Bezmyślność zabija. Innych.

Stanisław Jerzy Lec


Głośny trzask aportacji oznajmił ich przybycie skąpanej w ciszy ogrodowej alejce.

Przed nimi w oddali zamajaczyły rozmazane kontury domu, ledwie zarysowującego się w czerni bezgwiezdnej nocy. Gdzieś na lewo wyłonił się z mroku żywopłot, nie tak dawno jeszcze regularnie dewastowany przez rozpieranych energią małolatów. Nieco na prawo rósł rozłożysty klon, którego eksplorację trzynastletni Syriusz przypłacił dwoma złamanymi żebrami i porządnym ochrzanem ze strony Dorei, wstrząśniętej pomysłowością małego rozrabiaki w zakresie sprowadzania na siebie nieszczęść. Na wprost prowadziła żwirowa ścieżka, kończąca się letnim tarasem połączonym z biblioteką, zazwyczaj okupowaną przez Charlusa. Jakkolwiek młody Black omijał szerokim łukiem tę hogwarcką i nienawidził również tej na Grimmaud Place, uwielbiał bibliotekę w domu Potterów, jednak nie ze względu na pokaźny księgozbiór.

To pomieszczenie uchodziło za nieoficjalny gabinet pana domu, w którym tamten czas od czasu zamykał się na długie popołudnia, by w tajemnicy przed żoną popalać ukochane cygara, zachomikowane w tajnej skrytce pod dywanem. Wyraz ekstazy na jego twarzy, gdy wypuszczał ustami dym, był… jednoznacznie fascynujący. Oczywiście jedynie Dorea trwała w błogiej nieświadomości co do prawdziwych powodów uciekania męża do niszy, wypełnionej opasłymi tomiszczami. Była w końcu zdeklarowaną przeciwniczką zgubnego nałogu, a małżonek z nieustającym entuzjazmem ją w tym popierał. Oficjalnie, żeby nie było. W końcu skuteczność metod wychowawczych wymaga jednomyślności i konsekwencji. A Dorea, w napadach rozpaczy nad nędznymi ocenami obydwu chłopców, odwdzięczała się Charlusowi, podając za przykład jego godne pochwały ciągotki w kierunku nieustannego pogłębiania wiedzy.

Zupełny brak podejrzeń pani Potter wynikał bez wątpienia z tego, że nie spędzała całych godzin uwieszona na gałęziach drzewa, co mieli w zwyczaju czynić dwaj Huncwoci. Oficjalnie, rzecz jasna, zakuwający w swoim pokoju. Jak na skruszonych i ambitnych uczniów przystało.

Zamiast tego czaili się dokładnie naprzeciw uchylonego bibliotecznego okna i zasysali z euforią ulatujące ku niebu, szarawe smużki dymu. Syriusz uwielbiał ten ostry, odrobinę duszący zapach przepalonego tytoniu z domieszką słodkawego aromatu liści kakaowca oraz delikatną, korzenną nutką. Razem z Jamesem spędzili kilka bezsennych nocy, bezskutecznie usiłując złamać zaklęcia wokół schowka. Nim stracili nadzieję, któregoś dnia los się do nich uśmiechnął. Zgarnęli cygaro, nieopatrznie zostawione na blacie biurka.

Byli wtedy zaledwie gówniarzami, Syriuszowi brakowało kilka tygodni do czternastych urodzin. Tamtego lata państwo Blackowie wraz z młodszym synem gościli u krewnych w Szwajcarii. Z kolei ich pierworodny został w domu, symulując, z małą pomocą ziółek podprowadzonych wcześniej ze składziku Slughorna, ostrą grypę żołądkową. Kiedy tylko za rodzicami zamknęły się drzwi, przemyślny dziedzic dał drapaka, prewencyjnie zastraszając skrzaty złowieszczym tonem głosu, doskonale skopiowanym od swojego ojca. Tajemnicę udało się utrzymać prawie miesiąc, a głośna awantura i półroczny szlaban na weekendowe wyjścia do Hogsmeade warte były każdej minuty, spędzonej w Dolinie Godryka.

Pamiętnego sierpniowego dnia chłopak nie myślał jednak o konsekwencjach niesubordynacji i wraz z Rogaczem jarał się jak dziecko perspektywą doświadczenia zakazanej przyjemności. Uradowani podwędzili trofeum, schowali się w krzakach na tyłach ogrodu i zabrali za degustację. Niedługo potem obaj załapali, co znaczy rzygać jak kot, prawie przyrosnąć do sedesu i niemal wypluć płuca. Przez kolejny tydzień przypominali zwłoki i trwale przeszła im ochota, by sięgać po zarezerwowane dla dorosłych używki. Dziwnym trafem Charlus przestał skrzętnie ukrywać swoje skarby i oświadczył z szelmowskim uśmiechem, że może i wygodniej uczyć się na cudzych błędach, ale własne zapamiętuje się na resztę życia. Przyznał także, że sam dostał podobną lekcję od ojca, chociaż jego szacowny rodzic nie nasączył drogocennych kubańskich cygar środkami przeczyszczającymi. Nastolatkowie przez resztę wakacji boczyli się na zadowolonego z siebie mężczyznę, traktując jego fortel jako wypowiedzenie wojny. Kiedy jednak rozważyli sprawę na chłodno, zgodnie przyjęli, że bezpieczniej będzie nie rzucać rękawicy tak wytrawnemu graczowi, by nie stracić resztek huncwockiego honoru. Potter senior nie był cieniasem pokroju Filcha.

Z perspektywy czasu docenili kunszt mistrza, bo metodom wychowawczym Charlusa nie można było odmówić daleko idącej skuteczności. Pomimo upływu lat obydwaj zielenieli na twarzy w zadymionych pomieszczeniach.

Syriusz otrząsnął się ze wspomnień i rozejrzał wokoło rozkojarzony. Wszystko było tu znajome i nierealnym wydała mu się sama myśl, że chwilę wcześniej tak wiele się zmieniło. Nawet jeśli chłopak nie dopuszczał do siebie najczarniejszego scenariusza, to sam fakt, iż bez przeszkód teleportowali się niemal przed wejściowe drzwi, dowodził prawdy słów Bełkotka. Ochronne osłony wokół rodowej posiadłości Potterów w Dolinie Godryka zaniknęły wraz z magią, która je podtrzymywała.

Charlus Potter naprawdę nie żył.

Pomimo wojennych warunków, których konsekwencją były śmiertelne ofiary, Syriusza nigdy dotąd nie dotknęła niczyja śmierć. Nie tak jak teraz.

Oczywiście, że czuł smutek za każdym razem, kiedy odnajdywano ciała jego znajomych ze szkoły albo z Zakonu Feniksa, w końcu nie byli zupełnie mu obcymi ludźmi. Pogarszały też jego nastrój wojenne statystyki i zdjęcia absolutnie anonimowych poległych. Wstrząsnęła nim śmierć Hawkinsa, ale bardziej ze względu na okoliczności niż osobę zmarłego. Było wreszcie chłopakowi w jakiś sposób przykro, że kosztem życia wuja Alapharda kupił sobie niezależność, ale właściwie nawet nie znał swojego dobroczyńcy i nie mógł prawdziwie odczuwać tej straty.

Dotąd Syriusz nie musiał opłakiwać nikogo z najbliższej rodziny.

Teoretycznie więzy pokrewieństwa, bardzo odległego, łączyły go z Doreą, a powiązań z Charlusem nie można było nawet podciągnąć pod powinowactwo. Jednak wydziedziczony chłopak zupełnie inaczej definiował rodzinę i większość Blacków zdecydowanie mniej na to miano zasługiwała niż pozornie obcy Potterowie. A w szczególności pan domu, może i czasem odrobinę zbyt pobłażliwy dla szczeniackich wybryków, jednak surowo egzekwujący zasady w podstawowych kwestiach. Jeśli Syriuszowi włączała się czerwona lampka, powstrzymująca go za szkolnych czasów przed zrobieniem durnoty większego kalibru, to nie ze strachu przed dyrektorem, McGonagall czy szlabanem, a na myśl, że nie pozbiera się ze wstydu, kiedy Charlus się w końcu o tym dowie. Pod karcącym wzrokiem starszego czarodzieja miękły nastolatkowi kolana, ale równocześnie te same oczy potrafiły piekielnie motywować do wykrzesania z siebie czegoś więcej. Stawania się kimś lepszym. Dla dzieciaka z zimnego chowu weekend u Potterów jawił się podróżą z próżni do innego wymiaru, takiego wzbogaconego o barwy, zapachy i dźwięki. Jakiś rok zajęło zdezorientowanemu chłopcu przyswojenie, że to właśnie wpisuje się w definicję normalności, ale i tak nie przeszedł nad tematem do porządku dziennego. Rodzinne ciepło, jakiego rodzice przyjaciela pozwolili Syriuszowi doświadczyć, na zawsze pozostało w jego pojęciu czymś nie do przecenienia.

Dla zagubionego dzieciaka, który wyniósł z rodzinnego gniazda emocjonalne upośledzenie i nieudolnie nadrabiał te braki bezmyślną brawurą, Charlus Potter był kimś szczególnym, kogo wcześniej w życiu Blacka brakowało. Kto pomógł mu odkryć tę lepszą, mniej ciemną część siebie. Kimś, kogo Syriusz chciałby nazywać ojcem.

A teraz nawet nie będzie miał okazji mu za wszystko podziękować.

– James… – padło przyciszonym głosem z ust spanikowanej Vitalii.

Dziewczyna uniosła drżącą dłoń w kierunku tajemniczo wyglądających zarośli. I w ciemności nocy Black wiedział, że dookoła rosły zimozielone azalie, oczko w głowie pani domu. Podążył za ręką dziewczyny i przymrużonymi oczami, już przyzwyczajonymi do mroku, wypatrzył leżący między połamanymi gałązkami nieregularny kształt. Bez bliższych oględzin domyślił się powodu, dla jakiego karmelowe oczy rozszerzyły się z przerażeniem.

Ze słów Bełkotka, a przynajmniej z nieskładnych urywków, jakie udało się im z niego wydusić, nim dotarli tutaj, wynikało, iż ostatnim poleceniem Charlusa skierowanym do skrzata było zapewnić bezpieczeństwo Dorei. Bełkotek teleportował się z panią do Hogwartu. Wykonując rozkaz zostawił ją, zapewne oszalałą z niepokoju, pod opieką Pomfrey. Kiedy tylko wyczuł, że magia jego pana przestała go wiązać, odszukał Jamesa, by oddać się pod rozkazy dziedzica rodu, jak nakazywał ceremoniał.

Stąd Syriusz wiedział, kto leży na pożółkłej trawie i wpatruje się niewidzącymi oczami w smoliście ciemne niebo. Chłopak stał jak skamieniały, niezdolny zareagować, gdy jego przyjaciel przedzierał się przez krzaki i dopadał martwego ciała. Sam nie chciał tego oglądać. Stał więc bezradnie, tępo wodząc wzrokiem po wierzchołkach drzew i linii żywopłotu.

Niespodziewanie coś się poruszyło w zaroślach na lewo, a przynajmniej tak się Blackowi zdało. Machinalnie zacisnął dłoń na różdżce i rzucił się w tamtym kierunku.

Nie było klątw, przed użyciem których teraz by się zawahał.

Zatłucze sukinsynów.

Nie wypowiadając inkantacji uwolnił skondensowaną magię, pozwalając by przemówiła całym jego bólem i złością. Nienazwana klątwa poprzedziła go, nie zwalniającego kroku, gotowego zatłuc morderców gołymi rękami, jeśli zajdzie taka konieczność.

Sprzężony ładunek magii pomknął w ciemność, wyginając gałęzie pobliskich drzew i zwęglając uniesione podmuchem, zaschłe liście. Syriuszowa klątwa zderzyła się z celem, a mrok rozbłysnął szkarłatem. Chłopak pewniej chwycił różdżkę, gotowy ponownie zaatakować. Szerzej otworzył oczy i zastygł w bezruchu. Oszołomiony ujrzał słup krwawego światła, zmierzający w jego stronę z nieposkromioną siłą.

W ostatniej chwili rzucił się w błoto, instynktownie unikając uderzenia, po którym nie byłoby czego z niego zbierać.

– Co do…? – wyrzucił z siebie, ogarniając sytuację.

Zerwał się na nogi, gotowy do odbicia ataku, z którejkolwiek strony miał on nadejść. Ku jego zaskoczeniu, powietrza nie rozjaśniła kolejna klątwa. W przerażającej ciszy zaszeleściły obłamane gałązki, przygniatane do ziemi butami niewidocznego przeciwnika, któremu najwidoczniej nie zależało na utrzymaniu przewagi zaskoczenia.

Syriusz, skupiony jak chyba nigdy w życiu, pochylił się do przodu i uważniej wpatrzył w sylwetkę agresora, coraz wyraźniej zarysowującą się w ciemności. Źrenice wewnątrz szarych tęczówek rozszerzyły się w szoku, kiedy wycelowała w nie cisowa różdżka.

– Masz życzenie śmierci, do kurwy nędzy?! – padło wściekle z ust obleczonej w czerń postaci.


Wstrzymał oddech, obserwując słup czerwonawego światła, zmierzający w jego stronę. Nie miał czasu zareagować, a jednak eksplozja odepchnęła go ledwie krok do tyłu, zamiast rozmazać na żwirowej ścieżce i pniach okolicznych drzew.

Nie postawił nawet naprędce skleconej tarczy, mimo to jego magia sama z siebie zablokowała klątwę.

Doświadczył czegoś podobnego jeden jedyny raz i w żadnym wypadku nie przewidywał powtórki. Nie z czymś tak jednoznacznie niszczycielskim. Konsekwencje mogły być zabójcze i bynajmniej nie dla niego samego.

Oniemiały zrobił krok na przód, prewencyjnie wyciągając przed siebie uzbrojoną dłoń. Żeby ten półdebil połapał się w sytuacji, jakkolwiek reakcja zwrotna magicznej tarczy powinna już nieco rozjaśnić w syriuszowych szarych komórkach.

Prawda, że lekkomyślny idiota wykazywał znaczne ubytki w mózgu, ale aż tak tępy nie był, aby pogrywać z prawami magii. Nikt z premedytacją nie próbowałby popełnić samobójstwa w tak popieprzony sposób.

Syriusz nie wiedział, w kogo odpala klątwę, nie było innego wytłumaczenia. A Severus nie przypominał sobie powodu, dla którego mógłby się spodziewać po przyjacielu tak żywej reakcji. Przecież nie za głupiego wyjca, bez przesady.

– Masz życzenie śmierci, do kurwy nędzy?! – Rozeźlony przeszedł do rzeczy, dając upust negatywnym emocjom. Jakby tej nocy Severus nie miał już wątpliwej przyjemności doświadczyć przejawów skrajnego zdebilenia ze strony malfoyowych gości.

Na Gryfonów też zawsze można liczyć, jak widać.

Pieprzone Halloween.

– Sev…?

I w tym momencie Snape'owi włączyła się ostrzegawcza lampka. Coś było nie tak – dostrzegł to w napiętym, niemal obcym głosie Syriusza i w jego zszokowanych oczach. Do obrazka nie pasowała także okoliczność, iż przyjaciel mierzył do niego różdżką.

Coś jeszcze umykało Severusowi i było to bardzo nieprzyjemne, przytłaczające uczucie. Jakby…

– Jesteś martwy – padło beznamiętnym, absolutnie wypranym z emocji głosem, dobiegającym zza pleców Blacka. – Krew za krew.

Potter, oczywiście. Nie mogło i jego zabraknąć, skoro już mowa o skończonych idiotach.

Zanim Snape zdążył odpowiednio odnieść się do sytuacji, która najwyraźniej z lekka stawała się napięta, różdżka Pottera wykonała ruch i w kierunku Severusa została odpalona klątwa. Taka z tych mniej eleganckich. Nie bez trudności uchylił się przed atakiem, zupełnie pozbawionym finezji i wyprowadzonym nieco chaotycznie.

To zdecydowanie przestawało być zabawne.

Drętwota – zawtórowało słowom skorego do bitki Gryfona. Zaskoczony Ślizgon postawił odruchowo ochronną tarczę, jednak zaklęcie, zainkantowane przez Austen, dla odmiany okazało się nie być skierowane przeciw niemu.

W absolutnej ciszy bezwładne ciało Pottera uderzyło głucho o ziemię. Severus podążył za zaskoczonym spojrzeniem Syriusza i napotkał spanikowane, karmelowe oczy jasnowłosej dziewczyny. Wyraz zrozpaczonej twarzy odbijał przerażenie, a chłopak nie był pewien, czy bardziej jej własną reakcją, czy też całą sytuacją.

Co tu się do jasnej cholery działo?!

– Czyś ty ocipiał? – syknął, koncentrując uwagę na Blacku. Starał się ignorować fakt, że zarówno ten, jak i jego dziewczyna, nadal trzymali różdżki w pogotowiu. – Mówiłem, żebyś dał sobie spokój z tym idiotyzmem, a ty przeniosłeś halloweenową imprezę w plener?!

Syriusz nieznacznie opuścił uzbrojoną dłoń. Spojrzał na Snape'a nie rozumiejąc o czym ten mówi, a przynajmniej tak się Ślizgonowi wydawało. Rozgorączkowane szare oczy omiotły otoczenie i znów zatrzymały się na wysokości tych onyksowych. Severus również rozejrzał się dookoła i skamieniał, a po plecach przeszły mu ciarki.

Był w Malfoy Manor. Urwał się ze śmierciożerczej imprezy, ale nie dotarł do swoich apartamentów. Wyjrzał przez okno i zawrócił, zbiegł po schodach z zamiarem przenicowania tamtych zapijaczonych sadystów na lewą stronę, wpadł do ogrodu i…

To nie był ogród Lucjusza i najwidoczniej to nie Gryfoni wybrali się w miasto.

Jakim cudem Severus znalazł się tutaj? Tutaj było… gdzie?

– Nie jesteśmy w Malfoy Manor – wyszeptał, usiłując zapanować nad nieskładnymi myślami.

Black taksował go pytającym wzrokiem, prawie tak bliskim histerii jak ten severusowy.

– Sev, jesteśmy w Dolinie Godryka.

Powoli, w ślimaczym tempie przetwarzał cenną informację. Przeniósł spojrzenie z Syriusza na leżącego obok, nieprzytomnego Pottera. Który chwilę wcześniej nie wyglądał jakby zamierzał Snape'a tylko postraszyć. Nie dało się ukryć, że oni wszyscy nie przejawiali imprezowego nastroju. Potter wykazywał jak najbardziej mordercze intencje, wykraczające poza ich śmieszną, szkolną wojnę.

Krew za krew.

O kurwa.

– Kto…? – zdołał z siebie wydusić, błagalnie wpatrując się w twarz przyjaciela. Merlinie, tylko nie Lily.

– Charlus Potter. Od Avady – powoli oznajmił Syriusz, próbując sczytać z jego twarzy odpowiedzi na własne pytania.

Severus odetchnął z ulgą. A więc stary Potter. To jednak niewiele wyjaśniało, może poza motywacją aktualnego pana Doliny Godryka, by odesłać do piachu głównego podejrzanego. Na ile Snape się zorientował, innych podejrzanych nie było.

– Daj mi na to jakieś wytłumaczenie, Sev – zaczął Black niepewnie. – To wszystko… nie wygląda dobrze. Powiedz, że nie miałeś z tym nic wspólnego.

I tu pojawiał się problem.

– Nic z tego nie rozumiem – przyznał głucho.

– A co tu jest do rozumienia? Powiesz mi kto to zrobił. – Chociaż Severus znał Syriusza prawie jak siebie samego, w tej chwili nic w jego przyjacielu nie wydało mu się znajome. W jego tonie głosu, mimice i spojrzeniu, wyrażających zimną bezwzględność, bez problemu można było wychwycić podobieństwo do Regulusa. Słowa niemal kaleczyły do żywego. – Morderca już jest trupem. Jak go dostanę, to skurwysyn będzie się modlił o śmierć z ręki Voldemorta. W życiu nie byłem bardziej poważny, rozumiesz?

Snape doskonale zrozumiał przekaz. Tamten nie rzucał słów na wiatr.

A chwilę później dotarło do niego coś jeszcze. I nagle wszystko zaczęło pasować.

O kurwa.

On wie – szepnął Severus sparaliżowany strachem jak nigdy w życiu.


Syriusz był na granicy. Każda komórka jego ciała wołała o krew i w tej chwili mógłby zabić bez mrugnięcia okiem i na wiele kreatywnych sposobów.

Sytuacja wcale nie sprzyjała trzymaniu na wodzy pierwotnego instynktu, który popychał go do rozładowania gniewu, bólu i potrzeby zemsty. Powstrzymywało Blacka przekonanie co do jednego.

Sev nie mógł tego zrobić.

Potrafił mistrzowsko kłamać i grać dowolne role, w końcu robił to zawodowo. Był w stanie oszukać Voldemorta. Jego reakcja rozwiała jednak wątpliwości Syriusza. Czarne oczy odbijały prawdziwe, coraz głębsze przerażenie, napływające wraz z zaznajamianiem się z faktami. Przez moment, kiedy w powietrzu zawisło niewypowiedziane pytanie o Lily, Sev wyglądał, jakby chciał sam umrzeć. On naprawdę nie wiedział, co tu się stało.

Niewiele pomagał za to fakt, że Snape najwyraźniej nie wiedział także, jak się tu znalazł. To było co najmniej niepokojące.

Prawdziwie złowieszczo zabrzmiały jednak słowa, które wyszeptał obezwładniony nieudawanym przerażeniem.

Sev niczego się nie bał. Prawda, że był zeschizowany na punkcie bezpieczeństwa Lily, ale nigdy nie okazywał strachu tak namacalnie. W dodatku Black zupełnie nie nadążał za tokiem myślenia przyjaciela. W napięciu obserwował jego bladą twarz, czekając na rozwinięcie.

– Sposób, w jaki ukarał Rosiera i wcześniej Bredforta...Czarny Pan wie o mnie. Dowiedział się, co robię i dlaczego. Dla kogo – wyartykułował Sev przyciszonym głosem, lecz już nie zdradzającym braku opanowania. Tępo spojrzał w ciemność nocy i dodał, bardziej do siebie. – On wie.

Chłopak mówił bez emocji, odmierzonym tonem chłodnego obserwatora. Jakby to nie oznaczało, że jeśli dobrze ocenił sytuację, to był jedną nogą w grobie.

– Sev, co ty…? – Black nie wytrzymał, szukając wskazówek w spojrzeniu przyjaciela.

– Przestań, Syriusz – w pół słowa przerwała mu Vitalia, przez ostatnie minuty psychicznie nieobecna, sprawiająca wrażenie spetryfikowanej. Zbliżyła się i położyła dłoń na jego ramieniu, a chłopak poczuł, że jej palce drżą.

– Co? – wypalił niezbyt elokwentnie, gubiąc się w domysłach.

Obaj z Sevem, dotąd nieświadomi obecności kogokolwiek innego, wreszcie odwrócili twarze w jej stronę.

– Przed chwilą potraktowałam Jamesa Drętwotą. Moment po tym, jak zginął jego ojciec. – Próbowała brzmieć spokojnie, ale palce, nerwowo zaciskające się na jego ramieniu, ujawniały jej nerwowe rozchwianie. – Nie dam rady znieść więcej. Na dzisiaj mam dość śmierci, więc po prostu… przestań.

Do Syriusza ostatnie dotarło z opóźnieniem. Ledwie zarejestrował, że dziewczyna cisnęła w bliskiego przyjaciela urokiem obezwładniającym, jakby to nie było nic nadzwyczajnego. Co im wszystkim się dzisiaj stało?

Zanim zdążył zadać pytanie, Vitalia zerwała kontakt wzrokowy, zwracając się bezpośrednio do Seva.

– Spłaciłam dług za to, że pomogłeś mi wyjść cało ze starcia na Nokturnie. Mogę się tylko domyślać o co w tym chodzi, ale jeśli masz rację i to wszystko… – Obróciła się ku skąpanej w mroku alejce, obsadzonej azaliowymi krzewami, skrywającymi martwe ciało. – Jeśli się nie mylisz, to lepiej żebyśmy się już nie spotkali, Snape.

Black wciąż nie rozumiał. Nie pamiętał, by kiedykolwiek tak źle mu się myślało jak przez ostatnie pół godziny. Najwyraźniej jednak adresat ostrzeżenia właściwie odczytał śmiertelnie poważne słowa jasnowłosej. Nie odezwał się, reagując tylko skinieniem głowy.

Ostatni raz rozdzierająco spojrzał w szare oczy, nie otwierając nawet ust. Napiętą ciszę zakłócił trzask deportacji, a sylwetka Seva rozmyła się w czerni bezgwiezdnej nocy.

Tak po prostu? Co ten idiota sobie wyobrażał?!

Syriusz przeklął i obrócił się w miejscu, szukając wyjaśnienia u Vitalii, a ta doskonale odczytała jego myśli.

– To Snape zabił Charlusa Pottera. Tylko takie wytłumaczenie ma sens.

– Gówniane wnioski, niepoparte dowodami. Sev nigdy by się do tego nie posunął. Za cholerę nie użyłby Avady.

– Nie z premedytacją i w stanie świadomości, Syriusz – doprecyzowała dziewczyna z naciskiem. – Pomyśl, on sam pierwszy doszedł do jedynego wytłumaczalnego wniosku. I miał jeszcze dość rozumu, żeby stąd zniknąć, zanim ty się domyśliłeś. Zanim zrobilibyście coś, czego obaj byście żałowali. Dziesięć minut temu poprzysiągłeś winnemu zemstę. A on to zrobił.

Chłopak spiął się, gotowy wybuchnąć. Bardzo nie chciał się wyładowywać na Vitalii, a ta uparcie go prowokowała. Zamiast na nią nawrzeszczeć, zacisnął dłonie w pięści aż zbielały mu knykcie.

Oczywiście, że Sev nie zabiłby z pełną świadomością człowieka, który naprawdę sobie na to nie zasłużył. Może jeszcze rozważałby uśmiercenie takiego Avery'ego albo Bellatrix, jeśli miałby pewność, że ujdzie mu to płazem. No i Riddle'a, ale nad tą kanalią nawet Syriusz pastwiłby się z euforią przy użyciu widelca i nieheblowanej deski.

Sprawa z postronnymi miała się inaczej.

Charlus Potter był dla Snape'a kimś zupełnie obcym, a chłopak nie należał do szowinistów, mszczących się przy użyciu tak drastycznych metod na krewnych swojego szkolnego fatum. Nie, że nie potrafił być w zemście bezlitosny, niemniej trzymał się pewnych zasad z bardzo nie ślizgońskim uporem. Jeśli już miałby szukać kogoś w Dolinie Godryka, to bardziej w młodszym pokoleniu.

Ta jedna myśl niespodziewanie sprowadziła na Syriusza objawienie. Nie chodziło o Pottera seniora. O tak, nagle wszystko zaczęło pasować.

A jeśli on wiedział…

Black nie musiał ścigać Snape'a, jak niedawno złowieszczo zaprzysiągł. Voldemort zapewne zdejmie mu ten problem z głowy, bo zdrajcom nie ofiaruje się długiego życia. A tamten popieprzony psychol bez wątpienia odkrył wszystkie sekrety Seva i wiedział, gdzie uderzyć, na co wskazywały dzisiejsze wydarzenia. Choć to nie Charlus był typowanym celem, przekaz bez wątpienia dotarł do jego adresatów, do całej Jasnej Strony. Czarny Pan znał lepsze formy kary niż oklepana i mało kreatywna śmierć.

Pod Syriuszem ugięły się nogi i opadł na zdeptaną ziemię, przytłoczony wnioskami ze swojej dedukcji. Vitalia pochyliła się nad nim i ostrożnie dotknęła jego ramienia.

– Już rozumiesz?

Kiwnął potakująco głową, a jego wargi poruszyły się i chociaż szept był ledwie słyszalny, odbił się głuchym echem w syriuszowej głowie.

– Sev był pod Imperiusem.


Nie deportował się w tuż przy granicy antyaportacyjnego pola wokół Malfoy Manor, jak to miał w zwyczaju. Zbliżanie się do śmierciożerców pozostawało ostatnim, co zrobiłby w tych okolicznościach trzeźwo myślący człowiek. Z wiadomych względów nie był też mile widziany przez przeciwników Czarnego Pana. Właściwie nie było chyba na świecie osoby, która aktualnie nie chciałaby widzieć go martwym.

Jak zdążył już przyswoić, śmierć śmierci nierówna i za cholerę nie zamierzał testować kreatywności zarówno tych po Jasnej Stronie, jak i tych z przeciwnego obozu. Tak właściwie cała jego motywacja, by jednak utrzyma się przy życiu, gdzieś wyparowała. Severusa naszła ochota, by przywalić sobie samemu Avadą, byle wreszcie głosy w głowie umilkły. A te coraz uporczywiej mąciły jego myśli, doprowadzając na skraj szaleństwa. Był przerażony odkryciem, że z taką łatwością utracił wszelką kontrolę.

Czy kiedykolwiek miał kontrolę?

Z dziecinną naiwnością uwierzył, iż oklumencja zapewni mu bezpieczeństwo i swobodę działania. A przecież nie tylko tym sposobem można było pogrywać z umysłem. Charlusa Pottera zabiła nadmierna pewność siebie nazbyt ambitnego dziewiętnastolatka, który założył, że może rzucić wyzwanie potędze Czarnego Pana.

Teraz nadszedł czas oświecenia.

Ktoś Severusa wsypał. Dumbledore, by chronić swojego aktualnego szpiega? Zorientował się któryś ze śmierciożerców? A może ktoś z Zakonu? Nieważne, stało się.

Czarny Pan wiedział, to nie podlegało dyskusji. Tylko w jego umyśle mógł zrodzić się tak pokręcony scenariusz dzisiejszego wieczoru.

Ten karmiący się zniszczeniem mroczny mag nie sprowadzał po prostu fizycznego bólu i nie zabijał miłosiernie od ręki. Lubował się w przedłużaniu agonii i robił ze wszystkiego przedstawienie, wysyłając wiadomość dla szerszego audytorium. Adresatem nocnego spektaklu w Dolinie Godryka miał być nie tylko sam Snape, ale także Dumbledore. Czarny Pan założył, że chłopak szpiegował dla dyrektora i sam zabawił się w mały sabotaż. Pokazał, jak zmyślne zabiegi Dumbledore'a mogą obrócić się przeciw Jasnej Stronie. Z kolei swojemu niewiernemu słudze udowodnił, że naprawdę był panem jego życia i śmierci.

Severus tak łatwo przeszedł do porządku dziennego nad używaniem przez śmierciożerców Niewybaczalnych, jakby to była naturalna kolej rzeczy, wpisana w ich naturę. Widział na własne oczy te popieprzone zabawy ludzką psychiką przy użyciu Imperiusa, niemniej pozostawał chłodnym obserwatorem. Imperius pozbawiał świadomości czynów, redukując istotę myślącą do roli bezwolnej pacynki. Zupełnie wyłączał wolną wolę, a także zabierał wspomnienia o wszystkim, czego się pod działaniem klątwy dokonało. Jakby pechowca w ogóle nie było w jego własnym ciele, służącym za zwykłe narzędzie. Do historii przeszedł popis znudzonej rutyną Bellatrix, która w przypływie pomysłowości nakazała swojej ofierze pociąć się kawałkiem zbitej szyby. Mugolka do ostatniego tchu kaleczyła precyzyjnymi cięciami broczące krwią ciało, nawet nie krzywiąc się na twarzy. Snape przynajmniej tak słyszał, bo nie robił za widownię. Nie wykazywał rozmiłowania w perwersyjnej fascynacji, która napędzała tę sadystyczną wariatkę. Sam nie zamierzał zniżać się do takich praktyk, niegodnych wojownika. Ubzdurał sobie, że ignorowanie niektórych rzeczy sprawia, że przestają one ignoranta dotyczyć.

Dzisiejsze wypadki zweryfikowały boleśnie ten pogląd.

Nie dalej jak godzinę temu sam był pacynką. Zabił w sposób, którym najbardziej gardził i to czarodzieja, którego nawet nie znał. Ta czarna luka w miejscu wyrwanych wspomnień była najgorszym, co się Severusowi przydarzyło w życiu. Nie czuł się już sobą.

Popieprzony sukinsyn wybrał najdotkliwszą karę z możliwych. Jak nikt wiedział, że są gorsze rzeczy dla szpiega niż śmierć w czasie misji, niechby i bolesna. Zniszczył Severusa, złamał go i zdeptał, nie ozdabiając jego ciała choćby jednym siniakiem.

A to jeszcze nie wszystko. Chłopak przezornie nie starał się za dużo wiedzieć o aktualnych kryjówkach Lily i jej tępawego małżonka. Ona zawsze była priorytetem i należało zachowywać wszelkie środki ostrożności. Wystarczyło, że pozostawała bezpieczna. Severus, choćby i chciał, nie wiedział gdzie jej szukać. Gdyby pieprzony margines przypadku sprawił, że Lily odwiedziłaby dziś, przy okazji święta, Dolinę Godryka…

Zamarł na samą myśl i przerażenie odebrało mu zdolność oddychania. Zrobił wszystko, żeby ją chronić, a tak niewiele brakowało, by stał się jej przekleństwem.

Jak mogło pójść aż tak źle?!

I nagle wężowe piętno poniżej lewego łokcia zapiekło go prawie boleśnie. Przez moment zdezorientowany wgapiał się w Mroczny Znak, szpecący jasną skórę przedramienia. Dobrą minutę zajęło mu dojście do oczywistej konkluzji, w końcu przez prawie cały ostatni rok nie raz czuł brzemię tego magicznego kagańca. Czarny Pan go wzywał.

O kurwa.

Myślał chwilę temu, że nie mogło być gorzej?


Tak więc... witamy jeden z głównych wątków fabularnych tej opowieści ;) Jak wrażenia?