Podróż z Hogwartu przebiegła spokojnie. Na dworcu Severus szybko pożegnał się z Merriwether i poszedł w swoją stronę. Dziewczyna z kolei po wyjściu na mugolską część dworca udała się do poczekalni i padła na najbliższą ławkę. Miała trochę czasu, bo w jej rodzinie zawsze były problemy z punktualnością. Wreszcie z tłumu podróżnych wysunęła się znajoma sylwetka – Archibald Bradley, lokaj MoFire'ów, który był tak stary, że Ślizgonka podejrzewała, iż nie jest do końca człowiekiem. Co w tych okolicznościach nie byłoby nawet takie dziwne…
Służący podszedł i z niezwykłą łatwością dźwignął jej ciężki kufer.
– Jak minęła panience droga? – zapytał.
– W porządku – mruknęła. – Ach, Archibaldzie, powiedz mi, że w tym roku to są normalne konie!
– Tak, naturalnie, panienko.
Ruszyli do wyjścia. W bocznej uliczce stał wiekowy, paradny powóz rodu MoFire'ów. Oczywiście odkryty.
– Archibaldzie, czy mógłbyś postawić dach! Tyle razy mówiłam…
– Tak, panienko.
Chwilę później Merriwether umościła się wygodnie w powozie i zasunęła zasłonki. Tylko jej rodzina miała jeszcze w zwyczaju objeżdżanie mugolskiego świata powozami, nikt inny od dawna tego nie praktykował. Merriwether nie mogła znieść faktu, że jej środek lokomocji ściąga powszechną uwagę, a do tego jest jeszcze stary i brzydki. Ze wstydu miała ochotę zapaść się pod ziemię. Dlatego nie lubiła powrotów do domu. Za pierwszym razem jej stuknięci krewni postanowili zaprząc do powozu testrale! Mugole ze zdziwienia prawie umierali na ulicach. Następnego dnia pisały o tym wszystkie gazety, a MoFires Hall odwiedzili przedstawiciele Ministerstwa Magii.
Merriwether czekała długa droga, więc oddała się rozmyślaniom. Wracała do domu, ale po prawdzie nie bardzo miała do czego wracać, podobnie jak Severus…
Severus Snape pochodził z rodziny, jakiej nikt nie chciałby mieć. Jego rodzice wywodzili się z rodów czystej krwi, ale ojciec równocześnie był wyjątkowo wrednym czarnoksiężnikiem, despotą i tyranem. Od samego początku znęcał się nad żoną i synem, nie znał litości. Nic mu się nigdy nie podobało i wszystko było źle. Crudelis Snape całe dnie spędzał w piwnicy, gdzie warzył różnorodne mikstury (talent do tego odziedziczył po nim syn), które następnie, w nadmiernych ilościach, spożywał. Eliksiry wyzwalały w nim jeszcze większe pokłady agresji. Życie rodziny Snape'ów powoli przemieniało się w coraz straszniejszy koszmar…
Severus dobrze pamiętał dzień, w którym po raz pierwszy spotkał się z Zaklęciem Cruciatus. Miał wtedy może sześć lat. Jego ojciec zamknął się w pracowni na wiele dni, płonne jednak były nadzieje, że tam skonał. Wreszcie wyszedł, a w jego oczach połyskiwało szaleństwo. Rzucił się na swoją żonę, a gdy Severus próbował obronić matkę, Crudelis z całą mocą cisnął w niego tym właśnie zaklęciem. Drobne ciało Severusa zwinęło się, a potem zatrzęsło w spazmatycznych drgawkach. W powietrzu zawisł rozdzierający krzyk …
Myślał, że umiera, że już dłużej nie zniesie wszechogarniającego cierpienia, jakie wypełniało każdą jego cząsteczkę. Po upływie czasu, który zdawał się wiecznością, ból zelżał, a Severusowi wolno zaczęła powracać świadomość. Wtedy poczuł nienawiść, nienawiść znacznie silniejszą od bólu i każdego innego uczucia. Od tamtej pory nie opuszczała go ani na chwilę. Nienawidził wszystkich i wszystkiego: siebie, świata, życia… I nic nie mogło tego zmienić. Najbardziej nienawidził jednak własnego ojca i regularnie życzył mu śmierci, bo był zbyt mały, by samemu się do niej przyczynić.
Umęczona matka Severusa zmarła na krótko przed wstąpieniem syna do Hogwartu. Nie można powiedzieć, że to Crudelis Snape ją zamordował, ale niewątpliwie, gdyby nie zniszczył jej życia, mogłaby się nim cieszyć znacznie dłużej…
Severus wyjechał do szkoły i już nigdy więcej nie przekroczył progu własnego domu. Na święta zostawał zawsze w Hogwarcie, ale Merriwether nie bardzo wiedziała, gdzie się podziewał podczas wakacji. Zapraszała go wprawdzie do MoFires Hall, ale nigdy nie przyjął zaproszenia. Nie chciał litości. Dziewczyna słusznie podejrzewała, że wynajmuje pokój w jakiejś karczmie (matka zostawiła mu cały swój majątek), ale gdzie? Tego nie wiedziała. Na pewno nie w Dziurawym Kotle, ponieważ panujący tam wesoły gwar zbyt działałby mu na nerwy…
Historia Merriwether była bardzo odmienna, ale równie smutna.
Dagobert MoFire, ojciec Merriwether, tamtego dnia niezwykle się spieszył. Nie dość, że jak zwykle był spóźniony, to jeszcze przypomniał sobie o słoiczku ekstraktu z czułek montaforona, bardzo rzadkiego i nie całkiem legalnego specyfiku, który jego ojciec polecił mu koniecznie kupić. W takim domu, jak ten MoFire'ów, wciąż brakowało różnego rodzaju składników eliksirów i nikt nigdy nie miał czasu po nie pójść (ach, ci wiecznie zajęci naukowcy!). Wszystkie sprawunki spadały więc na Dagoberta, z usposobienia lekkoducha, który miał według nich czas na wszystko (był w końcu energiczny i młody, miał dwadzieścia trzy lata, ukończył szkołę, ale nie znalazł sobie dotąd żadnego pożytecznego zajęcia, cóż więc innego miał do roboty?). Zawrócił szybko na Nokturna, ale, jak na złość, w żadnym sklepie nie znalazł tego, czego szukał. Zaklął pod nosem, otwierając drzwi ostatniego.
– Dostanę ekstrakt z montaforona? – mówił roztargnionym głosem. – To znaczy z czułek? To znaczy… Wie pan, o co chodzi!
Dziwnie owłosiony sprzedawca spojrzał na niego spode łba i wymruczał niechętnie:
– Została mi ostatnia…
– Świetnie – przerwał Dagobert. – Ile?
Zarośnięty podał cenę takim tonem, jakim zwykle wyprasza się ze sklepu niechcianych klientów. Dagobert rozpoczął intensywne poszukiwania portfela, a gdy go w końcu znalazł, z powodu pośpiechu rozsypał pieniądze na wszystkie strony. Rzucił się, aby je pozbierać.
W tej samej chwili z wielkim impetem wpadła do sklepu kobieta o brązowych włosach. Zauważyła na ladzie wyciąg z czułków montaforona, po który przyszła, chwyciła go zachłannie, rzuciła kupcowi garść monet i już odwróciła się, żeby wyjść, gdy Dagobert wykrzyknął:
– Hej! Co pani wyprawia? Ja to właśnie kupiłem!
Dziewczyna błyskawicznie zwróciła się w jego stronę.
– To dlaczego ja mam w ręce słoiczek? – zapytała z przekąsem.
Zdenerwowany pan MoFire podszedł i go jej wyrwał.
– Już nie masz! Trzeba było przyjść wcześniej.
Kobieta tupnęła nogą, ale po chwili spokorniała i zmieniła taktykę.
– Hm… Ale ja bardzo, bardzo potrzebuję tego składnika! Zostawiłam na ogniu eliksir. Naprawdę…
– Ja też. Chyba by mnie tu nie było, gdyby nie był mi potrzebny.
– Ale mnie też jest! Może się podzielimy?
– Tej ilości nie wystarczy na dwa eliksiry – wtrącił się niespodziewanie owłosiony sklepikarz, o którym oboje dawno zapomnieli.
– Wobec tego jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji – powiedział wolno Dagobert, zerkając na naburmuszoną dziewczynę, ze złości zaciskającą dłonie w pięści. – Wyjdź za mnie.
Kobieta, kompletnie oszołomiona, popatrzyła na niego jak na wariata, ale po chwili odparła:
– Czemu nie?
Dagobert MoFire popatrzył w jej wielkie, trochę szalone oczy i całkiem przepadł.
Para, choć skojarzona w tak niecodzienny sposób, okazała się wyjątkowo dobrana, jednak szczęście, niestety, nie trwało długo. Szybko okazało się, że żona Dagoberta nie tylko oczy miała szalone…
Panna Ofelia pochodziła z rodziny Nottów, u których dość często zdarzały się przypadki postradania zmysłów, dodatkowo była spokrewniona z Lovegoodami, a takie połączenie nie wróżyło niczego dobrego.
Wszystko zaczęło się trzy lata po narodzinach ich córki. Ofelia, teraz już MoFire, coraz częściej popadała w zamyślenie i powoli zamykała się w sobie. A potem nastąpiło kolejne stadium choroby: nagłe zmiany nastrojów, od głębokiej depresji po ekstazę. Kobieta zupełnie straciła nad sobą kontrolę, śmiała się i płakała na przemian lub snuła po korytarzach MoFires Hall krzycząc i wyzywając. Nie panowała również nad rzucanymi przez siebie zaklęciami. Czasami miała dobry humor i aby zabawić Merriwether, chciała na przykład wyczarować bukiet kwiatów, ale niespodziewanie rzucała Zaklęcie Bombardy albo inne równie groźne, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. W różnych częściach zamku rozlegały się gwałtowne eksplozje, sprzęty nagle ożywały, ściany znikały… MoFire'owie nie byli w stanie zapanować nad żoną Dagoberta, a on powoli wpadał w rozpacz. Nie mogli się jednak zdobyć na odebranie jej różdżki, nie zgadzało się to z ich wolnościowymi przekonaniami, kultywowanymi od wieków, a lekarstwo na chorobę Ofelii nie istniało… W końcu dla dobra i bezpieczeństwa reszty rodziny zdecydowano, że poza okresami względnego spokoju kobieta będzie przebywać w zamknięciu w specjalnie do tego celu przygotowanej komnacie i pod stałym nadzorem. Mimo zastosowanych środków ostrożności często udawało jej się wydostać…
Merriwether miała wtedy prawie dziewięć lat. Pewnego burzliwego dnia jej matka znów się wymknęła i przez długi czas nie można było jej odnaleźć. Nagle Dagoberta zaniepokoiły dziwne odgłosy dochodzące z dachu wiekowego zamczyska. Nie zdążył powiadomić o tym przeszukującej różne części domu rodziny, bo w panice rzucił się ku schodom.
Znalazł ją. Jego żona pląsała wesoło i nieprzytomnie na płaskim szczycie wieży otoczonej blankami. Kręciła się wokół własnej osi, podskakiwała i śmiała się opętańczo.
– Ofelio – odezwał się jej mąż. – Dlaczego uciekłaś?
– Uciec? – odpowiedziała, nie przestając tańczyć. – Nie chciałam uciec. Ale dzień jest taki piękny! Piękny! PIĘKNY! Nie każcie mi więcej siedzieć w tym wstrętnym pokoju – mówiła głosem małej dziewczynki. – Dogobercie, kochanie, nie każ mi tam wracać.
– Ofelio, ty jesteś chora…
– Bzdury! Czuję się świetnie. Nigdy w życiu tak się nie czułam! Mogłabym latać! Latać! – zawirował zgrabnie, ale potknęła się o wystający kamień i upadła.
Dagobert szybko do niej podbiegł.
– Proszę, zejdź ze mną na dół. Jest zimno, pada deszcz…
– Jest pięknie!
– Merriwether, twoja córka – dodał, bo nie był pewien, czy jego żona pamięta – ona bardzo by chciała cię zobaczyć. Chodźmy…
– Merriwether? Ona też jest piękna, taka piękna!
– Właśnie, chodźmy do niej. Tak się stęskniła…
– Merriwether?
– Tak, nasza córka. – Nie wiedział, co mówić. Ofelia popadła w dziwne odrętwienie. – Kochanie, wszystko w porządku?
– Tak, tak…
Zygzak błyskawicy przeciął niebo ponad nimi, a zaraz potem rozległ się ogłuszający grom. Pani MoFire ponownie się ożywiła i skoczyła na równe nogi.
– Chodźmy! – ponaglił Dagobert, przekrzykując kolejne grzmoty.
Zerwał się wiatr.
– Wiej wietrze! Kocham burzę! – Ofelia wyrwała się mężowi i ponownie zawirowała w tańcu na śliskim dachu. – Wznieść się, wznieść się ponad świat! Latać!
– Ofelio, proszę…
– Dagobercie. – Złapała go za rękę. – Chodź ze mną, chodź coś ci pokażę…
Pociągnęła go w stronę blanek, a potem puściła jego dłoń i zanim zdążył zareagować, wspięła się na mur. Dagobert nie wiedział, co robić, bo bał, że jego żona może spaść. Nie myśląc więc wiele, podążył za nią. Stali pomiędzy zębami muru, rozdzieleni blanką. Dagobert jedną ręką starał się dosięgnąć żony, drugą mocno trzymał się muru. Miał nadzieje, że jakoś uda mu się ściągnąć stamtąd żonę. Ona tymczasem mówiła:
– Spójrz tam, przed siebie, daleko. Na ten wielki, wspaniały świat. Czyż nie jest piękny? Taki… wolny. Chcę być wolna! Wiesz, Dagobercie, kiedy tu stoję, właśnie w tym miejscu, mam wrażenie, że mogłabym latać.
– Ofelio!
– Latać! Nigdy o tym nie marzyłeś?
– Ofelio, zejdźmy, proszę…
– Wznieśmy się razem! Polećmy, oderwijmy się wreszcie od ziemi!
Ofelia MoFire puściła się i rozłożyła szeroko ręce. Dagobert usiłował ją złapać, ale sam nie miał się czego przytrzymać, dłonie ślizgały się na mokrym murze. Za późno pożałował, że nie wziął ze sobą różdżki. Ofelia chwyciła mocno jego dłoń i skoczyła w dół z wieży, pociągając go za sobą…
Członkowie rodziny MoFire'ów wreszcie usłyszeli dochodzące z dachu odgłosy szamotaniny, ale jak zawsze się spóźnili...
