Czymże jest życie, jeśli nie szeregiem natchnionych szaleństw? Trzeba tylko umieć je popełniać! A pierwszy warunek: nie pomijać żadnej sposobności, bo nie zdarzają się co dzień.
George Bernard Shaw
Syriusz w ciągu ostatnich miesięcy wyleczył się skutecznie, jakkolwiek nie bez oporów, z wielu swoich syriuszowych naleciałości. Konieczność wstawania z kurami niezmiennie pozostawała dla niego cierniem w dupie.
W odróżnieniu od Seva nigdy nie nazwałby siebie skowronkiem. Po prawdzie i do wiecznie obleczonego w czerń marudy skojarzenie z delikatniusią, wesolutko ćwierkającą ptaszyną jakoś niezbyt pasowało. Tamtemu bliżej było do nietoperza, obierającego noc na porę łowów. Wiele wskazywało także na to, że Snape najwyraźniej trwale zwalczył w sobie potrzebę snu i niewiele robił sobie z faktu, iż inni mogą mieć bardziej wygórowane potrzeby w tym względzie.
Dziś rzecz się tyczyła czegoś więcej.
Black mógłby się założyć, że pomysł zrywania z łóżka jego arystokratycznego tyłka o piątej rano nie miał nic wspólnego z racjonalną potrzebą. Sev perfidnie zemścił się na Syriuszu za trzy kwadranse spóźnienia ostatnim razem i zupełny brak skruchy spóźnialskiego w związku z jego karygodnym ignorowaniem zegara. Jeśli dziś chodziłoby o rutynowe spotkanie, jakich już kilka na przestrzeni ostatnich tygodni odbyli, to brzydzący się wygłupami Snape nie zadałby sobie tyle trudu.
Nie podrobiłby wyjca z Departamentu Niewłaściwego Użycia Czarów, wzywającego Syriusza Blacka III do złożenia pisemnych wyjaśnień w temacie łączenia magii niewerbalnej z pogańskimi praktykami seksualnymi.
Chociaż skrajnie zdezorientowany i zaspany, adresat wiadomości wychwycił w potoku wyjcowych wrzasków informację o spotkaniu, zaszyfrowaną znanym tylko dla nich dwóch kodem. Gdyby nie to, Syriusz jak nic uwierzyłby, że łączne praktykowanie jogi i magii niewerbalnej rzeczywiście wisi na liście postępków prawnie zakazanych jakimś zapomnianym dekretem z czasów Inkwizycji. Ministerstwo nie tylko obecnie miewało durne pomysły. Szczęśliwie ofiara perfidnej zemsty nie musiała tłumaczyć się Vitalii w związku z zakłóceniem ciszy nocnej, bo jasnowłosa przez sen sklęła Jamesa i Remusa za idiotyczne żarty, po czym przewróciła się na drugi bok, ponownie twardo zasypiając. Drugi lokator przestronnego łoża nie mógł sobie na ten luksus pozwolić, jeśli nie chciał dostać przed świtem drugiego wyjca, zapewne jeszcze bardziej oryginalnego. Sev w zakresie tego rodzaju poczynań był kompletnie nieobliczalny, choćby dlatego, że w ogóle sięgnął do takowych narzędzi. A skurczybykowi nie można było odmówić braku kreatywności.
Cholera, najwyraźniej Syriusz wyhodował żmiję na własnym łonie.
Niemal zasypiając na stojąco, po omacku wciągnął na siebie ciuchy, tylko co do spodni mając stuprocentową pewność, że nie założył ich na lewą stronę. Pogryzając kilka zachomikowanych herbatników z kuchennej szafki, przemieścił się do łazienki i zabrał się za poranną toaletę. Nawet za bardzo nie skupiał wzroku na odbiciu w lustrze, co by się nie przestraszyć. I bez tego wiedział, że z lustrzanej tafli patrzyła na niego twarz zombie. Półprzytomnie dowlókł domagające się jeszcze trzech godzin snu ciało do salonu, szczęśliwie nie przewracając po drodze żadnego mebla.
Zrezygnował z aportacji, niemożliwej w promieniu kilkudziesięciu metrów wokół tymczasowej kryjówki, w której z Vitalią rezydowali od miesiąca. Szczelnie nałożone zaklęcia ochronne czyniły cały budynek niewidzialnym. Środków bezpieczeństwa nigdy za wiele. Musiałby przejść dobry kawałek, by wydostać się poza antyaportacyjne osłony. Spacerek w porannej szarówce, kiedy na zewnątrz lało jak z cebra? Black nigdy nie objawiał masochistycznych skrzywień.
Obrał drogę na skróty. Nabierając w dłoń magicznego proszku ustawił się naprzeciw paleniska, by fiuuknąć do docelowej lokalizacji. Dłuższą chwilę, wciąż z lekka nieposkładany, omiatał wzrokiem otoczenie i jego uwagę przykuła tarcza zabytkowego zegara w rogu pokoju. Szpetnie przeklął.
Jakim cudem ogarnięcie się, i to tylko z grubsza, zajęło mu pół godziny z górką?!
Chyba musi podpytać Vitalię o odpowiednie zaklęcia, zastępujące manualne zabiegi pielęgnacyjne. No bo przecież nie zahomlesi się jak taki Dung Fletcher tylko dlatego, że jego partner w spisku cierpi na chroniczną bezsenność i zamiłowanie do spotkań przy porannych zorzach. Syriusz miał wypracowany system wartości i zapatrywań na pewne tematy nie planował zmieniać. Skoro natura zdecydowała powołać do istnienia metr dziewięćdziesiąt czystej niesamowitości, to zbrodnią byłoby sprzeniewierzyć jej dar.
Uśmiechnął się głupawo do swoich myśli i sypnął od serca zaczarowanego proszku w leniwie migoczące płomienie. Gdy tylko nabrały zielonej barwy, pozwolił im przenieść się do mieszkania na Ealing Road, psychicznie przygotowany na każdy rodzaj słownego ataku ze strony niewątpliwie wkurzonego Seva.
Jeśli dojdzie to rękoczynów, to Syriusz przynajmniej z godnością mógł nadstawić gładko ogolony policzek.
Severus szybko sobie przypomniał, jak potrafił mu trącić nerwa jeden głupi półuśmiech czy debilny komentarz w syriuszowym stylu. Z tego względu sam zaatakował. Prewencyjnie.
– Przychodzi mi do głowy kilka lepszych pomysłów na spędzenie poranka niż czekanie na łaskawe zjawienie się panicza Blacka. Pedicure nie mógł zaczekać?
Z otulonego pajęczynami kominka właśnie gramolił się Syriusz, porządnie zasyfiając sadzą perski dywan. Nie wykazywał przy tym szczególnego przejęcia swoim niemal godzinnym spóźnieniem. Też nowość.
Następnym razem będzie wyjec, o którym potomni stworzą legendy, takie szeptane pokątnie z przestrachem.
– Dobry – przywitał się po prostu spóźnialski, opadając na pierwszy na jego drodze mebel, nie będący szafą. Ziewnął ostentacyjnie i wtulił w miękkie oparcie fotela. – Serio, Sev… Znajdź sobie kreatywne hobby na bezsenne noce. Albo dręcz spotkaniami o brzasku jakichś wrogów. Jest w czym wybierać.
– Chyba potrzebujesz korepetycji z konspiracji. Trzeba być skończonym debilem, żeby ot tak korzystać z sieci Fiuu. Jak na osiemnaście lat nie grzeszysz zdrowym rozsądkiem – zirytował się Severus.
Przybyły najpierw głupawo się wyszczerzył, a po kilku sekundach przybrał minę skrzywdzonego dziecka.
– A ty, jak na speca od wywiadu, masz znacząco zdezaktualizowane dane. Którego było przedwczoraj? – obruszał się Syriusz, ale zaraz ponownie rozpromienił. – Chyba, że stosujesz zmyłkę, a za plecami chowasz karton babeczek? – zaryzykował zdrowiem i życiem z huncwocką fantazją.
Severus, oczekujący Syriusza od czterech kwadransów i co nie bądź wytracony z równowagi, potraktował ryzykanta wymownym spojrzeniem. Z tych jednoznacznie morderczych.
– Żebym cię nie poczęstował czymś bardziej na ostro.
Nawet jeśli Black dołączył do szacownego grona dziewiętnastolatków, to zachowywał się, jakby właśnie skończył lat siedem. Ten fakt jakoś nie potrafił rozbawić kilka miesięcy starszego, a zdecydowanie bardziej twardo stąpającego po ziemi realisty.
Czasem Black zachowywał się, jakby to naprawdę była zabawa.
– Wrzuć na luz, Sev. Komu przyjdzie do głowy, że zakonspirowany czarodziej skorzysta z namierzanego kominka, udając się na zakonspirowane spotkanie z tajnym szpiegiem? Zresztą… – Syriusz zabrał się za skrupulatne wyjaśnienia, uprzedzając wybuch Severusa. – Mój kominek jest podłączony do sieci na specjalnych zasadach. Użyłem patentu z sygnaturami, jak robiliśmy przy Purus Venenatis, dodając od siebie mały bonus. Połączenie z kominkiem na Ealing Road zostaje aktywne tylko dla czarodziejów, których magię rozpozna zaklęcie ochronne. Wykombinowałem to zaraz po… wymuszonej wyprowadzce. Nie więcej niż dziesięć osób ma obecnie dostęp do tego kominka, na wypadek bardzo awaryjnej sytuacji, uniemożliwiającej użycie świstoklika czy aportację. Zechciej więc łaskawie zostawić magiczną sygnaturę przed wyjściem. I spokojnie, nieproszeni goście mogą sobie wejść krok za wtajemniczonym czarodziejem do tego samego paleniska, gdziekolwiek by się ono nie znajdowało, ale nie dotrą za nim tutaj – wyłożył rozmówcy, niezmiennie jarając się swoją pomysłowością. Wrednie uśmiechnął się na koniec do swoich myśli. – Docelowo niepożądane elementy zostaną przekierowane do kominka w hallu Ministerstwa Magii. Przetestowałem patent i wierz mi, zabawa była przednia. Się chłopaki zdziwili.
To skutecznie rozwiało wątpliwości Severusa i wywołało u niego niejakie uznanie dla przezorności przyjaciela. Syriusz bez wątpienia, nadal nie wyzbywszy się żyłki ryzykanta, stał się ostrożny i zapobiegliwy. Ta cała ich współpraca miała niejakie szanse nie przeistoczyć się w kompletną katastrofę.
Z czystego przyzwyczajenia Snape nie podarował sobie odrobiny złośliwości.
– Jasne, że przetestowałeś patent. Skończony idiota – sarknął. Właśnie skojarzył pechową przygodę trójki śmierciożerczych nowicjuszy sprzed sześciu czy siedmiu miesięcy, którzy nieszczęśliwie i bardzo zagadkowo wparowali do ministerialnego gmachu w pełnym rynsztunku i z maskami na twarzach, podając się aurorom na tacy. Nawet Dumbledore nie potrafił wtedy tego wyjaśnić. A więc tak to było. – Firmujesz swoim nazwiskiem najbardziej debilne przedsięwzięcia po tej stronie Dziurawego Kotła i kiedyś się doigrasz – podsumował Snape, krytycznie unosząc brew.
– Powiedział koleś, który dał się w ogniu walki rozbroić stadu kanarków. Dwa razy – parsknął Black i doinformował z niesłabnącym rozbawieniem. – Vitalia mi opowiedziała ze szczegółami, jak to było na Nokturnie. Bez urazy, ale w improwizacji jesteś do dupy, a przynajmniej jak na osobę ponoć biegłą w szpiegowskim rzemiośle.
– Zweryfikujesz pogląd na mój brak polotu, kiedy moje kanarki przenicują cię zaraz na lewą stronę.
– Ależ ty drażliwy ostatnio.
– A ty beztroski i idiotycznie oderwany od rzeczywistości. Gdybym akurat nie miał na głowie wojny do wygrania, zapytałbym, kto jest twoim dilerem i czy nie potrzebuje wspólników – odbił Severus.
Nie dało się nie zauważyć, że na przestrzeni dni, jakie minęły od krwawej konfrontacji sił Voldemorta i Zakonu Feniksa, Black zmienił nieco swoje zapatrywania na wojenne realia. Jego podejście, ledwie miesiąc temu umiarkowanie entuzjastyczne i dalekie od beztroski, obecnie naznaczone było bezwarunkowym optymizmem. Właściwie wszystko to wskoczyło na nowy poziom abstrakcji. Obserwując z boku wypogodzoną twarz, emanującą skondensowaną syriuszowatością, można by pomyśleć, że nie trwała żadna wojna, a życie nigdy nie było tak proste i poukładane.
Snape'a nawet nie zdziwiło, że zajęty kontemplowaniem miękkości kanapy arystokrata zupełnie zignorował ostatni komentarz. Zwyczajnie udał z syriuszowym wdziękiem, iż nie wyłapał, ukrytego za fasadą zjadliwości, poważniejszego choć nie wypowiedzianego pytania.
A może Severus i tak znał na nie odpowiedź? W końcu sam nie miał takiego powera od miesięcy. Co prawda nie szczerzył się jak niedorozwój, niemniej nieustannie planował, dopracowywał w myślach szczegóły, rozważał różne ewentualności… Wreszcie to wszystko przestało mu się jawić pozbawionym sensu szaleństwem, jakim pozostawało od wiosny. Znów czuł, że odzyskuje kontrolę, przestając być jedynie czyjąś pacynką, unoszoną na fali zdarzeń.
I to wszystko za sprawą drobnej zmiany okoliczności.
O ile odcięty od zasobów Zakonu Snape niewiele zdziałałby sam, o tyle wspólnie z Blackiem mogli spróbować podjąć tę grę, nie będąc jedynie bezwartościowymi pionkami. A choćby teraz nimi byli, tylko od nich samych zależało, jakimi staną się figurami, kiedy dotrą na drugi koniec szachownicy.
Po niespełna miesiącu mieli już niejakie wyobrażenie o swoim aktualnym poziomie. Severus z każdym dniem tracił argumenty, przemawiające za ponownym odcięciem się od Syriusza i trzymaniem go na tyłach. Racjonalnie patrząc, wydawało się to rozsądnym, ale…
Sam przecież nigdy nie pozwoliłby się posadzić na ławce rezerwowych i nie tylko na tej płaszczyźnie wiele ich obydwu łączyło.
Kluczem był jednak kontrast pomiędzy ich osobowościami i naturalnymi talentami. Dzięki osobliwym uzdolnieniom idealnie się uzupełniali, co ukazała współpraca przy Purus Venenatis. Miesiące, a właściwie już lata znajomości, przekraczającej ramy biznesowe, przyniosły im wiedzę o wzajemnych atutach i słabościach. Popchnęły do samorozwoju i zweryfikowały poglądy na postrzeganie magii. Utemperowały nieco ich temperamenty, otwierając chłopakom oczy.
Black, w tej chwili rozwalony wygodnie na kanapie naprzeciw kominka, jakkolwiek niezmiennie rozpuszczony i wkurzający, nie ujawniał już podobieństw do zarozumiałego sukinsyna z hogwarckich czasów. Można by pomyśleć, że nigdy – czy to dla zabicia nudy, czy też zagłuszenia własnych kompleksów – nie sięgnąłby do niegodnych czarodzieja praktyk. Nie zniżyłby się do obierania za łatwy cel i poczynania sobie bardzo nieelegancko z innym posiadaczem różdżki, posiłkując się przeciwko osamotnionemu przeciwnikowi wsparciem trzech kolegów.
Dziewiętnastoletni Syriusz nie był już jedynie zbuntowanym dziedzicem czystej krwi, walczącym o swoją tożsamość i źle ukierunkowującym zżerające go rozgoryczenie. Wciąż bojącym się bardziej ślizgońskiej części siebie i skrywającym ją przed światem pod maską tumiwisizmu. Pewnie patrzące, szare oczy młodego mężczyzny jasno informowały, że teraz był kimś więcej.
A i Severus musiał uczciwie przyznać, że gdzieś po drodze – ku swojej nierzadko powracającej irytacji – także się zmienił. W jakimś stopniu zresocjalizował. Zważywszy na sprzyjające aspołecznym odchyłom warunki wojenne młody śmierciożerca aktualnie jadem pluł z nadzwyczajnym umiarem, a i kąsał bardziej okazjonalnie, za to celniej. Nie na oślep jak to bywało kiedyś. Uzewnętrznianie negatywnych emocji nie pomagało, a przydawało łatkę słabego. Kiedy tylko Snape to pojął, wkraczając w bardziej dorosłe życie złapał względną równowagę. Zaakceptował, iż tylko skończeni idioci uparcie trwają w błędzie, zamiast wyciągać wnioski. Nie wszystkie zmiany muszą być złe. A u Severusa wiele się zmieniło, w tym zapatrywanie na kwestię Czarnej Magii. Wciąż czerpał z niej bardziej naturalnie niż z Jasnej, ale lepiej rozumiał jej istotę. Nie stawał się jej bezwolnym narzędziem, utrzymując władzę nad przepływającą przez rdzeń różdżki mocą i nie pozwalając podporządkować się mrocznym podszeptom.
Dzięki doświadczeniom ostatnich trzech lat stał się silniejszy i zdobył wiedzę tak rozległą, że prawie obcą wydawała mu się nieogarnięta i sfrustrowana wersja siebie z piątego roku. I czyste umiejętności magiczne miały tu najmniej do rzeczy.
Minione wypadki dały Severusowi do myślenia. Przeżycie nie stanowiło celu samego w sobie. Można było posuwać się do prawdziwego sukinsyństwa dla przetrwania, ale – w dalszej perspektywie – nie bez znaczenia była jakość tego zyskanego czyimś kosztem życia. Albo kupionego go komuś innemu. Z kolei same koszty… Istniały jednak granice, a jeśli nawet się zatarły, to należało je na nowo wyznaczyć. Bez nich niebezpiecznie blisko było do wyzbycia się ostatnich pozorów człowieczeństwa i popadnięcia w obłęd. Zrobienia półświadomie czegoś niemożliwego do wybaczenia. Czym innym zginąć, pracując nad pozbyciem się naglącego problemu Lorda Voldemorta, ale upodlić się, narobić nieodwracalnych szkód i na finiszu dać się zabić z własnej głupoty?
Noc naznaczenia była pierwszym i ostatnim incydentem, gdy Czarny Pan bezceremonialnie nagiął wolę Severusa, a chłopak na to pozwolił. Utracił kontrolę i pozwolił się zaskoczyć.
Tamto się nie powtórzy. Nigdy.
– Skoro taki z ciebie geniusz – odezwał się, nie bez ironii, by zejść na bezpieczniejszy temat – to może masz dla odmiany pomysł, jak pozbyć się tego sukinsyna Avery'ego? Przy nim skacze mi poziom agresji, a i bez tego kilka rzeczy zajmuje moją uwagę i pogarsza jakość snu.
Syriusz ożywił się i obrzucił przyjaciela protekcjonalnym wejrzeniem, jakby miał do czynienia z nieznającym zagadnienia ignorantem.
– Proszę cię, gnojek jest już udupiony. Spędzi resztę życia u boku małej Bulstrode. Nie wymyślę nic bardziej okrutnego, Sev. Co niektóre jamochłony potrafią z siebie wykrzesać więcej inteligencji oraz uroku osobistego niż mała Milis, a niepocieszony Tertius będzie musiał ostro nadskakiwać żonie i wchodzić w dupę teściowi, bo sam nie ma złamanego knuta. Uwierz mi, braki w portfelu bolą niemiłosiernie, kiedy jesteś przyzwyczajony szastać kasą. Gnojek, jako trzeci syn, nie ma co liczyć na rodowe dobra. Już szlag go trafia, że musi przyspieszyć zerwanie ze stanem kawalerskim. Kreusa Avery'ego od miesięcy trzyma się zła passa w kartach i przepuścił już wszystkie rodzinne aktywa oraz przyszłe dziedzictwo swoich latorośli. Przyciśnięta długami familia Averych zaczęła cichcem wysprzedawać skrzaty domowe, jak wieść gminna niesie – parsknął rozbawiony panicz Black. – Z kolei stary Bulstrode to prawdziwa kanalia. Uwierz mi, Tertius ma przewalone i prędzej doczeka się nagrobka niż położy łapę na majętności rodzinnej swojej małżonki. Tylko ex–księżniczka Slytherinu gorzej trafiła z teściem, zarówno z tym wkrótce już aktualnym, jak i z niedoszłym.
Ten wątek akurat zainteresował Severusa, skutecznie spychając inne na bok. Z zakamarków pamięci wyciągnął podszytą ostrzeżeniem rozmowę z niedawną Ślizgonką. Nie zaszkodziło zbudować sobie przewagi nad kimś tak niebezpiecznym, a wiedza to broń, niejednokrotnie skuteczniejsza niż różdżka i oręż. Ostrożnie nawiązał do tematu przyszłego mariażu Greengrass z dziedzicem rodu Yaxleyów.
– Sidius przejmie po ojcu władzę i pieniądze, ale Greengrassowie są potężniejsi i sięgają korzeniami setki lat wstecz. Nie muszą się płaszczyć przed Yaxleyami, a raczej odwrotnie, więc skąd porównanie do Averych? – zapytał zupełnie poważnie. Już nie pierwszy raz w tej sprawie czuł, że coś mu umykało. – Politycznie oceniając sytuację, bardziej sensownym byłoby związanie Arethy przez małżeństwo z Malfoyami. Albo z Blackami – rozważył na głos.
Taka prawda. Te trzy rodziny od pokoleń czy stuleci utrzymywały równowagę i ustalały zasady gry dla pomniejszych graczy. Głowy trzech rodów, używając wszelakich narzędzi, kreowały i obalały rządy.
– Jak najbardziej, w normalnych warunkach – przytaknął Syriusz i gdzieś zapodział się jego lekki ton. – Zaaranżowanie małżeństwa z Sidiusem to wyjście awaryjne. Aretha była przez piętnaście lat związana kontraktem przedślubnym, a kiedy ten został pośrednio zerwany przez drugą stronę, nie bardzo było już w czym wybierać na matrymonialnym rynku. Niefart.
A teraz to już Severus był prawdziwie zaciekawiony. Przypomniał sobie wrogość Arethy do Bellatrix, która była przecież siostrą młodej pani Malfoy, zaledwie trzy lata temu poślubionej dziedzicowi prominentnego rodu. A więc Lucjusz zerwał uświęcony tradycją kontrakt przedmałżeński dla Narcyzy. Stało za tym coś więcej niż polityka, żeby tylko wspomnieć incydent z ukaraniem Malfoya przez Czarnego Pana i emocjonalną reakcję jego żony. Między młodymi małżonkami istniało coś przekraczającego wspólne ambicje i chłodną kalkulację.
Snape przypomniał sobie wcześniejsze nawiązanie przyjaciela do niefortunnych teściów i to nie pasowało. Stary Malfoy wyróżniał się na tle zblazowanych i w przeważającej większości pozbawionych skrupułów przedstawicieli starej arystokracji. Odznaczał się nietypowo łagodnym usposobieniem i chyba nawet nad skrzatami się nie znęcał. Fakt, że czasem zapominał swojego imienia i różnych części garderoby, ale nawet jeśli był wariatem z demencją, to nieszkodliwym. W odróżnieniu od starego Avery'ego i Yaxleya.
– Co masz do Malfoya seniora? Raczej nie zjada synowych na kolację.
– Zgrzybiały, szurnięty Abrax? Szukasz po niewłaściwych barwach klubowych – doprecyzował Syriusz, nietypowo uciekając wzrokiem z lekkim skrępowaniem. – Miałem na myśli Oriona Blacka, a ten do najbardziej milusich nie należy.
Ciszę, która zapadła w salonie, Severus wykorzystał na dopasowywanie elementów układanki, ale szło opornie, bo to się nie trzymało kupy. Czyżby pierwotnie Aretha została przyrzeczona Regulusowi? Jaki on z kolei miałby powód, by zrywać lukratywny dla obu stron kontrakt? Ten dumny syn swojego ojca nie zrobiłby niczego, by narazić dalekosiężne plany całej rodziny. A w takim razie…
– Żartujesz.
– Tylko samobójca pozwala sobie na żarty, kiedy sprawa dotyczy Arethy Greengrass. Mówię poważnie, nie zlekceważ jej – zaznaczył Syriusz z naciskiem. – A wracając do kontraktu, to nie miałem wielkiego wpływu na plany dynastyczne i zostaliśmy z Arethą zaręczeni, zanim zacząłem ząbkować. Jakby opinia przyszłych nupturientów miała w tej sprawie jakieś znaczenie – przypomniał zimno. – Greengrass senior zerwał oficjalnie przedślubny kontrakt, kiedy wyprowadziłem się z domu i stało się jasne, że mój ojciec mnie prędzej czy później wydziedziczy. Małżeństwo Arethy ze zdrajcą krwi nic jej nie dawało. Byłoby dla niej i jej rodziny katastrofą. Dziewczyna musi mnie szczerze nienawidzić i jakoś wolałbym moich przeczuć nie weryfikować na własnej skórze.
– A co mają emocje do politycznych mariaży? – Severus, jakkolwiek wciąż zaskoczony, nie silił się na zatuszowanie kpiny.
– Emocje? Ja nie o tym. Między nami nigdy nie było nic… odrobinę romantycznego. Nie zraniłem jej uczuć czy coś. Jakby ona w ogóle jakieś miała… Jeśli spojrzeć na całą sprawę szerzej, to przeze mnie dziedziczka Greengrassów straciła szansę na lukratywne małżeństwo i jej rodzina została zepchnięta w cień. W międzyczasie Blackowie i Malfoyowie zacieśnili relacje i poprowadzili za sobą resztę arystokracji ku Voldemortowi, a Greengrassowie…Cóż, chwilowo są politycznie spaleni. To wydaje się doskonałym powodem do powzięcia śmiertelnej nienawiści.
Syriusz mówił rzeczowo i z dystansem, charakterystycznym dla wnikliwego obserwatora. Severus, choć nie odstępował czystokrwistych na krok od miesięcy, nie potrafił powiązać takiego rodzaju informacji w ciągi przyczynowo–skutkowe. Nie należał do tego – ociekającego zbytkiem i przesiąkniętego zakulisowymi rozgrywkami – świata, choćby z wytrwałością i sprytem starał się dopasować. Nawet jeśli młodemu półkrwi śmierciożercy doskonale wychodziło przywdziewanie wiarygodnych masek, nie do końca rozumiał mechanizmy, rządzące w wyższych sferach.
Brak wiedzy był frustrujący, a jeszcze bardziej niebezpieczny. Każda informacja wydawała się potencjalnie użyteczną. Więc Severus chłonął wyjaśnienia zaznajomionego z czystokrwistymi realiami ex–dziedzica rodu.
– Chociaż… – podjął rozmówca z nutką zadziorności – może nasza droga Aretha wykorzysta całe pokłady negatywnych emocji na posłanie do piachu Sidiusa Avery'ego i Evana Rosiera, a mnie się upiecze?
I w tym momencie Snape zgłupiał. Pamiętał, jak kiedyś do Rosiera nawiązywała i Bellatrix, prawie wyprowadzając młodszą koleżankę z równowagi.
– O co chodzi z Rosierem? – dopytał, niezrażony malującą się na twarzy przyjaciela złośliwością. Pewnie zanim pytający uzyska odpowiedź, odpowiadający odwoła się kilka razy do severusowego dyletanctwa w zakresie nowinek z kręgów towarzyskich.
Severus nie potrafił się z rozmiłowaniem oddawać bezproduktywnemu obrabianiu dupy arystokratycznym fircykom i zaczytywaniu w towarzyskiej rubryce, co miał w zwyczaju czynić Syriusz. To było takie… niskie i jakieś… nie severusowe. Jakoś bez podobnych praktyk przeżył prawie dwie dekady życia. Z czego siedem lat w pokojach pod jeziorem, w gnieździe spisku i zdrady.
Black nie podzielał widać jego krytycznego poglądu na sprawę.
– Poważnie? Merlinie, ja nie wiem, jakim cudem przeżyłeś wśród tych gadów pół życia z tak nikłym zapleczem informacyjnym – prychnął teatralnie i tonem znawcy wyłożył kawę na ławę. – Evan Rosier obraca Sidiusa Yaxleya. Innymi słowy – zaznaczył z półuśmieszkiem – w ich przypadku stwierdzenie brać się do rzeczy od dupy strony nabiera, że tak to eufemistycznie ujmę, głębszego znaczenia.
Czarne oczy rozszerzyły się w wyrazie zaskoczenia.
– Że niby…?
– Litości, Sev. – W szarych oczach błysnęło rozbawienie. – Tobie się wydawało, że Sidius urwał się z Hogwartu po szóstym roku, bo mu się do wężowego tatuażu i polowania na mugoli spieszyło? Schadzki po krzakach w Hogsmeade raz w miesiącu, na weekendowych wyjściach, zaczęły nie wystarczać niewyżytemu koneserowi męskich wdzięków. Przecież o tym nawet niewybredne dowcipy całą jesień krążyły po szkole. A pomijając już Yaxleya, to preferencje Rosiera nigdy nie były tajemnicą. Pamiętasz, w szóstej klasie, kiedy byliśmy u Scrivenshafta…
– … nazwałeś Czarnego Pana cipą. Zaraz… Zapytałeś wtedy Rosiera, czy Riddle to jego dziewczyna – w końcu skojarzył Snape. – Inni uczniowie wiedzieli?
– No weź, cały Hogwart miał ubaw z cielęcego zauroczenia prefekta Slytherinu. Cholera, nawet Filch napyskował Slughornowi po tym, jak musiał całą noc ścierać ze ściany męskiej toalety dwuznaczne wierszyki. I z tym malarstwem ściennym nie mieli oczywiście nic wspólnego Gryfoni. – Syriusz łypnął porozumiewawczo z samozadowoleniem, wymalowanym na rozweselonej twarzy. – Jak tyś się uchował w Domu Węży z takim brakiem elementarnej wiedzy, to ja nigdy nie pojmę.
W gruncie rzeczy skłonności Rosiera i Yaxleya mało obeszły Severusa. Łóżkowe ekscesy śmierciożerczych kolegów nie były tym, o czym chciał myśleć przed snem, za to w lot pojął ich szerszy wydźwięk.
Aretha Greengrass, najbardziej pożądana partia w czarodziejskim świecie, skończy u boku męża o dużo niższym statusie w czystokrwistej hierarchii. Zostanie skazana na małżonka, któremu pięknej żony będą zazdrościć inni mężczyźni, a dla Sidiusa pozostanie aseksualną trampoliną do świata prawdziwych graczy, nawet nie przyciągającą jego oka. Zwykłym meblem, którego się na co dzień nawet nie zauważa.
I najgorsze, że całe to arystokratyczne terrarium, wszystkiego tego świadome, nie pozwoli niedawnej księżniczce Slytherinu zapomnieć o swoim poniżeniu.
A ona nie wybaczy.
Jakaś część duszy Severusa, ta karmiąca się perwersyjną satysfakcją na widok zasłużonego cierpienia, nie mogła się już doczekać, by obserwować rozwój wydarzeń. Czystokrwiści mogli być bezwzględnymi potworami, ale z nimi nigdy nie było nudno.
Może regularne proszone kolacyjki u Malfoyów zyskają na atrakcyjności?
Wracając jednak do tematu…
– Przepraszam, ale wrodzone preferencje jakoś nie pomagają mi w wychwytywaniu wokoło przejawów romantycznego zainteresowania ze strony płci nieodmiennej. A jakby ci się zapomniało, to nie któryś ze Ślizgonów usiłował mnie homoseksualnie molestować. W dodatku niskich lotów chwytami – podsumowała złośliwie niedoszła ofiara seksualnej przemocy, przywołując incydent z babeczkami i tym samym skutecznie zamykając Blackowi usta.
– Taaa, więc… ehmm… – podsumował winowajca elokwentnie, walcząc z objawami zażenowania. W ułamku sekundy po wcześniejszym rozbawieniu nie pozostał nawet ślad. Syriusz podjął poważniej. – Przechodząc do spraw bardziej przyziemnych, miałeś nosa co do tego Dillingera. Coś za często, jak na świecącego przykładem aurora, jest widywany na Nokturnie poza zawodowymi obowiązkami. Dałem cynk Moody'emu i wysłali za delikwentem ogon. Do końca tygodnia okaże się, po kiego grzyba bywa w podejrzanych miejscach. I wolę nie wiedzieć, co z nim zrobią koledzy, jeśli wyjdzie, że drań jest kretem.
– Aurorzy mogą już przekierować zasoby operacyjne gdzie indziej. Dillinger ma na sumieniu łamanie procedur i parę przestępstw skarbowych, ale nie sypie. Na Nokturnie pojawia się, żeby spieniężać fanty.
– Skąd wiesz?
– Primus Avery stracił w bitwie różdżkę, ale skombinował nową. Jako że Ollivander wypadł z interesu, musiałem rozgryźć tożsamość zaopatrzeniowca z wrodzonej ciekawości. Zasięgnąłem języka – z niejakim znudzeniem wyłożył Severus. – Dillinger na zapleczu Ziejącego Smoka opyla pokątnie zarekwirowane w majestacie prawa różdżki i nie muszę chyba dodawać, że nie narzeka na brak zainteresowania klienteli. Resztki zasad nie pozwalają mu widać handlować bezpośrednio ze śmierciożercami, ale teraz wszystko załatwia się przez pośredników.
Syriusz sprawiał wrażenie, że właściwie zinterpretował niedomówienie. Aurorzy mieli obowiązek niszczyć oręż schwytanych i prawomocnie osadzonych w Azkabanie śmierciożerców na wypadek, gdyby magiczne rdzenie obłożono klątwami, niewykrywalnymi przy rutynowej procedurze i podstawowych zaklęciach skanujących. Jeszcze w zimie było dwa czy trzy przypadki, kiedy wierna swojemu właścicielowi różdżka rozmazała na ścianie pechowców, którym postało w głowie beztrosko ją sobie przywłaszczyć. Widać w obecnych czasach, przy drastycznie malejących zasobach, czarodzieje przestali zwracać uwagę na potencjalne ryzyko.
Severus dostrzegł irytację przyjaciela i dobrze umiejscowił jej źródło. Wytrzymał intensywne, porażające chłodem spojrzenie jasnych oczu, jednak poczuł się odrobinę parszywie.
– Po co w ogóle przyszedłeś z tym do mnie, skoro i tak zająłeś się sprawą we własnym zakresie? – Black wydawał się nie tyle wkurzony, co dotknięty. – Nie tak się umawialiśmy. Weź się człowieku zdecyduj.
Nie chodziło o kwestię braku zaufania czy wątpienie w uzdolnienia Syriusza. Mistrz eliksirów znał możliwości swojego przyjaciela i ufał mu, ale jakoś opornie przychodziło zrywanie z nawykami, wypracowanymi na przestrzeni ostatnich miesięcy. Wolał robić wszystko sam, bo wtedy przynajmniej wiedział, że będzie zrobione dobrze. Dillinger był bzdurą i dlatego Black nie uczynił tego swoim priorytetem, przejmując śledztwo osobiście. Nie chodziło o brak skrupulatności partnera.
A jednak Severus wytrzymał tylko kilka godzin, zanim sam się tym zajął.
Rzeczywiście, nie tak się umawiali.
– Nie dałbym rady śledzić aurora dwadzieścia cztery godziny na dobę bez zbędnego ryzyka. Z drugiej strony – rozważał głośno Snape – na wyniki twojego skrupulatnego śledztwa należałoby poczekać minimum kilka dni. Ja mogłem to zrobić na skróty, wykorzystując długi język najstarszego Avery'ego. Lubię wiedzieć od razu – stwierdził po prostu, zniecierpliwiony rozwodzeniem się nad oczywistościami. Wąskie usta wygięły się we wrednawym uśmiechu. – No i obaj lubimy wyzwania. Teraz już wiemy, kto tu daje ciała. Tłumaczy cię tylko to, że w tym tygodniu Czarny Pan nie zlecał mi żadnych mikstur. Nie było też rajdów, więc miałem wolne wieczory. Zakładam, że ty dla odmiany byłeś do całodobowej dyspozycji Dumbledore'a. Podobno dużo się dzieje w Zakonie. Kolejna reorganizacja?
Black poruszył się niespokojnie, a na jego twarzy odmalowało się zakłopotanie. Snape spiął się i przyszpilił uważnym spojrzeniem teraz lekko niepewne, szare oczy.
– Zasadniczo... – przeszedł w końcu do rzeczy Syriusz – wiem pewnie mniej niż ty. Stary zgred zaczyna mnie odsuwać od wywiadu. Od wszystkiego w zasadzie. Może mieć to wiele wspólnego z faktem, że raz czy dwa wygarnąłem mu, co myślę o jego podejściu do pojęcia dopuszczalnych strat. Zakon jest podzielony i może nie najlepiej wybrałem sobie moment, robiąc scenę przy pokoju pełnym ludzi. To już wiem sam z siebie i podaruj sobie strzępienie języka.
Severus milczał chwilę i kalkulował. A więc jednak miał rację.
– Nic nie mówię. Dla mnie też podejrzanie nie ma czasu – wyznał.
– Żartujesz. – Syriusz aż się zapowietrzył. – Według ciebie domyślił się, że mam z tobą kontakt i kręcimy na boku? Przysięgam, że trzymałem gębę na kłódkę nawet przed Vitalią.
– Raczej nie o to idzie. Dumbledore i tak by się odciął, kiedy ludzie obecnie nam panującej pani Minister dobraliby się mu do tyłka. A przynajmniej bez mrugnięcia okiem olałby mnie – twardo zawyrokował Severus. – Teraz będą mu jakiś czas patrzeć na ręce i nie może wyjść na jaw, na co godził się i jakim kosztem zdobywał informacje wspaniały przywódca Jasnej Strony. To pogrzebałby żywcem jego polityczną karierę i rozbiłoby resztki Zakonu.
– Coś tu jednak nie gra, Sev – głośno zastanowił się Black. – Dumbledore nie rezygnowałby z cennego źródła informacji w postaci szpiega w otoczeniu Voldemorta. Nie rezygnowałby też z mojego zaplecza. Mojej siatki kontaktów.
– No właśnie. Twojej siatki, Syriusz. To nie są jego ludzie. Teraz nieustraszony wódz potrzebuje absolutnego posłuchu, jeśli nie chce stracić na prestiżu. Zna też moje poglądy i musi być świadomy, że mam spore obiekcje do realizacji naszej małej umowy. Umowy, która stała się dla niego niewygodna.
Black zmrużył oczy i chwilę rozważał sprawę w ciszy. Kiedy się odezwał z wahaniem, jego głos przejmował niepokojem.
– Mniejsza o mnie i moje zasoby. Mnie można zastąpić. Ale twoje informacje…
– Pomyśl. Będzie pewnie bolało, ale się odrobinę poświęć – zaproponował Severus, sarkazmem tuszując własne złe przeczucia.
– Uważasz, że stary ma inną wtykę po drugiej stronie frontu?
– Ja nie uważam. Mam pewność. – Czarne oczy odbiły zdecydowanie z domieszką lekkiego, ledwie dającego się uchwycić rozgoryczenia. – Dumbledore ma innego informatora, a ja muszę wiedzieć, kto to jest, jeśli planuję jeszcze chwilę pozostać mniej martwy – podsumował ponuro niedawny szpieg dyrektora Hogwartu.
– Wspaniale. No to tyle, jeśli chodzi o imprezowy nastrój na wieczornej bibie – kwaśno podsumował Syriusz. Wyłapując cień zdezorientowania u przyjaciela, zdecydował naprowadzić go na trop. – Merlinie, czy ty nie masz kalendarza? Gumowe nietoperze, pękate dynie, kanistry bimbru nieznanego pochodzenia?
– Nie podejrzewałem Gryfonów o posiadanie nieprzebranych pokładów inteligencji, ale urządzanie halloweenowego przyjęcia w tych okolicznościach… Wy tak serio?
– Mów co chcesz, ale zanim pojedziesz po moim braku rozumu, pomyśl. – Chociaż Black nie przestał się głupio szczerzyć, tym razem jego spojrzenie nie odbijało już szczeniackiej beztroski. – Ludzie zaczynają świrować. Wszędzie wietrzą zdradę, wyczekują najgorszego i przestają sobie ufać. Potrzebujemy namiastki normalności, bo atmosfera klęski wykończy nas szybciej niż śmierciożercy. Branie tego na przeczekanie gówniano się sprawdza. Voldemort może sobie zepchnąć nas do defensywy, ale nie zmusi połowy magicznego świata do płakania po kątach i bania się własnego cienia. Nie mam zamiaru rezygnować z wieczoru rozluźnienia, a on i jego banda mogą mi skoczyć.
– Uważaj, Syriusz.
Severus może i w jakimś stopniu rozumiał punkt widzenia przyjaciela, ale nic nie usprawiedliwiało bezmyślnego opuszczania gardy. Co bardziej irytujące, Black tylko od niechcenia machnął ręką.
– Daj spokój, przecież nie urządzę posiadówy na trawniku w Malfoy Manor i nie rozesłałem zaproszeń komu popadnie. To zamknięta impreza, a jakby ktoś niepowołany coś zwietrzył, to mam dobry kontakt we wrogich okopach. – Syriusz puścił oko, lecz spoważniał pod krytycznym wzrokiem Severusa. – Nic nie zmaluję, ale nie dam się zastraszyć. Militarnie możemy być w czarnej dupie, niemniej nadal żyjemy. Niewdzięcznością wobec losu byłoby nie korzystać z tego dobrodziejstwa. A i tobie radzę rozważyć sprawę i trochę wyluzować, bo niepokojąco zaczynasz zalatywać Malfoyem. Jeszcze kilka miesięcy wtapiania się w czystokrwiste, sztywniawe towarzystwo i cały mój trud, włożony w przywracanie cię społeczeństwu, pójdzie się paść.
Dzisiejszy dzień miał wymiar szczególny i Syriusz z miejsca zapowiedział całej ekipie, że jeśli usłyszy z czyichś ust niepożądane słowa, jak wojna, śmierciożercy, Voldemort i sorry, dziś nie piję, to z hukiem wykopie marudę z imprezy.
Tego wieczoru robili sobie wolne od całego krwawego szaleństwa.
– Nie bądź baba, do dna! Bez rozlewania! – padło wojowniczo z lewej.
Lunatyk obdarzył kolegów cierpiętniczym spojrzeniem i asekuracyjnie zerknął w kierunku wyjścia. Nieszczęśliwie, to obstawiła grupka zaciekle dyskutujących niedzielnych specjalistów od taktyki i polityków z bożej łaski, na co dzień trudniących się opylaniem naiwniakom wybrakowanych mikstur oraz felernych artefaktów. Syriusz w lot załapał, że nieznajomi, skoro przywlekli się tu z Fletcherem, to zapewne okazjonalnie służą jako jego anonimowe źródła informacji. Albo – co równie prawdopodobne – zwyczajnie zwietrzyli darmową gorzałę.
Black nie widział powodu, by ich wykopać, zważywszy że rzeczone płynne zaopatrzenie sponsorował Zakon, a właściwie Ministerstwo. Skoro szacowne dowództwo przykładnie zawalało swoją robotę, to bez wyrzutów sumienia chłopak zdecydował, iż ministerialne galeony mogą dla odmiany raz posłużyć bardziej przyziemnym potrzebom wojennych weteranów.
No i chciał trochę wkurzyć Dumbledore'a, bo tamtemu się należało. Jeśli być szczerym, to mała szansa, że stary dziad dostrzeże w anonimowych wojownikach Jasnej Strony ludzi z krwi i kości, będących czymś więcej niż tylko nazwiskami w przyszłych epitafiach. Chodziło o nieco innego rodzaju przekaz. Ci czarodzieje i wiedźmy nie dadzą się zaszczuć Voldemortowi, ale także nie położą po sobie uszu ze strachu przed własnym przywódcą. W większości jeszcze niespełna dwudziestolatkowie nie mieli ochoty dla czyjegoś widzimisię kłaść głowy pod topór. Nie byli tak durni i pozbawieni wyobraźni, jak przed bitwą miesiąc temu.
Dumbledore bez wątpienia sporo ugrał na tamtej klęsce, urabiając sobie Wizengamot i wprowadzając na najwyższe stołki własnych popleczników. Miał wreszcie do dyspozycji aurorów i całe zasoby Ministerstwa, jednak pociągnęło to innego rodzaju następstwa. Niedawne żółtodzioby, pakujące się śmierciożercom pod różdżki bez rozeznania, teraz zaczynały myśleć. W Zakonie powstawały frakcje i szeregowi członkowie organizacji coraz częściej zdobywali się na odwagę, by wyrażać swoje zdanie. Pojawiały się alternatywne pomysły, zaczęto dostrzegać braki w zakresie wyszkolenia, coraz bardziej ceniono prawdziwe umiejętności i faktyczne zaangażowanie. Skończyło się – bezkrytyczne dotąd –przyjmowanie każdego rozkazu tylko dlatego, że pochodził on „z góry".
Pokrętny starzec zyskał wpływy w Ministerstwie, tracąc Zakon Feniksa.
A choćby nie do końca go stracił, to Zakon przestał funkcjonować jako regularna, karna armia. Teraz przypominał raczej luźną organizację. Alternatywa bez wątpienia rokująca dla większości członków spore szanse na doczekanie dzieci i starczego łamania w kościach, niemniej z militarnego punktu widzenia było nieciekawie. Eufemizując.
Dzisiaj akurat nad tym Syriusz zdecydował nie rozwodzić się z przesadną wnikliwością. Jutro w tej kwestii będzie równie kijowo, ale – dla odmiany – dzisiejszy wieczór się już nie powtórzy. Tylko masochista przedłożyłby umartwianie się nad próbę sięgnięcia, choć na chwilę, do normalności.
Na Merlina, dziewiętnastolatkowie w mniej porąbanych okolicznościach mieli pełne prawo do bujania się przy obrazoburczych kawałkach Beatlesów czy okazjonalnego wprowadzania w stan upojenia eksperymentalnymi wynalazkami spod ciemnej gwiazdy. Jak ten, który w tej chwili dzierżył w dłoni Remus, desperacko acz bez widocznych nadziei szukając wybawienia.
– Chłopaki, odpuśćcie… – jęknął, odwołując się do empatii reszty ekipy.
Syriusz zerknął na Jamesa porozumiewawczo i już miał udzielić prawa łaski, kiedy przerwał mu ostry, kobiecy głos.
– Wychylasz kolejkę albo wyskakujesz ze slipów – pouczyła groźnie Lily, czując wsparcie Vitalii, równie zdeterminowanej, by trzymać się ustalonych reguł.
Spacyfikowany Lupin kiwnął w geście rezygnacji głową i wychylił klarowny płyn o niezidentyfikowanym do końca składzie. Jedno było pewne – bimber może i zalatywał niedomytym testralem, jednak dawał kopa jak nic, co do tej pory mieli okazję degustować w swoim życiu. Już po drugiej kolejce Syriuszowi znacznie pogorszyła się motoryka, ale przyjemne uczucie oderwania zniwelowało inne niedogodności.
Z kolei Remusowi dzisiejszego wieczoru wybitnie nie podchodziły karty, co znowu nie stanowiło żadnej nowości. Skądinąd przewidujący i uzdolniony taktycznie prymus Hogwartu w pokera dałby się obegrać siedmioletniemu dziecku. Z uporem maniaka nie chciał jednak przyjąć do wiadomości swojej karcianej ułomności i skutkiem tego właśnie przełykał czwartego pod rząd karniaka. W ciągu ostatniej godziny stracił już większość odzienia, łącznie ze skarpetkami, walającymi się teraz z resztą ciuchów u stóp jego pokerowych przeciwniczek. Przewidywane łupanie w czerepie czy nawet wizyta w Mungu, bardzo prawdopodobna, wydawały się Lunatykowi mniejszym złem niż paradowanie przez resztę nocy w pełnym negliżu.
– Ja odpadam – zadeklarował wilkołak, gramoląc się z dywanu. Obrzucił skrzywdzonym wzrokiem niezwykle z siebie zadowolone ex–Gryfonki. I nagle… beztrosko się do nich roześmiał. – Wasze szczęście, że jestem zbyt sponiewierany, żeby rozgryźć w jaki sposób kantujecie.
Dziewczyny odwzajemniły perfidne uśmiechy. Nie ulegało wątpliwości, że kantowały, ale Black i Potter mieli dość rozumu, by przejść nad tym do porządku dziennego. Lupin uparł się zdemaskować ich tricki i tylko oślemu uporowi zawdzięczał swoją kompromitację, którą nietypowo dla siebie niezbyt się przejął.
Nie ulegało wątpliwości, iż miał za mało doświadczenia z kobietami, by wiedzieć, kiedy odpuścić.
– Szkoda, że nie graliśmy na poważnie. Kilka galeonów na waciki wcale by mi nie zaszkodziło – od niechcenia rzuciła Vitalia do oddalającego się chwiejnie Remusa i przybiła piątkę równie usatysfakcjonowanej Lily.
Syriusz zrezygnował z wzięcia przyjaciela w obronę i potulnie milczał, nie chcąc sobie nagrabić. Ostatnim razem, kiedy – zdaniem swojej lubej – napyskował jej nieopatrznie, zanocował na wycieraczce. Można sobie było nazywać te gładkolice harpie płcią słabszą, ale nawet nie trzymając w dłoni różdżki miały nad mężczyznami potężną władzę.
Przekazywanie drugiej połówce inicjatywy w pewnych aspektach zwracało się z nawiązką. Kiedy już goście się wyniosą, Black planował oddać się w ręce panny Austen i odebrać spóźniony prezent urodzinowy. W związku z powyższym nie najgorszym pomysłem było się przewietrzyć i odrobinę wytrzeźwieć. Takie rozważne posunięcie zmniejszało szanse na zrobienie czegoś głupiego. I zanocowania na wycieraczce.
Przeciskając się między tłumem znajomych nieopatrznie staranował zagradzającego mu drogę, przygarbionego czarodzieja.
– Hola, ochlaptusie! Patrz jak leziesz, bo ci zrobię z dupy jesień… Eee, znaczy… – Mundungus stracił rezon, rozeznając się w mgnieniu oka w sytuacji. W panice odruchowo odsunął się od nieznanego Syriuszowi delikwenta, którego odzienie wskazywało na brak arystokratycznych przodków. – Syriusz… Jak matkę kocham, nie znam tych podejrzanych elementów. Znaczy, że tak powiem… No, sami tu przyleźli. Ale wszyscy są sprawdzeni, nie puszczą pary z gęby.
Nim Fletcherowi udało się sprytnie zniknąć za czyimiś plecami, Black chwycił go za ramię i zatrzymał w miejscu.
– To ty skombinowałeś tę gorzałę? – dopytał chłopak, bardziej pro forma. Nie ulegało wątpliwości, skąd mógł pochodzić trunek, zalatujący rynsztokiem północnego Nokturnu.
– A mówiłem tym mendom, że niewprawionych bimber od Finningama odeśle do Munga. Przysięgam, to nie był mój pomysł. Są już jakieś… ofiary? – zapytał ostrożnie, lekko spietrany. – Zatrucia? Przypadki ślepoty? Syriusz, niech mnie testrale zeżrą, jeśli maczałem palce…
– Ależ ty masz słabe nerwy, Dung. Nic się nie dzieje. Chciałem tylko docenić inicjatywę i pogratulować jakości produktu. Niezła receptura i gdyby nie truposzowy aromat… – Chłopakowi nagle coś przyszło do głowy. – Skontaktujesz mnie z tym… jak mu tam… Finningamem?
– Daj żyć, na gacie Merlina. Za każdym razem, jak wciskasz mi nową robotę, zaczynam żałować, że nie zostawiłeś mnie wtedy w tej ciupie. Już odsiedziałbym większość wyroku. A teraz mam jak u Gringotta, że nie dożyję kolejnych urodzin – jęknął cinkciarz z przesadną dramaturgią.
– Skombinuj mi tylko namiar, reszta cię nie obchodzi.
Syriusz nie czekał na dalsze narzekania i ruszył wytyczonym szlakiem w stronę wyjścia.
Impreza imprezą, ale nie można było przepuszczać takich okazji.
To, co na pozór wydawało się zatęchłym bimbrem, było w rzeczywistości majstersztykiem sztuki warzelniczej, a ohydny aromat dodano w ramach odstraszania niewtajemniczonych. Na ile Black się orientował, na trunek składało się kilka idealnie odmierzonych mikstur o właściwościach wyskokowych. Sam był na tyle obeznany z tematem, by wychwycić nutkę halucynogennego Wywaru Haszyszowego i posmak Eliksiru Euforii. Jeśli wytwórca chałupniczym sposobem potrafił warzyć takie cuda w dramatycznie trudnych warunkach wojennych, przy niemałych problemach z zaopatrzeniem, to gdyby go doposażyć… Zakon od miesięcy nie miał stałego speca od eliksirów, jako że większość tych bardziej ogarniętych dała nogę albo zaopatrywała przeciwną drużynę. Skoro na rynku pojawił się wolny strzelec, to co szkodziło spróbować.
Nawiązywanie opłacalnej współpracy wpisywało się w tę część roboty, którą Syriusz wziął umownie na siebie. W końcu, według planu, mieli się z Sevem uniezależnić od zakonnego zaplecza i zbudować własne.
Black miał nosa i od zawsze wiedział, że zwerbowanie Dunga, a przez to uzyskanie dojść do czarodziejskiego półświatka, przyniesie wymierne korzyści. Nawet, jeśli będzie trzeba się zetknąć z kilkoma przedstawicielami dragowej branży. Gdyby miał więcej rozsądku, pewnie rozważyłby dogłębniej plany podjęcia współpracy z kryminalistami. Taa, jakby dotąd kierował się literą prawa.
Nim dopchał się do klatki schodowej, obleganej przez spowitych w kłęby dymu niewolników nikotynowego nałogu, drogę zastąpił mu dawny kolega z gryfońskiego składu. Niby nic niepokojącego, w końcu po pokojach rozpanoszyła się większość dawnych kolegów z Domu Lwów, z którymi Black nadal utrzymywał kontakt. Nate Brent miał mieć jednak na dzisiejszą noc inne zajęcie i sam się do niego zgłosił. Ostatnio zrobił się mniej towarzyski, w sumie nic dziwnego, jeśli w ciągu minionego roku sześciokrotnie umknął śmierci spod kosy. Po takich przejściach człowiek ma prawo do odrobiny paranoi.
Organizatora imprezy naszły złe przeczucia, bo jeśli Nate zdecydował pokazać się publicznie, zamiast czatować w nienamierzalnej kryjówce, to bez wątpienia działo się coś niedobrego.
– Syriusz? Jest sprawa – zaczął bez większych wstępów Brent, nerwowo ogarniając wzrokiem ciasny korytarz i starając się trzymać plecami bezpiecznej ściany. Black pomyślał ze smutkiem, że przyschizowany na punkcie szczególnych środków bezpieczeństwa młody mężczyzna zupełnie nie przypominał wszędobylskiego ścigającego Gryfonów. Czuł się wyraźnie nieswojo wśród starych znajomych, jakby nikt już nie był godnym zaufania. Wątpliwe, czy kiedykolwiek jeszcze powróci dawny, rozgadany i nieco roztrzepany wielbiciel dobrej zabawy.
Choćby ta wojna zakończyła się dla Jasnej Strony zwycięstwem, niektórzy wniosą z niej głębokie blizny, niekoniecznie fizyczne. Jedno halloweenowe przyjęcie nie naprostuje wszystkich spraw.
– Co się dzieje, Nate? – Black z profesjonalizmem przeszedł do konkretów.
– Delikwent znów coś odwala i pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć. Zanim, dla przykładu, wysadzi w powietrze pół kamienicy.
– Jakim cudem dorwał różdżkę? – zirytował się Syriusz, dziwiąc nieco partactwu do przesady ostrożnego kolegi.
– Jeśli sobie z nogi od krzesła nie wystrugał samoróbki, to zabij mnie, ale nie wiem, co za tamtymi drzwiami się wyrabia – oznajmił cierpko Brent, przekazując zarekwirowaną różdżkę. – Tą też możesz wziąć, zupełnie mi nie leży.
Black uważnie zmierzył przedmiot w dłoni. Czarny orzech, pióro feniksa, dwanaście cali, raczej sztywna. Ta sama, którą przekazała mu cztery tygodnie temu McGonagall, a Syriusz powierzył ją Nate'owi jako zapasowy oręż. Odkąd Ollivander zawiesił zawodową działalność, robiąc sobie długie wakacje w reakcji na otrzymanie od Voldemorta propozycji nie do odrzucenia, każda różdżka była na wagę złota.
– Sorry, stary, ale na samobójcę się nie pisałem i nie włażę tam – zarzekł się Brent, mając bez wątpienia na myśli pomieszczenie, w którym Black zdecydował ulokować tajemniczy podmiot swoich aktualnych zmartwień.
– Zajmę się tym. I dzięki. Jestem twoim dłużnikiem – zadeklarował na wszelki wypadek gospodarz posiadówy i wskazał na wnętrze mieszkania. – Zostaniesz? Party ma szansę przebić to na szóstym roku w Halloween.
– Kiedy rąbnęliśmy z nauczycielskich zapasów skrzynkę Ogden's Old i Pettigrew tak się sponiewierał, że obudził się toples, przytulony do fontanny na dziedzińcu? Była jazda, nie powiem – z nostalgią wspomniał Brent, ale szybko się otrząsnął. – Wierzę na słowo i dzięki za zaproszenie, ale dziś sobie podaruję. – Niedbale machnął ręką i nawet nie zajrzał do środka.
Syriusz tylko skinął ze zrozumieniem, ale dla zasady pozwolił sobie na luźniejszy ton. Dzisiaj, ten jeden raz uparcie ignorował szarą rzeczywistość.
– A myślałem, że James robi za naczelnego pantoflarza. Amy krótko cię trzyma. Pozdrów ją i przekaż wyrazy uznania.
– Kiedy będę miał okazję – zapewnił Brent i pożegnał się skinieniem głowy.
Black po niewczasie przypomniał sobie, że Amy ukrywała się u niemagicznej rodziny swojego męża, w mugolskim świecie. Jako zdrajczyni krwi poślubiona mugolakowi była na szczycie śmierciożerczej listy do odstrzału. Chowanie się po najgorszych dziurach i zmienianie lokum co kilka tygodni nie wydawało się wymarzonym pomysłem na celebrowanie pierwszych miesięcy małżeńskiego pożycia, ale dawało większe szanse na przetrwanie niż czynna działalność w ruchu oporu. Amy Prewett, którą Syriusz pamiętał ze szkoły, nigdy nie była typem wojowniczki z pokaźnym bitewnym arsenałem. Nate w większym stopniu czuł potrzebę wnoszenia własnego wkładu w walkę, ale także nie szarżował.
Ostatni rok pomógł załapać odpowiednią perspektywę nawet bohatersko nastawionym Gryfonom.
Kiedy głośny trzask aportacji na zewnątrz oznajmił odejście Brenta, Black zawrócił i ruszył w stronę pokoju w drugim skrzydle budynku, wyposażonego w bezpieczne połączenie z siecią Fiuu. Tak będzie szybciej, a nie planował tracić więcej niż kwadransa imprezy.
Ze swojego miejsca w kącie biblioteki Severus miał doskonały widok na resztę pomieszczenia i dużą część hallu za szeroko otwartymi drzwiami. Zwyczajowo panowie pozostawili swoje damy w salonie i udali się knuć i spiskować w otoczeniu wiekowych, bogato oprawionych woluminów. Dobrze znany, utarty ceremoniał, z którym chłopak miał okazję zaznajomić się w ciągu ostatnich miesięcy.
A jednak dzisiaj było jakoś inaczej.
Mając na świeżo w pamięci poranną rozmowę z Syriuszem, Severus dla odmiany nie usiłował dziś zmyć się taktownie zaraz po podaniu zakąsek. Uznał za stosowne roztropnie wybadać teren i to nie tylko z powodu niepokojących przeczuć na temat nowego szpiega pośród sług Czarnego Pana. Przez ostatnich kilka godzin sporo myślał o swoim podejściu do tajnej misji.
Syriusz miał rację – w kwestii wkręcania się w świat wyższych sfer Severus dawał ciała. Bez wejścia w to dwiema nogami i dopasowania się zawsze pozostanie tylko półkrwi popychadłem. Ledwie egzotyczną atrakcją. Jeśli miał aspiracje dostać się do Wewnętrznego Kręgu, potrzebował zerwać z tendencją do odgradzania się od reszty mrocznego składu wyraźnym murem i okazywania niechęci arystokratycznemu zmanierowaniu. Dostawał torsji na samą myśl o kopiowaniu zblazowanego tonu Avery'ego czy swobodnym rzucaniu szlamami w rozmowie, ale z drugiej strony od tego go nie ubędzie. W końcu to tylko maski.
Czystokrwistych nie określały jedynie ich magiczne uzdolnienia, ale przede wszystkim sposób bycia. Nie mógł unikać towarzystwa innych śmierciożerców, jeśli chciał ich krąg zinwigilować.
Tego wieczoru wszyscy pozwalali sobie na więcej, porzucając powściągliwą ostrożność, zazwyczaj towarzyszącą śmierciożerczym spotkaniom, zarówno tym przy blasku świec, jak i przy płomieniach pożogi. Alkoholu ubywało w znacznych ilościach, rozmowy zatracały polityczny charakter, pozwalano sobie na lżejsze komentarze, okraszane mniej wyszukanym słownictwem.
Z głębokim zdziwieniem Severus przyswoił, że nawet śmierciożercy pozostawali… ludźmi.
Ich małostkowości, zawiści, zachłanności i żądzy potęgi nie można było odebrać typowo ludzkich znamion. A Noc Duchów, przy swojej mrocznej otoczce, pasowała za niezgorszy pretekst do schlania się w cztery dupy. Mordercy i psychopaci również potrzebowali się czasem zabawić.
Chłopak z rozwagą sięgnął po kieliszek niewątpliwie najdroższego Château po tej stronie Kanału La Manche i ledwo zmoczył usta, nieznacznie się krzywiąc od cierpkiego posmaku. Nigdy nie pił w towarzystwie drapieżników, od których mógł się spodziewać Avady w plecy. Szkło, na bieżąco dopełniane przez skrzaty alkoholem, krążyło jednak między pozostałymi czarodziejami, a jemu zależało, by się nie wyróżniać. Zacisnął palce lewej dłoni na ukrytej w kieszeni szaty różdżce i niewerbalnie zmienił zawartość pękatego kielicha w sok malinowy, nim ponownie dotknął ustami krawędzi. Dla jego kubków smakowych bezcenny trunek nie różnił się niczym od pospolitego sikacza, pędzonego pokątnie w melinach Nokturnu. Przede wszystkim jednak chciał zachować trzeźwość umysłu.
Nie nachalnie prześlizgiwał się wzrokiem po sylwetkach arystokratów. Nie potrafił w ten sam sposób patrzeć na poniektórych gości Malfoya, co jeszcze dobę temu.
Miał wręcz ochotę roześmiać się nad swoją krótkowzrocznością i nieogarnięciem, wyłapując teraz bez trudu nietuszowane niczym objawy wykraczającej poza przelotną znajomość zażyłości między Sidiusem Yaxleyem i Evanem Rosierem.
Jak wcześniej mógł tego nie widzieć? Młodszy z nierozłącznej dwójki prawie się ślinił, cielęcym wejrzeniem pieszcząc sylwetkę starszego śmierciożercy, stojącego na wyciągnięcie ręki. Intymnie ocierał się o jego ciało, lawirując pomiędzy tłumem innych mężczyzn, rozlokowanych grupkami pod bibliotecznymi zbiorami Malfoya. Rosier dopasowywał się do zachowania swojego młodszego kochanka, wysyłając mu idiotycznie powłóczyste spojrzenia.
To wydawało się zbyt głupie i nieostrożne jak na byłych Ślizgonów, świadomych przecież, że odsłanianie się uchodziło za słabość i dawało do ręki atuty wrogom. Trzeba było naprawdę zgłupieć od nadmiaru buzujących hormonów, by tak beztrosko ryzykować ujawnienie swoich słabych punktów. A dla Yaxleya, wyraźnie przedkładającego zaspokojenie cielesne nad cokolwiek innego, takim słabym punktem bez wątpienia był Rosier. Nic dziwnego, że osiemnastolatek chodził jak struty, kiedy Evan, ukarany na wiosnę przez Czarnego Pana za niesubordynację, lizał rany przez blisko miesiąc. O podołaniu w alkowie mógł w tamtych okolicznościach pomarzyć, ku bezbrzeżnej rozpaczy niezaspokojonego Sidiusa, zmuszonego do jazdy na ręcznym. Czy tamten z kolei jakoś wtedy nie zwichnął sobie prawego nadgarstka?
Bez jaj, żałosne.
Zostawiając jednak na boku tych dwóch mężczyzn, strzelających do siebie obrzydliwie romantycznymi spojrzeniami, Severusa rozbawiło inne odkrycie. Ugryzł się w język, by nie palnąć czegoś głupiego, gdy przeanalizował zachowanie Bellatrix. Ta zimna suka, wyzuta na co dzień z ludzkich uczuć, przy Czarnym Panu zmieniała się w rozszczebiotaną ptaszynę, stroszącą piórka i ćwierkającą mu nad uchem jak skończona idiotka. Nie chodziło o przypodobanie się potężnemu magowi w nadziei na umocnienie pozycji wśród jego zaufanych sług. W bezwzględnym oddaniu pani Lestrange próżno się doszukiwać czegoś platonicznego. Kobieta była w swoim panu psychopatycznie zadurzona jak głupia, niedoświadczona gąska. Za cień zainteresowania z jego strony, choćby drobny gest czy słowo, mogła zrobić wszystko, a on bez wątpienia od zawsze był świadomy jej absolutnego oddania i nie omieszkał tego wykorzystywać.
Severusa znienawidziła od pierwszej chwili, bo zawłaszczył część uwagi obiektu jej westchnień. Była zazdrosna i okazywała to w najgłupszy z możliwych sposobów.
Czarny Pan, któremu obce były porywy serca, musiał mieć ze swojej śmiercionośnej zabawki ubaw po pachy.
W odróżnieniu od bardziej namacalnie pobudzonych znajomych, gospodarze Malfoy Manor doskonale tuszowali prawdziwą naturę ich relacji i Severus był pod wrażeniem mistrzostwa ich aktorskiej gry. Lucjusz w otoczeniu innych arystokratów pozostawał dla żony zimny i nieprzystępny, jakim powinien być ze względu na zaaranżowany charakter ich małżeństwa. Narcyza nie wychodziła z roli oschłej, choć nienagannie dystyngowanej i taktownie uległej małżonki, nieszczególnie przejętej komplementami, jakie pan domu prawił innym kobietom. Poza epizodem, którego świadkiem był Snape w noc swojego naznaczenia, nigdy nie udało mu się przyłapać Malfoyów bez ich masek. Swoje jednak wiedział i poznawszy ich trochę bliżej upewnił się, że decyzje głowy domu, pozornie dotyczące tylko jego politycznej kariery, w rzeczywistości chroniły Narcyzę. Oboje byli ostrożni, czego wymagała pozycja Lucjusza w Wewnętrznym Kręgu. Mężczyzna nie mógł sobie pozwolić na lekceważenie kolegów po fachu, aż nazbyt chętnych, by odesłać go do piachu i przejąć jego schedę. Ze wszystkich śmierciożerców to zapobiegliwy i ambitny Malfoy był nie do ruszenia, bo nie dostarczał przeciw sobie oręża przeciwnikom.
Był za to silny magicznie, charyzmatyczny i niebezpiecznie inteligentny.
Severus naprawdę wolałby nie stanąć przed koniecznością wypowiedzenia mu wojny. Lucjusz, obok Czarnego Pana, pozostawał drugim czarodziejem, do konfrontacji z którym mistrz eliksirów czuł się nieprzygotowany. Przynajmniej na tym etapie.
Jeśli liczyć także wiedźmy, to równie niebezpiecznym wrogiem w niewytłumaczalny sposób wydawała mu się Greengrass. Lucjusza przynajmniej do pewnego stopnia rozszyfrował, ale niedawna prefekt Slytherinu stanowiła większe wyzwanie, choćby dlatego, że otaczała się murem utkanym z tajemnic i sprzeczności. Była tylko kobietą w konserwatywnym świecie samców, a zawsze dostawała to, czego chciała. Pomijając niefortunny mariaż z Sidiusem, ale Severus czuł, że nawet za jej pozornym podporządkowaniem się woli reszty czystokrwistej kasty stało coś więcej.
A jeśli…?
Rok temu nawet nie wziąłby takiej ewentualności pod uwagę, ale życie zesłało na niego dość mądrości, by wyrzucił ze swojego słownika słowo niemożliwe.
Ktoś z tego kręgu, bardzo prawdopodobne, że popijający dzisiejszego wieczoru w reprezentacyjnej części posiadłości Malfoya jego koszmarnie drogie wino, był wtyką Dumbledore'a. Najlepsze, że nie tak znowu nieliczni śmierciożercy mieli motyw. Czarny Pan w ostatnim czasie już się nie patyczkował i nie bał się okazywać swojego niezadowolenia. Nie przejmował się pozyskiwaniem kolejnych wrogów, bo dla niego to były płotki.
W końcu on niczego się nie bał, ale doskonale sobie radził z wywoływaniem śmiertelnego przerażenia u innych.
Co nie zmieniało faktu, że nieliczni pałali do niego czystą miłością. Całą resztę trzymał strachem.
Severus potrafił wychwytywać niuanse i rozszyfrował z grubsza powody, dla których arystokraci poszli za Czarnym Panem. Większość zanęciła nieograniczona moc, równie wielu pociągała wizja przejęcia władzy i wzmocnienia pozycji. Ideologicznie popierała jego teorię o współzależności między czystością krwi i magii ledwie garstka. Byli i tacy, którzy zwyczajnie chcieli spuścić ze smyczy swoje mroczne, zwierzęce instynkty i zmoczyć ziemię krwią swoich ofiar.
Tylko ci ostatni mogli się czuć w pełni usatysfakcjonowani. Cała reszta miała prawo odczuwać smak zawodu.
Moc i władzę Czarny Pan zagarniał dla siebie. Karał niejednokrotnie własne sługi, nie przejmując się rozlewaniem rzekomo drogocennej, czystej krwi. Dostarczał za to mnóstwo okazji do siania spustoszenia i śmierci.
Patrząc na zebranych, Severus mógł przebierać wśród typowanych szpiegów z lepszym lub gorszym motywem.
Evan Rosier mógłby szukać zemsty za znieważenie przy okazji runicznego zaklęcia i złamania jego różdżki. Niby nic, ale czystokrwiści mieli w przeszłości tendencję do toczenia wojen na wyniszczenie o mniejsze głupoty. Lucjusz Malfoy łaknął władzy, ale ostatnio tracił ją na korzyść na wpół obłąkanej szwagierki. Aretha Greengrass miała powody, by pragnąć zemsty za pogrywanie z jej rodziną i traktowanie jej samej – nieskończenie dumnej i bez wątpienia ambitnej – jak rozpłodowej klaczy, darowanej pierwszemu z brzegu obwiesiowi. Nawet Regulus Black… Z nim ostatnio też się coś działo. Od czasu bitwy się zmienił, ale Severus nie miał za bardzo czasu rozebrać tego na czynniki pierwsze. Pozornie wszystko było jak dawniej, ale gdzieś zniknęła wcześniejsza fascynacja magią, która dzieciaka napędzała. Jego rozmyte spojrzenie odbijało za to śmiertelne niebezpieczeństwo.
Każdy z tego składu potencjalnie miał jakiś powód, żeby spróbować okantować Czarnego Pana, ale z drugiej strony żadne z nich nie było na tyle głupie. No, może poza Rosierem. Ale nawet on miał dość wyobraźni, by wizualizować sobie choćby zarys tego, co czekało zdrajcę. Żaden czarodziej przy zdrowych zmysłach na własne życzenie nie obrałby takiego rodzaju śmierci, jaki ostatecznie zafundowałby mu Czarny Pan, po odpowiednio długiej agonii.
No dobra, to nie był najlepszy kierunek myślenia z punktu widzenia idioty, który właśnie na coś takiego się własnowolnie zdecydował.
Należało odnaleźć kreta, zanim tamten sprowadzi na severusową głowę wspomniane nieprzyjemności. Grunt to odpowiednie rozpoznanie.
Severus zerknął przez uchylone drzwi w stronę hallu i salonu naprzeciw biblioteki. Odnalazł wzrokiem pierwszy obiekt swoich dociekań i poczuł prawdziwe zaciekawienie, rozpoznając od razu towarzyszącą mu osobę, nietypowo ożywioną. Ujmując po pańsku swój kryształowy kieliszek z przetransmutowaną zawartością, przemierzył mahoniową podłogę biblioteki i marmur obszernego hallu.
Koniec imprezowania, pora zrobić coś pożytecznego.
No dobra, aż taka długa ta przerwa w aktualizacjach nie była. Chyba jestem bardziej zorganizowana niż myślałam. Jeśli nie wydarzy się żaden kataklizm, to w następny weekend dodam drugą cześć "Nocy Duchów", a wstępnie planuję ich trzy. To dłuuugich kilka godzin będzie ;))
(I jak na Halloween przystało, będzie krwawo. Buahaha...)
Dzięki za każdy komentarz z osobna – są motywujące i nierzadko pouczające.
