Fik jest łatką do odcinka „The City on the Edge of Forever" (bo nie ma to jak radzić sobie z kanonicznym angstem, pisząc głupawe komedyjki XD).
Dziękuję Tinie Latawiec za inspirację, podsuwanie mi ciekawostek o owadach, dzielenie mojego durnego poczucia humoru oraz betę
Domowe eksperymenty
Targ przywitał go kakofonią dźwięków i zapachów, przypominając Kirkowi, jak bardzo odwykł od rozgardiaszu wielkich ziemskich miast. Inna sprawa, że życie w miastach, które znał, toczyło się zupełnie inaczej niż tutaj. Trzysta lat później nikt już nie widywał przekupek z bańkami mleka czy klatkami żywych kur, żadni sprzedawcy nie przekrzykiwali się jeden przez drugiego, by zachęcić przechodniów do swego towaru. Właściwie to w ogóle na próżno było szukać ulicznych targowisk takich jak to — a tym bardziej nie wyczuwało się w powietrzu ani cienia podobnej desperacji.
Był sobotni poranek, plac był więc pełen ludzi, którzy mieli jeszcze choć parę centów do wydania, oraz takich, którzy usiłowali tę parę centów zarobić, sprzedając wszystko, na co tylko mieli nadzieję znaleźć kupców. Kirk zerknął na mijaną właśnie staruszkę, która rozłożyła przed sobą na kocu rondle, sztućce i inne drobne domowe sprzęty. Przed chwilą z trudem pozbył się natręta, który za wszelką cenę usiłował wcisnąć mu swój pozłacany zegarek na łańcuszku. Choć lekko poirytowany ciągłymi nagabywaniami, w gruncie rzeczy czuł coraz większy ciężar na sercu. Świadomość, że okres Wielkiej Depresji był zaledwie paroma akapitami w jego podręczniku do historii i że nawet mimo zbliżającej się wielkimi krokami wojny wielu tych ludzi miało bardzo duże szanse doczekać znacznie lepszych czasów, była marnym pocieszeniem, kiedy patrzył na otaczające go zewsząd ludzkie tragedie.
„Tragedia to może się dopiero wydarzyć, jeśli w porę nie powstrzymamy Bonesa", upomniał się w myślach i sięgnął do kieszeni, by ponownie przejrzeć listę zakupów przygotowaną przez Spocka. Wczoraj zdołał wykreślić zaledwie jedną trzecią pozycji. Większości pozostałych na próżno było szukać w ziemskich sklepach, nawet gdyby mieli dość funduszy na ich zakup, dlatego też, korzystając z sobotniego poranka, postanowił spróbować swojego szczęścia na pobliskim targowisku. Nie spodziewał się rzecz jasna, że znajdzie tu gotowe elementy komputera, ale kiedy ludzie wyprzedawali całe swoje majątki, można było trafić na najdziwniejsze przedmioty, istniała więc szansa, że znajdzie tu coś, co Spock będzie mógł wykorzystać.
Trzy godziny i dwa targowiska później jego optymizm zmalał już niemal do zera. Udało mu się znaleźć zaledwie trzy potencjalnie użyteczne drobiazgi. Z westchnieniem wetknął listę Spocka z powrotem do kieszeni i pomyślał gorzko, że jego pierwszy oficer musi być naprawdę cudotwórcą, jeśli uda mu się osiągnąć cel przy tak ograniczonych i prymitywnych zasobach. Co innego jednak im zostało?
Z zamyślenia wyrwał go nagle damski głos:
— Świeże, kochaniutki, prosto kurce spod dupki. To co, nałożyć?
Kirk zamrugał, zaskoczony, i wreszcie uświadomił sobie, że przypadkiem przystanął obok wielkiego kosza, na którego dnie leżało jeszcze kilka kurzych jaj. Zbliżało się południe, obiad, którym nakarmiła ich wczoraj Edith, dawno już uległ strawieniu i Kirk poczuł, jak kiszki grają mu hymn Gwiezdnej Floty. Wzruszył lekko ramionami i zdecydował się ponownie wydać resztę zarobionych pieniędzy na coś do jedzenia.
— Poproszę sześć.
— A może jeszcze boczku do tego? Akurat na jajecznicę. — Kobieta uchyliła ścierkę przykrywającą drugi kosz, a Kirk omal się nie oblizał.
W porę jednak przypomniał sobie, że zostało mu jeszcze odrobinę wczorajszej kiełbasy, poza tym Spock nie jadał przecież mięsa, a oni nie mieli lodówki, w której mógłby przechować zapasy na później.
— Nie, dziękuję, tylko jajka. Chyba że ma pani paprykę albo cebulkę?
— Ja nie, ale Ellie ma. Hej, Ellie! Patrz, jakiego eleganckiego klienta ci naraiłam!
Kirk posłał kolejno obu kobietom doskonale wyćwiczony uśmiech, po czym zapłacił za zakupy (fakt, że wydał na nie większość tego, co zdołali wczoraj we dwóch zarobić, był nieco niepokojący) i ruszył z powrotem w stronę domu. Po drodze zajrzał jeszcze na pierwszy targ, gdzie bez trudu odnalazł staruszkę z rondlami i wydał ostatnie pieniądze na niewielką patelnię. Niech Spock sobie mówi, co chce, nawet Wolkanie od czasu do czasu potrzebowali jedzenia.
Zagracony pokoik na piętrze pozbawiony większości nowoczesnych wygód niespecjalnie zasługiwał na miano domu. James Kirk jednak, wbrew temu, co zwykło się mawiać o ludziach na jego stanowisku, lubił proste życie. Miał tu dach nad głową, własne łóżko, przyjaciela u boku, więc choć obecne lokum nie umywało się ani trochę do kapitańskiej kajuty na „Enterprise", na chwilę obecną było wszystkim, czego potrzebował.
Właściwie, gdyby nie okoliczności, powiedziałby nawet, że świat sprzed trzystu lat także miał swoje niezaprzeczalne zalety. Z jedną z nich był umówiony na wieczorny spacer. Jako że jednak do wyznaczonej pory brakowało jeszcze wielu godzin, stanowczo odsunął od siebie tę myśl i powrócił do drugiej, znacznie bliższej z drobnych przyjemności — jedzenia. To była jedna z nielicznych rzeczy, za którymi tęsknił w kosmosie. Nieważne, co wmawiali mu zwolennicy technologii, nawet najbardziej pożywne jedzenie z replikatorów „Enterprise" nie mogło konkurować ze świeżymi warzywami, owocami i mlekiem, które znał z dzieciństwa na farmie w Iowa.
— To ja — oznajmił, gdy tylko uchylił drzwi, by Spock wiedział, że nie musi znów pospiesznie zakrywać uszu.
— Wiem — odparł beznamiętnie Wolkan, nie podnosząc głowy znad plątaniny przewodów i drucików. — Nikt inny nie ma klucza do tych drzwi, poza tym poznałem pańskie kroki już na schodach, kapitanie. Ma pan przedmioty, o które prosiłem?
Kirk bez słowa wysypał zawartość mniejszej torby na łóżko. Spock spojrzał na niewielką stertę, potem na kapitana i pytająco uniósł brew.
Kirk potarł nasadę nosa, przygotowując się mentalnie na kolejne wyrzuty pierwszego oficera, jak najbardziej, rzecz jasna, logiczne.
— Tylko tyle udało mi się znaleźć. Tak, wiem, wymagam od ciebie niemożliwego. — Uniósł ręce w obronnym geście. — Ale tylko dlatego, że wiem, że potrafisz tego dokonać.
Powinien był wiedzieć, że Spock nie zamierza powtarzać wczorajszego wybuchu („wybuchu" w znaczeniu wolkańskim, rzecz jasna, z ludzkiego punktu widzenia był to bowiem co najwyżej subtelny przejaw niezadowolenia). Tym razem jego przyjaciel tylko westchnął nieznacznie, posortował przyniesione przez kapitana fanty i wrócił do przerwanej pracy. Kirk wiedział, że nie warto było pytać, jak mu idzie. Gdyby cokolwiek zmieniło się od rana, Spock sam poinformowałby go o postępach. Pozostawiając Wolkana w spokoju, zaczął wypakowywać zawartość torby z jedzeniem na drugie łóżko, jako że stół (podobnie jak łóżko Spocka, który stwierdził, że i tak nie potrzebuje snu) był w całości zajęty fragmentami prowizorycznego komputera.
W ich pokoju nie było żadnego urządzenia, które dałoby się wykorzystać do rozgrzania patelni, problem dało się jednak na szczęście rozwiązać przy pomocy fazera — Kirk podłapał ten trik jeszcze na studiach, podobnie jak inne podstawowe umiejętności kulinarne. W bursie Akademii Gwiezdnej Floty replikatory były znacznie bardziej oblegane od tradycyjnych kuchni, Kirk zaś wychodził z założenia, że woli się nieco wysilić, niż czekać bezczynnie w kolejce po jedzenie.
„Ciekawe, czy Wolkanie gotują" — przemknęło mu przez myśl i mimowolnie zerknął na Spocka, bowiem wizja pierwszego oficera „Enterprise" odzianego w fartuch i pochylonego nad garnkiem zupy wydała mu się równie zabawna, co nieprawdopodobna. Nie, Spock bez wątpienia uznałby jego zamiłowanie do domowego jedzenia za nielogiczne, tłumacząc, że żywność z replikatora jest równie pożywna i smakuje satysfakcjonująco, a przy tym jej przygotowanie wymaga znacznie mniejszej ilości czasu oraz innych zasobów. Trudno. Kirk wątpił, by przyjaciel docenił jego jajecznicę, ale skoro i tak nie mógł pomóc Spockowi w jego obecnych staraniach, to przynajmniej zamierzał zadbać, żeby przyjaciel nie pracował o pustym żołądku.
Sprawnie pokroił paprykę i cebulę, podsmażył je i wbił jajka. Całe szczęście, że Spock był nadal zbyt pochłonięty swoją pracą, żeby przyłapać go na wyławianiu skorupek. Na wszelki wypadek jednak Kirk i tak się odwrócił, by zasłonić sobą patelnię.
Fazer okazał się mieć znacznie większą moc od kuchenek w akademikach i jajecznica szybko przybrała postać mało apetycznych grudek, a mieszanie było mocno utrudnione, kiedy trzeba było trzymać jednocześnie patelnię i broń.
— Musi pan trzymać wyżej — mruknął Spock, nie podnosząc nawet głowy.
Kirk spiorunował go wzrokiem.
— Zamiast się wymądrzać, lepiej byś mi pomógł. Nie mam trzech rąk — odburknął, ale posłusznie uniósł patelnię, uważając przy tym, by fazer, który ściskał kolanami, nie zmienił swojej pozycji, głupio byłoby bowiem, będąc kapitanem statku kosmicznego, pozbawić się przytomności podczas przygotowywania najprostszego śniadania.
Spock wreszcie uniósł głowę i przechylił ją lekko, przyglądając się Kirkowi z wyraźnym zaciekawieniem. Chwilę potem jednak coś zapikało w jego tricorderze i Wolkan natychmiast zapomniał o wszystkim innym.
Kirk z rezygnacją wyłączył fazer i począł zeskrobywać jajecznicę z patelni na talerze. Może i nie wyglądała najapetyczniej, ale przynajmniej była pożywna. W ostatniej chwili przypomniał sobie o resztkach wczorajszej kiełbasy. Nie miał już ochoty bawić się w podgrzewanie, więc po prostu wkroił ją do swojego talerza, a potem zwrócił się do przyjaciela:
— Panie Spock, śniadanie czeka.
— Jest godzina trzynasta i osiem minut, kapitanie, słowo śniadanie wydaje mi się zatem nie do końca adekwatne — odparł Spock spokojnie, pochylając się, by poprawić jakiś drucik.
— Jest to nasz pierwszy posiłek dzisiejszego dnia, więc mimo pory zamierzam nazwać go śniadaniem. Ale jeśli pan woli, może pan go nazwać lunchem, obiadem albo nawet podwieczorkiem, mnie nic do tego. Po prostu proszę przyjść i zjeść ze mną, zanim wystygnie. — Kirk siedział już nad talerzem z widelcem w dłoni, wstrzymywał się jednak od rozpoczęcia posiłku, dobrze wiedząc, że jeśli zacznie jeść sam, Spock będzie miał jeszcze mniej powodów, by oderwać się od pracy i niezwłocznie do niego dołączyć.
— Za moment, kapitanie — odparł Spock i sięgnął do kolejnego drucika.
Kirk zmarszczył brwi.
— Panie Spock, proszę mnie nie zmuszać, bym wydał panu rozkaz.
Te słowa sprawiły przynajmniej, że pierwszy oficer wyprostował się i spojrzał na niego z czymś na kształt wyrzutu.
— Chyba nie muszę panu przypominać, kapitanie, że od tego, czy uda mi się skończyć na czas, zależy przyszłość nie tylko nasza, ale całej planety — wytknął. — Pragnę natomiast przypomnieć, że jako Wolkan mam mniejsze potrzeby żywieniowe i wczorajszy obiad w zupełności mi wystarczył.
— Nie masz mniejszych potrzeb, tylko możesz dłużej wytrzymać bez jedzenia, to nie to samo — odgryzł się Kirk, ale zdecydował spróbować innej metody. — Proszę, Spock. Zrobiłem jajecznicę dla nas obu, nie chcę jeść jej sam, nie mówiąc już o tym, że marnowanie jedzenia, zwłaszcza w czasach kryzysu, jest wysoce nielogiczne. Stracisz góra kilka minut.
Spock przyglądał mu się przez chwilę z nieodgadnioną miną, po czym odłożył tricorder na stół i bez słowa zbliżył się do kapitana. Wziął podany mu talerz, popatrzył badawczo na jego zawartość i uniósł brew. Kirk posłał mu niewinne spojrzenie i ostentacyjnie wepchnął sobie do ust tyle jajecznicy, ile tylko udało mu się nabrać na widelec. Ponieważ Spock nadal się na niego gapił, przełknął pospiesznie, bez przeżuwania i udając, że wcale nie zdał sobie właśnie sprawy z faktu, iż zapomniał o soli. Spock nieznacznie wzruszył ramionami i z gracją przysiadł na drugim końcu łóżka. Ku uldze Kirka nie skomentował smaku ani konsystencji potrawy, po prostu pospiesznie zjadł swoją porcję, podziękował, odstawił talerz na szafkę i wrócił do przerwanej pracy. Oczywiście, że nie zamierzał zmywać. Drań.
Mimo wszystko, wstając, by zebrać brudną zastawę, Kirk uśmiechnął się pod nosem. Kiedy jednak zbliżył się do szafki, mina mu zrzedła. Wystarczyła bowiem krótka chwila nieuwagi, by pozostawionym przez Spocka talerzem zainteresował się ktoś inny.
— Panie Spock — powiedział Kirk pełnym napięcia głosem, nie spuszczając wzroku z nieproszonego gościa w obawie, by ten nie zniknął mu z oczu. — Czy mógłby mi pan podać but?
— But? — powtórzył Wolkan, jakby podejrzewał, że się przesłyszał.
— But, gazetę, nieważne. Cokolwiek, czym da się rąbnąć to cholerstwo.
Podłoga zaskrzypiała, kiedy Spock zbliżył się do kapitana i zatrzymał tuż za jego plecami.
— Co to jest? — zapytał z wyraźnym zainteresowaniem.
Kirk przewrócił oczami. Cenił naukową ciekawość swojego pierwszego oficera, czasem jednak zdarzały się chwile takie jak ta, w których wolałby, żeby Spock nie zadawał pytań, a po prostu wykonywał rozkazy.
— To, panie Spock, jest jedna z najgorszych plag ziemskich miast, którą na szczęście ludzkość wypleniła już przeszło sto lat temu i naprawdę nie mam ochoty, żebyśmy sprowadzili ją z powrotem. Gdzie ten but? — Wyciągnął rękę, nie doczekał się jednak zażądanego przedmiotu.
Spock cofnął się o krok, wziął coś z parapetu, a potem wyminął Kirka i jednym szybkim krokiem zgarnął intruza do niewielkiego słoika. Błyskawicznie założył nakrętkę, a potem odwrócił się do okna i uniósł naczynie bliżej oczu.
— Fascynujące — mruknął sam do siebie.
Kirk rozłożył bezradnie ręce, w końcu jednak uznał, że ostatecznie taka forma pozbycia się nieproszonego gościa także go satysfakcjonuje. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że w ich pokoju nie kryło się więcej karaluchów.
— Zamierzasz dać mu imię i zabierać na spacery? — zakpił.
Spock zerknął na niego znad słoika, unosząc brwi.
— Dlaczego miałbym nadawać imię tak prymitywnemu stworzeniu, które nie ma dostatecznych zdolności umysłowych, by nauczyć się na nie reagować?
W odpowiedzi Kirk tylko z rezygnacją pokręcił głową.
— Proszę pilnować, żeby nie uciekł, dobrze, panie Spock? — mruknął.
Po skończonym „śniadaniu" Spock niezwłocznie zabrał się do dalszej pracy. Kirk szybko uporał się ze zmywaniem, a potem rozejrzał się po ich niewielkim lokum w poszukiwaniu zajęcia. Z panną Keeler był umówiony dopiero wieczorem, wolał zaś nie kręcić się po mieście dłużej, niż to było koniecznie, zawsze bowiem istniała obawa, że nawet wskutek niewinnej interakcji z przypadkowym przechodniem wpłynie jakoś na bieg przyszłych wydarzeń. Przez chwile żałował, że nie wydał ostatnich centów na poranną gazetę, wiedział jednak, że musieli oszczędzać, trudno było bowiem przewidzieć, ile jeszcze tu zostaną i kiedy znów uda im się coś zarobić w samym środku największego kryzysu ekonomicznego, jakiego zaznało to stulecie.
Była sobota — dzień, który zapamiętał z dzieciństwa jako dzień porządków. Życie na „Enterprise" rządziło się rzecz jasna własnym trybem, a oficerowie nie musieli troszczyć się o czystość swoich kajut. Nawet zresztą na farmie Kirków nikt nie sprzątał ręcznie — ludzkość dawno już wynalazła stosowne urządzenia i w dwudziestym trzecim wieku porządki oznaczały jedynie uruchomienie i nadzorowanie przeznaczonych do tej pracy robotów. Sprzątanie w początkach dwudziestego wieku było zajęciem znacznie bardziej pracochłonnym, jednak — jak Kirk odkrył już pierwszego dnia, robiąc porządki w piwnicy panny Keeler — niepozbawionym pewnego staroświeckiego uroku. Prosta, niewymagająca koncentracji praca fizyczna była doskonałym sposobem na zabicie czasu, a jednocześnie pozostawiała przestrzeń do przemyśleń. Poza tym istniała całkiem uzasadniona nadzieja, że czystość odstraszy karaluchy od złożenia kolejnych wizyt w ich tymczasowym lokum.
Usatysfakcjonowany tym pomysłem na spędzenie popołudnia, Kirk rozejrzał się za czymkolwiek, co mogło posłużyć za szmatę. Niestety prócz ubrań, które mieli na sobie, mundurów, które były rzecz jasna nie do ruszenia, i pościeli, która wchodziła w skład wyposażenia pokoiku, nie znalazł niczego, co dałoby się wykorzystać w tym celu. W końcu z rezygnacją zdecydował się poświęcić kraciastą chustkę do nosa, którą znalazł w kieszeni zdobycznych spodni. Ostatecznie mógł później ją uprać, by w razie potrzeby znów mogła służyć w pierwotnym celu — miał zresztą nadzieję, że opuszczą to miejsce, nim któryś z nich zdąży się przeziębić.
Poprzedni lokatorzy bez wątpienia nie dbali o pokój. Kirk postanowił zacząć od wyraźnie najbardziej zakurzonego elementu — klosza stojącej przy łóżku lampy. Lecz kiedy tylko dotknął jej chustką, w powietrze uniósł się taki tuman kurzu, że kapitan aż kichnął. No tak, tego chyba nie należało robić na sucho, pomyślał i skierował kroki do łazienki (całe szczęście, że wylądowali w centrum wielkiego miasta, zdawał sobie bowiem sprawę, że nie wszyscy ludzie z tej epoki mieli dostęp do podobnych przybytków).
— Niech pan tylko pamięta, żeby najpierw wyciągnąć wtyczkę z gniazdka, kapitanie — upomniał go Spock, nie podnosząc głowy. — Tutejsze instalacje są bardzo prymitywne.
— Wiem, wiem — odburknął Kirk, który jeszcze nie zdążył o tym pomyśleć, ale był przekonany, że zrobiłby to, gdyby tylko Spock dał mu czas i skupił się na tym, co do niego należało.
Szybko okazało się jednak, że sprzątanie pokoiku było znacznie mniej przyjemne niż porządki w piwnicy — tam nie musiał przez cały czas uważać na misterną konstrukcję budowaną przez Spocka ani też znosić ostrzegawczych spojrzeń pierwszego oficera, ilekroć choć trochę się do niej zbliżał. Na szczęście przestrzeń nie była zbyt duża, mimo drobnych problemów skończył więc szybciej, niż zakładał. Umył większą część podłogi (Spock był o tyle miły, że podnosił nogi, ilekroć Kirk przejeżdżał pod nimi ze szmatą), starł kurze z powierzchni, których jakimś cudem nie zajął jeszcze komputer Spocka, wyszorował wszystko, co się dało, w ciasnej, oświetlonej słabą żarówką łazience i z westchnieniem wrócił do pokoiku. Powietrze wewnątrz było ciężkie, teraz dodatkowo jeszcze przybrało zapach kurzu i mokrej szmaty, natychmiast skierował więc kroki do okna. Wpuściwszy do wnętrza chłodny powiew, odetchnął głęboko i odwrócił się akurat w porę, by dostrzec Spocka, który z cierpiętniczą miną naciągał czapkę na uszy. No tak, ziemska zima z pewnością nie była ulubioną porą roku przyzwyczajonych do upałów Wolkan. Kirk westchnął ponownie i zamknął okno.
Zauważył przy tym smugę kurzu na rękawie, cofnął się więc do zawieszonego nad kredensem lustra i krytycznym okiem ocenił swoją garderobę. Nie dało się ukryć, że nosili te same ubrania już trzeci dzień. Kirk podejrzewał zresztą, że niejeden z mężczyzn, których spotykali w jadłodajni panny Keeler, miał niewiele ponadto, co nosił na własnych plecach, a unoszące się w powietrzu zapachy zdawały się to potwierdzać. Nikogo za to nie winił, sam zdążył już się przekonać, w jak ciężkich czasach przyszło im egzystować. Dla człowieka z jego epoki jednak chodzenie trzeci dzień w tej samej koszuli było nie do pomyślenia, a co dopiero w przypadku, kiedy za dwie i pół godziny był umówiony z rzeczoną panną Keeler na coś, co można już chyba było nazwać randką. Kirk błyskawicznie podjął decyzję.
— Spock? Rozbieraj się.
Wolkan uniósł głowę, a jego brwi powędrowały w górę.
— To znaczy przebieraj się — poprawił się natychmiast Kirk. — W mundur. Będę robił pranie.
Spock teraz dla odmiany zmarszczył brwi, zerknął na swoją dosyć już wymiętą koszulę i pociągnął nosem. Następnie bez słowa protestu odłożył tricorder i śrubokręt i począł rozpinać guziki.
Kirk z aprobatą skinął głową i skierował się w stronę drzwi.
— Idę zapytać, czy ktoś ma pożyczyć jakąś balię i… — zawahał się. — Tarę! — zakończył tryumfalnie, przypomniawszy sobie wreszcie archaicznie brzmiące słowo. — Zdaje się, że jesteśmy jeszcze w epoce sprzed wynalezienia pralki.
— Nie do końca, sir. O ile dobrze pamiętam, pierwsza pralka elektryczna powstała jeszcze przed końcem ubiegłego stulecia. — Głos Spocka na moment stał się przytłumiony, kiedy Wolkan naciągał przez głowę bluzę od munduru. — Obawiam się jednak, że minie jeszcze trochę czasu, nim staną się powszechne w miejscach takich jak to — dokończył, przygładzając dłonią włosy.
Zdobycie archaicznych narzędzi do prania nie nastręczyło Kirkowi większych problemów, technikę ich obsługi także opanował stosunkowo szybko (musiał tylko zamknąć za sobą drzwi, bo spojrzenia Spocka, który przyglądał się jego wysiłkom niczym fascynującemu eksperymentowi, zbytnio go rozpraszały). Problem pojawił się dopiero po ostatnim płukaniu. Okazało się bowiem, że ziemskie mieszkania w tych zamierzchłych czasach oferowały niewiele nie tylko w zakresie prania, ale też suszenia. Wyjście w mundurze Gwiezdnej Floty na podwórze, żeby rozwiesić mokre ubrania na znajdujących się tam sznurkach, nie wchodziłoby natomiast w grę, nawet gdyby do spaceru z Edith zostało więcej niż niecałe dwie godziny.
Kirk stał na środku łazienki z rękami pełnymi ociekającego wodą prania i przygotowywał się mentalnie do przyznania Spockowi, że, przyzwyczajony do pralkosuszarek na „Enterprise" (których i tak nigdy nie musiał własnoręcznie obsługiwać), zapomniał na śmierć o tym pozornie oczywistym fakcie, iż uprane ubrania potrzebują czasu na wyschnięcie, nim będzie można je znowu założyć.
Po chwili doznał jednak olśnienia. Rzuciwszy pranie do zlewu, wyskoczył z łazienki tak gwałtownie, że omal nie uderzył siedzącego po drugiej stronie Spocka (pokoik był ciasny, ale czy mu się wydawało, czy poprzednio Wolkan siedział jednak nieco dalej od drzwi?).
— Panie Spock, czy używa pan swojego fazera?
Spock uniósł brew, ale bez słowa podał kapitanowi swoją broń. Powstrzymując się od wyjaśnień, Kirk wrócił do łazienki, pieczołowicie zamknął za sobą drzwi, rozwiesił pierwszą partię prania na jedynej względnie poziomej rurze w pomieszczeniu i wycelował w nie oba fazery. Całe szczęście, że pomyślał, by zacząć od bielizny, bowiem za pierwszym podejściem źle wyliczył temperaturę i nieco przypalił materiał.
— Mamy dwudziesty trzeci wiek, a nikt we flocie nadal nie pomyślał, żeby szyć mundury z bardziej trwałych tkanin — wymamrotał sam do siebie, oglądając świeżo wypaloną dziurę w skarpetce Spocka.
— Jeśli potrzebuje pan nici, kapitanie, rano pożyczyłem szpulkę od panny Keeler — odpowiedział mu zza drzwi spokojny głos pierwszego oficera. — Niestety potrzebowałem ich tylko do podwiązania przewodów, więc obawiam się, że kolor nie będzie panu odpowiadał.
Kirk przez moment nosił się z zamiarem wytknięcia, że Spock powinien raczej zachować swoje nici dla siebie. Zaraz jednak poczuł się głupio, zważywszy na fakt, że to on był winny uszkodzenia części garderoby swego pierwszego oficera. Westchnął więc tylko cierpiętniczo, uchylił drzwi i wystawił przez nie rękę. Po chwili miał już w niej szpulkę wściekle zielonych nici i z ulgą zauważył, że nie tylko została do nich dołączona igła, lecz także, że ktoś, prawdopodobnie Spock, już ją nawlókł.
— Cóż, zawsze jest ten pierwszy raz. — Kirk uśmiechnął się krzywo do swojego odbicia w lustrze, które odpowiedziało dość nietęgą miną.
Następnie wysunął czubek języka, by wspomóc koncentrację, i przystąpił do cerowania skarpetki.
Jakimś cudem udało mu się uniknąć kolejnych katastrof i być gotowym, w suchym i kompletnym ubraniu, dokładnie o godzinie, o której miał się stawić u Edith. Całe szczęście, że mieszkała tuż obok…
Wrócił w doskonałym humorze, nie przejął się więc faktem, że Spock tylko mruknął coś w odpowiedzi na jego przywitanie, nie odrywając nawet wzroku od tricordera.
— Masz coś? — zagadnął Kirk, podchodząc bliżej.
— Nic, jeśli nie liczyć spalonych przewodów i zmarnowanego czasu, kapitanie.
— Czyżbym słyszał cień frustracji? — Kirk uśmiechnął się lekko, ale zaraz spoważniał, mimo wszystko świadom powagi sytuacji oraz faktu, że jego pierwszy oficer pracował w pocie czoła, podczas gdy on miło spędził wieczór u boku pięknej kobiety. — Mogę ci jakoś pomóc?
Spock lekko potrząsnął głową.
— Po prostu proszę mi nie przeszkadzać, sir. — Dla złagodzenia swoich słów uniósł jednak na moment wzrok i odwzajemnił zatroskane spojrzenie kapitana.
Kirk skinął głową.
— Mam coś dla ciebie — przypomniał sobie nagle i sięgnął do kieszeni kurtki. — Domyślam się, że nie jadłeś kolacji.
Spock zmarszczył brwi, ale wyciągnął rękę, pozwalając, by Kirk położył na niej dorodne jabłko.
— Dziękuję, Jim — powiedział cicho i natychmiast zabrał się do jedzenia (znacznie bardziej entuzjastycznie niż wcześniej do jajecznicy, co nie uszło uwadze Kirka). Już po paru gryzach zamarł jednak i odsunął jabłko od ust. — Fascynujące — mruknął po chwili, przyglądając się uważnie owocowi, a jego prawa brew poszybowała w górę.
— Co? — Kirk się roześmiał — To tylko zwykłe jabłko, nie powiesz mi chyba, że nigdy takiego nie jadłeś.
— W istocie, kapitanie, miałem okazję, by skosztować większości ziemskich owoców, nie przywykłem natomiast do znajdowania w nich domieszki białka — wyjaśnił Spock, obracając jabłko w palcach.
Na widok wijącego się tuż przy gnieździe nasiennym robaka Kirk przełknął głośno ślinę.
— Białko jest bardzo zdrowe, panie Spock — wytknął jednak, by zatuszować swoją odruchową reakcję.
Kącik ust Spocka drgnął nieznacznie, co w przypadku Wolkana mogło oznaczać przypływ rozbawienia.
— W takim razie chętnie je panu odstąpię.
Ponieważ Kirk nie wykazał zainteresowania tą hojną ofertą, Spock odkroił kawałek jabłka wraz z robakiem przy pomocy scyzoryka i wrzucił do znajomo wyglądającego słoika, który następnie postawił przed sobą na stole.
— Przyjmujesz zakłady, kto wygra? — zaśmiał się Kirk.
— Nie — odparł spokojnie pierwszy oficer, jak zwykle nic sobie nie robiąc z jego docinków. — Ale nie ukrywam, że z zainteresowaniem będę obserwował rozwój sytuacji.
W odpowiedzi Kirk tylko pokręcił głową.
— Zbieram się do spania — stwierdził wreszcie. — Jeśli będziesz chciał odpocząć, daj znać i się zamienimy — dorzucił, przypomniawszy sobie, że drugie łóżko było nadal zajęte częściami prowizorycznego komputera.
— Nie potrzebuję snu — padła natychmiast odpowiedź, którą Kirk znał aż za dobrze.
Wiedział, że Wolkanie rzeczywiście mogli obyć się bez odpoczynku znacznie dłużej od ludzi, mimo jednak wielu wspólnie przebytych kryzysów nadal nie potrafił z całą pewnością stwierdzić, gdzie kończyła się wolkańska wytrzymałość, a zaczynał ośli upór Spocka.
— W każdym razie gdybyś jednak potrzebował, możesz mnie śmiało budzić — powtórzył, po czym wycofał się w najdalszy kąt pokoju i zaczął rozpinać koszulę.
Nie mieli piżam, a ponieważ nie uśmiechało mu się spanie nago, chcąc nie chcąc, musiał z bólem serca zdegradować chwilowo do tej roli swój kapitański mundur. Przynajmniej w razie czego już umiem go uprać — pocieszył sam siebie, wciągając przez głowę ukochaną złotą bluzę z logo Gwiezdnej Floty. Nagle usłyszał za sobą gwałtowny ruch i odwrócił się w tak pospieszny i nieskoordynowany sposób, że zaplątał się w rękawy. Uwolnił się błyskawicznie i z ulgą stwierdził, że przyczyną zamieszania nie był żaden niespodziewany atak, a jedynie Spock naprędce otwierający okno.
— Dobrze się czujesz? — zapytał z troską, ruszając w stronę pierwszego oficera.
— Słucham? A, tak, proszę się nie martwić, kapitanie, nie chodziło o mnie. Obawiam się, że musiałem wypuścić larwę na wolność, karaluch zaczął ją atakować. Powinienem był to przewidzieć, niestety moja wiedza o tych stworzeniach jest rozczarowująco niska i błędnie założyłem, że póki oba mogą żywić się jabłkiem, nie będą stanowiły dla siebie zagrożenia.
— Wypuścił pan robaka na wolność, panie Spock? — powtórzył Kirk, wpatrując się w swojego pierwszego oficera szeroko otwartymi oczami.
— „Robak" to takie nieprecyzyjne określenie, sir. To był bardzo dorodny okaz larwy motyla gatunku Cydia pomonella, potocznie zwanego „owocówka jabłkóweczka".
— Urocza nazwa.
— Zrodziła się z faktu, że motyl ten był kiedyś szkodnikiem zagrażającym uprawom tych owoców, nim ludzkość nie wynalazła skutecznego sposobu na ich ochronę. Byłem ciekaw, czy uda mi się zaobserwować dalszy rozwój tego osobnika, jednak w obecnej sytuacji karaluch jako bardziej interesujące i mniej mi znane ze stworzeń musiał, rzecz jasna, otrzymać pierwszeństwo — wyjaśnił z żalem Spock.
— Rzecz jasna — prychnął Kirk. — Ogromna prośba, panie Spock… Proszę trzymać ten swój eksperyment z dala ode mnie. A najlepiej w ogóle w łazience.
— Wolałbym jednak nie pozbawiać się możliwości prowadzenia dalszych obserwacji — odparł przepraszająco Wolkan. — Daję jednak słowo, że słoik jest mocno zakręcony, a dziurki w wieczku zbyt małe, by cokolwiek mogło się przez nie wydostać.
— Mam nadzieję — mruknął kapitan, po czym wlazł pod kołdrę i odwrócił się do ściany. — Dobranoc, panie Spock.
— Dobranoc, kapitanie.
Wieczorny spacer dobrze zrobił na jego skołatane wszystkim, co zaszło w ostatnich dniach, nerwy i Kirk zasnął, kiedy tylko przyłożył głowę do poduszki. Śnił, rzecz jasna, o „Enterprise" i o tym, jak z dumą oprowadzał po nim ciemnowłosą dziewczynę, której oczy lśniły jaśniej od gwiazd. Nawet gdy się obudził, jeszcze przez moment czuł ciepło jej oddechu na swoim policzku.
— Edith? — wymamrotał, wciąż tylko na wpół przytomny.
— Niech pan się nie rusza, kapitanie — odpowiedział mu dobrze znany głos. Męski głos.
Kirk drgnął gwałtownie i otworzył oczy w samą porę, by zobaczyć jak pierwszy oficer „Enterprise" pochyla się nad nim i wykonuje jakiś gwałtowny ruch.
— Przepraszam, sir — odezwał się ponownie Spock, prostując się pospiesznie. — Nie chciałem pana obudzić, zaczekałem nawet, aż zejdzie na poduszkę.
— Zejdzie? Co zejdzie? — Kirk zamrugał kilkakrotnie. Wreszcie dostrzegł słoik w dłoni Wolkana i natychmiast poderwał się do pozycji siedzącej. — Panie Spock, czy pański karaluch chodził mi po twarzy?! — zawołał tonem, który ani trochę nie przystawał oficerowi Gwiezdnej Floty.
— Mój? — Spock uniósł brew i posłał mu niewinne spojrzenie. — Jeśli ma pan na myśli mój ostatni obiekt badań, to nie, zgodnie z pańską wcześniejszą prośbą dopilnowałem, by nie opuścił słoika. Jednakże w trakcie, kiedy pan się regenerował, udało mi się złapać jeszcze trzy osobniki. — Uniósł zamkniętą dłoń na poparcie swoich słów, a Kirk mimowolnie się odsunął.
Jego reakcja nie mogła ujść uwadze Wolkana.
— Lęk w tym przypadku nie ma najmniejszych logicznych podstaw, kapitanie — wyjaśnił Spock tonem, jakim tłumaczy się coś dziecku. — Ugryzienia karalucha są rzadkie i niegroźne dla człowieka, a nawet w przypadku połknięcia, co jest mało prawdopodobne, soki trawienne w pana żołądku szybko by go zneutralizowały. — Na moment otworzył dłoń, przyjrzał się badawczo niepróbującemu nawet uciekać owadowi, a potem delikatnie przełożył go do słoika i pieczołowicie zakręcił wieczko. — Pozostaje oczywiście kwestia roznoszonych przez nie chorób, ale jako że doktor McCoy dba o to, by wszyscy członkowie załogi mieli aktualne szczepienia, tu również nie widzę powodów do obaw.
Tego było już Kirkowi za wiele.
— Moja reakcja jest nielogiczna!? — zawołał, wyskakując z łóżka. — Ja tu sobie spokojnie śpię, to obrzydlistwo łazi mi po twarzy, a pan tak po prostu czeka, aż zejdzie, żeby złapać je do słoika, ale to ja tu jestem nielogiczny?
Spock uniósł drugą brew do kompletu. Nie musiał komentować, Kirk doskonale wiedział, że brzmi jak histeryk. Wszystko dlatego, że dał się zaskoczyć, pomyślał, lecz nie widział sensu mówić tego na głos. Odetchnął ciężko i przetarł dłonią spoconą twarz.
— Karaluchy same w sobie są nielogiczne, nie sądzi pan, panie Spock? — odezwał się spokojniej, siląc się na lekki ton, by zatuszować swoją emocjonalną reakcję. — Buszowanie po stole czy szafkach kuchennych, to jeszcze rozumiem, tam jest jedzenie. Ale żeby tak łazić po śpiącym człowieku?
— Ich czułki odbierają drgania atmosfery, a karaluch instynktownie zaczyna się przemieszczać w kierunku ich źródła — odparł beznamiętnie Spock. — Chrapał pan dość głośno, kapitanie, być może to wywołało jego ciekawość.
— Ach, czyli mówi pan, że karaluchy są równie ciekawskie co Wolkanie? — odgryzł się natychmiast Kirk.
Spock wyglądał na tylko odrobinę urażonego.
— Śmieje się pan, kapitanie, a tymczasem to bardzo interesujące stworzenia i uważam się za szczęściarza, że mogę osobiście je zbadać w środowisku naturalnym. Nikt w naszych czasach nie miał takiej okazji. Wiedział pan na przykład, że karaluch jest w stanie przeżyć promieniowanie radioaktywne sto razy silniejsze niż człowiek?
Kirk westchnął ciężko i z powrotem usiadł na łóżku, najpierw jednak sprawdziwszy, czy pod kołdrą ani poduszką nie czają się kolejne owady.
— Może w takim razie powinniśmy zabrać kilka sztuk i wytresować je, żeby pomagały Scotty'emu w konserwacji silników? — rzucił z przekąsem, ale także już z postępującą rezygnacją, wiedział bowiem, że Spock był gotów bronić swoich projektów badawczych z uporem godnym… cóż, głównego oficera naukowego „Enterprise". — Spock? A wiesz, że karaluch podobno może żyć jeszcze przez tydzień po tym, jak straci głowę? — przypomniał sobie przeczytaną gdzieś przed laty ciekawostkę.
Spock zmarszczył brwi i zerknął na słoik, jakby rozważał przeprowadzenie eksperymentu, zaraz jednak pokręcił głową.
— Fascynujące — mruknął tylko i z wyraźnym żalem odstawił słoik. — Muszę wracać do pracy, przewody już wystygły. Nie będę pana więcej niepokoił, kapitanie. Dobranoc.
— Dobranoc — mruknął Kirk z przekąsem i odruchowo przesunął dłonią po policzku, jednak nic tam nie znalazł.
Odwróciwszy się do ściany, próbował zasnąć, jednak ilekroć zamknął oczy, wydawało mu się, że czuje łaskoczące go po skórze mikroskopijne owadzie nóżki, i podnosił się ponownie, by sprawdzić, czy nic nie kryje się w zakamarkach łóżka. Podejrzewał, że Spock, zawsze czujny, obserwuje każdy jego ruch, na szczęście jednak Wolkan powstrzymał się od jakichkolwiek uwag.
W końcu zapadł w niespokojny sen i choć wrócił w nim na pokład „Enterprise", to pokazywał go już nie ślicznej pannie Keeler, a oddziałowi brązowych owadów o długich czułkach, zainteresowanych nie tyle gwiazdami, ile będącymi częścią układu napędowego statku reaktorami.
Obudził się jeszcze bardziej zmęczony, niż poszedł spać, a, co gorsza, spojrzenie, jakim przywitał go pierwszy oficer, było wyjątkowo ponure.
— Problem, panie Spock? — zapytał zaniepokojony.
Wolkan wyraźnie się zawahał.
— Nadal nie udało mi się połączyć z bazą danych „Enterprise", ale poczyniłem spore postępy i do wieczora powinienem być w stanie przedstawić panu pierwsze rezultaty.
— To wspaniała wiadomość, panie Spock! — ucieszył się Kirk. Zaraz jednak podejrzliwie zmarszczył brwi. — Mimo to zdaje mi się, że coś pana trapi?
— Trapi, sir? — Spock posłał mu niewinne spojrzenie. — Nie jestem zdolny do podobnych emocji. Ale rzeczywiście jest pewna kwestia, w której będę potrzebował pańskiej pomocy — przyznał w końcu niechętnie.
— Oczywiście, panie Spock, czego tylko pan potrzebuje — odparł Kirk i pospiesznie zaczął się ubierać.
Kiedy zbliżył się do stanowiska pracy Wolkana, ten podniósł się z niepewną miną i wyciągnął w stronę kapitana feralny słoik.
— Obawiam się, że eksperyment nieco wymknął się spod kontroli, sir.
Kirk konwulsyjnie przełknął ślinę, usiłując nie patrzeć na kłębiącą się w środku masę karaluchów, która sięgała od dna aż po wieczko.
— Błagam, niech mi pan powie, że one rozmnożyły się już w słoiku — jęknął.
Spock miał przynajmniej dość przyzwoitości, żeby posłać mu przepraszające spojrzenie.
— Nawet karaluchy nie rozmnażają się tak szybko, sir — odparł cicho. — Nie mogę teraz opuścić naszego lokum, mój projekt wszedł w kluczową fazę, nie mogę nawet spuścić z oka tricordera. Obawiam się, że muszę prosić, żeby to pan się nimi zajął, kapitanie.
— Zajął? — powtórzył Kirk.
Znając wolkański szacunek do wszelkich form życia, podejrzewał, że spuszczenie zawartości słoika w sedesie nie wchodziło w grę. Miał jednak nadzieję, że Spock nie będzie miał mu za złe, jeśli zajrzy później do Edith z pytaniem, czy nie ma przypadkiem jakiegoś środka owadobójczego, którego mogłaby im użyczyć. Nadal z trudem mieściło mu się w głowie, że Spock złapał całe to stadko w ich pokoju na przestrzeni ostatnich kilkunastu godzin.
— Czy mógłby pan wyjść na moment na dwór i wypuścić je na wolność? — poprosił Spock zgodnie z podejrzeniem Kirka. — Może pan odejść kawałek dalej, jeśli obawia się pan, że wrócą.
Kirk zacisnął zęby, zdusił kilka pierwszych cisnących mu się na usta odpowiedzi, a potem powoli, walcząc z obrzydzeniem, które — Spock miał niestety rację — było dosyć nielogiczne, sięgnął po słoik z owadami. Skoro już i tak zamierzał wyjść…
— Ale pod jednym warunkiem — zastrzegł. — Mógłbyś mnie nauczyć jednej z tych wolkańskich technik, które pozwalają wam nie kłaść się do łóżka nawet przez cały tydzień?
