Z dedykacją dla Fayerki, która w jakiś miesiąc zrobiła ze mnie psychofankę Star Treka.
Chciałabym też ogromnie podziękować Fayerce za betę merytoryczną i Tinie Latawiec za betę techniczną oraz pomoc z tytułem.


Samotna góra

Gdyby Spock był skłonny do tego rodzaju emocji, powiedziałby, że planeta Inus 9 okazała się wyjątkowo rozczarowująca. Odpowiednia dla ludzi atmosfera oraz żyzna gleba w połączeniu z zupełnym brakiem szkodników sprawiały, że stanowiła doskonałą lokalizację dla jednej z licznych ziemskich kolonii rolnych, to jednak z kolei czyniło ją zupełnie nieinteresującą dla pierwszego oficera „Enterprise". Planeta w tym stopniu skolonizowana musiała bowiem zostać uprzednio doskonale zbadana i opisana, z którymi to opisami Spock z kolei musiał zapoznać się na długo przed ich przybyciem, ponieważ Kirk zwykł zasięgać jego opinii w kwestiach bezpieczeństwa — a jeśli nawet nie, to Spock i tak uważał za swój obowiązek się nią podzielić. Doskonale nadawałaby się na przepustkę dla załogi (gdyby znajdował się tu choć jeden bar), ale nie pozostawiała zbyt wiele do roboty znudzonemu oficerowi naukowemu. Wizyty na stacjach kosmicznych pozwalały przynajmniej na uzupełnienie materiałów naukowych oraz zdobycie informacji o wszelkiego rodzaju nowinkach. Miejsca takie jak to nie oferowały zupełnie nic, jeśli chodzi o rozrywkę w wolkańskim rozumieniu, a te, które tak cieszyły resztę załogi, zdaniem Spocka były zbyt nielogiczne i bezproduktywne, by miał uznać je za warte uwagi.
Przepustka zresztą także nie wchodziła w grę — Inus 9 po prostu nie byłby w stanie pomieścić nawet połowy załogi statku wielkości „Enterprise". Kolonia składała się zaledwie z jednej niewielkiej osady, zamieszkanej przez garść rodzin sprowadzonych tu do obsługi i konserwacji robotów, które zajmowały się właściwą uprawą. Sześć dwupiętrowych domostw otaczało centralny placyk na planie heksagonu, w którego centrum stała nieregularna konstrukcja zwana przez mieszkańców „klubem" i stanowiąca miejsce spotkań tak oficjalnych, jak i towarzyskich. Poza tym zalążkiem cywilizacji jak wzrokiem sięgnąć ciągnęły się pola czwórpszenżyta, od zachodu zamknięte pasmem gór, z których najbliższa, stanowiąca jakby forpocztę, wrzynała się daleko w ziemie uprawne, zaburzając gdzie indziej doskonale zachowaną symetrię.
— Mam nadzieję, że nikt nie przywiezie im jakiegoś tribble'a — zaśmiał się doktor McCoy, przyglądając się falującym we wzmagającym się z każdą chwilą wietrze łanom.
Kirk posłał mu mordercze spojrzenie. Spock przezornie odchrząknął i wszedł kapitanowi w słowo, nim ten zdążył dać doktorowi do zrozumienia, co myśli o jego żarcie.
— Skanery wskazywały na brak jakichkolwiek form życia poza osadą, co potwierdza informację o tym, że na całej planecie nie ma niczego, co mogłoby zagrażać uprawom.
— Wskazywały? — Kirk uniósł brwi i zerknął na tricorder w dłoni pierwszego oficera.
— W tej chwili zaburzenia magnetyczne uniemożliwiają mi prowadzenie dalszych odczytów, nie sądzę jednak, żeby nowe formy życia mogły pojawić się tutaj w ciągu ostatniego kwadransa. Nawet tribble nie rozmnażają się tak szybko, doktorze. — Spojrzał znacząco na McCoya, który beztrosko wzruszył ramionami.
— Co powoduje te zaburzenia, wiatr? — zaciekawił się doktor, na moment zapominając o złośliwościach.
Spock nie zwykł niczego zapominać.
— W dużym uproszczeniu tak. Jest to stwierdzenie mocno nieprecyzyjne, ale rozumiemy, że jest pan lekarzem, nie naukowcem. Gdyby jednak chciał się pan dokształcić w tej materii, służę odpowiednimi publikacjami. Podobne zjawiska na Inusie 9 zostały już doskonale zbadane i opisane.
— Precyzję zostawiam panu, panie Spock — odparł wesoło McCoy. — Mnie wystarczy stwierdzenie, że wieje tu jak na dworcu w Chicago. A gdyby to porównanie było panu obce, z pewnością znajdą się w naszych archiwach sposobne nagrania.
Spock już otwierał usta do riposty, gdy za jego plecami rozległ się tubalny głos.
— Witamy na Inusie! Bardzo przepraszam, że musieli panowie czekać. Jestem Otieno Luo i mam przyjemność kierować tą kolonią. — Wysoki, barczysty mężczyzna o burzy nieznacznie siwiejących czarnych kędziorów omiótł wzrokiem dystynkcje na rękawach nowo przybyłych i wyciągnął rękę do Kirka.
— Kapitan James T. Kirk, USS „Enterprise". To jest mój pierwszy oficer, pan Spock, a to doktor McCoy, nasz główny oficer medyczny — Kirk przedstawił towarzyszy, a pan Luo ochoczo uścisnął im dłonie, rzucając jednocześnie zaciekawione, acz dyskretne spojrzenie na Spocka, który, przywykły do podobnych, jak zwykle udał, że niczego nie zauważa. — Jak wspominałem, przejęliśmy zadanie kapitana Robertsa ze względu na awarię jego statku. Proszę tylko wskazać, gdzie mamy wyładować towar, a moi ludzie zaraz zabiorą się do pracy.
— Doskonale, proszę za mną. Zaczynaliśmy się już zastanawiać, czy wszystko gra, bo Roberts nigdy się tak nie spóźniał, ale na szczęście zawsze zamawiamy nową dostawę zaopatrzenia, kiedy jeszcze poprzednich zapasów wystarczy nam na co najmniej kilka tygodni. Na tak odosobnionej planecie jak nasza to konieczna ostrożność.
— Przezorny zawsze ubezpieczony — pochwalił McCoy. — Uprawiacie coś poza czwórpszenżytem? — zapytał, rozglądając się po polu, którego skrajem prowadził ich gospodarz.
Spock miał ochotę nadmienić, że odpowiedź na to pytanie była zawarta w krótkiej prezentacji, którą przedstawił towarzyszom, gdy zbliżali się do orbity Inusa 9. Przyszło mu jednak do głowy, że McCoy, podobnie zresztą jak inni Ziemianie, używał czasem podobnych pytań jako techniki służącej nie tyle uzyskaniu informacji, ile nawiązaniu relacji z rozmówcą, pozwolił więc panu Luo udzielić stosownych wyjaśnień.
— Nie, próbowaliśmy z mniej odpornymi gatunkami, ale dawały niezbyt satysfakcjonujące plony. Mamy doskonałą glebę, światła i wilgoci też nie brakuje, ale te przeklęte wichury potrafią dać się we znaki.
— Zauważyliśmy, że nasze urządzenia też przy nich wariują — wtrącił się Kirk. — Pan Spock wspominał jednak, że dotychczasowe badania nie wykazały żadnych długotrwałych negatywnych skutków ich działania.
Spock z aprobatą skinął głową, usatysfakcjonowany tym dowodem, że przynajmniej kapitan z uwagą wysłuchał jego raportu.
— To jedynie krótkotrwałe zaburzenia — Luo potwierdził jego wcześniejsze słowa. — Czujniki i komunikatory nie radzą sobie z nimi najlepiej, ale robotom rolniczym zupełnie nie przeszkadzają w pracy, a że jest nas tu tak niewiele, przejściowy brak komunikacji nie stanowi większego problemu. Po prostu uciekamy się w takich sytuacjach do starych, dobrych ziemskich metod. — Wskazał na wieńczącą budynek klubu niewysoką wieżyczkę wyposażoną w mosiężny dzwon.
— Nasza komunikacja jak na razie działa, mamy tylko niewielkie zakłócenia. Panie Spock, czy istnieje ryzyko problemów z transporterami?
— Nie, sir, ten rodzaj zakłóceń nie powinien wpłynąć na pracę transporterów, natomiast jeśli pogoda nadal będzie się pogarszała, mogą wystąpić przerwy w łączności. Radziłbym zatem nie ociągać się z rozładunkiem.
— Nie zamierzam się ociągać. — W głosie Kirka pobrzmiewała ironia, dość dyskretna, by pan Luo nie mógł jej wyczuć, jednak bliżej znającym kapitana oficerom mówiąca wiele na temat tego, co sądził o rozkazach traktujących „Enterprise" jak pospolity statek zaopatrzeniowy.
— Jeśli pan pozwoli, kapitanie, chciałbym wykorzystać ten czas i zapoznać się bliżej z właściwościami tego wiatru, żeby porównać swoje obserwacje z wnioskami poprzedników. — Spock uznał, że próba zmuszenia tricordera do współpracy to nadal ciekawsze zajęcie niż towarzyszenie Kirkowi do miejsca zrzutu i przyglądanie się transportowi skrzyń z zapasami.
Kirk przyzwalająco skinął głową.
— Gdy pan skończy, proszę przyjść do tamtego domu. — Luo wskazał na jeden z budynków, niczym nieróżniący się od reszty. — Żona właśnie gotuje obiad, mamy nadzieję, że dadzą się panowie zaprosić.
— Nie chcielibyśmy robić kłopotu… — zaczął Kirk, ale gospodarz natychmiast wszedł mu w słowo.
— Żaden kłopot, rzadko mamy okazję gościć przybyszy z daleka. — Uwadze Spocka nie uszło kolejne dyskretne spojrzenie w jego kierunku. — Bardzo chętnie posłuchamy o panów przygodach, zwłaszcza moja córka, ona wprost uwielbia takie historie.
— W takim razie bardzo chętnie. — Kirk skłonił się lekko. — Bones… ?
Doktor potrząsnął głową.
— Nie przydam ci się przy rozładunku, a chętnie bym się przeszedł i rozruszał stare kości. Pójdę ze Spockiem, dołączymy do was za jakąś godzinkę.
Spock musiał pospiesznie upomnieć sam siebie, że irytacja jest reakcją niegodną Wolkana. Tym bardziej zaś irytacja odczuwana w zasadzie na zapas, McCoy nie robił bowiem jak na razie niczego, co mogłoby ją wzbudzić nawet w kimś mniej panującym nad emocjami.
— Zapraszam, doktorze — powiedział uprzejmie.
— Cała przyjemność po mojej stronie. — Ton doktora był równie sarkastyczny.
Spock uniósł brew. Spacer zaczynał zapowiadać się nieco bardziej interesująco, pierwszy oficer nie był jednak pewien, czy to na takim rodzaju atrakcji mu zależało.
Początkowo szli ramię w ramię, ale McCoy szybko znudził się patrzeniem, jak Spock manipuluje przy urządzeniu, usiłując zmusić je do przezwyciężenia przeszkód atmosferycznych. Zaczął więc zostawiać pierwszego oficera coraz bardziej w tyle, co zdaniem Spocka uczyniło ich wspólną przechadzkę zaskakująco wręcz przyjemną.
Skupiony na pokrętłach tricordera, Spock zbyt późno uświadomił sobie, że dobiegający gdzieś z bocznej ścieżki nikły odgłos kroków, tak lekkich, że dla Ziemianina byłyby ledwo słyszalne, z pewnością nie mógł należeć do McCoya — i to nie tylko dlatego, że doktor nadal znajdował się przed nim. Natychmiast podniósł wzrok znad urządzenia i odwrócił się w kierunku dźwięku, kroki jednak zdążyły już ucichnąć, a rozdzielająca dwa pola ścieżka wydawała się pusta. Spock wzruszył ramionami i z powrotem pochylił głowę. Dopiero wtedy dojrzał wychylającą się zza tricordera główkę przyozdobioną dwoma sterczącymi w górę kucykami przytrzymywanymi gumkami mieniącymi się wszystkimi kolorami tęczy. Para ciemnych oczek napotkała jego oniemiałe spojrzenie, a wtedy ich właścicielka uśmiechnęła się od ucha do ucha.
— Dzień dobly — przywitała się grzecznie.
Spock rzucił okiem w stronę McCoya, który zmierzał już w ich kierunku. Doktor był jednak nadal dość daleko, by nie móc dostrzec jego wyrazu twarzy. Całe szczęście, bo gdyby zauważył, że pierwszy oficer potrzebował chwili, by otrząsnąć się z zaskoczenia niespodziewanym spotkaniem z ludzką dziewczynką, której obecność w tym miejscu nie była przecież wcale niczym dziwnym, z pewnością wykorzystałby ten fakt do nowej serii docinków. Z drugiej jednak strony McCoy miał większe predyspozycje do rozmów z dziećmi, Spock musiał więc niechętnie przyznać, że obecność doktora zaczęła być mu na rękę.
— Dzień dobry — odparł z zaledwie kilkusekundowym opóźnieniem. Zrobił przy tym dwa kroki w tył, by lepiej widzieć dziewczynkę.
Ta nie wydawała się zwracać uwagi na jego zaskoczenie, być może wolkański instynkt zadziałał i Spock zdołał mimo wszystko przynajmniej zatuszować swoją żałośnie ludzką reakcję. Niestety następne pytanie ponowie zbiło go z pantałyku:
— Czy pan jest elfem?
— Słucham? — wydusił z siebie Spock i mimowolnie odwrócił głowę, by posłać nachodzącemu McCoyowi spojrzenie, w którym wyrażała się niema prośba o wsparcie.
— Myślałam, że elfy są ładniejsze.
Spock otworzył usta, a potem zamknął je ponownie i zdecydował się pozostawić udzielenie odpowiedzi doktorowi, który właśnie do nich dołączył.
— Kolega dużo chorował w dzieciństwie.
No tak. Na McCoya nigdy nie można było liczyć w podobnych sytuacjach. Spock uniósł głowę i z godnością odparł:
— Wolkanie są odporni na większość chorób, a uroda jest konstruktem społecznym. Zresztą musi pan wiedzieć, doktorze, że na Wulkanie uchodziłem za atrakcyjnego, i to pomimo domieszki ludzkiej krwi.
— Domieszki? Masz jej równo połowę — prychnął McCoy z rozbawieniem, po czym pochylił się w stronę dziewczynki. — Jak widzisz, moja droga, choroby zniszczyły mu nie tylko urodę. I dlatego powinnaś się zdrowo odżywiać i spędzać dużo czasu na świeżym… — urwał i łypnął na lekko czerwonawą atmosferę Inusa 9, w której unosiły się niesione wiatrem różnokolorowe drobinki — …na powietrzu — dokończył. — A w ogóle to jak się nazywasz?
— Mol.
— Mol? — Doktor McCoy uniósł brew, szybko jednak zreflektował się i dodał: — To bardzo ładne imię, Mol.
— Nie Mol — dziewczynka poprawiła go z naburmuszoną minką. — Mol.
Brew McCoya powędrowała jeszcze wyżej i teraz to doktor przeniósł pytające spojrzenie na swojego towarzysza. Spock, który zdążył już ochłonąć i przeanalizować dostępne informacje, pospieszył z odpowiedzią.
— Wygląda na to, doktorze, że nasza nowa znajoma jest jeszcze zbyt młoda, by wymówić poprawnie głoskę „r". Przypuszczam zatem, że jej imię w rzeczywistości brzmi „Mor".
— No przecież mówię, że Mol. — Dziewczynka oparła ręce na biodrach i zadarła główkę, by lepiej przyjrzeć się swoim rozmówcom. — A wy?
— A my nie — zachichotał doktor, ale ponieważ ani Mor, ani tym bardziej Spock nie docenili jego żartu, westchnął i poważniejszym już tonem odpowiedział. — Ja jestem doktor Leonard McCoy, a to jest pan Spock.
— Spock? — powtórzyła Mor, świdrując Wolkana wzrokiem. — Śmiesznie. Ale wszystkie elfy nazywają się śmiesznie. Klasnoludy też.
McCoy usiłował stłumić śmiech, co nie wychodziło mu najlepiej. Sytuację uratowała dopiero kobieta, która truchtem zmierzała w ich kierunku od strony osady.
— Mor! Mor, co ja ci mówiłam? — zwróciła się do dziewczynki, dysząc lekko po biegu.
Spock zarejestrował, że ten sam wyraz twarzy i kształt ciemnych oczu bez wątpienia zdradzały bliskie pokrewieństwo, pozwolił więc sobie na założenie, że ma do czynienia z matką i córką, jeszcze zanim słowa nowo przybyłej to potwierdziły.
— Nie wolno oddalać się od domu, kiedy tatuś i mamusia są zajęci! Pola to nie jest miejsce do zabawy. Przepraszam panów najmocniej za tę scenę — zwróciła się następnie do dwóch mężczyzn. — Jestem Anyango Luo. Poznali już panowie mojego męża, a ja panów kapitana, można więc powiedzieć, że jesteśmy wśród swoich.
Spock nie był pewien, czy zgadza się z wysuniętym wnioskiem, musiał jednak docenić, że pani Luo jako pierwsza z rodziny nie wykazała najmniejszego zainteresowania kształtem jego uszu.
Doktor McCoy dokonał kolejnej prezentacji, po czym całą czwórką ruszyli z powrotem w kierunku osady. Mor nie potrafiła jednak długo iść spokojnie u boku matki, która, zapewne poirytowana jej ciągłymi pląsami, poleciła jej w końcu, by pobiegła przodem i powiedziała ojcu, że obiad jest już prawie gotowy.
— Żywe dziecko — zagadnął McCoy z uśmiechem, gdy Mor oddaliła się w podskokach.
Spock pomyślał, że nazwałby ją raczej dzieckiem wyjątkowo niezdyscyplinowanym, nie byłoby jednak rozsądnym wygłaszać podobnych opinii w obecności matki, wykonał więc tylko bliżej nieokreślony ruch głową, świadom, że pozostali będą mogli zinterpretować go w sposób, który wyda im się najbardziej prawdopodobny.
— Oj, żywe — roześmiała się Anyango. — To nie jest miejsce dla niej — dodała poważniej i westchnęła cicho.
— Jest tu więcej dzieci w jej wieku? — zaciekawił się McCoy.
Kobieta potrząsnęła głową.
— Jest dwoje nastolatków i roczny chłopczyk. Żadne z nich nie stanowi dobrego towarzystwa dla pięciolatki. Nawet się nie dziwię, że ciągle się gdzieś włóczy. Na jej miejscu też nie umiałabym długo usiedzieć w tej wiosce.
— Dziecko potrzebuje do rozwoju różnorodnych bodźców — wtrącił Spock. Tyle przynajmniej młodzi Ziemianie mieli wspólnego z młodymi Wolkanami.
McCoy posłał towarzyszowi spojrzenie będące połączeniem zaskoczenia i aprobaty. Spock uniósł brew. Nie wiedział, co dokładnie myśli sobie doktor, ale nie widział nic dziwnego w tym, że można było mieć wiedzę teoretyczną na jakiś temat, a zarazem nie czuć najmniejszej potrzeby sprawdzania jej w praktyce.
— Dokładnie! — Anyango z zapałem pokiwała głową. — Od początku to mężowi powtarzam. Jasne, połączyło nas marzenie o zbudowaniu nowego, lepszego świata i może Mor też kiedyś zapragnie budować go razem z nami, ale teraz, kiedy wchodzi w wiek szkolny, powinniśmy wrócić na Ziemię i pozwolić jej doświadczyć tego wszystkiego, co nas ukształtowało. Ale Otieno nie wyobraża sobie opuszczenia swojego drugiego dziecka. — Spojrzała znacząco na osadę i uśmiechnęła się smutno. — A ja, cóż, mimo wszystko nie wyobrażam sobie opuszczenia jego.
Nim dotarli do celu, wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, a w powietrzu zatańczyły pierwsze różnobarwne kropelki deszczu. Mor już na nich czekała, a wraz z nią Otieno, kapitan Kirk i dwóch członków załogi „Enterprise", którzy pomagali przy rozładunku.
— Przepraszam za opóźnienie. Mor, chodź, pomożesz mi nakryć do stołu. — Anyango pospiesznie skierowała kroki do kuchni.
— Proszę się nie przejmować, i tak nigdzie się nam nie spieszy — zapewnił ją Kirk, a następnie zwrócił się do swoich oficerów. — Straciliśmy kontakt ze Scottym. Obawiam się, że będziemy musieli zaczekać na Inusie, aż pogoda się poprawi.
Spock odpowiedział krótkim skinięciem głowy, jako że słowa kapitana potwierdziły tylko jego podejrzenia.
— Mógłbym spróbować wzmocnić sygnał, gdyby pan Luo użyczył mi narzędzi.
— Później, mój drogi, później! — Otieno ze śmiechem otoczył Spocka ramieniem, zupełnie nic nie robiąc sobie z groźnego zmarszczenia brwi. — Teraz chodźmy sprawdzić, jakie to moja żona przygotowała pyszności!
Spock przeniósł pytające spojrzenie na Kirka, a ten zmrużył oczy, dając tym samym Wolkanowi znak, by posłuchał gospodarza. Była to logiczna decyzja — rzeczywiście nigdzie się nie spieszyli. Oficer, który wysłał ich na tę misję, potraktował ich jak zwykły zaopatrzeniowiec, poruszający się ze znacznie mniejszą prędkością, w związku z czym mieli czas do następnego poranka, nim będą musieli zgłosić się po dalsze rozkazy. Mimo to Spock zdecydowanie wolałby zaszyć się w jakimś spokojnym kącie z narzędziami, tricorderem i komunikatorem, niż uczestniczyć w proszonym obiedzie z dziwnie zafascynowaną jego osobą ludzką dziewczynką.
Pozycja pierwszego oficera na statku pokroju „Enterprise" oznaczała, że od czasu do czasu musiał uczestniczyć w różnego rodzaju oficjalnych przyjęciach i innych wydarzeniach towarzyskich. Zazwyczaj jednak zebrani goście koncentrowali swoją uwagę głównie na Kirku, cieszącym się sporą sławą, oraz McCoyu, będącym duszą towarzystwa. Wolkański pierwszy oficer na ziemskim statku, mimo długiej historii kontaktów między ich rasami, nadal budził czasem zaciekawienie, zwykle połączone jednak ze zdrową dozą respektu. Spock zaś nie widział powodu, by zacieśniać relacje. Pozycja obserwatora doskonale mu odpowiadała. Tym jednak razem nie mógł nie zauważać kolejnych świdrujących spojrzeń małej Mor i gdyby nie szczycił się doskonałą kontrolą nad emocjami, możliwe, że odczuwałby teraz coś na kształt lekkiego niepokoju.
O dziwo, doktor McCoy, zamiast jak zwykle cieszyć się jego dyskomfortem, tym razem postanowił pospieszyć Spockowi z pomocą, zagadując Mor, tak by nie miała czasu zadręczać Wolkana pytaniami. Potem Kirk przejął pałeczkę i na prośbę Otiena podzielił się garścią anegdotek o ostatnich przygodach „Enterprise" (doktor McCoy zadbał zaś o to, by nie zabrakło wśród nich opowieści o tribble'ach, która wyjątkowo przypadła dziewczynce do gustu). W końcu jednak rozmowa dorosłych zeszła na poważniejsze tematy, a wtedy Mor przypomniała sobie o głównym obiekcie swojej ciekawości.
— Macie więcej elfów? — spytała, wspinając się na paluszki, by zwrócić na siebie uwagę.
— Elfów? — powtórzył Kirk, oderwany od dyskusji, i posłał najpierw Spockowi, a potem McCoyowi pytające spojrzenia.
Spock nie zamierzał pozwolić, by doktor znów zabawił się jego kosztem.
— Moje uszy, kapitanie — odparł z godnością — skojarzyły się jej najwyraźniej z uszami elfów z jakichś ziemskich bajek.
— Rozumiem. — Kirk, trzeba mu to było przyznać, zdołał nie okazać po sobie rozbawienia, chociaż Spock nie był pewien, czy jego odpowiedź, pomimo poważnego tonu, nie była jednak w istocie żartobliwa. — Niestety, Mor, obawiam się, że pan Spock jest jedynym elfem na „Enterprise".
— Proszę wybaczyć — wtrąciła się w tym momencie Anyango. — Widzą panowie, oboje z mężem jesteśmy ogromnymi fanami Tolkiena. Pisarza, który trzysta lat temu odmienił oblicze fantasy — wyjaśniła, spoglądając na Spocka, jakby obawiała się, że może nie orientować się w ziemskiej literaturze.
— Właściwie to poznaliśmy się na zlocie fanów historycznej fantastyki — uzupełnił Otieno. — Więc Mor nie ma wyjścia, od małego była indoktrynowana „Hobbitem", a ostatnio obejrzeliśmy z nią pierwszy raz „Władcę pierścieni", wiecie, tę starą ziemską wersję. Do książki jeszcze musi dorosnąć, ale filmem była zachwycona.
— I wcale nie bałam się olków! — dorzuciła Mor z dumą w głosie. — No plawie — przyznała po chwili. — Tato? Czy olki też nie miały takich śmiesznych uszu? — Nim ktokolwiek zdążył zareagować, okrążyła róg stołu i znalazła się tuż przed Spockiem. — Nieee — stwierdziła po chwili obserwacji. — Olki są o wiele brzydsze.
— Mor! — zawołała Anyango z oburzeniem. — Tak nie wolno, przeproś pana natychmiast.
— Ale czemu? Przecież powiedziałam, że nie jest taki brzydki jak olki — oburzyła się dziewczynka.
— Orki nie istnieją, kochanie, elfy też nie. — Matka wstała i przyciągnęła ją do siebie, posyłając jednocześnie Spockowi przepraszający uśmiech. — A pan Spock jest pierwszym oficerem na wielkim okręcie kosmicznym i lata z kapitanem Kirkiem i panem doktorem po całym wszechświecie, wiesz?
— No przecież wiem, słyszałam. — Mor wzruszyła ramionkami. — Ale elfy też mogą przecież latać po kosmosie.
Przez całą tę wymianę zdań Spock siedział milczący niczym posąg w obawie, że niewłaściwie dobrana odpowiedź mogłaby tylko wzmóc fascynację tej nieznośnej dziewczynki jego osobą. To właśnie dlatego tak nie lubił dzieci. Ich zachowań nie dało się w żaden sposób przewidzieć, a kierujące nimi pobudki były zazwyczaj absolutnie nielogiczne, dlatego też rozsądek, którym pierwszy oficer „Enterprise" tak się chlubił i który wyratował już statek i załogę z niejednego niebezpieczeństwa, w starciu z pokrętnymi meandrami dziecięcych umysłów był zawsze na straconej pozycji.
— Mam pomysł, Mor. — Kirk wtrącił się do rozmowy, a jego rozbawienie wskazywało na to, że pierwszemu oficerowi nie spodobają się jego słowa. — Narysujesz dla mnie portret pana Spocka jako elfa? Mamy bardzo mało ozdób na mostku, powiesiłbym go sobie na ścianie, żeby nam wszystkim przypominał o wizycie na Inusie i małej dziewczynce, która lubiła przygody.
— Tylko jeśli narysujesz również kapitana Kirka jako krasnoluda — odgryzł się Spock z wyzywającym półuśmiechem.
Mor przeniosła wzrok na kapitana i podrapała się po główce.
— Ale klasnoludy mają blody — zauważyła przytomnie.
Uśmieszek Spocka, choć nadal dostrzegalny głównie dla tych, którzy dobrze go znali, stał się jeszcze bardziej bezczelny, zwłaszcza kiedy wsparła go uniesiona brew.
— W takim razie obawiam się, że zostaje ci jedynie przedstawienie go jako orka.
Kirk posłał mu urażone spojrzenie, Mor tymczasem podjęła decyzję.
— Dobla. Będzie klasnolud. Powiemy, że dużo cholował w dzieciństwie i dlatego jest tlochę łysy.
Z boku doszedł ich dźwięk McCoya krztuszącego się lemoniadą. To wystarczyło, żeby zwrócić uwagę kapitana.
— A kim będzie nasz drogi doktor? — zapytał wesoło dziewczynkę.
Tu Mor nie wahała się długo.
— Hobbitem!
McCoy zrobił zaskoczoną minę, po chwili jednak parsknął śmiechem.
— Niech będzie. Jestem pewien, że Bilbo Baggins też codziennie kwestionował swoją decyzję wyruszenia na wyprawę, podczas gdy mógł siedzieć spokojnie w swojej norce i palić… zajadać szarlotkę. No co? — burknął wyzywająco, gdy napotkał pytające spojrzenia towarzyszy. — Spocka jeszcze rozumiem, ale ty, Jim, zdecydowanie masz zaległości w lekturze.
— Nie oczekujesz chyba, że będę znał książki dla dzieci sprzed trzystu lat? — roześmiał się Kirk, jednak na widok miny Mor zaraz spoważniał. — Ale nie muszę znać, bo Mor nam zaraz pięknie wszystko narysuje, prawda?
Dziewczynka przez chwilę taksowała go wzrokiem, w którym tlił się jeszcze cień pretensji. Potem pokiwała główką, zakręciła się na pięcie i wybiegła z salonu, zapewne by zabrać się do pracy.
Rozmowa przy stole zeszła tymczasem na właściwości planety Inus 9 i Spock wreszcie mógł się zrehabilitować za wcześniejszy brak elokwencji w starciu z pięciolatką. Szybko też wyparł Mor z pamięci jako nieistotną, dlatego też nie zwrócił uwagi na jej przedłużającą się nieobecność. To, że umknęła ona także rodzicom dziewczynki, z perspektywy czasu wydało mu się jednak znacznie bardziej zaskakujące. Czy logika nie nakazywała rodzicom tak krnąbrnego dziecka nieustannie sprawdzać, czy ich latorośl niczego nie nabroiła? Zważywszy na fakt, że Mor wyraźnie miała skłonność do chadzania własnymi ścieżkami, podobna niefrasobliwość jej rodziców zdawała się Spockowi nierozsądna, była to jednak kolejna z tego rodzaju uwag, które należało zatrzymać dla siebie.
Fakt pozostawał jednak faktem — podczas gdy Anyango, Otieno i ich goście gawędzili o wszystkim i o niczym, czekając, aż pogoda się poprawi i komunikatory odzyskają łączność, mała Mor najwyraźniej spakowała plecak, włożyła kalosze, wsiadła na rowerek i odjechała w sobie tylko znanym kierunku. Do takiego przynajmniej wniosku prowadziły fakty, z których kluczowy był brak rzeczonych przedmiotów, a przede wszystkim brak dziewczynki. Nikt bowiem nie zauważył, kiedy dokładnie się oddaliła, dopiero gdy pani Luo przypomniała sobie, że czas położyć córkę spać, jej nieobecność wyszła wreszcie na jaw.
Przeszukanie osady nie zajęło im nawet kwadransa. W najbliższej okolicy także nikt nie wpadł na ślad dziewczynki, a nawet jeśli kółka jej rowerka zostawiły koleiny w rozmokłej ziemi, te zostały już dawno zmyte przez kolejne krople deszczu. Ulewa chwilowo zmniejszyła się bowiem do gęstej mżawki, wiatr jednak nadal wiał jak oszalały, co chwila zmieniając kierunek i rozpryskując różnobarwne kropelki we wszystkie strony.
Kiedy stało się jasne, że Mor oddaliła się bardziej niż zwykle, wrócili do domu państwa Luo, by omówić strategię dalszych poszukiwań. Gospodarz udał się do sąsiadów, by poprosić ich o pomoc, Kirk zaś przysiadł na podłokietniku sofy i po raz kolejny wyciągnął komunikator, by spróbować nawiązać połączenie z „Enterprise". Spock tylko pokręcił głową, dobrze wiedząc, że szanse na powodzenie wynosiły jeden do siedemset pięćdziesięciu trzech tysięcy stu czterdziestu jeden. W przybliżeniu, rzecz jasna.
— Pani Luo — zwrócił się do gospodyni. — Jeśli to nie problem, poprosiłbym o te narzędzia. Może uda mi się wzmocnić sygnał.
Szanse na to, że skanery „Enterprise" będą w stanie przebić się przez atmosferę w czasie burzy magnetycznej, która musiała szaleć pomiędzy powierzchnią Inusa a statkiem, były niewiele wyższe, gdyby jednak mógł skontaktować się ze Scottem i podzielić się z nim zgromadzonymi danymi, może razem byliby w stanie odpowiednio przestroić urządzenia. Taki tok działania wydawał mu się logiczniejszy niż uganianie się z pozostałymi po okolicy. Tym bardziej że z jego wyliczeń wynikało, że poruszająca się na rowerze dziewczynka mogła przez czas, jaki upłynął, od kiedy ją ostatnio widziano, oddalić się na odległość, która czyniła poszukiwania pieszo i we wszystkich kierunkach mało wydajnymi.
— Oczywiście, proszę za mną. — Anyango natychmiast skierowała kroki do przedpokoju.
Spock ruszył jej śladem, w pewnym momencie zatrzymał się jednak i przywołał kobietę do siebie.
— Czy to pokój Mor? — Wskazał na kolorowe drzwi, które natychmiast się przed nim otworzyły, czyniąc czekanie na odpowiedź całkowicie zbędnym. — Interesujące — mruknął Spock sam do siebie, zaglądając do środka. Każdy wolny fragment ściany był pokryty czymś, co musiało być starymi ziemskimi plakatami, tak że ze wszystkich stron patrzyły na Wolkana twarze lub pyski stworzeń, z których przeważająca większość musiała być tworami chorej ludzkiej wyobraźni, natura bowiem bez wątpienia nie stworzyłaby czegoś podobnie nielogicznego.
— Przeszukali go państwo? Może mała zostawiła jakąś wskazówkę? — z tyłu dobiegł go głos Kirka, poparty pomrukiem McCoya, który najwyraźniej także postanowił dołączyć do nich w przedpokoju.
— Tylko wy dwaj. I uważajcie, żeby nie zacierać śladów — upomniał ich Spock, słysząc szuranie stóp pozostałych dwóch członków załogi. Wątpił, by było tu cokolwiek do zacierania, ale nielogicznym byłoby oparcie się na przypuszczeniach, gdy można było bez trudu je zweryfikować.
Pierwszą rzeczą, która przykuła uwagę Spocka, była seria wiszących wokół łóżka plakatów podpisanych tytułami, o których wspominali wcześniej gospodarze. Zaciekawiony, podszedł bliżej i utkwił wzrok w podobiźnie mężczyzny w stroju myśliwskim, z łukiem w dłoni i długimi, rozwianymi złotymi włosami, które byłyby zupełnie niepraktyczne, gdyby bohater rzeczywiście zamierzał stawać w tej fryzurze do walki. Tym, co przykuło uwagę Spocka, były jednak przede wszystkim prawdopodobnie sztuczne uszy aktora, które z jakiegoś powodu wydały mu się istotną poszlaką. Wiedział jednak, że wypowiedzenie tego na głos, nim nie dojdzie do sedna podejrzeń, przysporzy mu jedynie paru nowych docinków ze strony doktora.
McCoy rzeczywiście wyrósł przy nim jak spod ziemi, zupełnie jakby miał zdolności telepatyczne. Rzucił okiem na plakat, a potem zerknął znacząco na Spocka, ale jeśli nawet miał w planach jakąś drobną złośliwość, to jego uwagę w porę odwrócił widok stojącego obok regału zapełnionego zabytkowymi nośnikami.
— O, mają obie trylogie, ostatnie fizyczne wydania, i to w doskonałym stanie, fascynujące! — Wypowiedziawszy ostatnie słowo, doktor rzucił krótkie, odrobinę zażenowane spojrzenie na Spocka, który uniósł brew w odpowiedzi. — Te płyty mają grubo ponad sto lat — wyjaśnił już znacznie bardziej opanowanym tonem. — Dziwię się, że skończyły w pokoju dziecięcym.
— Chodźcie tutaj! — zawołał nagle Kirk, wskazując na biurko.
Leżał na nim zaczęty przez Mor rysunek, na którym znalazło się niezbyt wierne, ale nadal umożliwiające identyfikację przedstawienie trzech oficerów „Enterprise" wspinających się na zbocze ogromnej góry. Pierwsza postać, niska i, delikatnie mówiąc, korpulentna, była bez wątpienia Kirkiem. Zdradzała to głównie żółta czupryna oraz zielonkawa zbroja przyozdobiona symbolem strzały. Namalowany przez Mor kapitan w jednej dłoni dzierżył ogromny topór, którego rozmiar znacznie przekraczał wzrost właściciela, w drugiej zaś jajowatą tarczę. Kolejny był Spock, niemal dwukrotnie wyższy od Kirka, z wyraźnie zaznaczonymi spiczastymi uszami i namalowanymi grubą, wygiętą kreską brwiami, nadającymi jego twarzy wyraz bezbrzeżnego zdumienia. Uzbrojony był w smukły łuk i strzały, a pozycja, w jakiej przedstawiła go dziewczynka, wyraźnie bazowała na plakacie z elfem. Podobizna McCoya zamykała pochód, a wyróżniała się przede wszystkim karykaturalnie wielkimi, bujnie owłosionymi stopami. O zaopatrzeniu doktora w jakąkolwiek broń Mor musiała zapomnieć.
Przez dłuższą chwilę wszyscy trzej wpatrywali się w osłupieniu w dzieło dziewczynki. Pierwszy otrząsnął się Spock.
— Jest pan pewien, że chce pan to wyeksponować na mostku, kapitanie? — zapytał głucho.
Kirk zamrugał kilkukrotnie, a potem zdecydowanym ruchem odwrócił się od biurka.
— Najpierw musimy znaleźć Mor, a to w niczym nam nie pomoże.
— Biedna mała. — McCoy pokręcił głową. Wyraźnie przeszła mu ochota do żartów. — Wyobrażacie się, jak ona musi się bać? Samiuteńka, w taką pogodę i to już niemalże po ciemku.
— Proszę nie zapominać, że Mor dobrowolnie opuściła osadę, co znaczy, że deszcz nie stanowił dla niej przeszkody — zauważył Spock. — A fakt, że zrobiła to nie po raz pierwszy, świadczy o tym, że włóczenie się samopas nie budzi w niej lęku.
— Słowo daję, masz sopel lodu zamiast serca. Zielony! — warknął McCoy w jego stronę.
— Panowie! — Kirk uspokajająco uniósł rękę, jak zawsze gotowy do zażegnania konfliktu między przyjaciółmi. — Mor lubi włóczyć się sama po okolicy, to nie ulega wątpliwości. Ale minęło już ładne kilka godzin, Otieno mówi, że nigdy nie zdarzyło jej się zniknąć na tak długo.
— Poza tym to przecież malutkie dziecko — poparł go doktor. — Może i nad wyraz rezolutne, nie przeczę, ale na pewno niezdolne do przewidzenia takich rzeczy jak to, że kiedy zmoknie, to i przemarznie, jak bardzo temperatura potrafi spaść po zmroku i jak niebezpieczne może to się okazać dla jej organizmu. Musimy ją znaleźć, i to jak najszybciej.
— Tutaj jestem skłonny się zgodzić. — Spock skinął głową. — Jeśli uda mi się skontaktować z panem Scottem i uruchomić skanery, znalezienie dziecka na pozbawionej innych form życia planecie nie będzie trudne. W obecnej chwili nie jestem jednak w stanie obliczyć, jak szybko będzie to możliwe, dlatego najlepiej będzie, jeśli w międzyczasie pomożecie ekipie poszukiwawczej.
— Jasne, my będziemy moknąć, podczas gdy ty będziesz tu siedział w cieple i dłubał sobie przy tym swoim ustrojstwie. — McCoy rozłożył ręce w geście irytacji, po czym westchnął i odwrócił się do kapitana. — Chodź, Jim, zdaje się, że Otieno już wrócił.
W tej samej chwili dwaj stojący wciąż w drzwiach pokoju członkowie załogi się rozstąpili, a pomiędzy nimi stanęła Anyango Luo ze sporą skrzynką w ręku.
— Tu mamy wszystkie narzędzia. Proszę spojrzeć, czy to panu wystarczy, jeśli nie, można zapytać u sąsiadów. Znaleźli coś panowie?
Kirk przecząco potrząsnął głową.
— Widziałem w salonie mapę plantacji. Podzielimy teren na sektory i zabierzemy się za ich przeszukiwanie. Pan Spock wyliczy nam zaraz, jaki promień wchodzi w grę.
Anyango przeniosła wzrok na Wolkana, który zdążył już odebrać od niej skrzynkę i zaczynał właśnie rozkładać jej zawartość na przykrytym różową kołderką łóżku, gdyż blat dziecięcego biurka, zagracony kredkami i zabawkami, był zdecydowanie za mały na jego potrzeby.
— Zamierza pan tutaj zostać, prawda?
— Tak, może pani dołączyć do poszukiwań — rzucił przez ramię. — Jeśli dziecko wróci, pójdę do klubu i uderzę w dzwon. Jak mniemam, to jest obowiązująca metoda komunikacji?
— Dokładnie tak. W pogodę taką jak ta tylko to nam zostaje. Cztery serie po dwa uderzenia z pięciosekundowymi przerwami oznaczają, że wszyscy mają przerwać pracę i stawić się w klubie. Umówmy się, że dziś będzie oznaczało koniec poszukiwań. — W głosie kobiety pobrzmiewał niepokój, ale Spock musiał przyznać, że panowała nad nim doskonale. Osadniczki kolonizujące najdalsze zakątki kosmosu nie mogły sobie pozwalać na niekontrolowane wybuchy emocji, i to właśnie Spock w nich cenił. Gdyby tylko doktor McCoy zaczął brać z nich przykład…
Niskie dziecięce łóżko nie było najlepszym miejscem do pracy. Spock szybko poddał się i począł zgarniać bałagan z biurka. Czuł przemożną chęć, by poukładać wszystko jak należy, szkoda mu było jednak czasu, więc tylko rysunek Mor ostrożnie odłożył na bok, resztę zaś z ciężkim westchnieniem zrzucił do stojącego nieopodal kolorowego pudła na zabawki i wrócił do przerwanego zadania.
Niezawodny instynkt powiedział mu, że minęło już półtorej godziny, lecz choć udało mu się znacznie wzmocnić sygnał komunikatora, „Enterprise" wciąż nie odpowiadał. Spock przeciągnął się, a potem wstał, by rozprostować kości. Pochłonięty pracą, nie zwracał wcześniej na to uwagi, teraz dopiero naprawdę poczuł, że krzesełko Mor było wyjątkowo niewygodnym siedziskiem dla kogoś jego postury.
Spacerując w tę i z powrotem po niewielkim pokoiku, Spock przeprowadzał w głowie kolejne obliczenia w nadziei, że w końcu trafi na to, co wciąż zdawało się mu umykać. Już prawie to miał, tak przynajmniej mu się zdawało, bezwiednie zatrzymał się więc przy łóżku i utkwił niewidzący wzrok w plakatach na ścianie. Po chwili musiał się jednak znowu przyznać do porażki. Zamrugał kilkakrotnie i już miał się odwrócić, gdy coś nagle przykuło jego uwagę. Zmarszczył czoło, wpatrując się w tło jednego z plakatów. Nagle jednym susem dopadł biurka, schwycił rysunek, który w międzyczasie zsunął się na podłogę, i, korzystając z braku świadków, nieznacznie uniósł kąciki ust w tryumfalnym uśmiechu. Okazało się bowiem, że tym, co mu umykało, nie były bynajmniej liczby ani ustawienia komunikatora.
Teoria była w zasadzie szalona, poparta jedynie skojarzeniem. Kiedy jednak fakty nie prowadziły donikąd, logiczniej było uchwycić się przypuszczenia niż błądzić całkowicie po omacku. W namyśle trąc podbródek, Spock podszedł do okna i spróbował przebić wzrokiem panujące na zewnątrz ciemności. Nie widział powodu, by wzywać ekipę poszukiwawczą. Do zweryfikowania swojej teorii nie potrzebował wsparcia, a gdyby okazało się jednak, że się myli, pozostali mieli wciąż szanse wpaść na inny trop.
Przypomniawszy sobie o mapie, przeszedł do salonu, wciąż dzierżąc namalowany przez Mor obrazek niczym najcenniejszą wskazówkę. To, co zobaczył, pokrywało się mniej więcej z tym, co zapamiętał z wcześniejszego spaceru. Samotna góra, wysunięta znacznie na wschód względem właściwego pasma zamykającego pola uprawne od zachodu, o charakterystycznym kształcie, zaskakująco wiernie oddanym na rysunku dziewczynki. Porównując swoje wyliczenia z mapą, bez trudu oszacował, w którym miejscu należało rozpocząć poszukiwania. Niestety, choć dziewczynka miała ograniczone siły, a to powinno utrudniać jej pokonywanie szybko długich dystansów, podróżowała na rowerze i miała nad nimi już kilka ładnych godzin przewagi. Spock zawahał się i podszedł do okna wychodzącego na drugą stronę, gdzie w ciemności majaczyła pomalowana jasnożółtą farbą wieżyczka klubu.
Wieżyczka. Góry. Wysokość. No jasne. Gdyby był człowiekiem, możliwe, że miałby w tej chwili ochotę uderzyć się w czoło z irytacji na własną głupotę. Odrzucił rysunek i ruszył w stronę drzwi. Nie zważając na rozpryskujące się pod jego stopami kałuże, pognał w kierunku klubu.
Prowadząca na wieżę drabinka była śliska od wody, niesiony wiatrem kolorowy deszcz zacinał go w twarz, kiedy Spock wdrapywał się na górę. Mimo tych przeszkód wspinaczka zajęła mu zaledwie chwilę. Nadszedł czas na najważniejszy test. Spock nie wątpił bowiem, że wszystko zgadzało się po jego stronie, zawsze jednak istniało ryzyko, że burza magnetyczna zmusiła Scotta do oddalenia się z orbity Inusa, a wtedy nawet wzmocniony komunikator na niewiele by się zdał.
— Spock do „Enterprise" — zawołał do urządzenia, usiłując przekrzyczeć wiatr, który tu na górze wył jeszcze głośniej.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, w pewnym jednak momencie Spockowi wydało się, że jego uszu dobiegł nikły szum.
— „Enterprise", słyszycie mnie? Odbiór!
— Tu „Enterprise". — Głos by ledwie słyszalny, jednak bez wątpienia należał do Montgomery'ego Scotta. — Was też dopadło to sztormisko, panie Spock? Systemy nam całkiem powariowały, dopiero przed chwilą udało się przywrócić komunikację.
Świadom, że nikt nie może go widzieć, Spock po raz drugi tego wieczora pozwolił sobie na cień uśmiechu. Kiedy się jednak odezwał, nikt nie byłby w stanie odgadnąć po jego tonie tej chwili słabości.
— Jest pan w stanie uruchomić skanery?
— Nic z tego, panie Spock — odparł inżynier z wyraźnym żalem w głosie. — Pracujemy nad tym, ale zakłócenia magnetyczne…
— Transportery działają? — wszedł mu w słowo pierwszy oficer.
Scott milczał przez chwilę, zapewne musiał dokonać niezbędnych analiz.
— Na tę chwilę wyglądają stabilnie, myślę, że możemy pana ściągnąć. Czy kapitan…
— Jestem sam! — Wiatr jeszcze bardziej przybrał na sile i Spock musiał już naprawdę krzyczeć do mikrofonu.
— Tak jest, sir!
Chwilę później Spock znalazł się w znajomym, ciepłym i suchym pomieszczeniu transportera. Przemknęło mu przez głowę, że powinien zacząć od przebrania się w suchy mundur, zaraz potem jednak przypomniał sobie słowa doktora McCoya o ryzyku, na jakie narażony był organizm dziecka pozostającego nocą na dworze w taką pogodę. Spock zacisnął zęby i bez ociągania ruszył w stronę komputera.
— Potrzebuję się dostać w to miejsce — rzucił przez ramię, pochylając się nad klawiaturą, by przybliżyć właściwy sektor mapy.
— W góry, sir? W tę parszywą pogodę?
Ignorując pytanie Scotta, na wszelki wypadek sam sprawdził jeszcze skanery, ale niestety słowa inżyniera się potwierdziły — postawienie ich z powrotem wymagało czasu, którego Spockowi brakowało. Zdjął z szyi równie bezużyteczny, a nieco już zmoczony tricorder i odłożył go na bok. Wyglądało na to, że tym razem będzie musiał polegać wyłącznie na sobie.
Podróż w ciemno zawsze niosła za sobą pewne ryzyko. Współrzędne wyliczone przez Spocka w domu państwa Luo i skonfrontowane z dokładniejszą mapą Inusa 9 dostępną w systemie „Enterprise" pozwalały określić miejsce, gdzie nie było rozpadlin ani stromizn, nie gwarantowały jednak tego, że podejmujący się tego zadania śmiałek nie wyląduje na przykład na jakimś drzewie. Z tego powodu Spock odrzucił możliwość zabrania ze sobą paru ludzi do pomocy. Teren, który musiał przeszukać, był spory, jednak prawdopodobieństwo znalezienia dziewczynki w ciągu trzech najbliższych godzin było zadowalające, nie widział więc sensu w narażaniu na ryzykowny transport kogoś więcej poza sobą.
Kilka minut później stał już u stóp samotnej góry, a choć z ulgą stwierdził, że czuje pod stopami twardy grunt, wiatr uderzył w niego znienacka z taką siłą, że Spock mimowolnie cofnął się o krok. Zamrugał kilkakrotnie, próbując przebić wzrokiem otaczające go ciemności. Niestety zachmurzone niebo i wciąż zacinający bezlitośnie deszcz uczyniły widoczność niemalże zerową, a wycie wiatru uniemożliwiało nawet czułym wolkańskim uszom dosłyszenie innych dźwięków. Spock wyciągnął zza paska pożyczoną od Scotta staroświecką latarkę i ruszył naprzód.
Zakładał, że Mor trzymała się ścieżki przecinającej pola tak długo, jak to było możliwe, a dopiero gdy ta się skończyła, ruszyła na przełaj w kierunku góry. Mogła rzecz jasna zgubić drogę pomiędzy porastającymi teren zaroślami, zwłaszcza kiedy zapadający zmrok ograniczył widoczność, nadal jednak Spock był w stanie z dużym prawdopodobieństwem wyliczyć obszar, w którym powinna się znajdować dziewczynka. Przywołał w myślach mapę, podzielił ją na sektory i ruszył w kierunku pierwszego z nich.
Teren łagodnie opadał w kierunku niewidocznych obecnie pól i choć nadal znajdował się znacznie powyżej osady, Spock co jakiś czas sprawdzał komunikator, był bowiem ciekaw, na jakiej wysokości łączność znowu zawiedzie i czy wystarczy mu danych, by ponownie dostroić urządzenie. Był rzecz jasna świadom wagi i pilności poszukiwań, nie widział jednak powodu, dla którego nie mógłby bez szkody dla nich przeprowadzić także kilku dodatkowych badań. Kirk, McCoy i dwaj pozostali wciąż nie odpowiadali, co było całkowicie do przewidzenia, jako że znajdowali się na nizinie, a ich urządzenia miały nadal standardową moc i zasięg. Natomiast łączność ze statkiem działała bez zarzutu — aż do tej pory.
— Spock do „Enterprise"! Spock do „Enterprise". „Enterprise", zgłoś się! — powtórzył kilkakrotnie, za każdym razem zmieniając ustawienia, jednak bezskutecznie. — Hmm, interesujące — mruknął sam do siebie i zerknął przez ramię, by ocenić swoje położenie względem majaczącej ciemniejszym kształtem za jego plecami góry.
Skoncentrowany na urządzeniu, przez moment nie patrzył pod nogi i tylko ledwie słyszalna nawet dla wolkańskich uszu różnica w dźwięku, z jakim krople deszczu uderzały o podłoże, uchroniła go przed potknięciem się o porzucony na ziemi dziecięcy rowerek.
Pierwszym, co zauważył, były pozbawiona powietrza opona i nienaturalnie wygięte przednie koło.
— Interesujące — mruknął ponownie, ale tym razem w jego głosie nie przebijała już wcześniejsza naukowa fascynacja.
Obejrzał teren wokół, nie natrafił jednak na żadne inne ślady. Obrawszy kierunek, w którym zwrócone było przednie koło roweru, przyspieszył kroku.
Wbrew temu, co zarzucił mu wcześniej McCoy, Spock miał serce i nawet jeśli wolkański umysł doskonale kontrolował jego ludzkie odruchy, nie znaczyło to, że wizja zranionego, przerażonego dziecka nie wywoływała w nim jeszcze silniejszej motywacji, by jak najszybciej zakończyć poszukiwania. Zamiast jednak roztkliwiać się nad biedną małą Mor, jak bez wątpienia zrobiłby to doktor, Spock analizował fakty. Te zaś mówiły, że nawet jeśli dziewczynka spadła z roweru, to oddaliła się z miejsca wypadku o własnych siłach, a to oznaczało, że jej obrażenia nie mogły być bardzo poważne. Pamiętał wprawdzie, że McCoy wspominał kilkakrotnie o tendencji Ziemian do wpadania w podobnych sytuacjach w stan zwany szokiem, mimo jednak zupełnej nielogiczności wielu zachowań Mor dziewczynka była na swój sposób bystra, zdecydowanie aż nadto odważna i nie wydawała się Spockowi osobą skłonną do histerycznych reakcji.
Jakieś pół godziny później musiał ponownie zweryfikować swoją opinię, gdy światło jego latarki padło na niewielką postać majaczącą pomiędzy zaroślami, a ta z głośnym piskiem zerwała się do panicznej ucieczki.
— Mor! Stój! — Spock natychmiast ruszył za nią, ale choć, wyższy, silniejszy i szybszy, nie powinien mieć problemów z jej dogonieniem, to na gęsto porośniętym zboczu Mor miała nad nim tę przewagę, że bez trudu mieściła się w przesmykach pomiędzy i pod gałęziami, przez które on musiał przedzierać się siłą.
— Mor, zatrzymaj się natychmiast! Tutejsze podłoże nie nadaje się do biegu. Możesz wpaść w rozpadlinę i skręcić sobie kark! — Pędząc na przełaj, Spock co i raz ślizgał się na błocie lub potykał o wystające kamienie.
Przez cały czas jego uszu dobiegał cichy dźwięk popiskiwania lub może pochlipywania i Spock uświadomił sobie wreszcie, że dziewczynka gna wciąż na oślep nie z uporu ani złośliwości, lecz ze strachu.
— Mor, stój! Obiecuję, że porozmawiam z twoimi rodzicami i nie poniesiesz zbyt surowej kary za tę ucieczkę! — Spock zaczął chwytać się mniej logicznych argumentów.
Gdyby nie wydawane przez Mor dźwięki, w każdej chwili mógł zgubić ją w tych ciemnościach. Wiatr jednak także wył i szeleścił w zaroślach, Spock sam robił sporo hałasu, przedzierając się przez zarośla, i chwilami nawet czuły wolkański słuch nie wystarczał, by zorientować się, w którą stronę pobiegła dziewczynka. Kiedy po raz kolejny musiał zatrzymać się i wsłuchać w noc, Spock się zawahał. Zdawał sobie sprawę, że kontynuując pościg, zmuszał także i Mor do dalszego biegu, coraz bardziej narażając ją na nieszczęśliwy wypadek. Być może rozsądniej byłoby się wycofać, dać jej czas na uspokojenie, a potem podjąć poszukiwania. Co jednak jeśli dziewczynka była zbyt spanikowana, żeby dostrzec, że pościg ustał i może się zatrzymać? Co jeśli za moment potknie się i upadnie gdzieś w gęstwinie, uderzy się w głowę i straci przytomność, a Spock będzie godzinami krążył dookoła, nie mogąc jej znaleźć, bo nie będzie już czego usłyszeć? Myśli były niepokojąco ludzkie, Spock jednak nie mógł odmówić im pewnej dozy logiki. Ruszając ponownie w kierunku, skąd dobiegł go trzask łamanej gałęzi, coraz bardziej gorączkowo szukał argumentu, który zdoła trafić do pozbawionego znanych mu logicznych struktur umysłu ziemskiego dziecka.
— Mor! — zawołał wreszcie, kiedy odległość między nimi znów nieco się zmniejszyła, w ostatnim przypływie czegoś, co bez wątpienia już było zupełnie ludzką desperacją. — Nie idź tam, tam są orki!
Dochodzące z przodu odgłosy ustały jak za dotknięciem magicznej różdżki.
— Chodź, elfy cię szukają — podjął Spock niepewnie. — Chcą cię zabrać na wycieczkę!
Mor nadal tkwiła bez ruchu gdzieś przed nim i Spock pospiesznie przeanalizował ostatnie dosłyszane dźwięki, by upewnić się, że nie przegapił upadku.
Ona nie poznaje mojego głosu, uświadomił sobie nagle. Był jej obcy, a poza tym nie odzywał się zbyt wiele podczas obiadu. Równie dobrze mogła go brać za orka czy innego stwora z tych swoich bajek.
— To ja, pan Spock! — zawołał w ciemność. — Pamiętasz? Poznaliśmy się na polu czwórpszenżyta, a potem byłem gościem twoich rodziców… Podobały ci się moje uszy. — Jak dobrze, że McCoy nie mógł go teraz słyszeć.
— Elf? — Mor chlipnęła, potem nagle znów zerwała się do biegu. Tym razem na szczęście w jego kierunku.
Spock stał bez ruchu, oświetlając drogę latarką. Nie drgnął, kiedy Mor wyłoniła się zza pobliskiego krzaka ani nawet kiedy z impetem zderzyła się z jego nogami i objęła je z całej siły, a potem wybuchła płaczem. Dopiero po chwili z trudem przypomniał sobie gest, który wykonywała czasem matka, i niepewnie wyciągnął dłoń, by oprzeć ją na główce dziewczynki. Mor nie zareagowała, Spock przesunął więc palcami niżej, do jej pleców, wciąż wstrząsanych szlochami i zaczął je delikatnie masować.
Szybko otrząsnął się z zaskoczenia i na powrót zaczął analizować sytuację. Gruby sweter dziewczynki, który czuł pod palcami, był nasiąknięty wodą i bez wątpienia dawno już przemókł na wylot. Nie tylko nie chronił jej przed chłodem, ale jeszcze musiał dodatkowo ciążyć. Drżenie, które Spock wyczuwał, nie było jedynie efektem płaczu. On sam, genetycznie przystosowany do znacznie wyższych temperatur, także już zaczynał odczuwać zimno. Mor zatem musiała być przemarznięta, jak mawiali Ziemianie, do szpiku kości. Doszedłszy do tego wniosku, Spock błyskawicznie ściągnął z siebie bluzę od munduru, a potem stanowczo wyplątał się z ramion wciąż wtulonej w jego uda dziewczynki.
— Mor — odezwał się najłagodniejszym tonem, na jaki było go stać. — Zdejmij to mokre okrycie i załóż to.
Deszcz już jakiś czas temu zmniejszył się do mżawki, więc jego mundur, choć nie całkiem suchy, był nadal lepszym okryciem od swetra, który dosłownie dał się wyżymać w rękach.
Mor puściła nogi mężczyzny i podniosła ręce. Spock pytająco uniósł brwi. Nie sądziła chyba, że… Dziewczynka jednak stała wciąż i patrzyła na niego wyczekująco, Spock zaś był świadom, że należało jak najszybciej zapewnić jej więcej ciepła. Nieznacznie wzruszył ramionami i począł niezdarnie ściągać z niej przemoczony sweter.
W świetle odłożonej na moment na kamień latarki zauważył, że pyzata buzia Mor pokryta była szramami i zasychającą już krwią. Może i za sprawą niskiej postury dziewczynka była w stanie zwinnie przemykać pod krzakami, ich gałęzie jednak solidnie ją przy tym podrapały. Chciał coś powiedzieć, uświadomił sobie jednak, że, być może przez opisywany przez doktora McCoya szok, Mor nie zdawała sobie chyba jeszcze sprawy z obrażeń, nie wyglądała bowiem, jakby czuła jakikolwiek ból, nie byłoby więc logicznym w tej chwili jej tego uświadamiać.
— Dobrze, a teraz załóż to. — Odrzuciwszy sweter na bok, podniósł swoją bluzę tak, żeby dziewczynka mogła bez trudu wetknąć głowę w odpowiedni otwór. Na szczęście tym razem Mor zaczęła współpracować i samodzielnie odnalazła rękawy.
— Za długie — wymamrotała płaczliwie. — Nie mam ląk.
Spock stłumił nielicujące z godnością Wolkana westchnienie.
— Masz ręce — poinformował rzeczowo, po czym zabrał się za zataczanie pierwszego rękawa. — Widzisz? To, że ich nie widać, nie znaczy, że nie ma ich na swoim miejscu. — Nie rozumiał, jak Mor mogła sama nie zdawać sobie z tego sprawy, ostatecznie postanowił jednak zrzucić to także na objawy szoku. — Cieplej ci? — chciał się upewnić, jemu bowiem, wciąż zgrzanemu po biegu, a ubranemu teraz tylko w cienką czarną koszulkę, robiło się już naprawdę zimno.
— Nie wiem — odparła Mor i znowu wygięła buzię w podkówkę.
Spock zacisnął zęby. Jeśli coś wydawało mu się jeszcze trudniejsze do ogarnięcia niż dziecięca logika, był to bez wątpienia dziecięcy płacz. Nie miał pojęcia, jak zachować się w jego obliczu. Wolkańskie dzieci nie płakały, a przynajmniej nie w wieku, z którego Spock mógł zachować jakiekolwiek wspomnienia. Dzieci ludzkie, wiedział o tym, płakały szokująco dużo, nigdy dotąd jednak nie musiał sobie radzić z tym zjawiskiem.
Z tego, co wiedział o ludziach, istniała jedna logiczna metoda, by uspokoić dziecko, przy okazji pozwalająca dodatkowo je ogrzać. Spock przeanalizował wszystkie za i przeciw, po czym pochylił się i wziął Mor na ręce. Dziewczynka natychmiast wtuliła się w niego całym swoim drobnym ciałkiem, jak gdyby był kołem ratunkowym pośrodku oceanu. Spock przełknął ślinę i poprawił uchwyt. Nie był dobry w identyfikowaniu i nazywaniu ludzkich uczuć, ale zdawało mu się, że zachowanie Mor było wyrazem ulgi i ufności, co do której nadal nie widział żadnych logicznych pobudek. Był obcym mężczyzną, na wszystkie pierścienie Saturna, rozsądne dziecko powinno się go obawiać tylko trochę mniej niż zimna i ciemności, Mor tymczasem, wychowana na planecie pozbawionej zagrożeń, tuliła się do niego z zupełną swobodą, która — nie mając świadków, mógł to przyznać — sprawiała, że czuł się niekomfortowo.
Nie lubił tego uczucia. Było zbyt nielogiczne, słabe, ludzkie. Skoro jednak zaistniało, należało znaleźć jego przyczynę, a następnie ją zneutralizować. Przyczyna wydawała się zaś oczywista — nie miał najmniejszego pojęcia o dzieciach, nie umiał interpretować ani przewidywać ich zachowań tak, jak potrafił to czynić z dorosłymi Ziemianami, a dziecięca nieprzewidywalność napełniała go niepokojem. Zamiast jednak dalej winić za tę sytuację rzeczone dziecko, niemające wpływu na swój brak logiki, powinien raczej wykorzystać otrzymaną szansę, by przeprowadzić obserwacje i na ich podstawie wysnuć nowe wnioski, które lepiej przygotują go na ewentualne przyszłe konfrontacje z małoletnimi przedstawicielami ludzkiej rasy.
— Dlaczego opuściłaś osadę? — zapytał.
Poczuł, jak Mor wzrusza ramionkami, nie doczekał się jednak odpowiedzi. I tyle z poszerzania wiedzy, pomyślał z przekąsem. Porzuciwszy na razie kwestię własnej edukacji, skupił się na bardziej palącym problemie.
Marsz z powrotem do osady był bardziej czasochłonny, ale umożliwiał przekazanie dziewczynki prosto w ręce rodziców, którzy musieli już odchodzić od zmysłów. Znajome otoczenie powinno też przywrócić jej poczucie bezpieczeństwa, które, sądząc po tym, jak ochoczo tuliła się do poznanego zaledwie parę godzin wcześniej Wolkana, zostało mocno nadwyrężone. Z drugiej jednak strony powrót na „Enterprise" wymagał jedynie wspięcia się na odrobinę większą wysokość, by komunikator odzyskał zasięg. Zapewnienie Mor ciepłego środowiska, suchego ubrania i stosownej opieki medycznej Spock uznał ostatecznie za pilniejsze w danej chwili od zapewnienia jej komfortu psychicznego. Podtrzymując dziewczynkę lewą ręką, prawą sięgną po latarkę i skierował jej światło na zbocze. Znów czekało go przedzieranie się przez zarośla po śliskim i nierównym gruncie, teraz jednak nie musiał przynajmniej gnać na oślep. Podjąwszy decyzję, szybko obliczył w myślach niezbędną wysokość, przeanalizował trasę i energicznym krokiem ruszył pod górę.
Mor w jego ramionach ważyła tyle, co nic, nawet zbytnio się nie wierciła, jedynie jej ramiona wciąż zaciśnięte wokół jego szyi nieco krępowały ruchy Spocka, tak że aby spojrzeć w bok, musiał obracać się całym ciałem. Sądząc po tym, że jej oddech stał się głęboki i równy, chyba z wyczerpania zapadła w drzemkę, co było mu właściwie na rękę. Deszcz znowu przybrał na sile i Spock delikatnie ułożył dziewczynkę tak, żeby chociaż własnym podbródkiem osłonić jej twarz przed zimnymi kroplami. Początkowo starał się trzymać kierunku, z którego przybiegli, wolał bowiem nadłożyć drogi znaną już trasą niż ryzykować natknięcie się na jakąś przeszkodę naturalną w rodzaju stromizny lub rozpadliny. Okazało się jednak, że pędząc w ciemności za uciekającą Mor, nie zwracał dostatecznej uwagi na takie kwestie jak długość pokonywanych odcinków ani zmiany kierunku. W końcu musiał przyznać sam przed sobą, że nie ma pojęcia, jak daleko znajduje się od miejsca lądowania. Kiedy zabrakło faktów, na których mógł się oprzeć, a otoczenie oferowało bardzo niewiele w kwestii materiałów do analizy, Spockowi nie pozostało nic innego jak dopuścić do głosu swoje ludzkie geny i liczyć na łut szczęścia.
— Spock do „Enterprise".
Z jego wyliczeń wynikało, że powinien zbliżać się już do wysokości umożliwiającej kontakt, komunikator jednak milczał. Mor za to poruszyła się niespokojnie i wreszcie puściła jego szyję, żeby popatrzeć mu w oczy.
— Daleko jeszcze? — spytała.
— To zależy dokąd — zauważył Spock, po czym przyklęknął, tak by móc posadzić sobie dziewczynkę na kolanie i mieć obie ręce wolne do operowania urządzeniem.
— Do domu.
Spock się zawahał. Informacja o tym, że nie wracają do domu, mogła spowodować nowy wybuch płaczu, kłamstwo jednak nie leżało w wolkańskiej naturze.
— Chciałaś zobaczyć nasz statek — przypomniał sobie.
— Telaz nie chcę. — Mor odepchnęła go lekko. — Chcę do domu. Zimno mi!
Spock z westchnieniem schował komunikator i mocniej otoczył ją ramieniem, by przekazać jej trochę własnego ciepła. Sam także drżał już z zimna, woda ściekała mu z włosów na nos i kark, a koszulka kleiła się do skóry, nie zamierzał więc tracić czasu na zbędne dyskusje.
— Na „Enterprise" się ogrzejesz — odparł, wstając.
— Nie chcę na „Entleplise", chcę do domu! — Dla potwierdzenia swoich słów Mor wierzgnęła nóżką.
Spock mimowolnie pomyślał, że wiele by w tej chwili dał za obecność McCoya. Zaraz jednak odrzucił tę myśl. Był dorosłym mężczyzną, Wolkanem, logicznym i rozsądnym. Nie mógł pozwolić, by weszła mu na głowę jakaś ziemska smarkula.
— Przykro mi, nie idziemy do domu — powiedział stanowczo. — To dla twojego dobra — spróbował jeszcze dodać pojednawczo, bo choć nie widział już twarzy Mor, to słyszał, że zaczyna pociągać nosem.
Spodziewał się kolejnych protestów, bieg dziecięcych myśli jednak znowu go zaskoczył:
— Gdzie mój lowel?
— Twój rower uległ uszkodzeniu i nie nadaje się obecnie do jazdy — mruknął i uniósł latarkę wyżej, by przyjrzeć się zboczu, które stawało się coraz bardziej strome. Sam wspiąłby się na nie bez trudu, potrzebował jednak do tego wolnych rąk. Przez chwilę rozważał posadzenie sobie dziewczynki na plecach, szybko jednak uznał, że nie ufa jej sile ani tym bardziej jej rozsądkowi do tego stopnia, by mieć pewność, że Mor nie spadnie lub wręcz w złości nie spróbuje sama zeskoczyć. Zrezygnowany, skręcił i obrał drogę na skos w górę zbocza.
Jego odpowiedź nie spodobała się dziewczynce.
— Jak jest zepsuty, to tata mi naplawi. Gdzie on jest?
— Mówiąc „on", masz na myśli tatę czy rower? — Wciąż skoncentrowany na wyborze drogi, Spock postanowił kupić sobie trochę czasu.
— Lowel. I swetel… ukladłeś mi swetel! — Mała piąstka uderzyła go w ramię.
— Niczego nie ukradłem — odpowiedział resztką cierpliwości. — Twój sweter był przemoczony i nie nadawał się do użytku, podobnie jak twój rower. Zostawiłem je, żeby nie utrudniały nam marszu.
— Ale to mój swetel! Lubię go! I było mi w nim ciepło! Ja chcę wlócić po swetel!
— Przykro mi, ale nigdzie nie wracamy. — Spock zrezygnował z prób tłumaczenia swoich decyzji, jako że logiczne argumenty i tak wyraźnie były skazane na porażkę. Miał nadzieję, że stanowczość i niewchodzenie w dyskusję, a więc metody, które mgliście pamiętał z domu, sprawdzą się także w stosunku do ludzkiego dziecka.
Mor była jednak znacznie bardziej rozpieszczona od małych Wolkan, poczęła się bowiem wyrywać coraz mocniej.
— Puść mnie! Chcę do domu. Pojadę lowelkiem, nie potrzebuję cię, puszczaj!
W tej samej chwili rozległ się dźwięk komunikatora, wybawiając Spocka od konieczności znalezienia odpowiedzi, która trafiłaby do zbuntowanej dziewczynki.
— „Enterprise" do pana Spocka.
— Porucznik Uhura? — Spock znów niemal krzyczał do mikrofonu. Miał nadzieję, że wyjący w tle wiatr zatuszował radość przebijającą w jego głosie. — Dwie osoby gotowe do transportu.
— Tak jest, sir, już przekazuję — odparła spokojnie Uhura. — Bez odbioru.
Spock zamknął komunikator i podskoczył naprzód, w samą porę, by złapać za ramię Mor, która zdążyła skorzystać z tego, że na moment postawił ją na ziemi, i zerwać się do ucieczki.
— Idę po lowel! — warknęła dziewczynka i szarpnęła się, ale na próżno.
Spock uniósł brew.
— A wiesz, gdzie on jest? — zapytał.
— Nie wiem, ale się dowiem!
— Skąd?
— Nie twoja splawa! — Mor tupnęła nóżką, a Spock wzniósł oczy ku niebu, błagając w myślach Scotta, by się pospieszył.
— Mor, bądź rozsądna. Masz już pięć lat, to dostatecznie dużo, by zacząć panować nad emocjami.
— Pięć i pół! Jestem duża i mogę sama iść po lowel!
Mor zaczęła się szarpać jeszcze mocniej i Spock, w obawie, by się mu nie wyrwała, był zmuszony siłą wziąć ją na ręce. Natychmiast oberwał solidny kopniak w udo za swoją impertynencję. W tej samej chwili na szczęście Scotty rozpoczął przesył.
Gdy tylko zmaterializowali się w komnacie transportera, Spock postawił szamoczącą się Mor na podłodze i odruchowo otrzepał spodnie ze śladów jej ubłoconych butów.
Dziewczynka odbiegła na kilka kroków, potem jednak zobaczyła inżynierów po drugiej stronie pomieszczenia, zatrzymała się jak wryta i zawróciła z powrotem w stronę Wolkana.
— Nie jesteś elfem! — Oskarżycielsko wycelowała w niego palec. — Jesteś zwyczajnym kosmitą!
Uwadze Spocka nie uszły zarówno rozczarowanie w głosie Mor, jak i rozbawione spojrzenia Scotta i dwóch ludzi przy konsoli, a także oczekującej przy drzwiach Christine Chapel.
— Wbrew temu, co sobie wyobrażałaś, nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej — odparł z godnością, po czym ponownie ujął dziewczynkę za ramię i delikatnie, acz stanowczo odwrócił w pożądanym kierunku. — Siostro Chapel, proszę zabrać pannę Luo do ambulatorium i dopilnować, żeby ta eskapada nie skończyła się dla niej zapaleniem płuc. Panie Scott — zwrócił się następnie do inżyniera, korzystając z tego, że Mor była zbyt onieśmielona, by kontynuować swoje niemądre protesty. — Proszę wysłać kogoś do osady, współrzędne wcześniejszej strefy zrzutu będą odpowiednie. Niech następnie uda się na dzwonnicę centralnego budynku i da ekipie poszukiwawczej znak do odwrotu: cztery serie po dwa uderzenia z pięciosekundowymi przerwami, a potem złoży kapitanowi meldunek o odnalezieniu zaginionego dziecka. — Paradoksalnie wyższa temperatura komnaty transportera tylko jeszcze bardziej uświadomiła mu, jak bardzo przemarzł, a odziany tylko w przemokniętą czarną koszulkę, czuł się dziwnie nago pod badawczymi spojrzeniami podkomendnych. Scotty mógł podowodzić jeszcze przez kilka minut, zdecydował. — Gdyby ktoś mnie potrzebował, będę w swojej kajucie, idę się przebrać — zakończył i niespiesznym, choć zdecydowanym krokiem ruszył w stronę drzwi.
Był już na korytarzu, gdy przez zamykające się bezgłośnie rozsuwane drzwi usłyszał krzyk świadczący o tym, że Mor bynajmniej nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, jeśli chodziło o dziecinne protesty. W pewnym momencie do jego uszu doszło nawet coś, co brzmiało niemalże jak jego imię, uznał jednak, że musiało mu się zdawać, i nie zwolnił kroku. Mor wydawała się nadal zupełnie nie rozumieć, że zabrał ją tu dla jej dobra. Ograniczona swoim dziecinnym sposobem myślenia, była na niego wyraźnie zła, że zepsuł jej przygodę, oraz rozczarowana, że nie okazał się tym, kogo sobie wyobrażała. Spock zaś, jeśli nauczył się już czegoś o dzieciach, to chyba tylko tego, że nie dało się dotrzeć do nich logicznymi argumentami, pozostawało więc zatem po prostu ignorować ich nierozsądne zachowania i robić swoje. W tej sytuacji zaś podjął jak najbardziej logiczną decyzję — odnalazł Mor i zabrał ją w miejsce, gdzie mogła otrzymać niezbędną pomoc, po czym zostawił ją w rękach osoby najbardziej wykwalifikowanej, by zapewnić jej zarówno opiekę medyczną, jak i prawdopodobnie właściwe wsparcie emocjonalne. Jego rola w akcji poszukiwawczej na tym się kończyła, teraz więc powinien umyć się, założyć świeży mundur, wysuszyć włosy, by wyglądać godnie pierwszego oficera, i przejąć obowiązki dowódcy „Enterprise" do powrotu kapitana Kirka. To był jak najbardziej słuszny i logiczny tryb postępowania. Wolkański słuch był po prostu zbyt czuły, a Spock nieprzywykły do równie wysokich dźwięków — jedynie z tego powodu wrzaski dziewczynki wciąż dźwięczały mu w uszach, nawet gdy drzwi turbowindy dawno się już za nim zamknęły.
Ledwie zdążył ściągnąć z siebie mokrą koszulkę, gdy w jego kajucie rozległ się świst interkomu, a potem z głośnika rozbrzmiał głos Chapel.
— Panie Spock, może pan tu przyjść?
— W jakim celu? — Mimo że rozmówczyni nie mogła go widzieć, Spock pospiesznie naciągnął na siebie bluzę od zapasowego munduru.
— Ta dziewczynka… Nie daje mi się nawet dotknąć.
— Chce mi pani powiedzieć, że pani, wykwalifikowana pielęgniarka, nie potrafi sobie poradzić z pięcioletnią pacjentką?
— Nigdy nie pracowałam na pediatrii, jasne? — W głosie Chapel dało się słyszeć zniecierpliwienie i Spock pomyślał, nie bez cienia satysfakcji, że Mor nie tylko jemu zdążyła dać się już we znaki. — Poza tym ona twierdzi, że nie będzie współpracować z nikim innym oprócz pana. Próbowałam prośbą i groźbą, nic z tego, chce pana i już. Panie Spock, bardzo pana proszę, to dziecko powinno się jak najszybciej przebrać w suche ubrania.
Spock pomyślał z przekąsem, że sam także chciałby dokończyć przebieranie. Ostatecznie jednak zdał sobie sprawę, że, czy tego chciał, czy nie, w jakiś sposób był za to dziecko odpowiedzialny.
— Dobrze, zaraz przyjdę. Bez odbioru — mruknął i zakończył rozmowę.
Pospiesznie wyciągnął z szafy suche buty i, ignorując nieprzyjemne uczucie wywoływane przez nasiąknięte wodą spodnie, ruszył z powrotem w stronę turbowindy.
Kiedy dotarł do ambulatorium, Mor nie darła się już, jakby obdzierano ją ze skóry. Siedziała na skraju łóżka ze skrzyżowanymi na piersi rękami i spode łba obserwowała każdy ruch pielęgniarki. Na widok nowo przybyłego Chapel wskazała podbródkiem na zbuntowaną pacjentkę i bezradnie rozłożyła ręce.
Spock nie uważał, by miał w jakimkolwiek stopniu wyższe kompetencje od pielęgniarki, był jednak wyższy stopniem i pozycją, musiał więc świecić przykładem.
— Siostra Chapel mówi, że nie chcesz współpracować — zagadnął więc Mor, groźnie marszcząc brwi.
Mor łypnęła na niego wyzywająco, po czym, ku jego bezbrzeżnemu zdziwieniu, wyciągnęła do niego rękę.
— Posiedzi pan ze mną? — spytała nieśmiało. — Dopóki mama nie przyjdzie.
Spock zamrugał, zaskoczony, ale chcąc nie chcąc, podszedł bliżej.
— Pod jednym warunkiem.
— Jakim? — Dziewczynka wyprostowała się nareszcie, a Spock mógłby przysiąc, że w jej ciemnych oczkach pojawiły się na nowo wesołe ogniki.
— Takim — Spock spojrzał znacząco na czającą się za jego plecami pielęgniarkę — że pozwolisz siostrze Chapel przebrać się w suche ubranie i zdezynfekować zadrapania oraz grzecznie wykonasz każde inne jej polecenie.
Mina Mor na nowo zrzedła, ale dziewczynka smutno pokiwała głową.
— A potrzyma mnie pan za lękę?
Brwi Spocka powędrowały w górę. Jednak gdyby sam nie był pewien, czy dobrze usłyszał, to błysk rozbawienia w oczach Chapel stanowił najlepsze potwierdzenie. Pielęgniarka zresztą natychmiast przystąpiła do akcji.
— Najpierw się przebierzemy, dobrze? A potem, kiedy zajmę się twoją buzią, pan Spock przyjdzie i potrzyma cię za rękę.
Mor wahała się przez moment, wreszcie jednak z rezygnacją zaczęła ściągać z siebie bluzę Spocka.
— Odwlóć się — rozkazała stanowczo. — Ale nigdzie nie idź.
Spock machinalnie spełnił polecenie. Czuł się jak okręt dryfujący bez żadnej kontroli po nieznanych wodach, nie miał jednak czasu na analizowanie swojego położenia. Mor bowiem przebrała się błyskawicznie, a zaraz potem z całej siły zacisnęła paluszki na jego ręce i przyciągnęła go bliżej, zmuszając, by przysiadł na skraju łóżka. Uczucie było dziwne, obce, tak inne od dotyków wymienianych przez Wolkan, tak bardzo ludzkie, ale na swój sposób… przyjemne? Nie tyle sam dotyk, ile świadomość, że w tej kulturze oznaczał, że dziewczynka nie tylko darzyła go zaufaniem, ale też szukała w nim oparcia, zupełnie nie przejmując się tym, że co najmniej kilkakrotnie zawiódł jej oczekiwania.
— Fascynujące — mruknął sam do siebie, nie dość jednak cicho, bo Chapel natychmiast posłała mu kolejne rozbawione spojrzenie.
Mor potraktowała to najwyraźniej jako zachętę do rozmowy.
— Co to znaczy „fascynujące"?
Spock na wszelki wypadek zaczął od spiorunowania pielęgniarki wzrokiem, potem dopiero wyjaśnił:
— To znaczy, że coś jest interesujące. Ciekawe.
Mor przez moment rozważała jego słowa.
— A co jest ciekawe? — drążyła dalej. — Auć! — Przeniosła pełne wyrzutu spojrzenie na Chapel, która właśnie zbliżyła hyposprej do jej twarzy, by zdezynfekować pierwsze z zadrapań.
— Przez chwilkę musisz być dzielna, skarbie — powiedziała pielęgniarka przepraszająco.
Spock zmarszczył brwi.
— Pomijając już fakt, że ta procedura jest zupełnie bezbolesna, to siostra Chapel jeszcze cię nawet nie dotknęła — zauważył.
— Ale mnie zabolało! — odburknęła dziewczynka.
— Ale…
— Panie Spock — Chapel błyskawicznie weszła mu w słowo i posłała mu ostrzegawcze spojrzenie.
No tak, dziecięca logika, pomyślał Spock z przekąsem, ale powstrzymał się od dalszych uwag.
— Następnym razem, jak cię zaboli, po prostu ściśnij pana Spocka za rękę — pielęgniarka zwróciła się z powrotem do dziewczynki, ale Spock mógłby przysiąc, że kątem oka wciąż go obserwowała, czekając na jego reakcję.
Nie doczekała się. Spock z obojętną miną pozwolił, by Mor coraz mocniej zaciskała paluszki na jego dłoni, a gdy Chapel skończyła, powiedział chłodno:
— Jeśli to wszystko, siostro, myślę, że może nas pani zostawić samych.
Chapel zmarszczyła brwi, w przeciwieństwie jednak do swojego przełożonego nie miała dość tupetu, żeby dyskutować z pierwszym oficerem, nawet kiedy szarogęsił się w jej dominium.
— W porządku, liczę, że dopilnuje pan, żeby nasza mała pacjentka wygrzała się w łóżku i porządnie odpoczęła, zanim znowu najdzie ją ochota na przygody — odparła tonem, który wydawał się sugerować, że to Spock był winien poprzedniej z rzeczonych „przygód". — Lubisz czekoladę, skarbie? — zagadnęła dziewczynkę znacznie łagodniejszym głosem.
Mor pokiwała główką.
— Lubię, a pan? — Zerknęła w górę na Spocka.
Ten nigdy nie zastanawiał się nad tą kwestią, znał już jednak Mor na tyle, by wiedzieć, że nie zadowoliłaby jej podobna odpowiedź.
— Lubię — skłamał bez mrugnięcia okiem.
— Fantastycznie, w takim razie przyniosę wam obojgu po kubku.
— Dziękuję, siostro.
Mor w milczeniu odprowadziła pielęgniarkę wzrokiem, ale gdy tylko drzwi się zamknęły, natychmiast przypomniała sobie o pytaniu, na które nadal nie uzyskała odpowiedzi.
— No co jest takie intelesujące, niech pan powie! — ponagliła i pociągnęła swojego towarzysza za rękę, by zmusić go do przeniesienia uwagi z powrotem na nią.
— Interesuje mnie przede wszystkim, dlaczego uciekłaś z domu. — Spock uznał, że może w końcu uda mu się zmusić dziewczynkę, by dla odmiany zaspokoiła jego ciekawość.
— Nie uciekłam. — Mor zrobiła naburmuszoną minkę. — Wyblałam się na wycieczkę.
— Aha, wycieczkę — powtórzył Spock, unosząc brew. — W trakcie wichury i ulewy, niedługo przed zmrokiem, kiedy twoi rodzice podejmowali gości, ty wybrałaś się na samotną wycieczkę w góry. Wiesz, że to zupełnie nielogiczne?
Mor wzruszyła ramionami.
— Pan Kilk cały czas mówił o podlóżach, to pomyślałam sobie, że ja też tak mogę. Przecież nie pojechałam w kosmos, tylko na Samotną Gólę, tam i z powlotem, nie? Bo zalaz byłabym z powlotem, gdyby pan nie przyszedł i nie zablał mnie w kosmos.
— Gdybym nie przyszedł i cię nie zabrał, nie byłabyś jeszcze nawet w jednej czwartej drogi do domu — wytknął Spock bezlitośnie.
Mor przez chwilę rozważała jego odpowiedź, ale kiedy Spock zaczynał już mieć nadzieję, że coś do niej dotarło, niespodziewanie spytała:
— A ile to jest jedna czwalta?
Spock zaczął podnosić się z krzesła, odkrył jednak, że jakaś niewielka siła działa na jego rękę w przeciwnym kierunku.
— Idę tylko po coś do pisania — wyjaśnił i wskazał na biurko w rogu.
Mor z wahaniem puściła jego dłoń, czuł jednak, że bacznie śledzi jego każdy krok.
Wróciwszy do łóżka, położył tablet na kolanach dziewczynki i paroma pociągnięciami rysika sporządził rysunek poglądowy.
— Popatrz. Tutaj jest osada, a tutaj twój dom. Tutaj natomiast znajduje się góra i miejsce, gdzie cię znalazłem, a to jest droga, którą dziś pokonałaś. Możemy ją podzielić na cztery równe odcinki… — Z satysfakcją zauważył, że Mor w skupieniu słucha jego wyjaśnień i dość szybko łapie, pozwolił więc sobie na nieco bardziej szczegółową lekcję. Dopiero po ładnych paru minutach dotarło do niego, że spryciula bezczelnie odwróciła jego uwagę od właściwego tematu rozmowy.
— No dobrze, teraz pora, żebyś to ty mi coś wytłumaczyła. Czy dobrze zrozumiałem, że chciałaś przeżyć przygodę, wzorując się na bohaterach filmu? — Spock nadal usilnie próbował znaleźć w zachowaniu dziewczynki choć ziarno logiki, choćby i całkiem niekonwencjonalnej, ale przynajmniej opartej na jakimś ciągu przyczynowo-skutkowym. Nie potrafił bowiem uwierzyć, by równie rezolutne dziecko działało na podstawie jedynie emocjonalnego impulsu.
Mor nieco się stropiła.
— Ja przecież wiem, że elfy i klasnoludy tak naplawdę nie istnieją — wymamrotała, utkwiwszy wzrok w kocu. — Ale lubię sobie wyoblazać, że istnieją, wie pan, jak to jest...
Spock zdecydowanie nie wiedział, ale uznał, że to niewłaściwy moment, by się do tego przyznawać.
— Dlaczego? — wyrwało mu się jednak z ust.
— Bo tutaj… to znaczy w domu… jest oklopnie nudno. I nie ma żadnych przygód, w ogóle!
Spock wspomniał słowa Anyango sprzed paru godzin.
— Wolałabyś polecieć z mamą na Ziemię?
— Po co? — Mor pogardliwie wydęła wargi. — Tam będzie tak samo, tylko baldziej.
Spock uniósł brew.
— Widziałaś kiedyś Ziemię?
— Widziałam stale filmy. I zdjęcia z domu dziadków, mama mi pokazywała. Mają tam takie śmieszne zwierzęta, takie glube z długimi nosami i chude z długimi szyjami. Fajne są, ale za gloźne, żeby się z nimi bawić.
— Mor — przerwał jej Spock. — To, co opisujesz, to zaledwie niewielki, niereprezentatywny wycinek Ziemi.
Dziewczynka zmarszczyła czoło.
— Czyli jakby jedna czwalta?
— Nie. — Spock energicznie potrząsnął głową. — To znacznie, znacznie mniej. — Z trudem oparł się pokusie podania konkretnych liczb, obawiał się jednak, że w takim wypadku musiałby ponownie je tłumaczyć (co zrobiłby z przyjemnością, jednak w chwili obecnej mijałoby się to z celem). — Chodź, pokażę ci — zdecydował, zauważył już bowiem, że pomoce wizualne lepiej trafiają do wyobraźni dziewczynki.
Podejrzewał, że Chapel nie byłaby zachwycona jego postępowaniem, uznał jednak, że parę minut poza łóżkiem zaszkodzi małej pacjentce mniej niż dalsze życie w niewiedzy. Na wypadek gdyby pielęgniarka wróciła z obiecaną czekoladą i przyłapała ich na ignorowaniu jej zaleceń, zadbał jednak, by szczelnie owinąć Mor kocem, a dopiero potem wziął ją na ręce i zaniósł do komputera. (Nie obawiał się Chapel, wiedział jednak dobrze, że wszelkie pretensje pielęgniarki mogą zostać przekazane McCoyowi, a doktor z przyjemnością skorzysta z okazji, żeby powiedzieć mu w zbyt wielu przesadnie emocjonalnych słowach, co o myśli o jego postępowaniu).
— Nie mogę się luszyć! — zaprotestowała Mor ze śmiechem, usiłując uwolnić się ze spowijającego ją niczym kokon koca.
— Siedź spokojnie — ofuknął ją Spock, ale niepotrzebnie, bo gdy tylko na ekranie pojawiły się pierwsze obrazy, Mor zamilkła i utkwiła w nich zafascynowane spojrzenie.
— Z dostępnych przesłanek wnioskuję, że twoi rodzice pochodzą z tych okolic. — Wyświetlił nagranie z kenijskiej sawanny, a następnie drapacze chmur w centrum Nairobi. — Wystarczy jednak, że udasz się około trzysta sześćdziesiąt siedem kilometrów na zachód, a zobaczysz Jezioro Wiktorii. — Obraz zmienił się na archaiczną kolorową łódkę płynącą po szaroniebieskich wodach. — Podróżując dalej na zachód, znajdziesz się w wilgotnym lesie równikowym, a jeśli stamtąd ruszysz na północ, po w przybliżeniu cztery tysiące siedmiuset dwudziestu trzech kilometrach znajdziesz się tutaj. — Widoki płynnie przechodziły z jednego w drugi i teraz na ekranie ukazała się piramida Cheopsa. — A to wszystko zaledwie jeden z pięciu kontynentów Ziemi. Jeśli, jak próbowałaś to nam dziś udowodnić, preferujesz wilgoć, mogę zaproponować ci Mawsynra. Rocznie spada tam prawie dwanaście tysięcy milimetrów deszczu. A gdybyś wolała chłodniejsze rejony… — Przełączył na widok Antarktydy. — Twoi przodkowie omal jej nie zniszczyli, na szczęście jednak poszli po rozum do głowy i w porę udało się zatrzymać zmiany.
— No, no, panie Spock, nie sądziłem, że kiedyś usłyszę z pana ust tyle pochwał na temat Ziemi.
Na dźwięk rozbawionego głosu Kirka Spock wyprostował się gwałtownie i musiał szybko przytrzymać Mor, która zaczęła zsuwać mu się z kolan.
— Pomagam jedynie tej młodej damie nadrobić luki w edukacji — odparł, starając się zachować resztki godności.
— Oczywiście, nie śmiałbym podejrzewać pana o nic innego. — W oczach Kirka nadal migotały wesołe iskierki. (Dobrze przynajmniej, że nie było z nim McCoya). — Wpadłem tylko powiedzieć tej młodej damie, że jej rodzice powinni zaraz się zjawić. Zapędzili się najdalej z całej ekipy poszukiwawczej, Bones na nich czeka. Widzę jednak, że doskonale sobie bez nich radzicie, więc nie będę przeszkadzał. — Puścił oczko do Mor, a potem, nim Spock zdołał wygłosić ripostę, opuścił ambulatorium.
— Panie Spock, niech mnie pan latuje! — pisnęła tymczasem dziewczynka i ponownie zaczęła wyplątywać się z koca.
Spock zrobił groźną minę.
— Wydaje mi się, że za twoje nierozsądne postępowanie należy ci się jakaś kara — wytknął.
— Wiem, ale… Jak dadzą mi szlaban, to nie będę mogła polecieć na Ziemię! Ploooszę! — Wbiła w niego błagalne spojrzenie i zatrzepotała rzęsami.
Spock nie dał się nabrać na jej sztuczki.
— To sprawa między tobą a rodzicami — odparł szorstko. — A teraz wracaj do łóżka.
Mor zgarbiła się, zsunęła z jego kolan i poczłapała we wskazanym kierunku, smętnie wlokąc za sobą koc.
— I tak nigdy tam nie polecę — mruknęła, usiłując wspiąć się na nieprzystosowany do jej wzrostu mebel.
Spock podszedł i bezceremonialnie ją podsadził.
— Nigdy nie mów nigdy — wypowiedział formułkę, którą Ziemianie zwykli wykorzystywać w celu pocieszenia, kiedy szanse wydawały się raczej nikłe. Zaraz jednak przypomniał sobie coś jeszcze. — Twierdzisz, że nie polecisz na Ziemię, bo… — zaczął ostrożnie.
— Bo tata nie chce. — Mor wzruszyła ramionami i podciągnęła koc pod brodę. — Tata chce, żebym uczyła się naplawiać loboty i żebym, jak będę duża, pomagała mu w placy. Ale to oklopnie nudne, co nie? Mama chyba też nudzi się w domu, ale tata uwielbia Inusa, a mama lubi tatę, więc… Poza tym tata stlasznie się denelwuje, jak mama zaczyna mówić o Ziemi, a potem się kłócą, a wtedy ja uciekam do elfów. Nie tak jak dziś, tylko w głowie uciekam — wyjaśniła ponuro.
Spock powoli pokiwał głową.
— Rozumiem — mruknął, a potem podsunął sobie krzesło i usiadł tak, żeby dobrze widzieć twarz dziewczynki. — Mor, posłuchaj mnie. Masz tylko pięć lat i musisz słuchać rodziców. Ale za dziesięć lat będziesz miała już piętnaście, a potem dwadzieścia i przyjdzie taki dzień, kiedy będziesz musiała wybrać, co sama chcesz robić i gdzie chcesz żyć. I mama ani tata nie będą mogli tego wybrać za ciebie. Bez wątpienia będą próbowali, rodzice bywają nielogiczni, kiedy chodzi o ich potomstwo, i niestety nie mówię tu tylko o ludziach. Ale ty musisz myśleć racjonalnie, kiedy będziesz decydować o swojej przyszłości. A żeby podjąć racjonalną decyzję, musisz mieć wiedzę, na której będziesz mogła ją oprzeć. Fakty, nie wyobrażenia, rozumiesz?
Mor powoli pokiwała głową, jednak kiedy w końcu odpowiedziała, było to tylko cichutkie:
— Nie wiem.
Spock westchnął i potarł dłonią podbródek, zastanawiając się, w jaki sposób uprościć dobór argumentów, by odpowiadały zdolnościom poznawczym dziewczynki. Nim jednak zdołał cokolwiek wymyślić, drzwi ambulatorium raz jeszcze rozsunęły się bezszelestnie i stanęli w nich Otieno i Anyango Luo wraz z czającym się za ich plecami McCoyem. Spock bez słowa podniósł się z krzesła, by umożliwić rodzicom lepszy dostęp do łóżka córki.
— Nie wiem, jak mam panu dziękować! — uściskawszy Mor, Otieno zostawił ją w ramionach matki i podszedł do stojących nieopodal oficerów. — Naprawdę nie rozumiem, co jej strzeliło do głowy. Mor miewa głupie pomysły, jak to dziecko, ale żeby wyciąć nam taki numer?!
— Najważniejsze, że nic jej się nie stało. — McCoy uspokajająco położył mężczyźnie dłoń na ramieniu.
— Myślę — wtrącił się Spock — że nie docenia pan swojej córki.
— Słucham? — Otieno zmarszczył czoło.
— Znam Mor zaledwie od kilkunastu godzin. To znaczcie mniej niż pan, ale śmiem twierdzić, że moje pochodzenie oraz punkt widzenia obserwatora pozwoliły mi spojrzeć na nią obiektywniej i poprawnie zinterpretować jej tok rozumowania oraz pobudki, które pchnęły ją do ucieczki. Na pierwszy rzut oka wydają się rzeczywiście zupełnie nielogiczne, ale myślę, że zaczynam ją rozumieć.
— Ach tak? — McCoy uniósł brew. — To coś nowego, Spock, zechcesz rozwinąć?
— Z przyjemnością, doktorze. — Spock sztywno skinął głową. — Mor jest nadmiernie ufna i naiwna, co można zrzucić na jej młody wiek oraz brak doświadczenia. Przy tym jest też jednak bardzo bystra, ciekawa świata i szybko przyswaja wiedzę. Wiedzę, której Inus 9 nie jest w stanie jej dostarczyć. Ma też niezwykle bujną wyobraźnię, a to oznacza, że jeśli nie zapewnicie jej państwo dostatecznej ilości bodźców, nowych doświadczeń i informacji, wypełni te luki sama w sposób znacznie mniej produktywny, za to z pewnością bardziej ryzykowny.
— Rozmawiał pan z moją żoną — cierpko stwierdził bardziej niż zapytał Otieno.
— Rozmawiałem z Mor — poprawił go Spock. — I powiedziała mi, choć może nie całkiem wprost, że czuje się rozdarta pomiędzy pańską a pana żony wizją jej przyszłości. Do tego stopnia, że ucieka w irracjonalne fantazje, bo tylko tam czuje się wolna, by robić, co zechce.
— W odrobinie fantazji nie ma niczego złego, zwłaszcza kiedy masz pięć lat — zauważył łagodnie McCoy.
— Być może, doktorze, ale nie kiedy stanowi ona substytut rzeczywistości.
— Co pan, Wolkan, może wiedzieć o tych sprawach? — żachnął się Otieno.
Spock zamrugał powoli, zrobił krok w jego stronę i, patrząc mu prosto w oczy, powiedział cicho:
— Wychowałem się na Wolkanie, skąd pochodzi mój ojciec, ale moja matka podobnie jak pan jest Ziemianką. W przeciwieństwie do pana żony nigdy nie wyraziła zamiaru pokazania mi swojej planety, a mimo to po dziś dzień oczekuje, że będę równie ludzki jak ona, choć wyłącznie w chwilach, w których jest jej to na rękę. Moi rodzice także mieli różne oczekiwania i różne pomysły co do mojej przyszłości i widzi pan, panie Luo, tak się składa, że zawiodłem je wszystkie. Dziś nie utrzymujemy kontaktu, ale dokonałbym dokładnie tego samego wyboru raz jeszcze. Mor jest inteligentna, odważna i pewna siebie. Kiedy dorośnie, pójdzie własną drogą i tylko od państwa zależy, czy będziecie jej częścią.
Otieno otworzył usta, nic jednak nie odpowiedział. Całe szczęście, bo Spock naprawdę nie był w nastroju do dalszej dyskusji.
— A teraz proszę wybaczyć, chciałbym wreszcie założyć suche spodnie — mruknął i odwrócił się na pięcie, wciąż pilnując, by jego twarz nie zdradziła ani jednej z emocji, które nie wiedzieć jak i kiedy zaczęły wyłaniać się na powierzchnię.
W zasadzie nie powinno go już nawet dziwić, że gdy tylko ruszył w stronę drzwi, dosłyszał za sobą miękkie kroki, które mogły należeć tylko do jednej osoby.
— Spock! — zawołał za nim McCoy, kiedy znaleźli się na korytarzu.
Pierwszy oficer uniósł brew.
— Zapewniam pana, doktorze, że nie potrzebuję opieki medycznej.
McCoy z irytacją potrząsnął głową.
— Jesteś niemożliwy — burknął. — Chciałem tylko powiedzieć, że wiem, ile cię musiało kosztować to, co zrobiłeś przed chwilą dla tej małej — dodał znacznie łagodniej, a w jego oczach błysnęło uznanie i coś jeszcze, co sprawiło, że Spock poczuł się bardzo niekomfortowo.
— Proszę nie mierzyć mnie swoją ziemską miarą, doktorze McCoy — odpowiedział zimno.
— Jasne. W końcu kierowały tobą zupełnie logiczne pobudki!
Spock zdecydował zignorować kpinę w głosie doktora.
— W rzeczy samej. Rozsądek kazał mi zadbać o to, żeby ta, jak pan to ujął, „mała" nie miała więcej powodów do ucieczki.
McCoy rozłożył ręce w geście kapitulacji.
— Jeśli to zadziała, to zamiast elfa Mor gotowa jeszcze zacząć cię brać za Świętego Mikołaja — prychnął. A potem znacznie poważniejszym tonem dodał. — Szkoda mi tej małej, marnuje się w takim miejscu jak to. Myślisz, że udało ci się do niego dotrzeć?
Spock się zawahał.
— Nie mam wystarczających danych, by określić prawdopodobieństwo — odpowiedział i ruszył się stronę turbowindy. Po kilku krokach jednak, wciąż zwrócony plecami do doktora, znacznie ciszej dorzucił: — Ale mam taką nadzieję.


— Panie Spock?
— Moment. — Nie odrywając wzroku od ekranu komputera, Spock uniósł rękę, by uciszyć Uhurę.
Ta posłusznie zamilkła, jednak zaraz zawtórował jej drugi głos, tym razem należący do kapitana.
— Panie Spock, ktoś chciałby się z panem pożegnać.
Spock wyprostował się i pospiesznie obrócił fotel.
Pośrodku mostka, tuż obok Kirka, stała Mor i rozglądała się wokół z onieśmieloną miną.
— Zostało jeszcze siedemnaście minut — zauważył Spock, ale podniósł się od swego stanowiska i ruszył w stronę dziewczynki. — Zamierzałem przyjść do transportera.
— Mor bardzo się martwiła, że pan nie zdąży — odezwała się Anyango od drzwi.
— Poza tym — wtrącił Kirk — pomyślałem, że pokażę jej mostek. To jedyne miejsce, po którym jej jeszcze nie oprowadziłeś.
— Myślę, że znalazłoby się jeszcze parę — odparł z godnością pierwszy oficer.
— Właśnie, widziałam dopielo jedną czwaltą! — Kiedy Spock znalazł się obok niej, Mor od razu odzyskała rezon. — Mamo, możemy zostać dłużej? Ploooszę!
— Kochanie, państwo mają swoje rozkazy, nie mogą sobie orbitować, ile zechcą.
— Właściwie… — Kirk uśmiechnął się do dziewczynki. — Myślę, że załodze przydałaby się mała przepustka. Dawno już nie odwiedziliśmy żadnej stacji kosmicznej. Jak pan myśli, panie Spock? — Przeniósł wzrok na pierwszego oficera.
— Skoro twierdzi pan, że załoga tego potrzebuje — odparł Spock beznamiętnym tonem.
Mor podskoczyła i zaklaskała w rączki.
— Supel! Zaglamy w szachy? Jeszcze tylko laz, ostatni, ploooszę! — stanęła na paluszkach i utkwiła w Spocku błagalne spojrzenie. — Musisz mi jeszcze laz pokazać wszystkie luchy, żeby dzieci na Ziemi się ze mnie nie śmiały!
— Myślę, że dzieci na Ziemi nie mają z tobą szans, jeśli uczył cię Spock — roześmiał się Kirk.
— Proszę ze mnie nie kpić, kapitanie — obruszył się Wolkan.
— To plawda, Spock jest najlepsiejszy! — Mor aż podskoczyła z radości.
Spock usłyszał ciche parsknięcie i odwrócił się w samą porę, żeby przyłapać rozbawionego Sulu na dawaniu kuksańca równie ucieszonemu Chekovowi. Na widok jego spojrzenia obaj młodsi oficerowie natychmiast wyprostowali się i wlepili spojrzenia w ekran przed nimi. Spock z aprobatą skinął głową i odwrócił się z powrotem do dziewczynki.
— Dobrze, ale tylko jedna partia. Na pożegnanie.
Kończył jeszcze wymawiać ostatnie słowo, a już rozumiał, że nie powinien był go mówić. Podbródek Mor zaczął bowiem niebezpiecznie się trząść, a Spock wiedział już doskonale, co to oznacza. Co gorsza, choć nie był rzecz jasna skłonny do podobnych przejawów emocji, to w głębi serca czuł coś, co niepokojąco pasowało do wyrazu twarzy dziewczynki.
Nadal nie do końca potrafił nadążać za dziecięcą logiką Mor ani tym bardziej za energią, z jaką myszkowała po statku, a nawet tak szlachetna gra umysłowa jak szachy nie była w stanie nauczyć jej ani krzty samodyscypliny. Nie mógł jednak nie docenić tego, ile celnych pytań padało z ust dziewczynki i z jakim zaangażowaniem przyswajała nowe informacje. Nawet Scotty był pełen podziwu, ile w ciągu ich kilkudniowej podróży Mor zdołała nauczyć się o „Enterprise". Ta mała, jak zaczął ją w myślach określać (wszystko przez McCoya), miała ogromny potencjał, a Spock zamierzał dopilnować, by go wykorzystała.
Nie miał zbyt wielu koneksji na Ziemi, ale tutaj przyszła z pomocą Uhura, która najlepiej z oficerów „Enterprise" rozeznawała się w afrykańskim szkolnictwie i zaopatrzyła Anyango Luo w listy polecające do paru znajomych placówek. Kirk z kolei pociągnął za parę sznurków we flocie i załatwił Mor oraz jej matce darmową podróż aż do samego Nairobi. Otieno musiał zaczekać na Inusie 9 na swojego następcę i oficjalnie zdać kolonię, nim będzie mógł dołączyć do żony i córki, ale i o transport dla niego zdążyli już się zatroszczyć.
Wciąż świadom ciekawskich spojrzeń towarzyszy, Spock przyklęknął przed dziewczynką.
— Smutek jest logiczną reakcją na rozstanie. Jeśli jednak rozważysz, ile zyskasz w najbliższej przyszłości, sama przyznasz, że nie ma powodu martwić się zbyt długo.
Mor zamrugała kilkakrotnie, walcząc z napływającymi łzami.
— Ale ja będę tęsknić! — wymamrotała.
— Prawdopodobieństwo, że spotkamy się w przyszłości, jest całkiem wysokie — zauważył Spock.
Ku jego zaskoczeniu, oczy dziewczynki rozbłysły.
— No jasne, że się spotkamy! Bo jak dolosnę, to też pójdę do floty i będę latać „Entleplise", i zwiedzać lóżne planety. — Równie szybko, jak się ucieszyła, stropiła się jednak ponownie. — No tak, ale ty będziesz już wtedy staly…
— O to się nie martw, Wolkanie żyją dużo dłużej od ludzi. — McCoy, nie wiedzieć kiedy, dołączył do przyjaciół na mostku.
— To znaczy, że pan już będzie staly, a Spock jeszcze nie? — Mor odwróciła się do doktora.
Spock posłał McCoyowi niewinne spojrzenie.
— Dokładnie tak — odpowiedział za niego.
Mor szeroko otworzyła oczy ze dziwienia i mruknęła:
— Fascynujące.