Lepiej zginąć, niż żyć ze świadomością, że zrobiło się coś, co wymaga wybaczenia.
Andrzej Sapkowski, Krew Elfów
Syriusz uśmiechnął się wymuszenie do Artura Weasleya i niespokojnie poruszył na wytartym krześle. Raczył się ohydną lurą, serwowaną interesantom sekretariatu Departamentu Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli, zachwalając taktownie jej walory smakowe. Co jakiś czas z niecierpliwością zerkał w kierunku drzwi. Już dobry kwadrans temu powinien pojawić się w nich przybysz, z którym chłopak był tu, w najwyższej tajemnicy, umówiony. Wreszcie z ulgą odstawił filiżankę, wstając z miejsca na widok dającego po oczach, w najwyższym stopniu niegustownego, filetowego płaszcza, spod którego wyglądał skraj trawiasto zielonej szaty z karmazynową lamówką.
– Witam, dyrektorze. Czyżby pański zegar odmówił posłuszeństwa? – Nie starał się kryć poirytowania, bo miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż wdychanie zalatującego starymi pergaminami powietrza w ciasnej kanciapie, robiącej za tak zwany gabinet Artura, a i urzędujący tu mężczyzna także wydawał się zbyt zawalony robotą, by zabawiać gościa.
– Och, stary Dugal McPhail zatrzymał mnie na herbatce, a Ministrowi się nie odmawia – oznajmił Dumbledore, okraszając swoje kiepskie wytłumaczenie serdecznym uśmiechem.
– Witam pana, Dumbledore. To ja… pójdę chyba podlać paprotki do magazynu obok. – Artur łypnął porozumiewawczo okiem i bez ociągania zniknął za drzwiami po lewej.
Biuro Weasleya było doraźną komórką kontaktową, ze względu na na to, że przez drzwi wejściowe gmachu Ministerstwa przewijały się setki ludzi, Dumbledore bywał tu najmniej kilka razy w miesiącu w związku ze swoimi obowiązkami dyrektora Hogwartu, a ciasnego pokoiku Artura, podobnie jak i całego Departamentu, w którym pracował, nie nawiedzało zbyt wielu interesantów, a i przełożeni nie pojawiali się tutaj nawet całymi tygodniami. Spotykanie się po jakichś krzakach czy szemranych spelunach może i wpisywało się w konspiracyjny etos, ale było powiązane z niepotrzebnym dyskomfortem i niebezpieczeństwem ściągania uwagi zbyt ciekawskich oczu i uszu.
– Rozumiem, Syriuszu. Masz wolną rękę i nie będę ingerował w twoje metody – podsumował jego wywód stary czarodziej, obdarzając rozmówcę dobrotliwym uśmiechem. No to przynajmniej jeśli coś się schrzani, będzie wiadomo, kto był winnym wpadki. Słodko, z przekąsem pomyślał Black, ale czekał, aż tamten skończy. – A jeśli chodzi o świeże informacje…
– Od łamag z Ministerstwa czy od Razjela? – przerwał chłopak, mając dość protekcjonalnego traktowania i rzucania kłód pod nogi.
Właściwie, gdyby nie rzetelność danych od jednego, konkretnego informatora, Black olałby te zakonspirowane spotkanka i zramolałe towarzystwo, w jakim się teraz znajdował. W ogólnym rozrachunku wiedza była jednak ważniejsza niż dobre samopoczucie osiemnastolatka. Przynajmniej dyrektor nie targał ze sobą dropsów poza Hogwart.
– Razjela? – zainteresował się Dumbledore, uważniej spoglądając w szare oczy z niezrozumieniem.
– Tak nazwałem źródło, o którym pan milczy jak zaklęty. Od niego przynajmniej informacje są zawsze pewne. Cała reszta ploteczek i miejskich legend mało mnie obchodzi, więc jeśli ma dyrektor zamiar zasypać mnie bzdurami od wtyk w Ministerstwie, to nie będę marnował swojego ani pańskiego czasu.
– Ach, Pan Tajemnic? Może to i racja. Tak, te dane są od mojego tajnego źródła. – Twarz starca oblekła się w maskę tajemniczości, a błękit jego oczu błysnął chytrze. – U Borgina i Burkesa w ciągu najbliższych godzin powinna się pojawić spora ilość niepożądanych, czarnomagicznych ingrediencji i artefaktów. Zamierzałem wtajemniczyć w to Departament Aurorów…
– Odradzam. Ktoś stamtąd sypie śmierciożercom, a poza tym są tacy dyskretni w działaniu, że cały Nokturn będzie wiedział o ich planowanej akcji godzinę wcześniej, niż wyznaczeni do niej aurorzy. Biorę to na siebie.
Starzec lekko zmrużył oczy, bez wkurzającej pobłażliwości, a raczej z uznaniem. Jakby pierwszy raz dostrzegł, że Black nie nosi już szkolnej szaty.
– Można wiedzieć, jak konkretnie chcesz rozwiązać ten problem?
– Moje metody pracy to moje zmartwienie. Uznaj to za zrobione, Dumbledore.
A teraz dyrektor przyjrzał mu się jeszcze uważniej i Syriusz poczuł się odrobinę niekomfortowo, świdrowany przenikliwym spojrzeniem zza połówek okularów.
– Coś nie tak?
– Ależ skąd. Po prostu już gdzieś coś takiego słyszałem i nie śmiem nawet wątpić w twoje zapewnienie – stwierdził tajemniczo i podniósł się ze zdezelowanego siedziska, niechcący potrącając stojące obok pakunki.
Po pokoju rozszedł się dźwięk tłuczonej ceramiki, lekko tłumiony przez tekturowe ścianki pudła. Dumbledore sięgnął do wnętrza kartonu akurat w chwili, kiedy w drzwiach pojawił się Weasley. Sprawca zniszczeń przybrał maskę zażenowania, odbijającą głębokie poczucie winy i uniósł w dłoni kawałki gipsowej figurki.
– Arturze, tak mi przykro. Starość obniża już moją koncentrację i refleks – wytłumaczył się ze skruszoną miną, tak żałosną, że gdyby Black nie znał lepiej tego pokrętnego manipulatora, to przytuliłby go w celu pocieszenia.
– Eee, nie szkodzi. Mam tego jeszcze dwanaście pudeł w magazynie i spędzają mi one sen z powiek. Zupełnie nie mogę tego rozgryźć, a szef mnie ciśnie od tygodnia.
Pracownik Departamentu Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli wydawał się wielce unieszczęśliwiony, wlepiając wzrok w szczątki materiału badawczego.
– A co to w ogóle jest? – zainteresował się Syriusz.
– No właśnie sęk w tym, że nie wiem. Wyglądają jak zwykłe figurki, ale musi być w tym coś więcej. Od miesiąca rzucam czary skanujące, szukam śladów magii i nic. Ale jestem przekonany, że w tym kryje się jakaś tajemnica. Może magia runiczna?
– Artur, a jeśli to po prostu… gipsowe krasnale? – Syriusz bardzo starał się nie wybuchnąć śmiechem, zaglądając do wnętrza pudła.
– Niemożliwe – upierał się Weasley. – Cały materiał badawczy pochodzi z jednego osiedla domków jednorodzinnych. Za tym musi stać jakaś klątwa albo coś w tym stylu. Syriusz, bądźmy szczerzy… Czy ktoś przy zdrowych zmysłach, bez ukrytych intencji, umieściłby sobie takie szkaradztwo w przydomowym ogródku? Nie wierzę, że to po prostu zwykłe… krasnale ogrodowe.
Black nie mógł się nie zgodzić. Po cholerę mugolom byłyby kiczowate, pokraczne gipsowe krasnale, szpecące trawnik? W to musiała być zamieszana Czarna Magia. Bez dwóch zdań.
– Arturze, skoro masz materiału badawczego aż w nadmiarze… – włączył się Dumbldore, z zajęciem i fascynacją przebierając eksponaty w kartonie, ciesząc się przy tym jak dziecko w sklepie z zabawkami. – Mam nadzieję, że nie posunę się za daleko, prosząc o jedną figurkę, tę z fioletowym noskiem? Prawda, że jest cudowna?
Właśnie sięgał po menzurkę, by odmierzyć próbną dawkę świeżo wykończonego eliksiru, kiedy trzy metry od niego z trzaskiem pojawił się skrzat. Severus wzdrygnął się i drżącą ręką odstawił szklane naczynie na blat. Połknął przekleństwo, które cisnęło mu się na język w związku z prawie udaną próbą upuszczenia na posadzkę niebezpiecznej mikstury. Nie miał zamiaru wydzierać się na domowego skrzata, bo takie zachowanie klasyfikowałby go w tym samym szeregu, co Avery'ego czy Rosiera. Albo Malfoya.
– Zgredek przeprasza, że przeszkadza – wyjęczało przestraszone stworzenie, widząc zapewne irytację na twarzy Snape'a. Ten jednak powstrzymał skrzata ruchem dłoni od wymierzenia sobie kary za tak karygodny czyn, jak wtargnięcie bez wezwania.
– Nie szkodzi, Zgredku. Nie przypominam sobie, żebym cię wzywał. Czy Malfoy już jest?
Lucjusz dostał polecenie odebrania specjalnego zamówienia, sprowadzonego dla Voldemorta z zagranicy za pośrednictwem Borgina. Severusa intrygowało, czym mogła być ta szczególna przesyłka i nawet nie próbował zgadywać, jak adresat zareagowałby na jej przejęcie przez Zakon. Chłopak miał naprawdę wielką nadzieję, że Dumbledore nie zmarnuje jego informacji.
– Mój pan jeszcze nie powrócił – szybko odpowiedział skrzat. – Moja pani podejmuje w jego imieniu gości i zaprasza do zimowego salonu. Zgredek zaprowadzi.
Severus podążył za przewodnikiem, pomimo tygodni chodzenia tymi korytarzami, nadal trochę niepewny co do rozmieszczenia pomieszczeń w prywatnej części rezydencji. Nie skrócili drogi, unikając przemierzenia ogrodu i brodzenia w zasypanych śniegiem alejkach. Skrzaty miały zakaz stawiania nogi, o ile nie dostały bardzo wyraźnego nakazu, w pobliżu dopieszczonych rabat i różanych krzewów pani Malfoy. Narcyza zwyczajnie nie znosiła myśli, że najpiękniejszy skrawek Malfoy Manor mogłyby kalać swoją pokracznością i szpetotą kostyczne domowe skrzaty. Pora roku nie miała tu nic do rzeczy. Doskonale rzucone czary pozwalały nawet na przedwiośniu, pomimo nieustępujących mrozów, nieprzerwanie kwitnąć krwistoczerwonym kwiatom i puszczać gałązkom zielone pędy. Cokolwiek Severus nie myślałby o mieszkańcach tego domu, nie można im było odmówić rozmiłowania w pięknie i niezwykłości.
Zimowy salon, którego okna wychodziły na południe, leżał w wydzielonym skrzydle, otoczonym z trzech stron wiecznie zielonymi krzewami. Zza szyb rozpościerał się widok na obszerny, utrzymany we francuskim stylu park, w którym, nawet w tak koszmarną pogodę jak ta dzisiejsza, majestatycznie przechadzały się pawie.
Jeśli goście zostali zapędzeni do bardziej reprezentacyjnej części posiadłości, to zebranych miał zaszczycić swoją obecnością sam Czarny Pan. Nie było innego wytłumaczenia, a kiedy Snape przekroczył próg wytwornego, choć przytulnie urządzonego pomieszczenia i zlustrował wzrokiem innych zaproszonych, nie miał już wątpliwości.
To miał być bardzo rozrywkowy wieczór.
Spodziewał się, że James nie da mu niewidki na ładne oczy i obliczył ewentualne ryzyko. Biorąc pod uwagę, jakie głupoty robili już wcześniej, tym razem mieli do czynienia ze zwykłym włamaniem i prawdopodobieństwo komplikacji, jakkolwiek zawsze istniało, było minimalne. Dlatego też zabrał przyjaciela ze sobą, bo widział, jak Potter był zdesperowany, by zrobić cokolwiek i lepiej było mieć nad tym kontrolę niż pozwolić mu wpakować się w jakieś bagno na własną rękę.
– Czuję się, jakbyśmy robili włam do biura Filcha na szóstym roku, kiedy odzyskiwaliśmy mapę – wyszeptał głos tuż poniżej jego ucha.
– Kiepski przykład, Rogaczu – odpowiedział równie cicho. – Wtedy wpadliśmy i skończyło się na dwóch miesiącach froterowania kibli.
Przyciszony chichot nieco podbudował Syriusza, podobnie jak jego przyjaciela, schowanego pod niewidką. Jak się spodziewali, wejście od zaplecza obłożone było potężnymi zaklęciami ochronnymi, ale jakoś właściciele zapomnieli o drzwiach frontowych i to tej drogi dwóch Huncwotów użyło do dostania się do środka. W kwadrans, dzieląc się robotą, złamali zabezpieczenia zamka i wkroczyli do magazynu na tyłach sklepu.
Kolejne piętnaście minut badali zawartość kufrów i półek wzdłuż ścian, aż wreszcie trafili na świecący się od Czarnej Magii pakunek, zabezpieczony kolejnym tuzinem zaklęć, których przełamanie zajęło im znowu nie tak mało czasu. Po prawie godzinie od przekroczenia progu przybytku Borgina i Burkesa, dobrali się w końcu do pożądanej zawartości przesyłki z drugiego końca świata.
– A więc zgarniamy to i pryskamy? – dopytał James, odrobinę znudzony mozolnym łamaniem zaklęć.
– O nie. Tak to zrobiłby jakiś tępy auror. My podejdziemy do sprawy z większą fantazją – oznajmił Syriusz, uśmiechając się z niemal perwersyjną przyjemnością i sięgnął do kieszeni, by dopełnić zniszczenia.
Kiedy pół godziny później, tą samą drogą, opuścili sklep, Black nie krył podekscytowania, które niewątpliwie udzieliło się i Potterowi.
– Łapo, nie mogę się doczekać, kiedy przeczytam o tym w gazetach.
– Nie spodziewaj się. Ofiara raczej nie będzie skora, żeby się tym pochwalić. Najważniejsze, żeby czytelny przekaz dotarł do zainteresowanych.
To ostatnie powiedział bardziej do siebie, uśmiechając się niewesoło. Syriuszowi chodziło tylko o jedną osobę i resztę świata miał w tym przypadku gdzieś. Dałby miesiąc życia, żeby zobaczyć minę tego jednego padalca, kiedy delikwent zorientuje się co do zawartości pakunku, a Black nie miał wątpliwości, że jeśli chodziło o mikstury, to Sev się dowie.
– To teraz do Lupina czy do nas? Coś takiego trzeba uczcić.
– Dziś mam jeszcze coś do załatwienia. Niewidkę oddam jutro, jeśli to nie problem.
Lodowaty ton jego głosu trochę zastanowił Jamesa, bo obrzucił drugiego włamywacza zaniepokojonym spojrzeniem.
– Łapo, nie przeginaj. Nie przepadam za pogrzebami, a jak ja się nie pojawię, to nie będzie komu nawet nieść twojej trumny.
Cóż, coś w tym było. Gdyby dla odmiany Black zaprosił na stypę swoich wrogów, to dopiero zrobiłoby się tłoczno.
– Spokojnie, odwiedzę tylko dalekich krewnych, złożę uszanowanie, pięć minut i tyle mnie widzieli. W końcu Raguel od tygodnia niczego nie wywinął.
– Łapo…
– Dzięki za asystę u Borgina, Rogaczu. Pozdrów żonę. Jutro wpadnę podrzucić niewidkę. I oczekuj w Proroku szerokiej relacji na temat nowych trendów w sztuce zagospodarowywania obszarów zielonych.
Powietrze w salonie naelektryzowane było napiętym oczekiwaniem, nie dało się tego nie wyczytać z arystokratycznych twarzy, z trudem utrzymujących beznamiętne maski. Snape był spośród obecnych prawdopodobnie najmniej – jeśli w ogóle – wtajemniczony w plany na tę noc, więc nie przeszkadzało mu za bardzo, że inni mogli wyłapać jego lekkie zdenerwowanie. Gdyby go nie ujawniał, wtedy dopiero wzbudziłby zainteresowanie.
Wreszcie ciszę przerwały głosy w korytarzu za ścianą i nie później niż za dwa uderzenia serca, w progu stanął Lord Voldemort, a za nim wkroczyli Rosier i Malfoy, przy czym żaden ze sług nie wydawał się szczególnie pewny siebie. Obaj byli odpowiedzialni za obserwowanie Borgina, więc coś musiało pójść nie tak.
Czarny Pan z gracją usiadł na rzeźbionym, wysokim krześle, specjalnie dla niego przygotowanym, przenosząc kolejno wzrok po zgromadzonych tu kilkunastu osobach. Tak przynajmniej się Severusowi zdawało, bo nie śmiał podnieść oczu na jego twarz, jak i cała reszta obecnych na audiencji. Na delikatne skinienie dłoni do Voldemorta podeszła Narcyza i dwornie powitała najważniejszego gościa w swoich progach. Atmosfera odrobinę się jakby rozluźniła, jednak nie na długo. Czarny Pan odesłał młodą arystokratkę machnięciem różdżki. Na ten znak Evan Rosier zniknął za drzwiami, by po chwili wrócić, lewitując kilka centymetrów nad ziemią dotkliwie poturbowanego człowieka, którego twarz okrywały splątane, ciemne włosy.
Krew ścięła się w żyłach Severusa. A więc tego rodzaju rozrywki czekały na nich dzisiejszej nocy i mistrz eliksirów miał w nich uczestniczyć. Nieuniknione w końcu nadeszło i musiał się pozbierać, jeśli chciał doczekać do rana. Po prostu będzie stał, nie straci zimnej krwi ani nie zrobi innej głupoty.
Na niemy znak Rosier zdjął z więźnia zaklęcie wyciszające i po sali rozszedł się przytłumiony jęk.
– Jesteś…? – zapytał zimno Lord Voldemort, przechylając głowę i wygodniej rozpierając się z nonszalancją na oparciu miękkiego krzesła. Nie uciekał się do legilimencji, jakby jego więzień nie był godzien, by potężny czarodziej sięgał ze względu na takiego robaka do wyszukanych form magii.
– Zachary Bredfort, auror… drugiej rangi… – wyartykułował chrapliwie zapytany, co wskazywało na to, że niewiele wcześniej jego struny głosowe były mocno eksploatowane.
– Skąd Departament Aurorów wiedział, co było przechowywane u Borgina i Burkesa?
Słowa wypowiadane były takim tonem, że Severus niemal czuł, jak fizycznie kaleczą mu uszy. Zmuszał umysł do wytężonego kombinowania. Potrzebował się z tego wyplątać i z zacięciem przeklinał Dumbledore'a, który najwyraźniej zdecydował dać cynk Ministerstwu, bo inaczej chłopak nie potrafił sobie tak dużego zbiegu okoliczności wytłumaczyć.
Co dyrektor powiedział aurorom? Ile wiedział ten Bredfort o informatorze Zakonu? Jakie było prawdopodobieństwo, że Czarny Pan poprawnie wytypuje potencjalne źródła przecieku? Pozornie nie dałoby się z tym powiązać Snape'a, ale z drugiej strony Voldemort nie był zwyczajnym człowiekiem i zawsze widział więcej.
Kiedy ściany odbiły echem pytanie Czarnego Pana, zakrwawiona twarz Bredforta skurczyła się jeszcze bardziej w wyrazie skrajnego zaskoczenia. Severus nie miał dość śmiałości, by głośno odetchnąć z ulgą, ale pozwolił to sobie uczynić w duchu. Auror nie miał pojęcia, o czym mówiły głębokim głosem wąskie usta Vodemorta. To był zwykły zbieg okoliczności.
Snape gorąco modlił się do wszystkich bogów, by nic go już dzisiejszej nocy nie zaskoczyło.
– Lucjuszu, gdzie moje zamówienie? Chciałbym przetestować produkty.
Pobożne życzenia.
Malfoy wezwał jednego ze skrzatów, by wydać mu polecenia i ten pojawił się po chwili z niewielką skrzynią, po czym zniknął czarodziejom z oczu, wcześniej stawiając ją usłużnie u stóp Voldemorta. Ten, zupełnie ignorując miotającego się znów w ciszy aurora, od niechcenia, niedbałym ruchem dłoni zwolnił wszystkie zamki, aż wieko lekko odskoczyło. Kolejnym machnięciem różdżki wylewitował zawartość jakieś półtora metra nad marmurową podłogę, uważnie oceniając wzrokiem poszczególne fiolki i słoje. I nagle coś w jego wzroku się zmieniło, kiedy zwęził powieki i wyprostował wcześniej przechyloną głowę. Brązowe oczy błysnęły morderczo.
– Severusie.
O szlag.
– Tak, mój panie?
– Flakon z pergaminem – wypowiedział głębokim, aksamitnym głosem, nie pasującym do jego spojrzenia, które bardzo źle robiło chłopakowi na psychikę.
Chłopak od razu zrozumiał i podszedł bliżej, by sięgnąć po zawieszoną w powietrzu szklaną ampułę, wypełnioną jakąś miksturą i przymocowaną do niej kartę z odręczną notatką. Nie był pewien, co powinien zrobić, jednak Voldemort nie okazał, by oczekiwał na podanie mu ich do rąk własnych. Rozwinął kartę i skamieniał.
Na uzupełnienie naturalnych niedoborów.
Nie odważył się przeczytać tego głośno i zerknął z lękiem na czarodzieja, wypalającego mu skórę swoim spojrzeniem. Czarny Pan wyciągnął w końcu dłoń i bez inkantacji przywołał pergamin. Kiedy brązowe oczy odcyfrowały zapisane znaki, pojawiła się w nich śmierć.
– Jestem niezwykle ciekawy działania tej mikstury – wysyczał ledwie słyszalnie.
Severus posłusznie odkorkował flakon, próbując odczytać właściwie żądanie Voldemorta. Odwrócił się w kierunku przerażonego, nienaturalnie wygiętego w powietrzu aurora i szarpnął jego głowę do tyłu, zmuszając do przełknięcia zawartości flakonu. Starał się nie patrzeć na pobladłą twarz, wykrzywioną bólem i z każdą kroplą spływającą w dół poranionego przełyku czuł do samego siebie coraz większe obrzydzenie. Wreszcie zrobił krok w tył i wrócił na swoje miejsce w półkolu, nie doczekawszy się dalszych instrukcji.
Ku zaskoczeniu chłopaka, ale także zapewne wszystkich obecnych, ciałem aurora nie wstrząsnął paroksyzm bólu, a z jego gardła nie wyrwały się agonalne wrzaski. Naznaczone cierpieniem, pokryte kroplami krzepnącej krwi rysy… wypogodziły się, gdy więzień spojrzał na Voldemorta. Severus zdecydował także zerknąć w kierunku czarodzieja, siedzącego w głębi i znalazł na jego skupionej twarzy cień zaintrygowania.
– Mój… mój panie – wycharczał Bredfort przymilnym głosem, niepasującym zdecydowanie do jego położenia. – Dlaczego mój pan zadaje ból swojemu słudze? Ja… ja zrobiłbym wszystko, by uszczęśliwić... Żyję, by ci służyć…
I nagle na Severusa spłynęło objawienie. Napój miłosny, skażony dokładnie tak, jak ten z babeczek, którymi nafaszerował się Syriusz w Hogwarcie. Jakiś pierdolony dowcipniś wysłał Lordowi Voldemortowi Amortencję, na uzupełnienie jego naturalnych niedoborów w zakresie odczuwania miłości. Gdyby chłopak nie był tak przerażony jak jeszcze nigdy w życiu, roześmiałby się na całe gardło. Nie było mu jednak do śmiechu, gdy dotarły do niego z opóźnieniem słowa Czarnego Pana.
– Severusie, zrób coś z… tym – zażądał z wyraźnym niesmakiem, patrząc na oniemiałego, złamanego aurora jak na plugawego insekta.
Zachary Bredfort był martwy od chwili, kiedy znalazł się w Malfoy Manor, a teraz zostało to stwierdzone głośno i wyznaczono jego kata. Tyle, że kat w żadnym razie nie palił się do swojego zadania. Teoretycznie mógłby rzucić Cruciatusa, może nawet dwa… trzy razy pod rząd, starając się nie patrzeć na ofiarę, ale to nie rozwiązywało sprawy. Klątwa torturująca w końcu doprowadziłaby do śmierci aurora, jednak nie na tyle szybko, by Severus był w stanie pociągnąć to do końca. Po prostu wiedział, że z każdą minutą będzie trudniej, a jego pan nie zamierzał czekać.
Jeśli Severus byłby jeszcze w stanie, z dużym prawdopodobieństwem, kilkakrotnie rzucić Cruciatusa, to za cholerę nie będzie zdolny użyć Avady.
Niewybaczalne, do nadania im ich mocy, wymagały ukierunkowanej intencji. Mógłby sobie wmawiać, że skraca męki Bredforta i ratuje własną skórę, bo tamten i tak był już trupem, ale nie chodziło o akt miłosierdzia. On sam nie potrafiłby tego zrobić w ten sposób. W stanie zagrożenia życia, w czasie walki z równym sobie mógłby uwolnić śmiercionośną zieleń. Ale nie tu i teraz. Zanim zaczął tę grę, postanowił, że Niewybaczalne są zarezerwowane dla wrogów. Wiedział, że będzie zabijał, ale sam chciał decydować, kogo i jak. Bredfort musiał umrzeć, jednak Snape nie miał zamiaru skalać się tu i teraz Niewybaczalnym, ku uciesze fircykowatej gawiedzi. To było przeznaczone dla prawdziwych przeciwników, którzy sobie naprawdę zasłużą. Bez wątpienia Severus będzie robił wiele nagannych rzeczy, niemniej nad tym jednym chciał mieć kontrolę. Jeśli zdecyduje zabić, to na własnych warunkach.
I nadal brakowało mu pewności, czy potrafiłby rzucić Avadę z zabójczym zamiarem. A może to nie tyle była niepewność, co raczej strach. Nie chciał sprawdzać, bo co, jeśli uda mu się za pierwszym razem i nawet mu ręka nie zadrży? Bał się tego mocniej niż Voldemorta, a dotąd nikt i nic nie wydało się Severusowi bardziej przerażającym niż otchłań palącego spojrzenia brązowych oczu. Decydując się na zagranie w tę grę wiedział przecież, że kiedyś będzie musiał przekroczyć granicę, ale może był po prostu zbyt głupi, by uzmysłowić sobie sedno problemu? Wolał myśleć, że przejdzie przez to jakoś bardziej naturalnie, bo już będzie miał na sumieniu takie rzeczy, które nie pozwolą mu zawrócić i wyciszą szepty z tyłu głowy, mnożące wątpliwości. Racjonalnie patrząc, te wątpliwości stanowiły potencjalne niebezpieczeństwo i rozsądniej było się ich pozbyć. Ale bez nich miałby poważny problem z patrzeniem w lustro.
Kurwa, jaki on był głupi.
– Mój panie. – Jakimś cudem zdołał wydobyć z siebie artykułowane dźwięki i samego siebie zaskoczył pewnością w swoim głosie. I doznał olśnienia. – Jeśli mi wolno, czy mogę… odwołać się na własnej kreatywności?
Voldemort milcząco udzielił przyzwolenia. Severus odetchnął głębiej.
– Zgredku – powiedział w przestrzeń i po sekundzie skrzat pojawił się z trzaskiem. – Potrzebuję menzurki z miksturą, odstawionej na blacie w pracowni.
Po kolejnych kilku uderzeniach serca, zdecydowanie zbyt szybko, skrzat zjawił się znowu ze szklanym naczyniem w kościstej dłoni. Kiedy tylko przekazał menzurkę, deportował się, nie otrzymawszy dalszych rozkazów.
Snape zacisnął dłoń na szkle i wyrównał oddech. Tak mógłby dać radę. Podać eliksir i nie musieć już nic robić, bo jego produkt będzie działał za niego. Odpada element wahania w trakcie, bo nie można już tego odwrócić. Będzie trwało dłużej, ale to przynajmniej nie Avada.
Jestem cholernym tchórzem, przebiegło Severusowi przez myśl, gdy powoli zbliżał się do unieruchomionego Bredforta.
Uderzył go błogi wyraz twarzy jego ofiary, który bez wątpienia był skutkiem zaaplikowania całej fiolki Amortencji. Auror niemal z wdzięcznością przyjął niebieskawy płyn, ochoczo łykając kolejne hausty i desperacko szukając akceptacji w ciemnobrązowych oczach, patrzących na niego beznamiętnie z drugiego końca salonu. To był już najwyższy stopień popieprzenia, o jakim Snape jeszcze niedawno nie ważył się myśleć. Kiedy po szklanej ściance spłynęła ostatnia kropla zabójczego eliksiru, oprawca odsunął się nieco do tyłu, odsłaniając pozostałym obecnym widok.
Przez chwilę nic się nie działo, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Po jakiejś minucie ciało Bredforta wygięło się pod wpływem napływającej fali rozdzierającego bólu i wstrząsnęły nim drgawki. System odpornościowy opierał się jeszcze przez chwilę przyjęciu mikstury do krwiobiegu. To nie były właściwe następstwa podania Eliksiru Płonącej Krwi.
Na te przyszedł czas jakieś trzy minuty później.
Ściany odbiły echem agonalny wrzask, który ustał, a może raczej przeszedł w spazmatyczny szloch, kiedy krtań aurora była już tak zużyta, że niezdolna do wydawania dźwięków. Jego ciało miotało się, pomimo unieruchamiającego zaklęcia, a kończyny uderzały o siebie, jakby dążąc do oderwania się od reszty cierpiącego ciała. I wtedy po pomieszczeniu rozszedł się delikatny swąd, chociaż w kominku nie płonął ogień. Skóra konającego mężczyzny gdzieniegdzie sczerniała, jakby trawiona ogniem. I tak było w rzeczywistości. Eliksir wypalał tkanki od środka, mięsień po mięśniu i ścięgno po ścięgnie, dopóki nie wyczerpało się organiczne paliwo.
A Severus stał i patrzył, nie pozwalając sobie oderwać wzroku. Widział, że inni to robili, rzucając Czarnemu Panu ukradkowe spojrzenia. On sam nie mógł przestać, bo to miało z nim zostać na zawsze. Musiał zapamiętać, by wiedzieć, za co należała mu się nienawiść do samego siebie. Szukał jej w oszalałym spojrzeniu umierającej ofiary, ale załzawione oczy były cały czas skupione na Voldemorcie, wpatrzone w niego i domagające się choćby gestu aprobaty. Bredfort, w tym momencie nadal pod działaniem Amortencji, umierając w męczarniach, każdą żyjącą jeszcze komórką ciała kochał tego skurwysyna, siedzącego po drugiej stronie salonu.
Severus czuł się tak chory, że miał ochotę zwymiotować. Powinien był zabić go Avadą, ale stchórzył. A teraz stał i patrzył, za karę, bo wybrał pozornie łatwiejszą opcję. Będzie wiedział na przyszłość, kiedy nie wolno chodzić na skróty. Zapamięta to do śmierci.
Voldemortowi najwyraźniej znudziło się po niemal kwadransie.
– Avada kedavra. – Słowa padły bezlitośnie z majestatycznych ust Czarnego Pana, chociaż dla ofiary były niewątpliwie wybawieniem. Klątwa oderwała się od cisowej różdżki i zielony rozbłysk objął prawie już zwęglone ciało aurora.
I się skończyło.
Snape nadal stał prosto i wpatrywał się w efekty swoich działań, nie okazując emocji. Jakby nie czuł, co nie do końca było nieprawdą. W co on się, do kurwy nędzy, wpakował?
– Doceniam kreatywność. – Chociaż wąskie usta odezwał się szeptem, bez wątpienia usłyszał tę pochwałę każdy z najdalej stojących obecnych. – Severusie?
Chłopak znał już ten ton, łaskawie zezwalający, aby się zbliżyć, co też uczynił, poruszając się jak w transie. Szczerze powiedziawszy, było mu na obecną chwilę wszystko jedno. Zmusił się mimo to, by podnieść wzrok i wychwycić w brązowych oczach polecenie, kiedy palące spojrzenie przesunęło się z twarzy dziewiętnastolatka niżej. Lewe przedramię. Bez słowa podciągnął rękaw i poczuł na bladej skórze dotknięcie cisowej różdżki z zatopionym w niej piórem feniksa. Może to skojarzenie z płonącym ptakiem pozwoliło mu poukładać swoje odczucia. Uderzyła w niego obca, potężna magia, niemal przyginając jego wolę do ziemi, sięgając do jego własnej mocy i niejako ją sobie podporządkowując. Towarzyszyło temu wrażenie fizycznego wypalania ogniem wężowego Znaku na gładkiej skórze, jakby ledwie namiastka kary, jaka należała mu się za to, co zrobił kwadrans wcześniej. Wszystko trwało chwilę i szorstka, nieokiełznana moc cofnęła się, pozostawiając jednak delikatny poblask, tlący się wokół wężowego piętna.
Smycz, wiążącą go od teraz z władcą jego życia i śmierci.
– Żyję, by ci służyć, mój panie.
Kłamstwo gładko opuściło jego usta. Powiedział to bez zająknięcia, pozwalając sobie spojrzeć na sekundę w otchłań wszechwiedzących źrenic. Myśli go nie zdradziły, nie miał wątpliwości. Zełgał mu w twarz i nie znalazł w ciemnobrązowych oczach podejrzliwości.
Mógł to zrobić i w tej chwili, jak nigdy dotąd, wiedział, że chce. Nie tylko dla bezpieczeństwa Lily. Nie dla Syriusza i reszty czarodziejskiego świata, drżącego przed potęgą Lorda Voldemorta.
Zrobi wszystko, żeby go zniszczyć.
Za dzisiejszą noc, za złamanie Severusa i spętanie jego magii.
Spotkanie trwało jeszcze kilka minut, a później Czarny Pan opuścił swoich podwładnych w towarzystwie Lucjusza. Szybko rozeszli się i pozostali goście, by aportować się poza obrębem rezydencji, ale Severus stał jeszcze dłuższą chwilę i wpatrywał w zapomniane, leżące na perskim dywanie, zwęglone truchło. Zdecydował, że dziś nie znajdował się w psychicznym stanie, by spotkać się z Dumbledorem i nie był pewien, czy jeszcze w tym życiu będzie.
Wyszedł w końcu na taras, prowadzący do ogrodu, w poszukiwaniu gospodarzy. Należało się pożegnać, jak nakazywały zasady etykiety. Skoro tak zdecydował, należało dalej grać.
Z zaskoczeniem usłyszał w ciemności rozedrgany emocjami, łamiący się głos Narcyzy, sugerujący… płacz. Nigdzie nie było jej jednak widać i dopiero, gdy jego oczy przyzwyczaiły się do mroku na zewnątrz, wypatrzył jasnowłosą w gąszczu stratowanych różanych krzewów. Jej piękna, bladobłękitna suknia, ubłocona i utaplana w śniegu do kolan, przez chwilę przysłaniała leżącego na gołej ziemi Lucjusza, nad którym pochylała się kobieta. Akompaniowały temu dźwięki, świadczące o fizycznym cierpieniu, wyrywające się niekontrolowanie z piersi mężczyzny. Oczywiście, Lucjusz nie dopilnował Borgina i jego winą była utrata ingrediencji, bo bez wątpienia te właściwe zostały zamienione tak, jak w przypadku Amortencji. Malfoy zawiódł, a Voldemort do cierpliwych i litościwych nie należał. Uderzająca była jednak troska, z jaką zawsze zimna i wyrachowana kobieta badała i leczyła swoją różdżką obrażenia małżonka. On też nie pozostawał szorstki i nieprzystępny, ale starał się ją – bliską utraty nad sobą kontroli – uspokajać miękkim głosem.
Severus odczekał wystarczająco długo, by dać Malfoyom czas na zapanowanie nad kompromitującym dla siebie położeniem i nie wychylał się zza muru, dopóki gospodarze się nie zbliżyli. Wychwycił wreszcie strzępki rozmowy.
– … i po raz ostatni, odmawiam. Nie wspomnisz znów o tym. Jesteś teraz Malfoy i…
– Jestem z rodu Blacków, Lucjuszu. Tego się po mnie oczekuje i tak będzie najrozsądniej. Czarny Pan nie zareagowałby na tyle brutalnie… Nie ukarałby cię, gdybym cieszyła się u niego posłuchem jak Bella. I to moja krew Blacków pozwoliła temu odszczepieńcowi przejść osłony – padło wciąż rozedrganym, kobiecym głosem.
– Nawet nie przywołuj imienia tego małego ścierwa – syknął mężczyzna, ale kontynuował już w innym tonie. – Nie spotkało mnie nic, czego bym się nie spodziewał. Zawiodłem i zasłużyłem, ale nie pozwolę, żeby podobne… ewentualności stały się twoim udziałem. Nie jesteś Bellatrix, dziękować Merlinowi. Jeśli Rudolfowi nie przeszkadza stawianie życia swojej małżonki na ostrzu noża, to jego sprawa. Narcyzo, twoje zaangażowanie ograniczy się do wydawania nocnych przyjęć i uśmiechania się do gości. Jesteś moją żoną i tylko ja mam prawo do twojego ciała, łącznie z lewym przedramieniem.
– Jak sobie życzysz – ulegle wyszeptała pani Malfoy z nutką… czułości? Po chwili była już sobą, kiedy odezwała się beznamiętnie. – Zakładam, że w moje obowiązki wpisuje się sprowadzenie nowych pawi i pozbycie tego paskudztwa z trawnika?
Lucjusz nie odpowiedział, ale przeklął przez zęby i po chwili wyłonili się z alejki, kilka metrów od Severusa. Maski obojga były na swoim miejscu i po ich chłodnych spojrzeniach wywnioskował, że nie mieli pojęcia, iż chwilę temu zostali usłyszani. W innych okolicznościach Snape nie podarowałby sobie bliższej analizy tego, co miało miejsce pośród krwawo kwitnących róż. Dziś nie był w stanie myśleć. Po wymianie grzeczności i obdarzeniu nie nachalnym komplementem pani Malfoy, chłopak zawędrował w głąb ogrodu, by się stamtąd deportować.
I prawie potknął się o… krasnala ogrodowego. Ogłupiały rozejrzał się dookoła i dostrzegł całą armię kiczowatych gipsowych krasnali, okupującą ośnieżony trawnik, na którym kilka godzin temu widział spacerujące dostojnie pawie.
O szlag, a więc o tym rozmawiali. A jeśli dobrze zrozumiał nawiązanie do rodziny Narcyzy i to o wyklętym odszczepieńcu, zamiana pawi na ogrodowe krasnale była sprawką jej wydziedziczonego kuzyna, którego ze względu na krew, którą dzielił z panią domu, przepuściły zaklęcia ochronne wokół rezydencji. I ta Amortencja od Borgina… Malfoy oberwał od Lorda Voldemorta za niezabezpieczenie przesyłki i wpuszczenie intruza do własnego ogrodu, gdy za ścianą trwało spotkanie śmierciożerców z ich panem. Lucjusz został ukarany tej nocy podwójnie i obydwa numery, które boleśnie odczuł, wywinął Syriusz Black.
Severus mógłby się założyć, że dowcipniś specjalnie obrał za cel blondyna, z którym Snape się oficjalnie zakolegował. Jego przyjaciel wykazał w możliwie najbardziej wredny, syriuszowaty sposób, co sobie myśli o nowych znajomych Severusa.
To było takie… absurdalnie głupie.
Świeżo naznaczony śmierciożerca, daleki od stanu psychicznej równowagi, wybuchł histerycznym śmiechem. Zamiast palić żywcem ludzi i pozwalać pętać swoją magię pieprznemu psychopacie, mógłby razem z Syriuszem – w ramach ruchu oporu – transmutować pawie w gipsowe szkaradztwa albo podmieniać Voldemortowi pocztę, dorzucając listy miłosne. Może gdyby wcześniej dokładniej…
Nie. Wąż na lewym przedramieniu skutecznie przypomniał mu, że patrzenie wstecz nie przynosi nic dobrego. Po dzisiejszej nocy nie było powrotu.
