Drewno drzwi, w które Sonea zapukała, wciąż wydawało taki sam odgłos, jakim go zapamiętała. Zaskrzypiały jednak już znacznie głośniej i żałośniej niż tych kilka miesięcy temu, a stojąca za progiem ciotka Jonna wyglądała na bardziej zmęczoną niż za dawnych czasów: ciemne ślady pod jej oczyma pogłębiły się, policzki miała opuchnięte, a kąciki przesuszonych ust opuszczone. Mimo to jej twarz rozjaśniła się na widok siostrzenicy.

– A więc przyszłaś – powiedziała, jakby nie spodziewała się, że nastolatka spełni jej prośbę. Jakby wręcz do samego końca modliła się w duchu, żeby nowicjuszka zignorowała list. Albo może nawet wcale go nie otrzymała.

– Napisałaś. Przyszłam – odpowiedziała Sonea, jakby uznała to za oczywistość.

Ciotka tylko uśmiechnęła się smutno i wpuściła siostrzenicę do ciasnego przedsionka. Drzwi za nimi starała się zamknąć bezgłośnie, ale te nie usłuchały. Nie rozległ się na szczęście płacz dzieci, które to co głośniejszy odgłos mógł w każdej chwili wyrwać ze snu, toteż Sonea odetchnęła.

Przeszły z przedsionka do głównego pokoju, umeblowanego oszczędnie, bo stała tam jedynie kanapa zakryta starym kocem w kratę, który to jeszcze za dziecięcych lat ogrzewał Soneę w zimowe wieczory, przy kanapie zaś stały fotele i leciwa ława, a nieopodal segment meblowy, z jakiego Ranel dumny był zapewne po dziś, bo zdobył go za bezcen od pewnego sąsiada. Kolory wnosiły tu jedynie porozrzucane gdzieniegdzie nieliczne zabawki Hani i Karrela.

– Ranela nie ma? I gdzie moi kuzyni?

Jonna chwilę milczała, przyglądając się uważnie nastolatce. Potem uściskała ją mocno.

– Tak wyrosłaś, Soneo… Jesteś już przecież dorosła. Za chwilę będziesz miała dwadzieścia lat i…

– Jonna – spróbowała jeszcze raz dziewczyna, stanowczo, i wyswobodziła się z uścisku ciotki. Badała przez chwilę emocje malujące się na twarzy kobiety, ale ta uporczywie uciekała wzrokiem. – Co tu się dzieje?

– Ranel zabrał dzieci na spacer – sprostowała w końcu Jonna. – Jesteśmy tu tylko my i… – urwała i położyła dłonie na ramionach siostrzenicy. – Posłuchaj mnie, kochanie. W każdej chwili możesz stąd wyjść i wrócić tam, gdzie jesteś bezpieczna. Pamiętaj, że nikt nie trzyma cię tutaj na siłę i nie musisz z nikim rozmawiać, jeśli nie masz na to ochoty.

– Jonna, coraz mniej mi się to…

– Ktoś na ciebie czeka w kuchni.

Nie od razu Sonea zmusiła swoje nogi do ruchu, ale przeczuwając, że od samej ciotki więcej się nie dowie, po prostu skierowała się do sąsiedniego pomieszczenia.

W istocie ktoś tam czekał. Mężczyzna, którego dziewczyna nigdy nie poznała, a jednak widziała go przynajmniej raz. Teraz wprawdzie prezentował się nieco schludniej, już nie w podartych łachmanach – być może to nawet Ranel pożyczył mu jedną ze swoich koszul – a gdy Sonea weszła do kuchni, ożywił się na twarzy.

Ostatnim razem otaczał go głównie odór alkoholu.

Trzy rzeczy jednak się nie zmieniły: wychudła sylwetka mężczyzny, przyprószone skronie i brązowe tęczówki, w tym momencie wpatrujące się w nią z niedającym się opisać napięciem.

Dla Sonei natychmiast jasnym się stało, że ich spotkanie kilka miesięcy temu na obrzeżach Imardinu, po wyścigach konnych, nie było dziełem przypadku. Ów mężczyzna, przynajmniej dwa razy od niej starszy, jeśli nie więcej, prawdopodobnie tak samo intencjonalnie doprowadził do ich spotkania wtedy, jak i dziś. I gdyby nie jego typowo kyraliański wygląd, Sonea już dawno chwyciłaby za pierwszy lepszy nóż z najbliższej szuflady.

– Kim jesteś? – wychrypiała, bezwiednie cofając się o krok, mierząc się z niemal lustrzanym odbiciem jej własnych oczu.

Niemożliwe.

To nie może być prawda.

Nieznajomy powstał – tak powoli, jakby z największym wysiłkiem starał się nie spłoszyć obcego zwierzęcia. Spoglądał z obawą i nadzieją, otwierał usta i zamykał je znowu, po to tylko, aby wydobyć z siebie ledwie szept:

– Sonea…

Dziewczyna zaczęła kręcić głową, zarazem próbując unormować oddech.

– Dlaczego? – zapytała przez zaciśnięte gardło. – Dlaczego teraz?

– Ja… Tyle czekałem na to spotkanie… Przygotowywałem się nawet, co ci powiedzieć. Jak zacząć. I jakby kto język mi wyrwał. Ja… Sonea, dziecko – plątał się, poprawiał, zacinał, a jego mimika zmieniała się z sekundy na sekundę, kiedy przewijały się przez nią setki emocji. Aż w końcu podbródek mu zadrżał, ramiona opadły i pociągnął nosem. – Ja przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam, dziecko, przepraszam.

– Miałeś wystarczająco czasu, aby przygotować się do spotkania z własną córką, Rodd, i nawet na to cię nie stać – warknęła Jonna, gdy wparowała do kuchni i stanęła pośrodku, między mężczyzną a nastolatką. Wyglądała jak rozwścieczona samica limka gotowa bronić swoich młodych. – Mówże, czego od niej teraz chcesz!

Sonea złapała ciotkę za przegub ręki.

– Jonna, czekaj… On… To chyba dla żadnego z nas nie jest łatwe, daj mu chwilę – poprosiła, ale wciąż uważnie badała zachowanie przybysza. Jej ojca.

Ta świadomość bynajmniej nie uderzyła jej znienacka, jak to zawsze wyobrażała sobie tę chwilę. Wręcz przeciwnie: stopniowo zalewał ją chłód, kawałek po kawałku, a serce biło wolno jak nigdy przedtem.

Stał przed nią mężczyzna, który przyczynił się do jej przyjścia na ten świat i jedyne, co niczym kula toczyło się w jej myślach, to pytanie: dlaczego dopiero teraz?

A mężczyzna – Rodd, ojciec – sprawiał wrażenie, jakby odczytywał z twarzy Sonei każde słowo, każde pytanie. Błądził spojrzeniem to po niej, to po podłodze, a wstyd widocznie dopadał go z każdej strony. Zapewne uleciała z niego cała odwaga, jaką musiał w sobie nosić, kiedy jeszcze starał się doprowadzić do tego spotkania.

– A więc Rodd – powtórzyła po ciotce, głównie po to, aby przełamać niezręczną ciszę. – Dobrze wiedzieć, jak ci na imię. I że w ogóle żyjesz.

Owa gorzkość nie do końca zamierzenie prześlizgnęła się przez jej język, ale Sonea nie umiała ot tak jej przełknąć i nie poczuć choćby odrobiny jej smaku. Nie umiała ani zapomnieć o porzuceniu przez ojca, ani – co gorsza – przypomnieć sobie ojca w życiu w ogóle. Jeżeli zachował się w umyśle dziewczyny jakikolwiek jego obraz, było to zaledwie wyobrażenie.

Zupełnie niezgodne z rzeczywistością.

Mężczyzna stojący przed nią, pomimo trzeźwości, całym sobą głosił światu, kim stał się przez lata: bylcem jak większość, pijakiem i zabiedzonym ulicznikiem. Mimo to postawił w końcu krok w jej stronę, wyciągnął wychudłe, obdrapane dłonie przed siebie jakby pragnął uchwycić z tej chwili tyle, ile mógł. Jakby mógł w ten sposób dosięgnąć serca własnej córki.

– Kruszyno… Dziecko. Taki wstyd ze mnie, taki… – mamrotał. – Jak mógłbym ci to wynagrodzić? To wszystko?

Sonea aż zaczęła zastanawiać się, czy Rodd przez ostatnie lata samotności, gdzieś na obrzeżach Imardinu, w najgorszych częściach slumsów, miał do kogo się w ogóle odezwać. Słowa w jego ustach zdawały się być wyszukiwane z trudem, jakby wręcz utracił on umiejętność rozmawiania.

– Czy mam szansę, Soneo? Na twoje przebaczenie?

Przez ile miesięcy narastały jego obawy przed tym spotkaniem? Przed reakcją córki, którą pozostawił tak dawno temu?

– Jak ona. Wyglądasz… tak podobnie. Skóra w skórę – mówił jakby do siebie.

Dziewczyna drgnęła.

Nadal pamięta mamę, zrozumiała.

W dodatku rozpoznał mnie po tylu latach.

I stał teraz przed nią zupełnie bezbronny, z ciążącą mu na barkach niczym głaz winą. Nie poddał się. Nie odpuścił.

Przyszedł. Do niej. Dla niej.

Uciekło jej niekontrolowane westchnienie, dudniło jej w klatce piersiowej i czuła się, jakby lewitowała. I wziąwszy pełniejszy oddech, uświadomiła sobie, że zarówno Rodd, jak i Jonna czekali, aż coś powie.

– Masz szansę. Nadal ją masz – powiedziała zatem, choć głos miała słaby.


Rodd siedział na kanapie, łokcie opierał na kolanach, w dłoniach mocno trzymał kubek gorącej raki, a Sonea obserwowała go z wyraźnym zainteresowaniem. Wyglądał na starszego, niż sobie liczył: kurze łapki ginęły w nabrzmiałych policzkach, choć nawet pod nimi dało się zauważyć wysoko zarysowane kości. Poszarzała skóra zapewne już dawno temu przybrała miejscami charakterystyczne, bordowe zabarwienie, które zdradzało ilość czasu spędzanego na popijaniu alkoholu. Mimo że niewiele cech jego twarzy zachowało się w wyglądzie córki, to jednak duże, brązowe oczy błyszczące zaciekawieniem z całą pewnością Sonea odziedziczyła właśnie po Roddzie. Wszystko inne, jak nieraz mawiała Jonna, musiała zabrać matce.

– To ze dwie albo trzy zimy temu było – opowiadał Rodd. – Szedłem drogą, a tam paru łebków rozmawiało między sobą o tym, jak ktoś kamieniem przebił się przez magiczną barierę. Ktoś stąd. A parę miesięcy później usłyszałem twoje imię. I wiedziałem, że to o tobie mowa. Po prostu wiedziałem.

Och!

– Mówisz o Czystce, podczas której… Cóż, właśnie wtedy odkryłam, że posiadam magiczny potencjał. Chociaż chyba nie od razu to rozumiałam albo nie chciałam rozumieć – wyjaśniła pokrótce dziewczyna, a jej usta mimowolnie wygięły się w łagodny łuk. – Ale odnalazł mnie wtedy dobry człowiek. Mag. Okazał mi niezastąpione wsparcie w Gildii i dzięki niemu łatwiej przyszło mi odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

To wszystko wydarzyło się tak dawno temu… Pomyśleć, że Rothen pomagał mi już od samego początku.

Ojciec Sonei przytaknął kilkakrotnie głową.

– A ja w tym czasie cię szukałem, kruszyno – wyznał jak przez ściśnięte gardło. – Nie wiem nawet, ile razy zastanawiałem się, na kogo wyrosłaś. W ostatnich tygodniach słuchałem tylko tych opowieści, plotek. Że trafiłaś pod skrzydła ich przywódcy, że możesz coś zmienić. Ach, nawet nie wiesz, jaką wiarę w ciebie pokładają nasi!

Sonea skwitowała te słowa jedynie uśmiechem. Również kiedyś w to wierzyła, ale ledwie przekonała do siebie magów, a Domy i król… Ścisnęło ją w żołądku, gdy przez jej myśli przemknęły wszystkie krzywe spojrzenia Garrela, Erdena, a nawet matki Akkarina. I wielu innych. Jeżeli kiedykolwiek zbierze się na odwagę utworzenia kliniki dla bylców, prawdopodobnie przyjdzie jej stanąć przed samym Merinem, aby prowadzić na ten temat rozmowy.

Nie wiedziała, czy temu podoła.

– A jak udało ci się odnaleźć Jonnę i Ranela? – zmieniła temat; nie chciała nakreślać Roddowi skomplikowanych relacji politycznych panujących w Imardinie.

Rodd poderwał się z nagłą falą ekscytacji.

– Ach! To nie pamiętasz? Spotkaliśmy się kiedyś! Tak o, na ulicy. Nie od razu cię rozpoznałem, ale w tamtych rejonach nieczęsto widuje się całą grupę nowicjuszy z Gildii Magów… Aż zabłysnęło mi tam coś, wiesz, oko to ja mam do błyskotek! – Naraz wyciągnął swą dłoń i pochwycił Soneę za brązowy rękaw szaty, który wystawał spod jej płaszcza; nie przejął się jej wzdrygnięciem i z satysfakcją wskazał na złoty inkal Gildii Magów. Inkal, który mógł nosić tylko nowicjusz Wielkiego Mistrza. Tylko ona. Rodd szczerzył się, jakby rozwiązał najtrudniejszą zagadkę świata. – Potem ujrzałem twoją twarz. I pomyślałem sobie, na Oko, że znów widzę moją Lucię. Tylko oczy inne, bo moje własne. Wtedy już wiedziałem, kim jesteś. Tylko mi uciekłaś za szybko… Powiedz no, tamten, co tak się wtedy rzucił, to twój chłopak, co?

Dziewczyna zamrugała, próbując nadążyć za słowami Rodda i odtwarzając po kolei sytuację sprzed paru miesięcy.

Kto się wtedy rzucił? Seno? Narron?

Regin?

– N-nie – odparła z zażenowaniem. – To definitywnie nie jest, nigdy nie był i nigdy nie będzie mój chłopak.

Rodd kiwał głową.

– Rozumiem, rozumiem. A to masz jakiegoś, kruszyno? Ach! Co ja tam wypytywać będę, przecież może nie chcesz mi teraz o wszystkim mówić…

– J-ja… – zawahała się. – Czyli tyle ci wystarczyło, żeby nas odnaleźć?

– I tak, i nie! A bo widzisz! Znajomych mam tu i tam. I kiedy żem cię tam zobaczył wtedy… No nie mogłem już odpuścić. Zbyt długo zastanawiałem się, co to się dzieje z moją kruszyną. A ty jak piorun z nieba, no! Koleżka mi podpowiedział, podsunął parę miejsc. Trochę zajęło, ale w końcu – zwrócił głowę ku ciotce Sonei – spotkałem i Jonnę. No i ubłagałem, żeby cię tu ściągnęła.

Jonna nie tryskała podobną energią. Stała nad nimi z ramionami założonymi na piersi, a patrząc na Rodda, mocno zaciskała usta z niesmakiem.

– Długo ci zajęło – syknęła. – Z pewnością dłużej niż zostawienie ich samych. Rodd, spójrz na nią! Przecież ta dziewczyna nawet cię nie pamięta, ona praktycznie cię nie zna.

Mina Rodda zrzedła z lekka, przeniósł oczy z Jonny na córkę, jakby usiłował raz jeszcze wybadać teren, przekonać się, czy Sonea przypadkiem się nie rozmyśliła. Ona jednak uciekła wzrokiem, w milczeniu skubiąc materiał ubrania.

– Może nie powinienem był… – zaczął znowu po chwili ciszy.

– Nie – wcięła się nastolatka. – Po prostu Jonna ma trochę racji. Minęło tyle czasu, a ja przez te wszystkie lata zastanawiałam się, czy ty w ogóle żyjesz. I dlaczego nas zostawiłeś, dlaczego nigdy nie wróciłeś…

Rodd zadumał się na chwilę.

– Kiedy kilka lat temu usługiwałem w Domach, w pewnym momencie poczułem ogromną niesprawiedliwość. Pracowałem dla rodziny, której powodziło się przez udziały po znajomości w lokalnej firmie, w tej samej, w której żaden bylec nie znalazłby pracy. Ich dzieciaki miały wszystko, co tylko chciały. Dobre jedzenie, ciepłe ubrania, nadmiar zabawek… A gdy wracałem na stancję, widziałem swoją kruszynkę, tak wychudłą. Pochorowałaś się pewnej srogiej zimy. Potrzebne były lekarstwa, więc znalazłem wtedy tylko jedno rozwiązanie. Okradłem ich, Soneo. Tych dobrych ludzi, którzy przecież zapewniali nam dach nad głową. I dopiero po fakcie zrozumiałem, co takiego uczyniłem… Stałem się przecież złodziejem. Jak mógłbym kiedykolwiek spojrzeć w oczy własnej córce? Mojej ukochanej Lucii? – zakończył, pociągając nosem. – Wyszedłem i nie wróciłem. I nigdy niczego, przysięgam ci, tak bardzo nie żałowałem.

Sonea zamrugała, nie mogła złapać tchu, aż wstała z miejsca.

– Mogłeś… Mogłeś oddać im to, co ukradłeś. Błagać ich o wybaczenie, może nawet o niewnoszenie pozwu o kradzież. Ja i mama czekałyśmy na ciebie. Zrozumiałam, że już nie wrócisz, dopiero gdy przyszła kolejna zima, a ona zmarła.

To było jak zrzucenie nadmiarowego balastu z ramion. Jak oczyszczenie.

Słowa te narodziły się w Sonei dawno temu i chyba nikt nie potrafiłby jej jasno wytłumaczyć, co tak właściwie trzymało je na wodzy przez tyle lat. Może tylko magia płynąca w krwi nowicjuszki sprawiła, że nie wypłynęły one wcześniej.

Choć głos jej się łamał, drżała na całym ciele, a oddech łapała z trudem, wciąż stała prosto i ani na moment nie przerwała kontaktu wzrokowego z mężczyzną. Musiała to z siebie wyrzucić, nawet jeśli przyniosło to ciężką gorycz, a cała ich trójka zamarła.

– Przepraszam… Naprawdę przepraszam – wymamrotał tylko mężczyzna. Kulił się w sobie. – Mogłem zrobić tak wiele i nie zrobiłem niczego.

Dziewczyna nabrała powietrza, dając znak, że pomimo zawieszenia głosu nie skończyła mówić.

– Ale przyszedłeś. Odnalazłeś mnie i jesteś teraz tutaj.

A ona zawsze na swojego tatę czekała.

Nadzieja na powrót rozjaśniła oczy Rodda.

– Czyli nie cofasz swoich wcześniejszych słów? O daniu mi szansy?

Sonea posłała najpierw długie spojrzenie ciotce, ale ta nie wydała siebie żadnego słowa. Wyraźnie czekała na decyzję swojej siostrzenicy.

– Nie. Nie cofam tego, co już powiedziałam. Daj mi tylko trochę czasu na poukładanie sobie tego wszystkiego.

Rodd zaśmiał się w głos.

– Ach, ile tylko zechcesz! Ile tylko potrzebujesz, kruszyno!