochanej mężczyzny. Drugi ze zbójów uciekł zlękniony i niedługo później postradał zmysły. Dziewczyna zaś zaniosła się płaczem tak głośnym, że księżyc ze wstydu zmrużył swe oko; ośmielił pojawić się na niebie w pełnej okazałości dopiero po upływie kolejnych trzydziestu nocy i odtąd każdego miesiąca strzegł świat przed złem.
~ Sprawdź mnie – rzuciła wyzwanie Sonea.
Pod okiem Rothena ćwiczyła krótko i przy niektórych krokach wciąż towarzyszyła jej niepewność, lecz tak znajome jej nuty, przypominające o ciepłych wieczorach spędzanych z Cerym i ich dawną paczką, dotknęły ją do żywego. Świat przestał istnieć, ludzie wokół zlali się w mieszaninę barw, a wokół niósł się najpiękniejszy śpiew, jaki kiedykolwiek było dane Sonei usłyszeć. Istniała tylko ona i muzyka. I Akkarin, który pierwszym swoim ruchem porwał Soneę do tańca, pozostawiając wszelkie jej troski daleko w tyle.
Prowadził ją pewnie, trzymał blisko siebie i chyba nie spuszczał z niej wzroku, ale dziewczyna nie odważyła się tego sprawdzić. Wystarczająco silnie zaparło jej dech w piersiach, gdy dotarł do niej męski zapach, ten sam, który tak koił ją kilka tygodni temu po przebudzeniu z koszmaru. Ciepło bijące od Akkarina wprowadziło ją w drżenie. Każde uderzenie serca przeplatało się z kolejnym krokiem i tembrem instrumentów.
Słowa Wielkiego Mistrza dotarły więc do niej jak przez mgłę.
~ Może jednak rozważyłabyś zostanie Wojowniczką.
Sonea aż rozchyliła usta.
~ Skąd teraz taka myśl?
Jednak spojrzała wyżej – i napotkała czarne, głębokie jak otchłań oczy Akkarina.
~ Czerwień ci pasuje – odpowiedział. Jego spojrzenie uciekło gdzieś w bok. ~ Dobry wybór, Soneo.
Zamrugała oniemiała, ale nie zdążyła wybadać niczego z jego mimiki. Mag obrócił ją w kolejny takt.
~ To Trassia. To znaczy, to był jej pomysł. Stwierdziła, że wiele kobiet kupuje czerwone suknie na takie uroczystości, dzięki czemu uda mi się zginąć w tłumie.
~ W takim razie twoja koleżanka pomyliła się co do jednej kwestii.
Nowicjuszka zadarła podbródek, zaintrygowana.
~ To znaczy?
Akkarin jednak pokręcił głową. Nie uraczył jej odpowiedzią na to pytanie, zamiast tego zacisnął mocniej palce na jej talii i przyciągnął dziewczynę jeszcze bliżej siebie. Kiedy pieśniarka snuła już finałową część ballady, pomiędzy Soneą a Akkarinem nie było już żadnej odległości.
Miała do niego wiele pytań, chociażby tych dotyczących jego dzisiejszego zniknięcia, ale teraz Sonea z trudem pamiętała o oddychaniu. Nie pierwszy raz bliskość Akkarina wprawiała ją w podobny stan – wielokrotnie już musiała walczyć z gorejącymi policzkami, mrowieniem w brzuchu czy suchością w ustach. I związane z tym podejrzenia przerażały ją coraz bardziej.
Zwłaszcza, że pragnęła więcej.
Gdy dwie osoby zakochują się w sobie, to tak jakby ich dusze nieustannie się szukały, powiedziała jej kiedyś Trassia. Jak nie widzę Narrona, myślę o nim, a kiedy jestem obok niego, dosłownie każda część mnie woła o choć odrobinę jego dotyku i uwagi, mówiła wtedy.
Od dnia, w którym Sonea ujrzała Akkarina w podziemiach rezydencji, coś pchało ją w jego kierunku. Dzień po dniu, aż wreszcie jak w tym momencie: krok za krokiem. Nawet jeśli początkowo motywacje te były zupełnie inne, teraz nie chodziło już nawet o dobro kraju. Cokolwiek tliło się we wnętrzu dziewczyny, ona zbyt długo pozostawała wobec tego ślepa, aż wreszcie rozpaliło się na dobre, aż ją pochłonęło.
Trubadurka zakończyła historię nieszczęśliwych kochanków. Salę zaczęły wypełniać pierwsze brawa, choć słodko-gorzka melodia niosła się jeszcze chwilę wewnątrz ścian pałacu. Akkarin wykonał ostatni obrót, świat Sonei zawirował, muzyka ucichła, a ich spojrzenia się spotkały.
I Sonea już wiedziała.
Król Merin od niemal trzydziestu lat znał każdy zakątek tego pałacu na pamięć. Już jako szkrab dreptał po marmurowych posadzkach, z szerokim uśmiechem uchylając się od rąk opiekunek. Wyobrażał sobie wówczas, że w kolejnym pomieszczeniu dwór wyczekuje swojego księcia. Musiał więc przecież spełnić żądania ludu i czym prędzej dotrzymać im towarzystwa. Niestety, salony zawsze wiały pustkami, wbrew dziecięcej wyobraźni. Nikt nigdy nie czekał na małego księcia. Nawet rodzice.
Przepełniony życiem zamek nawet dziś jawił mu się niczym nowe, niezgłębione miejsce, niczym wyśniona w dzieciństwie tajemna kraina – tak nieczęsty stanowiło to dla niego widok. Jednakże Merin nie był już małym księciem, tylko królem, i zasiadał na tronie, z którego owej krainy doglądał.
Król z wolna sunął palcami po podłokietniku, to w jedną, to w drugą, z zadumą wpatrując się w swój dwór. Widok pochłoniętych celebracją ludzi urzeczywistniał niezaspokojone w młodości marzenia Merina. Raz na jakiś czas mogę sobie na to pozwolić, rzekł sobie kiedyś, a więc wydawał tak wielkie przyjęcia raz na pięć lat z okazji swoich urodzin. Nie żałował wtedy zaproszeń choćby dla nowicjuszy Gildii czy też najmłodszych potomków Domów, a gdy przyglądał im się z tak bliska, czuł się wówczas jak doglądający własnych pociech ojciec.
Tylko czy ojciec miał prawo dzielić swoje dzieci na lepsze i gorsze?
Merin odszukał zatraconą w tańcu parę – wprawdzie nie musiał nawet się starać, wszak Wielki Mistrz i jego podopieczna chcąc nie chcąc wyróżniali się z tłumu. Zdawali się jednak zupełnie tym nie przejmować, podążając za historią przepięknej „Ballady o Oku" w wykonaniu jednej z najlepszych grup kyraliańskich trubadurów.
Kiedy młoda Sonea, wychudłe dziecko ze slumsów, wkroczyła do Gildii, Merin nie śmiał przypuszczać, że wyrośnie na dorosłą kobietę pod okiem samego przywódcy magów. Nie tylko Akkarin mówił o jej rosnącej w szaleńczym tempie sile. Swego czasu huczało od pogłosek na temat tej dziewczyny. Nawet w Domach.
Ilu takich jak ona mogło żyć w najbiedniejszych zakamarkach Imardinu? Jak wiele potencjału już stracono przez podziały rządzące stolicą?
– To wino niebawem zwietrzeje, Wasza Wysokość – zwrócił uwagę Arcymistrz Wojowników, ukłoniwszy się w pas, aż szwy odświętnego stroju maga napięły się pod wpływem nacisku. Prawdopodobnie ostatni raz mężczyzna założył go na siebie przy ostatniej podobnej okazji i zapewne do kolejnej potrzebny będzie już większy rozmiar.
Merin uśmiechnął się pod nosem.
– Balkanie. – Skinął głową. Przeniósł wzrok na złoty kielich, który trzymał w lewej dłoni. Zakołysał lekko pucharkiem; jego zawartość chlupnęła. – Czekało tak długo na tę okazję. Byłbym wielce rozczarowany, gdyby w istocie zwietrzało tak prędko.
– Dobrze, że czerwone – powiedział Wojownik. – Te wytrzymują dłużej. Tak mawiają.
– W dodatku jest z polecenia Wielkiego Mistrza. A w jego opinie nie wątpię.
Balkan jak na rozkaz zwrócił wzrok ku środkowi sali.
– Chociaż czasem wydają się dość… irracjonalne – mruknął. – Jednakże koniec końców zazwyczaj to właśnie Akkarin ma rację.
Król zmrużył oczy.
– Opowiadałem ci, Balkanie, jak to mój daleki przyjaciel władający pewnymi ziemiami, oddalonymi od Krain Sprzymierzonych, sprowadził w swoje włości czerwone wino?
– Chyba nie, Wasza Wysokość.
Merin przytaknął niejako w zadumie.
– Wyobraź sobie, że w kraju tym, w którym panują zresztą bardzo osobliwe obyczaje, wszyscy zwykli pić jedynie białe wino – zaczął. – Ma to związek z ich wierzeniami. Białe oznacza czystość, czerwone symbolizuje krew. Zbrodnię.
Balkan mruknął coś w zadziwieniu, lecz słuchał dalej.
– Przy pewnej wieczerzy mój przyjaciel nakazał sługom wnieść wino. Jak się okazało, wcześniej złożył zamówienie właśnie na to czerwone. Początkowo spotkało się to z oburzeniem ze strony jego najbliższych, ale… kto otwarcie sprzeciwiłby się władcy? Polano więc czerwone wino, a kiedy mój przyjaciel upewnił się, że każdemu zasmakowało, zaaranżował eksperyment. Kazał pozostawić w magazynach otwarte butelki wina. Kilka z białym i tylko jedną z czerwonym. Rzekł wtedy: Ten rodzaj, który zwietrzeje pierwszy, symbolizować będzie słabą wolę.
Merinowi nie umknęło, że już nie tylko Arcymistrz Wojowników słuchał tej opowieści. Przyłączyli się do niego również królewscy magowie oraz niemała grupa zaciekawionych gości. Kontynuował więc:
– W następnych tygodniach regularnie sprawdzano butelki. I proszę sobie wyobrazić, butelka po butelce, pierwsze zwietrzały właśnie białe wina. Zatem, wedle słów ich władcy, powinni na znak siły uznać czerwone wino, nieprawdaż?
Słuchacze pokiwali głowami w zamyśleniu.
– I uznali? – zapytał Balkan.
Król ponownie objął spojrzeniem Wielkiego Mistrza i jego nowicjuszkę. Głos utalentowanej śpiewaczki właśnie ucichł, po pałacu niosła się więc już tylko tęskliwa melodia instrumentów. Ubrany na czarno mag poprowadził swoją partnerkę do obrotu wieńczącego ich taniec. Zastygli w bezruchu, wpatrzeni w siebie o kilka sekund za długo, aby Merin nie uniósł brwi. Ukradkiem doszukał się reakcji na ten widok ze strony innych zgromadzonych – i w istocie, nie tylko on zdołał to dostrzec.
Przyjrzał się jeszcze przez chwilę Sonei. Pomimo krążących opinii na temat drzemiącego w niej potencjału magicznego, obok Akkarina wydawała się niewiarygodnie krucha.
Merin mógł mieć swoje prywatne poglądy, to prawda, lecz nie mógł przeskoczyć jednego: zobowiązań. Jeżeli Kyralia czegokolwiek potrzebowała, to był to król rządzący zgodnie tradycją i stanowiący zgodnie z prawem. Gdyby spróbował wprowadzić jakiekolwiek zmiany w strukturach państwa, doszłoby do buntu ze strony Domów.
Wszyscy rodzice powinni umieć pogodzić się z tym, że na każde z ich dzieci czeka inny los.
– Nie – odpowiedział w końcu. – Nie uznali.
W jej głowie wciąż się kołowało.
Noc zdawała się tak spokojna, aż stanowiła doskonałą przeciwwagę dla tego, co kotłowało się wewnątrz Sonei. Coś się w niej przebudziło, coś, czego nigdy nie spodziewała się poczuć tak dosadnie. I pragnęła się temu poddać.
Może ktoś nazwałby to szaleństwem, ale chciała wrócić na salę bankietową, odnaleźć Akkarina i zatracić się w jeszcze jednym tańcu z nim. A potem w kolejnym, aż do białego rana. Zarazem głos rozsądku nakazywał jej trzymać się z daleka, uciec przed oczyma całego świata.
Głupia gąsko. To chwilowe. To wino, tłumaczyła samej sobie. Odpuść.
A jednak serce wyrywało się do przodu.
Sonea zeszła ukradkiem z pałacowego tarasu do ustronniejszej, tylnej części ogrodu, chociaż nawet tam w plątaninie kwiatów, krzewów i drzewek, między krętymi ścieżkami i fontannami, skrywali się goście. Nowicjuszka odetchnęła z ulgą, w większości rozpoznając twarze z Gildii. Przynajmniej tutaj mogła choć na chwilę zdjąć maskę tego wystudiowanego uśmiechu salonowego, przygarbić się nieco, nie pilnować tych nieposłusznych nóg, które niekiedy wykonywały krok dłuższy niż przystawało to damie.
Gdy kostka pod jej pantofelkami zmieniła się w ziemistą, wydeptaną drogę, dobiegły ją znajome głosy. Przystanęła, nadstawiając uszu.
– Seno, trzymaj go, no.
– Przecież trzymam! Tylko on… O nie, uważaj, Narron!
Rzeczywiście, w zaciemnionej gęstwinie, z dala od błąkających się gości, Sonea dostrzegła Seno i Narrona, ale nie tylko. Obok stała rozgorączkowana Trassia, rzucająca spojrzeniem to w ich stronę, to w stronę wejścia do ogrodu. Pomiędzy chłopakami zaś, na czworaka, z grawitacją walczył nikt inny jak Regin. Zresztą nie tylko z grawitacją, bo targnęło nim nagle, jakby również coś od wewnątrz na niego napierało.
– Och – wymsknęło się Sonei.
– Soneo! – zauważyła ją Trassia. Wyrwała się do przodu, zapewne z zamiarem złapania koleżankę za rękę, ale pozostała w zacienionym miejscu. – Musisz nam pomóc. Regin, on… Sama widzisz, co się stało.
Widziała. I ledwie powstrzymała parsknięcie.
– A podobno to w slumsach spożywają za dużo alkoholu – zironizowała. Skrzyżowała ramiona na piersi, wręcz przepełniona satysfakcją. – No proszę…
Trassia zacisnęła wargi w zawstydzeniu, choć to nie ona powinna je odczuwać. Przy tym oględnie zerkała ponad ramieniem Sonei, pilnując, żeby nikt niepożądany ich nie nakrył. Spięła się widocznie, gdy Regin wydał z siebie coś na kształt warknięcia, zakasłał. Potem coś chlusnęło w trawę.
– Ohyda! – sarknął Seno. Jego twarz wykrzywiła się w obrzydzeniu. Wciąż trzymał kolegę za ramiona. – Jutro osobiście będzie czyścił moje buty… Hej, Regin! Słyszysz ty mnie w ogóle?
Odpowiedziało mu żałosne stęknięcie.
Narron, rzuciwszy kontrolne spojrzenie w kierunku przeciwnym niż jego dziewczyna, naraz się poderwał.
– O cholera…! Tylko nie to.
Wszyscy, z wyjątkiem Regina, rzecz jasna, jak na znak odwrócili głowy w tę samą stronę – ku oświetlonemu w dali tarasowi, z którego wcześniej zeszła Sonea. Nowicjuszkę aż zmroziło.
Wzdłuż balustrady przechadzali się Wielki Mistrz i Administrator. Nawet stąd dało się zauważyć ostro zarysowaną zmarszczkę między brwiami maga w czerni, z uwagą słuchającego Lorlena, którego ręce raz na jakiś czas wyrywały się w jawnej potrzebie gestykulacji. Odległość mężczyzn od zejścia do skweru skracała się niebezpiecznie.
– Soneo, zrób coś – poprosiła Trassia. Jej nieco piskliwy głos został zagłuszony przez gorszący odgłos, jaki wydał z siebie Regin.
– Ale że niby co?
– Zobaczą go w takim stanie i wszyscy wylądujemy przed Starszyzną!
Sonea przygryzła policzki, zastanawiając się, czy już i tak za bardzo nie podniosły głosów. To nadal był szept, ale ten zwodniczy rodzaj, krzykliwy i bardzo zdradliwy. Żadna z osób przebywających w ogrodzie nie dała jednak po sobie poznać, aby cokolwiek do niej dobiegło, a zasłaniające nowicjuszy krzaki wydawały się wystarczająco gęste, aby odpowiednio ukryć całą ich grupkę.
– Może tylko on będzie miał kłopoty – skomentowała Sonea, wzruszywszy ramionami. – Tylko on doprowadził się do takiego stanu.
– Nie byłbym tego taki pewien – wtrącił Seno. – Soneo, proszę… Ty jedyna możesz znaleźć jakiś sensowny pretekst, aby akurat teraz odciągnąć tę dwójkę w inną stronę.
Tak naprawdę, to miała idealną okazję podłożyć nogę Reginowi tak wysoko, jak on sam nigdy nie zdołał uczynić tego jej. Byłaby to słodka zemsta za te wszystkie miesiące męczarni: on wymiotujący w ogrodzie pod Pałacem Królewskim, a nad nim stojący Wielki Mistrz Gildii oraz Administrator. Nie dałoby się piękniej.
Sonea aż jęknęła z rezygnacją i puściła się prawie że biegiem przed siebie. Tysiące myśli przetoczyło się przez jej głowę, a ona nie potrafiła pochwycić ani jednej z nich. Zajęcia? Plan? Czego mogłabym od niego chcieć tak pilnie, żeby aż przerywać rozmowę z Lorlenem?
To, że przeszła przez cały gaj zdecydowanie zbyt szybko, uświadomiła sobie dopiero w chwili, w której już na schodach oko w oko stanęła z Akkarinem. I zamiast skupić się na bieżącym zadaniu, jej uwaga koncentrowała się przede wszystkim na wspomnieniu dotyku mężczyzny, zapachu oraz bijącego od niego ciepła.
Prawdę mówiąc, po ich wspólnym tańcu Sonea nie była gotowa na tak prędką konfrontację. Poczuła to boleśnie, gdy czarny mag postanowił odezwać się jako pierwszy, miękko wymawiając jej imię, jak to miał w zwyczaju. Ale odpowiedź z jej strony nie nadchodziła. Wręcz przeciwnie, dziewczynie zupełnie odjęło mowę i chociaż wiatr łagodnie muskał skórę, ona czuła, jakby brakowało jej powietrza. Na ratunek przyszedł Lorlen i jego pokrzepiający uśmiech.
– No proszę, tym razem obeszło się bez kolizji. Czyżbyś chciała udać się do środka, Soneo? Jeśli nie masz nic przeciwko, chętnie ci potowarzyszę, bo również tam właśnie zmierzałem.
Och. Lorlen przymierzał się więc do zakończenia rozmowy z Akkarinem, w dodatku wybrał ku temu jak najbardziej sprzyjającą okoliczność. Pomylił się jednak, bo nie powrót do pałacu planowała nowicjuszka.
– Właściwie to…
Głos zawiesiła, ponieważ nie musiała dokańczać – niewysłowioną myśl Sonea wyraziła jednym ukradkowym spojrzeniem posłanym obserwującemu ją niczym drapieżnik mentorowi.
– Ach, rozumiem – powiedział Administrator, wzdrygnąwszy się prawie niedostrzegalnie. Prawie. Nie rozumiał, widać to było wyraźnie w konsternacji, jaka odmalowała się na jego twarzy; nie rozumiał, dlaczego Sonea chciała pomówić z Akkarinem na osobności z własnej, nieprzymuszonej woli. – Cóż, w takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak się oddalić.
Skinął głową, a po krótkim pożegnaniu zniknął za wysokim, otwartym przejściem, skąd dobiegała radosna muzyka.
– Przerwałam wam? – zapytała na pozór niewinnie, zanim zdążyła osaczyć ich niezręczna cisza.
– Wygląda na to, że Lorlen i tak przekazał mi już wszystko, co miał do przekazania.
To, jak dobrze Akkarin zamaskował emocje w swoim głosie, wzbudziło czujność Sonei. Jednakże Wielki Mistrz stał już tyłem do niej, zwrócony do drugiego zejścia tarasu – w stronę zupełnie przeciwną do tej, z której nowicjuszka przyszła. Skinąwszy na Soneę głową, zszedł w przeciwległą część placu.
Nowicjuszka wewnętrznie odetchnęła i powstrzymała odruch zerknięcia za siebie, aby upewnić się, czy jej znajomi aby na pewno pozostali niewidoczni.
Chwilę później, już na chodniku, ona i Wielki Mistrz zrównali krok.
– Chciał wiedzieć, dlaczego tyle czasu cię nie było – stwierdziła Sonea bez ceregieli.
Mężczyzna chwilę milczał, może żeby zebrać myśli, a może żeby wyminąć paru niepotrzebnych podsłuchiwaczy.
– I ty też chcesz to wiedzieć – wywnioskował w końcu. Jego usta wykrzywiły się w półuśmiechu. – Niespodziewana wiadomość od… przyjaciela. Musiałem to niezwłocznie sprawdzić.
Dziewczyna rozejrzała się dyskretnie. Z frustracją musiała przyznać, że nie mogli pozwolić sobie tutaj na otwarte karty.
– I…?
Akkarin przystanął nagle.
– W najbliższych dniach będę zajęty – powiedział, mając wzrok zawieszony gdzieś w przestrzeni. – W tym czasie nie oczekuję od ciebie niczego innego, jak sumiennego przygotowania do zajęć.
Sonea zacisnęła wargi, wiedząc, co oznaczają jego słowa. I dlaczego podjął się tego tematu właśnie teraz, w tym miejscu – tutaj nie mogła dać ponieść się emocjom ani wchodzić z nim w dyskusję na temat szpiegów.
Ale jutro też jest dzień. Zatem z przekorą zmieniła temat:
– W każdym razie cieszę się, że nie było to nic na tyle poważnego, abyś przegapił spotkanie ze swoją matką, Wielki Mistrzu. Marilla to ujmująca kobieta. Nie mówiłeś o niej wcześniej.
Mag w jednej sekundzie wbił w nią oczy, całkiem zbity z pantałyku. Zastanawiał się chwilę, ważąc każde słowo przed jego wypowiedzeniem.
– Nie złożyło się.
A więc jednak, pomyślała z ukłuciem żalu. Wcześniej podejrzewała już, że poprosił ją do tańca wcale nie ze względu na złożoną wcześniej obietnicę – a po to tylko, aby przerwać tę niewygodną, pełną napięcia rozmowę z jego matką.
Jakiekolwiek relacje łączyły Marillę Delvon z synem, nie należały one do najserdeczniejszych.
– Tym bardziej jest mi przykro, że odmówiłeś sobie dalszej rozmowy z nią na rzecz… jakiejś tam tradycji – naciskała dalej, z lekka ironicznie, nie mogąc się powstrzymać. Jeszcze nie, pomyślała. Chociaż sama nie wiedziała co, ale chciała wybadać coś jeszcze z jego reakcji. – To i tak nie było nic oficjalnego, nie musiałeś tego robić.
Akkarin zmrużył oczy.
– Czyżbyś spodziewała się jakiejś specjalnej zapowiedzi, Soneo?
– N-nie to miałam na myśli.
Mag zbliżył się odrobinę.
– Masz rację, to nie było nic oficjalnego. To niepisana tradycja, więc nie ma potrzeby robić wokół niej niepotrzebnego zamieszania – stwierdził, wzruszywszy ramionami. Zawiesił na chwilę głos i westchnął z wolna. A później uśmiechnął się. – Ale obiecałem sprawdzić, jak pilną uczennicą jesteś.
Naraz zrobiło jej się dziwnie głupio – tak bardzo, że kształt kostki brukowej, na której oboje stali, wydał jej się niezwykle intrygujący.
– I nie zawiodłem się – dodał Akkarin. – Zmykaj już. Jak mniemam, wasz kolega Regin opróżnił już zawartość swojego żołądka do końca.
Sonea aż zamrugała, ale żadne słowa nie przeszły już przez jej gardło.
Bal trwał do późnej nocy. Gdy się zakończył, nowicjuszka i jej mentor udali się do Gildii Magów, do rezydencji. Dziewczyna zamknęła się w swoim pokoju, całkiem wykończona, choć jednocześnie dziwnie pobudzona. Następnego dnia wyszła dopiero w południe, świadomie ominąwszy śniadanie. Wielki Mistrz w żaden sposób nie skomentował tego faktu.
Od autorki: Ta-da-da! Jak myślicie, co takiego mogło wytrącić naszego Regina z równowagi na tyle mocno, aby skończył na balu w taki, a nie inny sposób? Dlaczego relacje Akkarina i Marilli są takie, a nie inne? Kiedy Erden wykorkuje? I najważniejsze: ILE ZEJDZIE MI Z KOLEJNYM ROZDZIAŁEM?
TYLE pytań, zero odpowiedzi. Zaprawdę powiadam Wam, zero, no.
